Podchodzący do lądowania w 23. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim myśliwiec MiG-29 rozbił się w poniedziałek 18 grudnia wieczorem w okolicach Kałuszyna na Mazowszu. Samolot pilotował 28-letni lotnik, który miał wylatane na tym typie samolotów zaledwie 200 godzin.
Wieczorem MON wydał lakoniczny komunikat: „Dziś w godzinach wieczornych (18.12) doszło do zdarzenia lotniczego z udziałem samolotu MiG-29 podczas podejścia do lądowania na lotnisku w Mińsku Mazowieckim. Życiu i zdrowiu pilota nie zagraża niebezpieczeństwo”.
Pierwsze odczucie w takiej sytuacji to ulga – na szczęście pilot wyszedł z tego „incydentu” (jak potem zaczął nazywać to zdarzenie wiceminister MON Kownacki) bez większego uszczerbku na zdrowiu. Pal licho samolot, który zamienił się w kupę złomu, cóż, wypadki lotnicze w wojsku zdarzają się na całym świecie.
W miarę jednak napływu nowych wiadomości, dotyczących tego „incydentu”, jego przebieg i późniejsza akcja ratunkowo-poszukiwawcza pilota zaczęły budzić coraz więcej wątpliwości, a nawet zdumienie ekspertów od wypadków lotniczych. Zacznijmy od tego, że poszukiwania pilota, którego samolot rozbił się około 8 km od lotniska trwały najprawdopodobniej aż trzy godziny (wojsko twierdzi, iż było to 80 – 90 minut). Dlaczego to trwało tak długo? Samolot leżał w pasie lotniska, wśród drzew, ale nie była to nieprzebyta puszcza, tylko w sumie niewielki las należący do prywatnego właściciela. Dlaczego odnaleźli go strażacy, a nie wojskowa ekipa poszukiwacza?
Oddajmy głos niezależnym ekspertom. Maciej Lasek, którego nikomu nie potrzeba przedstawiać, powiedział: – „Po wypadku samolotu MiG-29 wojsko poinformowało, że pilot użył fotela katapultowego. Teraz wiceszef MON Bartosz Kownacki zdementował te informacje. Proszę zauważyć, że z podobnym mętlikiem informacyjnym mieliśmy niestety do czynienia w przypadku pani premier Beaty Szydło i kolizji rządowej limuzyny. Wygląda więc na to, że pilot w ogóle nie opuścił samolotu przed lądowaniem awaryjnym. Z tego samolotu nie można przecież po prostu wyskoczyć. Jest się przypiętym pasami do fotela, z którym pilot opuszcza kabinę samolotu, by następnie po oddzieleniu od niego wylądować bezpiecznie na spadochronie. Jeśli nie doszło do użycia tego fotela, to prawdopodobne są dwa powody. Albo fotel nie zadziałał prawidłowo, albo w ogóle nie zostały podjęte czynności mające na celu katapultowanie się. Zapewne wyjaśni to Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego”. Dr Lasek wypowiedział się więc bardzo dyplomatycznie i ostrożnie, ale zwrócił uwagę, że jednak w wersji oficjalnej „coś nie gra”.
Znacznie bardziej kategoryczny w swojej ocenie był inny ekspert lotnictwa, major Fiszer, który w rozmowie z jednym z portali internetowych stwierdził: – „Jak można szukać pilota 3 godziny przy katapultowaniu w osi pasa w odległości 10 km, kiedy w Mińsku stacjonuje jedna z trzech w Polsce Lotniczych Grup Poszukiwawczo-Ratowniczych?”.
Na pytanie, że pojawiły się doniesienia, że pilot się nie katapultował, a spadł na ziemię, będąc w maszynie, odpowiedział: – „Słyszałem, że podobno został w kabinie rozbitego samolotu, a po lądowaniu miał z tej kabiny dopiero wysiąść i czekać na pomoc. Ile w tym prawdy? To nieprawdopodobne, by przeżyć takie zderzenie, w nocy, w lesie. Samolot ma konstrukcję dość filigranową, nie jest przewidziany na silniejsze uderzenia. (Prędkość przy lądowaniu) to co najmniej 300 kilometrów na godzinę, a nawet więcej. To są niewyobrażalne prędkości. W odległości ok. 10 km od pasa utrzymuje się prędkość ok. 450 km/h, potem ją się zmniejsza, by 4 km przed pasem osiągnąć prędkość ok. 340 km/h. Oficjalnie [w pierwszym komunikacie – przypisek JK] mówiono, że pilot się katapultował i został znaleziony kilkaset metrów przed samolotem. Stawiam na tę wersję. W fotelu katapultowym znajduje się system, który automatycznie się uruchamia i powoduje, że włącza się radiostacja nadająca sygnały ratownicze. Oprócz tego pilot ma stację ratowniczą przy sobie, w kieszeni kombinezonu, przez którą może rozmawiać. Nie wiem, czy on tej radiostacji przy sobie nie miał, czy ona działała? Czy z nikim z jakiegoś względu nie udało się nawiązać łączności? A może zapomniał, że ją ma lub nie był doszkolony?
Wiceminister obrony narodowej Bartosz Kownacki mówi, że pilota odnaleziono po 90 minutach, podczas gdy z moich informacji wynika, że spędził w lesie ok. 3 godzin. Podobno po 1,5 godziny nawiązał kontakt telefoniczny. Najprawdopodobniej nie był w stanie powiedzieć, gdzie jest, być może ta rozmowa nie pomogła w jego odnalezieniu. Pytanie, dlaczego rozmawiał przez telefon, a nie radiostację ratowniczą?”.
Z kolei w rozmowie z TVN24 rzeczniczka Lasów Państwowych Anna Malinowska powiedziała, że „rozbity samolot znalazł w lesie mieszany patrol strażaków i leśników. Ci pierwsi ruszyli dalej i odnaleźli pilota. Natomiast leśnicy cofnęli się i zaczęli naprowadzać na miejsce wojsko”.
W oficjalnej wypowiedzi na temat katastrofy wiceminister Kownacki tłumaczył, że pierwsze informacje, jakie dotarły do ministerstwa, „były takie, że pilot został znaleziony i że się katapultował. To tylko dowodzi tego, jak należy być powściągliwym, jak mało należy mówić” – dodał.
Podkreślił, że pilot „Miał dużo szczęścia. Mimo tego, że się nie katapultował – przeżył. Naprawdę w kategoriach cudu, ogromnego szczęścia można rozpatrywać takie zdarzenie”.
Jak już pisaliśmy, tego typu „incydenty” zdarzają się w każdej armii, to nieuniknione. Nie przesądzając przyczyny wypadku pod Mińskiem, już teraz jednak można powiedzieć, choćby po skandalicznie przeprowadzonej akcji ratowniczej przez wojsko, o kompletnym chaosie, wręcz paraliżu działań armii pod kierownictwem Macierewicza nawet w tak dość prostej – w tym wypadku sprawie, jak akcja poszukiwania pilota, w warunkach pokojowych, i samolotu który rozbił się kilka kilometrów od lotniska.
Skąd jednak tytuł tego tekstu? Otóż nie o akcję ratowniczą, w której strażacy musieli wyręczyć żołnierzy tu chodzi. Po analizie faktów, a raczej sprzecznych oficjalnych doniesień, nabrałem graniczącego z pewnością przekonania, iż wypadek MIG-a stał się idealnym wprost materiałem do dokonania przez Macierewicza mistyfikacji. Otóż nie jest absolutnie możliwe, żeby po takim wypadku i zniszczeniu samolotu pilot wyszedł z tego praktycznie bez szwanku, co zauważył od razu major Fiszer. Jestem przekonany, że te wszystkie matactwa z doniesieniami na temat przebiegu katastrofy były spowodowane tym, iż Macierewicz, postanowił wykorzystać ten wypadek do podtrzymania swoich teorii smoleńskich.
Reasumując: pilot w sposób oczywisty się katapultował, inne rozwiązanie nie wchodzi w ogóle w grę, nie da się złamać praw fizyki. Takie też były, zgodne z prawdą, pierwsze doniesienia. Potem sabotażysta niszczący polską armię wpadł na pomysł, że przecież można ogłosić, że pilot cały czas był w samolocie i nic mu się nie stało, mimo że MIG zniszczył cały las. Patrzcie – oto tutaj mały samolocik (przypuszczam, że w rzeczywistości uległ kompletnemu zniszczeniu) chroni pilotowi życie i zdrowie, a w Smoleńsku wielki samolot rozpada się przy uderzeniu o ziemię i wszyscy giną? No niechybnie Tusk z Putinem podłożyli bombę. Szybko, na ile się dało, przyniesiono do samolotu fotel pilota, zresztą o szczegóły nikt nie musiał się zbytnio troszczyć, bo wojsko nałożyło na wszystkich uczestników akcji ratunkowej absolutny zakaz wypowiadania się na ten temat. A pisowskie media już triumfują – ”wypadek MIG-a obnażył ostatecznie kłamstwa Millera i Anodiny”, jak krzyczy tytuł w jednej z nich.
Warto jednak zwrócić uwagę na kilka szczegółów: otóż pilot „ma skręcony staw skokowy” – typowy uraz po niezbyt idealnym lądowaniu ze spadochronem, co nie dziwi w warunkach nocnych. A rzeczniczka Lasów Państwowych powiedziała, że najpierw znaleźli rozbity samolot, a potem ruszyli dalej i odnaleźli pilota. Ciekawe, pilot z bolesną kontuzją oddala się od rozbitego samolotu, który dużo łatwiej zlokalizować niż błąkającego się w nocy człowieka? Poza tym okoliczni mieszkańcy mówili podobno w rozmowie z reporterami, że znaczna większość tych połamanych drzew w lesie, które rzekomo miał „skosić” MIG to skutek wichury, która szalała tam kilka tygodni temu.
Jestem przekonany, że mam rację i że Macierewicz dokonał tej mistyfikacji. Już zresztą mówił, że będzie to doskonały materiał porównawczy do badania katastrofy smoleńskiej, oczywiście jako argument za zamachem. Grunt pali mu się pod nogami, boi się, że pójdzie w odstawkę i dlatego nie cofnie się przed żadnym szaleństwem, żeby zachować stanowisko. Jeśli taki był rzeczywiście przebieg wypadków i to też ujdzie mu płazem, to naprawdę nie ma już dla Polski ratunku…
(za: koduj24.pl)