– Panie, jestem gotowy – śpiewa Cohen w znakomitym utworze tytułowym otwierającym ten album.

Dzisiaj łatwo interpretować zarówno tę piosenkę, jak i całą płytę jako rozliczenie z niezwykle bogatym, zarówno pod względem artystycznym, jak i osobistym, życiem.

Skłaniają do tego nastrojowe kompozycje oraz wyjątkowy, refleksyjny i konfesyjny klimat poszczególnych utworów. Prowokował do tego również sam Cohen. W wywiadach poprzedzających wydanie „You Want It Darker” otwarcie mówił o swoim wieku, stanie zdrowia i świadomości, że nie zostało mu już na tym świecie zbyt wiele czasu. Z tych wypowiedzi przebijała też z trudem ukrywana duma, że zamyka swoją dyskografię akurat takim wydawnictwem – uważał „You Want It Darker” za dzieło wyjątkowo udane. Ten pogląd podzielili zresztą krytycy, podkreślając na każdym kroku wyjątkowy charakter tych piosenek.

>>PRZECZYTAJ RECENZJĘ „YOU WANT IT DARKER”

Można to uznać za hołd złożony odchodzącemu mistrzowi. Ale trzeba też przyznać, że „You Want It Darker” to rzeczywiście płyta znakomita. Choć w dyskografii Cohena wcale nie wyjątkowa. Bo przecież bard praktycznie przez całe dorosłe życie, nadając mu formę melancholijnych, balladowych piosenek, stawiał słuchaczom fundamentalne pytania o istotę ludzkiej egzystencji i to wszystko, co jest w niej najistotniejsze i najbardziej dojmujące – miłość i seks, religię i nienawiść, samotność i śmierć.

Leonard Cohen: bardzo późny debiutant

Gwiazdą sceny muzycznej został w pewnym sensie przez przypadek. Miał 33 lata, gdy pod koniec lat 60. po raz pierwszy wyszedł z gitarą przed publiczność. Zarówno jak na standardy tamtej dekady, zanurzonej w kulcie młodości, jak i reguły panujące we współczesnym show biznesie mógł wydawać się raczej reprezentantem skostniałego, nudnego świata rodziców niż materiałem na bohatera popkultury.

„Nie wierz nikomu po trzydziestce” – wypisywali na murach Paryża zrewoltowani studenci Sorbony, bijąc się na ulicach z policją w 1968 r. Cohenowi z jakichś względów jednak uwierzyli.

Występ Leonarda Cohena z 1967 r., w którym debiutował jako muzyk:

Leonard urodził się 21 września 1934 r. w Montrealu w żydowskiej rodzinie imigrantów z Europy Wschodniej. Po latach wspominał, że wychowanie w tradycji przodków (jeden z dziadków był rabinem) wywarło na niego ogromny wpływ. – Miałem uduchowione dzieciństwo. Co chwilę słyszałem, że jestem potomkiem biblijnego kapłana Aarona – wspominał.

Z czasem jednak górę nad rodzinną religijnością górę wzięła literatura (ze szczególnym wskazaniem na poezję Federica Garcii Lorki, którego młody Cohen był zagorzałym fanem) oraz uroki montrealskich barów i kawiarni. To w nich czytał bohemie pierwsze wiersze.

Jego poezja wzbudziła spore zainteresowanie w literackim światku Kanady. Jako 20-latek był już drukowanym autorem nagrodzonym kilkoma cenionymi wyróżnieniami literackimi. Obok poezji zainteresował się też prozą – dwie wydane przez niego powieści wywołały spory oddźwięk, posypały się nawet porównania do odnoszących właśnie sukcesy w Stanach Zjednoczonych beatników.

Suzanna zmienia wszystko

Cohen, tak jak beatnicy, zamiast robić konwencjonalną karierę literacką, wolał doświadczać życia. Po ukończeniu studiów uniwersyteckich ruszył w drogę, odwiedził Kubę, Izrael, wędrował po Europie. Na kilka lat osiadł na greckiej wyspie Hydra, gdzie wsiąkł w środowisko artystycznej komuny zrzeszającej grupkę podobnych mu artystów i poszukiwaczy wrażeń.

Tantiemy za tomiki literackie i skromne stypendia nie pozwalały jednak na zupełnie beztroskie życie. Sprowadzony do rzeczywistości przez kłopoty finansowe 30-letni Leonard postanowił jeszcze raz spróbować czegoś nowego. Liczył na angaż w Hollywood, gdzie chciał pisać scenariusze. Chciał nawet próbować sił jako muzyk country, ale ostatecznie trafił do Nowego Jorku. Jednym z jego wierszy zamienionych na piosenkę zainteresowała się wokalistka folk Judy Collins. Numer nosił tytuł „Suzanne” i stał się przebojem.

Gdy łowca talentów z firmy Columbia Records John Hammond usłyszał, jak utwór niskim, zmysłowym głosem śpiewa sam Cohen, postanowił natychmiast podpisać z nim kontrakt płytowy. Efektem był debiutancki album „Songs Of Leonard Cohen” (1967) z takimi dziś ikonicznymi kompozycjami jak „Hey, That’s No Way to Say Goodbye” czy „Sisters Of Mercy”. Niemłody już kanadyjski poeta nagle zamienił się w idola popowej publiczności.

Leonard Cohen nigdy nie przestał pytać

Bywał porównywany co Boba Dylana. Dorian Lynskey z „Guardiana” zwraca jednak uwagę, że nie jest to porównanie do końca trafione: „Dylan jest poetą rock’n’rolla. Cohen bez wątpienia też jest poetą, ale nigdy nie był rock’n’rollowcem. (…) Jego twórczość wymagała staromodnej cierpliwości. Twarz tego faceta od zawsze sugerowała, że sporo przeżył i że ma nam do powiedzenia coś ważnego. Jego niski głos tylko to potwierdzał. (…) Wystarczyło wsłuchać się uważniej, a można się było od niego czegoś nauczyć. To, co nadawało jego piosenkom szczególnego znaczenia, to fakt, że Cohen nigdy nie przestał szukać. Szukał odpowiedzi w buddyjskich świątyniach i w sypialniach kobiet. Ale nigdy nie przestawał stawiać pytań”.

Pierwsze kilka płyt przyniosło mu popularność i takie przeboje jak „Bird On The Wire”, „The Partisan” czy „Famous Blue Raincoat”. Początek lat 70. to nieustanne trasy koncertowe. Potem jego kariera załamała się, a artysta pogrążył w depresji.

Wyrwał go z niej w 1984 r. sukces albumu „Various Positions” z takimi utworami jak „Dance Me To The End Of Love” czy „Hallelujah”. Dla Cohena, uwielbianego przez nowe pokolenie powołujących się na niego muzyków, znów nastały lepsze lata. Mimo to, on sam w następnej dekadzie wycofał się z życia artystycznego. W 1994 r. wstąpił do buddyjskiego klasztoru w Kalifornii. – Moje życie wypełniał chaos. Tu znajdę spokój – podkreślał.

Wielki, choć trochę wymuszony, powrót

Wytrwał w tym postanowieniu pięć lat. Wrócił na trasę, gdy okazało się, że nieuczciwa menadżerka wyczyściła jego konto bankowe ze wszystkich oszczędności, jakie zgromadził przez lata. Paradoksalnie występy dojrzałego artysty okazały się największym sukcesem komercyjnym w jego karierze. Były też znakomite pod względem artystycznym – o hipnotyzującej sile Leonarda Cohena po raz ostatni mogliśmy się przekonać w łódzkiej Atlas Arenie w 2013 r.

Sukcesem okazały się także jego nagrania. Szczególnym uznaniem cieszyły się trzy ostatnie płyty, które wiekowy bard wydawał z zaskakującą regularnością co dwa lata: „Old Ideas”, „Popular Problems” i wspomniana już „You Want It Darker”.

Ten tryptyk bywa interpretowany jako artystyczny testament Cohena i jego pożegnanie z publicznością.

„Do zobaczenia na końcu drogi”

Z niektórymi postaciami ze swojej bogatej przeszłości Leonard pożegnał się jednak w wyjątkowo osobisty sposób. W latach 60. na greckiej Hydrze poznał Norweżkę Marianne Ihlen. Byli parą przez kilka lat. To dla niej napisał takie swoje słynne piosenki – „So Long Marianne” i „Bird On A Wire”.

Ihlen zmarła zaledwie kilka miesięcy temu. Chwilę przed jej śmiercią Cohen, powiadomiony o jej poważnym stanie, napisał do dawnej kochanki list:

„Oboje doszliśmy do miejsca, w którym jesteśmy naprawdę starzy, a nasze ciała zaczynają odmawiać nam posłuszeństwa. Wkrótce podążę za tobą. Jestem tak blisko, że wystarczy, abyś wyciągnęła rękę, a dotkniesz mojej. Życzę ci szczęśliwej podróży. Żegnaj, przyjaciółko. Miłość jest wieczna, do zobaczenia gdzieś na końcu tej drogi”.