02.03.2016
„Mój brat idiota…”. Robert Gliński o wicepremierze
Wicepremier przed premierą głośnego spektaklu „Śmierć i dziewczyna” mówił, że za publiczne pieniądze pornografii w teatrze nie będzie. – [Reżyser] zauważył, że jest taki naiwniak, no to go podpuścił. Zwołał kółka maryjne, zrobili manifestację przed teatrem i miał reklamę. A mój brat idiota się w to wpuścił – mówił Robert Gliński na spotkaniu w łódzkiej Szkole Filmowej.
„Żeby w tych teatrach nie przeszkadzał”
Podczas spotkania otwierającego cykl „Mastershot” w kinie Szkoły Filmowej na pytania publiczności odpowiadał po projekcji filmu Robert Gliński, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, w latach 2008-12 rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Brat Piotra Glińskiego, z ramienia Prawa i Sprawiedliwości posła na Sejm VIII kadencji, od 2015 roku wiceprezesa Rady Ministrów i ministra kultury i dziedzictwa narodowego w rządzie Beaty Szydło.
Zadawane po projekcji filmu pytania dotyczyły przede wszystkim sztuki filmowej. Ale pod koniec spotkania starszy mężczyzna zadał z końca sali szereg pytań: Czy postępowanie ministra jest właściwie? Czy pan nie ma wpływu na niego? Żeby w tych teatrach nie przeszkadzał?
Skandal, prymitywna cenzura
Mężczyzna nawiązywał do sprawy głośnej premiery opartego na tekstach noblistki Elfriede Jelinek spektaklu „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Wystąpili w nim m.in. zatrudnieni przez czeską agencję aktorzy porno. Minister kultury oczekiwał od marszałka województwa dolnośląskiego odwołania premiery. Radni sejmiku dolnośląskiego grozili obcięciem dofinansowania, demonstrację pod teatrem zorganizowała Krucjata Różańcowa. Piotr Gliński o spektaklu wypowiedział się na antenie radiowej Trójki. – Za pieniądze publiczne pornografii w teatrach nie będzie. I to mówię zdecydowanie: jestem otwarty na eksperymenty, na teatry offowe, na różnego rodzaju poszukiwania, ale tego rodzaju rzeczy w sferze publicznej być nie może. Ministerstwo daje prawie 5 mln na ten teatr, umowa na to finansowanie kończy się z końcem przyszłego roku. Będziemy apelować do dyrektora tego teatru, który jest zresztą też posłem ugrupowania Nowoczesna. Jeżeli tak nowoczesność ma wyglądać, jeśli ma polegać na pornografii w miejscach publicznych, to na to naszej zgody nie ma.
Dyrektor Teatru Polskiego Krzysztof Mieszkowski informował, że ma autonomię, która pozwala mu decydować, które przedstawienia będzie pokazywał. – To skandal, prymitywna cenzura, pan minister stanowczo się zagalopował. Nie pozwolę, żeby moimi decyzjami sterowali politycy – mówił.
Jest taki naiwniak
A tak na pytania zadane w Szkole Filmowej odpowiedział Robert Gliński: – Ja już jestem dorosły, ale mój brat też jest dorosły. Jest wprawdzie dwa lata młodszy ode mnie, ale też jest już starym zgredem. Gdyby miał lat 15, to może bym próbował na niego wpłynąć. Poleciał na jeden teatr. Dyrektor chciał zrobić sobie promocję i podpuścił idiotę ministra. Akurat znam ten przypadek i ten teatr bardzo dobrze. Krzysia Mieszkowskiego, dyrektora tego teatru, znam od lat trzydziestu. On nie cofnie się przed niczym, żeby zrobić promocję. Zauważył, że jest taki naiwniak, no to go podpuścił. Zwołał kółka maryjne, zrobili manifestację przed teatrem i miał reklamę. A mój brat idiota się w to wpuścił. Ale nie wpuścił się już w drugą prowokację, czyli w Klatę w Krakowie. Klata za wszelką cenę chciał być zwolniony i robił wszystko, żeby go wyrzucić. Ale się nie udało. Wszystko ma drugie dno.
Co IPN znalazł w domu Jaruzelskiego?
Dziennikarze przed domem wdowy po gen. Wojciechu Jaruzelskim w Warszawie, gdzie cały poniedziałek trwało przeszukanie IPN. W nocy wyniesiono stamtąd 17 pakietów dokumentów różnej objętości (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)
Decyzję o poniedziałkowym przeszukaniu w domu wdowy po gen. Jaruzelskim wydał prokurator IPN Marcin Gołębiewicz. Podstawą prawną był artykuł ustawy o IPN nakazujący wydanie wszelkich materiałów wytworzonych przez organy bezpieczeństwa PRL.
IPN wydał z poniedziałku na wtorek komunikat, że przeszukania „dokonano w ramach śledztwa sygn. S 64/15/Zi w sprawie ukrycia przez osobę do tego nieuprawnioną dokumentów podlegających przekazaniu IPN, tj. o czyn z art. 54 ust. 1 ustawy o IPN”. Art. 54 powiada, że kto bezprawnie posiada lub niszczy dokumenty, do których prawo ma IPN, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do 8 lat.
Do willi, gdzie mieszka 90-letnia wdowa po Jaruzelskim, prokurator wysłał policjantów. Sam się nie pojawił. Nie skorzystał też z możliwości, którą daje kodeks postępowania karnego, by przed rewizją wezwać do dobrowolnego wydania poszukiwanych materiałów.
Policja przyszła pod dom Jaruzelskiego o godz. 8 rano, gdy w środku była tylko ciężko chora wdowa i jej opiekunka. To ona wezwała córkę generała. Monika Jaruzelska była obecna przy przeszukaniu. W sumie policja wyniosła 17 pakietów dokumentów. – Będą podlegały procesowym oględzinom przeprowadzonym przez prokuratora IPN z udziałem specjalistów archiwistów z Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN – informuje Instytut.
Dlaczego prokurator wcześniej nie spróbował odzyskać dokumentów bez interwencji policji? IPN nie odpowiedział nam na to pytanie.
Brali wszystko, co z pieczątką
A czego szukano w domu Jaruzelskich? Z naszych informacji wynika, że postanowienie o rewizji zostało wydane w ramach śledztwa w sprawie ukrywania materiałów dotyczących współpracy Wojciecha Jaruzelskiego z Informacją Wojskową w latach 40. Ale prokurator chciał też sprawdzić, czy u b. prezydenta nie ma dokumentów dotyczących trzech generałów MSW i LWP, akt na temat wydarzeń w grudniu 1970 r. i ruchów wojsk radzieckich w stronę Warszawy w 1956 r. Czy coś z tych rzeczy znaleziono? Trudno powiedzieć, policjanci nie mieli merytorycznego przygotowania do oceny materiałów i brali wszystko, co nosiło cechy oficjalnego dokumentu.
Większość pochodziła z Urzędu Rady Ministrów z lat 80., gdy Jaruzelski był premierem. Przeszukano wszystkie pomieszczenia, strych i garaż, zabierając 17 pakietów różnej objętości. Znaczna część to rękopisy generała. Zabrano też papiery dotyczące domu, w którym mieszka wdowa (m.in. akt notarialny).
Monika Jaruzelska na razie nie chce zajmować oficjalnego stanowiska ani wydawać oświadczenia. – Policjanci zachowywali się rzetelnie i profesjonalnie. Samego faktu przeszukania nie chcę na razie komentować. Pakiety z dokumentami są zabezpieczone pieczęciami lakowymi i mogą być otwarte tylko w obecności mojej i mojego pełnomocnika – mówi „Wyborczej” córka generała.
Nie wie jeszcze, czy złoży zażalenie na decyzję o przeszukaniu i czy będzie zastrzegać, by IPN nie publikował jakichś materiałów. – Na pewno podejmę odpowiednie kroki, by zabezpieczyć dobra osobiste mojej rodziny – mówi.
Wewnętrzna „lista 21”
IPN nie chce komentować naszego wczorajszego artykułu, że 23 lutego prezes IPN polecił oddziałom Instytutu w całej Polsce sprawdzić, czy u innych żyjących dygnitarzy PRL lub ich rodzin nie znajdują się tajne dokumenty. – To wewnętrzne pismo IPN – tak rzeczniczka Instytutu komentuje informacje o sporządzonej w IPN liście 21 dawnych wysokich funkcjonariuszy służb specjalnych PRL, wobec których mogą występować podejrzenia ukrywania ważnych dokumentów z PRL.
– Ma pan jakieś dokumenty w domu? – Monika Olejnik zapytała wczoraj Aleksandra Kwaśniewskiego, b. prezydenta w porannym programie Radia ZET.
– Nie mam. Dziesięć lat byłem prezydentem w demokratycznej Polsce, system archiwizowania dokumentów był prosty, one wszystkie są w Kancelarii Prezydenta – odpowiedział.
Kwaśniewski dziwi się, dlaczego Instytut nie indagował generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego, póki żyli. – Dlaczego nie zwrócił się do nich w najbardziej pokojowy sposób z pytaniem, czy być może przez zapomnienie, mówimy o ludziach już wiekowych, nie dysponują takimi dokumentami? Być może można byłoby uzyskać te dokumenty bez tej całej akcji. Więc wszystko to jest dziwaczne. Słuchając Jarosława Kaczyńskiego, odczuwam, że etap, na którym jesteśmy, to jest etap przejściowy, a chodzi o to, żeby pod rządami PiS rozpoczął się etap prawdziwy, wolnej Polski budowanej przez tych ludzi, którzy nie są uwikłani.
Na jakiej podstawie prawnej działa IPN
Art. 25 ustawy o IPN stanowi, że przekazaniu do archiwum Instytutu podlegają „dokumenty, zbiory danych, rejestry i kartoteki wytworzone oraz zgromadzone przez organy bezpieczeństwa państwa, organy więziennictwa, sądy i prokuratury oraz organy bezpieczeństwa III Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Według ustawy prezes IPN „może zażądać wydania także innej dokumentacji niż wskazana w art. 25, niezależnie od czasu jej wytworzenia lub zgromadzenia, jeżeli jest ona niezbędna do wypełnienia zadań Instytutu Pamięci określonych w ustawie”.
Zgodnie z ustawą „każdy, kto bez tytułu prawnego posiada dokumenty zawierające informacje z zakresu działania IPN, jest obowiązany wydać je bezzwłocznie prezesowi Instytutu”. „Właściciel lub osoba mająca inny tytuł prawny do posiadania dokumentów, o których mowa w ust. 1, jest obowiązana do ich udostępnienia prezesowi IPN, na jego żądanie, w celu sporządzenia kopii” – głosi ustawa.
Gen. Wojciech Jaruzelski – I sekretarz KC PZPR i prezydent
Wojciech Jaruzelski wojnę zakończył w stopniu porucznika zwiadu. Awansował szybko. W latach 1965-68 był szefem Sztabu Generalnego, potem szefem MON (do 1983), przewodniczącym Rady Państwa PRL (1985-89), I sekretarzem KC PZPR (1981-89). W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. wprowadził stan wojenny i stanął na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Sejm kontraktowy wybrał go na prezydenta w 1989 r., rok później ustąpił. Zmarł w maju 2014 r. w Warszawie.
Biolog o książce prof. Macieja Giertycha: „To (pseudo)naukowy sabotaż”
Wyobraźmy sobie nauczyciela, który przychodzi jak co rano do szkoły – i znajduje na swojej półce bajecznie kolorową, pięknie wydaną książkę. Czyta, przytakuje w milczeniu – w końcu autorem jest światowej sławy dendrolog, absolwent Uniwersytetu w Oksfordzie, profesor belwederski i członek Polskiej Akademii Nauk. Taka osoba na pewno przekazuje rzetelną wiedzę naukową, a że nie zgadza się ona z podręcznikiem do biologii, no cóż – najwyraźniej coś się w nauce ostatnio pozmieniało. Ale ta długa lista naukowych przynależności wcale nie jest wystarczająca, by nadać swoim tezom naukowości.
Książka „Ewolucja, dewolucja, nauka” prof. Macieja Giertycha, która w ostatnich tygodniach trafiła do szkół w całej Polsce, to (pseudo)naukowy sabotaż.
Prof. Giertych rysuje w niej obraz dwóch konkurujących ze sobą teorii: teorii ewolucji, sformułowanej przez Karola Darwina i wielokrotnie weryfikowanej eksperymentalnie, oraz „teorii dewolucji” – dziwnego, bliżej nieokreślonego tworu lansowanego przez autora, propagującego wszechobecny rozkład i stopniowe niszczenie informacji i zasobów biologicznych na naszej planecie.
Celem tej konfrontacji nie jest jednak rzeczowa dyskusja, ale dyskredytacja teorii ewolucji, wykazanie jej braków i luk. Oczywiście nauka nie znosi próżni, naturalnym więc zastępcą ułomnej teorii Darwina jest postulat kreacjonistyczny – czyli przekonanie, że świat i życie powstało dzięki działaniu wyższej siły sprawczej.
Całą dyskusję prof. Giertych prowadzi w niezwykle stronniczy sposób, unikając twardych dowodów i nie przedstawiając ani jednego prawdziwie naukowego źródła. W mistrzowski sposób wyrywa z kontekstu cytaty noblistów, jeśli tylko takie fragmentaryczne wypowiedzi zdają się potwierdzać jego tezę. Najciekawsze jednak są „naukowe” argumenty przeciwko teorii ewolucji, jakie przytacza w swojej książce.
Co takiego dyskredytuje wg prof. Giertycha teorię ewolucji? Przyjrzyjmy się tym argumentom.
Główne tezy książki są wytłuszczone, a pod nimi znajduje się komentarz dr Drobniaka:
Mutacje (przypadkowe zmiany w materiale genetycznym) jedynie psują informację biologiczną, nie są znane mutacje pozytywne.
Jest to argument wielokrotnie przytaczany przez przeciwników teorii ewolucji, w której mutacje odgrywają istotną rolę – to one generują zmienność genów, która później jest „filtrowana” przez dobór naturalny. Przepuszcza on do kolejnych pokoleń tylko te mutacje, które nie są szkodliwe lub ulepszają określone funkcje organizmu i sprawiają, że lepiej radzi on sobie w swoim środowisku. Większość mutacji okazuje się neutralna, np. u człowieka ponad 99 proc. mutacji ma taki charakter – nie ulepszają i nie pogarszają one niczego. Nauka zna jednak liczne udokumentowane przykłady „pozytywnych” mutacji: bakterie dzięki takim zmianom wykształcają oporność na antybiotyki; złożone organizmy w toku ewolucji zmieniały plan budowy swoich ciał dzięki mutacjom w sterujących rozwojem genach, takich jak geny Hox; mutacje w genach receptorów cytokin zapewniają niektórym odporność na AIDS. Analizy całych genomów wielu gatunków z łatwością wskazują na tysiące miejsc, które mutowały i były faworyzowane przez dobór naturalny.
Nowe gatunki nie powstają, nie ma dowodów na istnienie specjacji. Mamy do czynienia tylko z dewolucją, która prowadzi do wymierania gatunków, co obecnie obserwujemy.
W 1960 r. naukowcy zauważyli, że część austriackiej populacji kapturki (mały ptak wróblowaty) zamiast migrować zimą do ciepłej Hiszpanii, leci do Anglii, gdzie ptaki te odkryły duże zasoby pokarmu wykładanego w karmnikach. Ptaki, które migrowały na zachód zamiast na południe, produkowały potomstwo również bardziej skłonne do migracji na zachód, co więcej, ptaki kojarzyły się głównie w obrębie tych dwóch migrujących podgrup. Obecnie, po zaledwie 50 latach, ptaki lecące do Hiszpanii wyraźnie różnią się od tych migrujących do Anglii – mają one dłuższe i zaostrzone skrzydła, większe rezerwy tłuszczu i krótsze dzioby. Jesteśmy więc świadkami narodzin nowego gatunku. Podobnych historii znajdziemy w naukowej literaturze setki: np. powstanie nowych gatunków roślin ze spontanicznych mieszańców dwóch innych gatunków, ewolucja nowego gatunku myszy na Wyspach Owczych po zawleczeniu ich przodka około 250 lat temu – i wiele innych. Nowe gatunki powstają dookoła nas bez przerwy. Faktem jest, że działalność człowieka stworzyła dla wielu gatunków zagrożenie, setki gatunków przez działalność człowieka wyginęło. Nie przeczy to teorii ewolucji.
Ewolucja nie jest możliwa, bo druga zasada termodynamiki skazuje wszystko na chaos – nie mogą samoistnie powstawać złożone struktury jak w żywych organizmach.
Stwierdzenie to wynika z całkowitego niezrozumienia sensu drugiej zasady termodynamiki. Głosi ona, że entropia, czyli miara nieuporządkowania, wzrasta w zamkniętych układach. Problem w tym, że Ziemia nie jest układem zamkniętym – w każdej sekundzie otrzymuje ona ogromne ilości energii od Słońca – dzięki czemu może lokalnie na jej powierzchni dochodzić do wzrostu uporządkowania. Gdyby druga zasada termodynamiki całkowicie zakazywała samoistnego powstawania złożonych struktur, kryształy czy płatki śniegu byłyby tworami niemożliwymi do zaobserwowania.
Wnioskowanie o ewolucji na podstawie położenia skamieniałości w warstwach geologicznych jest błędne – zmieszane ciecze o różnej gęstości tworzą warstwy w kilka sekund, więc warstwy geologiczne mogły także powstać w czasie dni, a nie milionów lat.
Geolodzy pewnie nawet nie zatrzymają się nad takimi stwierdzeniami. Wszystkie znane nam i ugruntowane metody badawcze potwierdzają zgodnie wiek i pochodzenie skał na naszej planecie. Procesy, o których pisze w swojej książce autor, być może miałyby sens – jednak warstwy geologiczne (np. wielokrotnie przez autora przytaczane pasma w Wielkim Kanionie Kolorado) wcale nie są ułożone w kolejności wzrastającej gęstości. Zdaniem autora takie ekspresowe tworzenie się warstw geologicznych potwierdzają również tzw. skamieniałości pionowe – np. skamieniałe pnie drzew, które ciągną się przez kilka takich warstw. Geologia jednak z łatwością takie skamieniałości wyjaśnia nagłym zalaniem lasu przez muł z delt rzek czy ich przykryciem przez osuwające się zbocza.
Teoria ewolucji odpowiedzialna jest za eugenikę, obozy koncentracyjne czy bestialskie eksperymenty radzieckich naukowców próbujących krzyżować ludzi i małpy.
Argument ten – przytaczany wielokrotnie przez katolickich przeciwników ewolucji – ma w sobie odrobinę prawdy. Teoria ewolucji ze swoim mechanizmem „usuwającym” osobniki słabo przystosowane faktycznie inspirowała zbrodnicze akcje czy nieetyczne praktyki pseudomedyczne. Jest to jednak tylko i wyłącznie wina ludzi, którzy zainspirowani nią porzucali wszelkie zasady moralne – i tylko w kategoriach ich winy należy na to patrzeć.
Teoria ewolucji to pseudonauka, zbiór niepotwierdzonych faktów i ideologii.
W ciągu 150 lat od powstania hipotezy Karola Darwina w czasopismach naukowych opublikowano setki tysięcy artykułów próbujących ją podważyć. Tak działa nauka – każdy naukowiec badający ewolucję miał tak naprawdę z tyłu głowy jej falsyfikację, poszukiwanie faktów, które się z nią nie zgadzają. Żadne z dotychczasowych danych nie zdołały jednak wykazać luk w rozumowaniu Darwina, a zaopatrzona w nowoczesną genetykę hipoteza doboru naturalnego stała się teorią naukową, a później paradygmatem, naukowym „faktem”. Nadal możemy ją obalić, znaleźć dane, które pokażą nieprawdziwość jej założeń. Nastąpi wtedy zmiana paradygmatu, być może teorię ewolucji zastąpi nowa, lepsza. Do tego czasu jednak to teoria ewolucji stanowi naukowo poprawne wyjaśnienie różnorodności życia na Ziemi. I tego się trzymajmy, nieważne, jak bardzo kolorowe książki będą nam wpadać w ręce.
*Dr Szymon Drobniak, biolog ewolucyjny, pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie w Zurychu. Zwyciężył w zeszłym roku w konkursie FameLab dla najlepszych popularyzatorów nauki
„Sueddeutsche Zeitung”: Druga kadencja Tuska możliwa. Tylko co na to Kaczyński?
Donald Tusk (Virginia Mayo / AP (AP Photo/Virginia Mayo))
Autor artykułu Daniel Broessler twierdzi, że po ponad roku na stanowisku przewodniczącego Donald Tusk „znalazł swą równowagę”. Sukcesem Polaka nazywa kompromisowe porozumienie, które ma zapobiec wyjściu Wielkiej Brytanii z UE. Ocenia, że na korzyść Polaka może przemówić także poniedziałkowy szczyt UE-Turcja w sprawie uchodźców. Jeśli szczyt zakończy się sukcesem, przedłużenie kadencji Tuska stanie się bardziej prawdopodobne.
Kadencja Tuska na stanowisku szefa Rady Europejskiej kończący się w maju 2017 roku. Ale zdaniem „SZ” może zostać przedłużona o 2,5 roku. Publicysta „SZ” zauważa, że jeszcze kilka miesięcy temu mało kto mógł sobie wyobrazić taki scenariusz. Dziś jednak w Brukseli można zauważyć w tej kwestii zmianę nastrojów.
„Tusk dzielnie się sprawdził w trudnej walce z językiem angielskim. Usilniej zabiega też o kontakty z dyplomatami i parlamentarzystami. Wydaje się, że z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jean-Claude’em Junckerem ustanowił rozsądne robocze relacje ” – wskazuje Broessler.
Zdaniem publicysty „największy znak zapytania w sprawie Tuska nie znajduje się w Brukseli, lecz w Warszawie”. „Dla prawicowego rządu w Polsce były liberalno-konserwatywny premier jest czymś w rodzaju wroga państwowego numer jeden. Jarosław Kaczyński widzi w Tusku kluczową postać domniemanego spisku mającego ukryć prawdziwe przyczyny katastrofy w Smoleńsku” – pisze Broessler.
Autor odnotowuje wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z października 2015 roku. Szef PiS mówił: „My nie będziemy zabiegać o pozycję w Unii Europejskiej w tym sensie, żeby zajmować tam jakieś stanowiska. My będziemy zabiegać o polskie interesy”. „Wydawało się, że Kaczyński wydał swój wyrok w sprawie brukselskiej kariery Tuska” – komentuje autor tę wypowiedź i akcentuje, że „bez wsparcia własnego kraju szanse Tuska na ponowny wybór zdawały się spaść do zera”.
Z drugiej strony – kontynuuje Broessler – możliwe, że właśnie z uwagi na „nacjonalistyczne tony z Warszawy” wielu szefom rządów trudno byłoby poniechać liberała Tuska, „a tym samym proeuropejskiej części Polski”.
Zdaniem autora, powołującego się na unijne źródła, „ludziom Kaczyńskiego nie pozwoli się na chowanie się za innymi rządami. To znaczy: jeśli z przyczyn wewnątrzpolitycznych polskie kierownictwo chce zaprzepaścić szansę ponownego objęcia przez rodaka najwyższego stanowiska w UE, niech to powie otwarcie”.
Broessler sądzi, że właśnie tego nie chce, jak się wydaje, polska premier Beata Szydło. Autor przypomina, że niedawno premier powiedziała po rozmowie z Tuskiem, że piastowanie przez Polaka ważnego stanowiska w organizacji międzynarodowej jest zawsze wartością. „Zabrzmiało to tak, jakby Szydło mogła sobie wyobrazić przedłużenie kadencji Tuska” – uważa publicysta „SZ”.
Gdyby do tego doszło, Tusk pozostałby w Brukseli do grudnia 2019 roku. „W 2020 roku w Polsce wybierany będzie prezydent. Tusk miałby wtedy czas” – kwituje Broessler.
PAD spotka się z doradcami ds. bezpieczeństwa narodowego
PAD spotka się z doradcami ds. bezpieczeństwa narodowego
O 12:00 w Belwederze prezydent Andrzej Duda weźmie udział w spotkaniu doradców ds. bezpieczeństwa narodowego i sekretarzy rad bezpieczeństwa narodowego państw NATO z Europy Środkowej i Wschodniej. Podczas spotkania planowane jest wystąpienie PAD.
Szczerski: Podziwiam Zybertowicza, bo on widzi więcej niż wszyscy. Choć to nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością
Krzysztof Szczerski był pytany przez Monikę Olejnik w Radiu Zet o ostatnie wypowiedzi Andrzeja Zybertowicza:
„Zawsze podziwiałem wyobraźnię prof. Zybertowicza i to, w jaki sposób widzi więcej, niż wszyscy. Nie zawsze, to co widzi, widząc więcej niż wszyscy, ostatecznie pokrywało się z rzeczywistością, ale fakt, że dostrzega znacznie szerszą paletę zjawisk, jest jego wielką zaletą”
Pytany, czy zgadza się z poglądem, że KOD to wojna hybrydowa, mogąca prowadzić od Moskwy do Warszawy:
„Nigdy bym takich wniosków nie wyciągał”
Szczerski przyznał też, że wypowiedź Zybertowicza nie jest oficjalnym stanowiskiem prezydenta, ale analizą socjologiczną profesora.
Szczerski: Wśród członków Komisji Weneckiej jest zaniepokojenie tym, co się stało w związku z publikacją
Jak mówił Krzysztof Szczerski w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu Zet:
„Dzisiaj wśród członków Komisji Weneckiej jest bardzo poważne zaniepokojenie tym, co się stało w związku z publikacją. Ta publikacja zrobiła to, że teraz każda zmiana stanowiska Komisji Weneckiej będzie publiczna, a o to chodziło w dokumencie niejawnym, że przekazuje się tę opinię poufnie, po to, żeby można było poprzez dialog z państwem zmienić ją. Co się teraz stanie, jak Komisja Wenecka wycofa 3/4 z tego tekstu?”
Szczerski: Opozycja niszczy autorytet Komisji Weneckiej
Jak mówił Krzysztof Szczerski w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu Zet:
„Cel, w jakim przyjechała Komisja Wenecka, czyli prawne doradztwo w zakresie tego, w jaki sposób można uregulować kwestię Trybunału, zamienił się, zanim ta opinia została wydana… już jest używana do gry w Polsce opozycji z rządem. Nie jest celem Komisji Weneckiej i działa przeciwko niej opozycja w Polsce, niszczy autorytet Komisji Weneckiej. Przez fakt, że opinia została opublikowana, zanim się stała się stanowiskiem Komisji Weneckiej, zaburza całą procedurę”
Błaszczak: „Wyborcza” to biuletyn KOD-u, wypłynięcie projektu opinii nieprzypadkowe
Mariusz Błaszczak w radiowej „Trójce” stwierdził, że wypłynięcie do mediów projektu opinii Komisji Weneckiej na temat sytuacji wokół Trybunału Konstytucyjnego w ostatni weekend nie było przypadkiem:
„Kalendarz się tak układał, że była manifestacja KOD-u, który atakuje PiS, a „Gazeta Wyborcza” jest biuletynem KOD-u, więc na jej stronie internetowej można było akurat w ten dzień [manifestacji] znaleźć projekt raportu opinii Komisji Weneckiej”
Szef MSWiA pochwalił Witolda Waszczykowskiego:
„Dobrze wykorzystuje swoją wiedzę i umiejętności”
Kowalczyk o dymisji Szałamachy: Jego pozycja nie jest zagrożona, to prasa o tym mówi
Jak powiedział o dymisji ministra Szałamachy w JNJ TVN24 minister Henryk Kowalczyk, szef KSRM:
„Nie ma takich zamiarów, minister Szałamacha pracuje nad kolejnymi projektami. W obecnej chwili jego pozycja nie jest zagrożona. W tej chwili realizuje wszystkie założenia, wszystkie projekty. Pracuje nad uszczelnieniem systemu podatkowego. Nikt nie bierze pod uwagę, że [Szałamacha] może odejść. Nie było takiej rozmowy [o tym, bym przejął jego resort], prasa tylko się tym zajmuje. Pracujemy wytrwale nad tym, co jest”
O czym jest oscarowy „Spotlight”? Według Teleexpressu o pedofilii… w Bostonie
Teleexpress, popołudniowy serwis informacyjny TVP1, zrelacjonował ceremonię wręczenia Oscarów. W materiale Katarzyny Piwońskiej powiedziano o tym, że statuetkę za najlepszy film dostał „Spotlight”. Co ciekawe, Teleexpress przedstawia go jako film o pedofilii w Bostonie, pomijając ten drobny szczegół, że chodzi o przestępczość seksualną księży rzymskokatolickich.
Tej informacji nie dało się przemilczeć. Oscara dla najlepszego filmu nie można pominąć w relacji telewizyjnej, skoro informacja dostępna na portalach internetowych czy w mediach społecznościowych.
Jednak Teleexpressowi w warunkach „dobrej zmiany”, czyli przejęcia mediów publicznych, przez Prawo i Sprawiedliwość, udało się tak sformułować komunikat, by nie urazić uczuć biskupów i konserwatywnych polityków. O sprawie napisał twitterowicz @macdac. W materiale powiedziano, że „Spotlight” to obraz o pedofilii w Bostonie, podczas gdy jest to film o śledztwie dziennikarskim na temat systemowego ukrywania przestępczości seksualnej księży rzymskokatolickich przez Kościół.
Śledztwo dziennikarskie prowadzone przez redakcję „Boston Globe” wykazało, że Boston jest tylko jednym z wielu miast w wielu państwach, w których biskupi rzymskokatolickich ukrywali przestępczość seksualną podwładnych np. przenosząc ich z parafii na parafię.
Przyznanie Oscara filmowi dotykającego problemu ukrywania pedofilii w Kościele rzymskokatolickim wywołało niezadowolenie części konserwatywnych publicystów i polskich biskupów. Tymczasem watykański dziennik „L’Osservatore Romano”, a także bostoński kard. O’Malley, oraz maltański bp Scicluna polecają film swoim współwyznawcom.
Wypada mieć nadzieję, że prawda w końcu wyzwoli również polskich polityków, dziennikarzy (publicznych) i biskupów.
Jak „Wiadomości” wygumkowały Komorowskiego ze święta „żołnierzy wyklętych”, czyli cd. budowy mitu Lecha Kaczyńskiego [RECENZJA]
Dzisiejsze „Wiadomości” nie wspomniały o roli prezydenta Komorowskiego w upamiętnieniu ‚wyklętych”
– Oni jako pierwsi stanęli do walki z komunistami i walczyli do końca niezłomnie – mówiła z egzaltacją prowadząca „Wiadomości” Danuta Holecka. Dodała, że Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych „ustanowiono sześć lat temu decyzją prezydenta Lecha Kaczyńskiego”.
To nieprawda. Owszem, ustawę zgłosił w Sejmie w marcu 2010 r., na miesiąc przed katastrofą smoleńską, prezydent Lech Kaczyński, ale jej uchwalenie się przeciągało. Sejm przyjął ją dopiero w lutym 2011 r., gdy podtrzymał ją prezydent Bronisław Komorowski oraz rząd PO-PSL. Ale o tym „Wiadomości” nie poinformowały ani słowem.
Katarzyna Kolenda-Zaleska zapytała w „Faktach” TVN byłego prezydenta, czy został zaproszony na wtorkowe uroczystości. Komorowski odpowiedział, że żadnego zaproszenia nie otrzymał. Nawet na uroczystości na Powązkach, chociaż to on był inicjatorem ustawy umożliwiającej ekshumację ciał pochowanych tam potajemnie żołnierzy zamordowanych przez komunistyczne władze w więzieniu mokotowskim.
Kolejne materiały opatrzono za to wypowiedziami prezydenta Andrzeja Dudy i premier Beaty Szydło, którzy wzięli udział w uroczystościach państwowych. – Komuniści próbowali wymazać Niezłomnych z historii, ale oni byli silniejsi – mówiła Szydło. Reporter dodał, że czterem żyjącym jeszcze Niezłomnym rząd przyznał specjalne świadczenia.
Przykro patrzeć, jak „Wiadomości” ze święta narodowego próbują zrobić święto PiS i prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Zmanipulowany był także obraz „żołnierzy wyklętych” przedstawiony w głównym wydaniu czołowego programu informacyjnego TVP. W kolejnych materiałach widzowie usłyszeli wyłącznie o bohaterstwie podziemia niepodległościowego.
Reporter Michał Siegieda cały materiał poświęcił Józefowi Franczakowi ps. „Laluś” lub „Lalek”, najdłużej – aż 18 lat – ukrywającemu się na Lubelszczyźnie. – SB dopadła go w latach 60. – mówił Siegieda. Syn Franczaka wspominał, że widział ojca tylko raz, bo się ukrywał, a jego życie było możliwe tylko dzięki pomocy przyjaciół i sąsiadów, w którą zaangażowanych było około 200 osób. – Dla komunistów był bandytą, przywracanie mu pamięci dopiero trwa. Codziennie ktoś kładzie na grobie kwiaty. Patriota, żołnierz, ostatni „partyzant wyklęty” – mówił Siegieda.
Obraz podziemia niepodległościowego jest jednak znacznie bardziej skomplikowany. „Wiadomości” ani słowem nie wspomniały np. o tym, że niektórzy „wyklęci” byli nie tylko bohaterami, ale – jak choćby Romuald Rajs „Bury” – mieli na sumieniu pacyfikacje ludności cywilnej na Podlasiu, śmierć niewinnych kobiet i dzieci. W 1949 r. „Bury” został skazany na śmierć za masakrę ludności cywilnej (ustalono, że odpowiada za śmierć 79 osób), w grudniu go stracono. W 1995 r. został zrehabilitowany, ale w 2005 r. IPN uznał, że popełnił zbrodnię noszącą znamiona ludobójstwa. Jednak to nie pasuje do PiS-owskiego obrazka.
Kolejny już dzień „Wiadomości” tropiły przeciek „Wyborczej” o wstępnej opinii Komisji Weneckiej. Przypomnijmy, że projekt tej opinii opublikowaliśmy na Wyborczej.pl w sobotę, a w piątek dostał ją na biurko szef MSZ Witold Waszczykowski i 60 innych rządów krajów członkowskich Rady Europy
W tej operacji chodzi o zacieranie faktów. O zakwestionowanie rzetelności Komisji Weneckiej [KOMENTARZ PIOTRA STASIŃSKIEGO]W tej operacji chodzi o zacieranie faktów. O zakwestionowanie rzetelności Komisji Weneckiej [KOMENTARZ PIOTRA STASIŃSKIEGO]
Tym razem roli śledczego podjął się reporter Klaudiusz Pobudzin. Donosił, że dokument Komisji Weneckiej był opatrzony klauzulą „poufne”. – A zamieściła go „Wyborcza” i każdy mógł go sobie przejrzeć – zatroskał się Pobudzin. Były muzyk, dziś poseł, Paweł Kukiz (nieoficjalny koalicjant PiS) ogłosił, że przeciek stawia pod znakiem zapytania rzetelność Komisji. A prezydencki minister Krzysztof Szczerski oświadczył, że publikacja wstępnej opinii Komisji przez „Wyborczą” to szantażowanie Komisji, ażeby nic nie zmieniała w swoim raporcie.
Podobnie jak Bartosz Graczak w poniedziałkowych „Wiadomościach” Pobudzin nawet słowem nie zacytował zarzutów, jakie Komisja Wenecka stawia rządowi PiS i prezydentowi w sprawie Trybunału. Pewnie dlatego, że wtedy musiałby ich zapytać, czy mają zamiar zastosować się do wskazań Komisji. Ale po co stresować polityków PiS, szczególnie podczas Narodowego Dnia Pamięci.
Asystent rodziny: Znam ludzi, którzy po wejściu „500 plus” będą dostawać 10 tys. zł miesięcznie. Ich życie się nie zmieni
Wielu rodzinom potrzebne jest nie tyle 500 zł, co pomoc asystenta – który wspiera i doradza, pomaga planować. Wtedy rodzina z problemami jest w końcu szczęśliwa (fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta)
Instytucję asystenta rodziny powołano w 2012 r. ustawą o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej. Zadaniem asystentów jest wspieranie rodzin niezaradnych życiowo, dotkniętych ubóstwem, bezrobociem, uzależnieniami, którym grozi zabranie dzieci. W latach 2012-14 o zatrudnieniu asystentów decydowały gminy, od 2015 r. jest to ich ustawowym obowiązkiem.
W ub. roku funkcjonowanie asystentów zbadała Najwyższa Izba Kontroli. Uznała, że jest to efektywna forma wsparcia, która zmniejsza liczbę przypadków przekazywania dzieci do pieczy zastępczej, jednocześnie wskazała na wiele problemów organizacyjnych. Asystenci skarżyli się m.in. na niestabilność zatrudnienia – często było ono uzależnione od tego, czy gmina dostanie pieniądze w ministerialnym konkursie, byli zatrudniani na umowy śmieciowe i często mieli pod sobą zbyt dużą liczbę rodzin, przez co pomoc była mniej efektywna. Kontrola wykazała też, że w 30 proc. gmin asystentów wciąż nie ma.
W tej chwili w Polsce pracuje ok. 3 tys. asystentów. Zapytaliśmy jednego z nich, z jakimi problemami boryka się w codziennej pracy. Z uwagi na prośbę rozmówcy nie publikujemy jego danych.
Ludmiła Anannikova: Nie chce pani podać nazwiska ani nawet województwa, w którym pani pracuje. Dlaczego?
– Bo będą mnie wytykać palcami. W środowisku pomocy społecznej publiczne wypowiadanie się jest uważane za nietakt, „nie należy się skarżyć”. Nawet na Facebooku. Pod moimi postami pojawiają się obraźliwe komentarze, współpracownicy wyśmiewają mnie przy klientach, że co ja się znam na dzieciach, skoro swoich nie mam.
Nie jest łatwo pracować w takiej atmosferze.
– Brakuje szacunku ze strony kolegów z pomocy społecznej, i to nie tylko moje odczucie. Kuratorzy i pracownicy socjalni próbują przerzucić na asystentów obowiązki, uważają, że powinniśmy zajmować się wszystkim: od kąpania dzieci w rodzinach, z którymi pracujemy, poprzez walkę z uzależnieniami, po straszenie policją i odbieraniem dzieci, a oni będą mogli umyć ręce. Znam też zaangażowanych pracowników.
Co na to pani kierownictwo?
– Myśli podobnie. Ma swoje wyobrażenia na temat zawodu asystenta, a ja mam się podporządkować. Inna sprawa to zarobki. Są bardzo niskie.
Czyli?
1980 zł brutto [1,4 tys. na rękę]. Pracownicy socjalni mają trochę więcej: 1,6-2,2 tys. zł na rękę. Do tego dostają dodatki za pracę w terenie. Ale i tak nie mam najgorzej, bo pracuję na etacie, a większość asystentów ma umowę-zlecenie. Póki gmina ma pieniądze, mają pracę. A jak środki się kończą, są zwalniani, a rodziny pozostają bez pomocy.
Jak pani została asystentem?
Z wykształcenia jestem pracownikiem socjalnym, ale nie mogłam znaleźć pracy w zawodzie. Dwa lata temu znalazłam ogłoszenie, że gmina niedaleko mojego miasta szuka asystenta rodziny. Skończyłam kurs i dostałam tę pracę.
Jak duża jest gmina, w której pani pracuje?
Mniej niż 5 tys. mieszkańców. Jestem jedynym asystentem.
Z iloma rodzinami pani pracuje?
Z siedmioma, ale wszyscy – kierownictwo, pracownicy socjalni, radni – uważają, że to za mało. Bo skoro zgodnie z ustawą mogę mieć maksymalnie 15, to tyle powinnam mieć. Inaczej mój etat jest dla nich „nierentowny”.
Mając mniej rodzin, mogłaby pani pracować efektywniej?
A kto na to patrzy? Żądają ode mnie, bym znajdowała sobie dodatkowe rodziny. Ale ja nie mogę sama nawiązać współpracy. Jeśli znam rodzinę, której przyda się moja pomoc, to muszę najpierw zgłosić ją pracownikowi socjalnemu, on musi zrobić wywiad, napisać prośbę o przydzielenie asystenta, kierownik musi wyrazić zgodę i potem dopiero wchodzę ja. Więc najczęściej, jak zgłaszam jakąś rodzinę, to słyszę od pracownika socjalnego, że nie ma czasu albo że akurat tej rodzinie asystent nie jest potrzebny.
Co jest najtrudniejsze w tej pracy?
Zyskanie zaufania. A to wymaga czasu. Ja przychodzę, a matka mówi, że idzie do sklepu. Wtedy wiem, że nie ma ochoty rozmawiać, i nie mam co cisnąć, umawiam się na inny dzień. A jak chce, możemy gadać trzy godziny. Na początku o kurach, krowach, dopiero z czasem ludzie się otwierają.
Ale są też rodziny, z którymi nawiązanie kontaktu jest praktycznie niemożliwe. Jak zaczynasz od nich wymagać, to krzyczą, straszą wójtem, kierownictwem. Jestem zmęczona. Szukam innej pracy.
Inne problemy w tej pracy?
Boli mnie, że pomoc społeczna nie jest konsekwentna, że wysyła do rodzin sprzeczne komunikaty. Np. uczę dzieci, że mają sprzątać, pomagać rodzicom, a potem przychodzi pracownik socjalny i robi awanturę, że ojciec zabrał dzieci w pole kopać ziemniaki, „bo dziecko nie może pracować, jest tylko dzieckiem”. My też chodziliśmy w pole i nie uważam, żeby to było coś złego. A rodzina boi się przeciwstawić pracownikowi socjalnemu, bo on decyduje o przyznaniu zasiłków. Pracownicy socjalni w ogóle lubią grać argumentem zasiłków, by wymusić na rodzinach pewne rzeczy.
Na przykład?
Na przykład mówią kobiecie, że nie przyznają jej zasiłku, dopóki jej mąż nie zarejestruje się w urzędzie pracy. A facet pije, ona nie jest w stanie zaciągnąć go do urzędu i w efekcie nie ma pieniędzy na podstawowe potrzeby.
Co wtedy pani robi?
Idę do pracownika socjalnego, mówię, że to niezgodne z prawem, proszę, by wydał decyzję o przyznaniu pieniędzy. Raz wydaje, raz nie.
Skąd ta niechęć pracowników socjalnych?
Moim zdaniem to wypalenie zawodowe, klapki na oczach. A to przecież od naszego zaangażowania zależy, jaką przyszłość będzie miała ta rodzina, dorastające w niej dzieci. Staram się poświęcać dzieciom jak najwięcej czasu, bo na wsi nie ma świetlicy, kółek zainteresowań. Moi rodzice byli nauczycielami i pewnie po nich to mam.
A co z rodzicami tych dzieci?
Z nimi też pracuję. Jest to oczywiście znacznie trudniejsze. Mam osoby niepełnosprawne umysłowo, które mimo starań mają problem, by sobie poradzić. Są też tacy, którzy po prostu nie chcą współpracować. Dlatego staram się skupiać na dzieciach, żeby nie powielały w przyszłości wzorca swoich rodziców, dać im szansę na rozwój. Zadaniem asystenta jest „uzdrowienie” rodziny, poprawa jej funkcjonowania.
Czy udało się pani to osiągnąć z którąkolwiek z rodzin?
Na razie nie, choć pracuję z tymi rodzinami od dwóch lat. To są bardzo trudne środowiska. I tu kolejny problem: urzędnicy nie widzą potrzeby skierowania mnie do rodziny, która jest na początku tej drogi, przeżywa chwilowe załamanie, tylko przedzielają takie, którym pomóc jest już bardzo ciężko. Zakładają, że mam z nimi pracować przez wiele lat.
Co jest niezgodne z tym, czym ma się zajmować asystent. Powinnam pomóc i iść do kolejnej rodziny, a nie w kółko zajmować się tymi siedmioma.
Z jakimi problemami borykają się pani podopieczni?
Ubóstwo, nieporadność, uzależnienia. Zawsze staram się uchronić rodzinę przed rozdzieleniem, ale nie zawsze jest to możliwe.
Przykład?
Mam rodzinę, w której matka, ojciec i dorosłe rodzeństwo piją. Młodsi chłopcy, 14-letni, byli poddawani przemocy psychicznej, nie rośli, nie uczyli się dobrze. Żadne działania nie przyniosły efektu, więc w końcu umieszczono ich w spokrewnionej rodzinie zastępczej i teraz radzą sobie lepiej.
Czy pani zdaniem zdarzają się przypadki odbierania dzieci z powodu ubóstwa?
Na pewno. W innej rodzinie, z którą pracuję, matka, 37-latka, urodzi niedługo 15. dziecko. Jest niepełnosprawna intelektualnie, ojciec pije. Mieszkają w dwóch pokojach. Dom przypomina murowaną stodołę. Szkoła, kuratorzy są za tym, by dzieci zabrać, już dwa razy próbowano ograniczyć tej kobiecie prawa rodzicielskie.
Jakie były argumenty?
Jak przychodzi pracownik sądu i widzi taką gromadkę, umorusaną, w tak trudnych warunkach mieszkaniowych, to stwierdza, że nie ma tu warunków dla dzieci. A ja uważam, że trzeba popatrzeć na relacje w rodzinie. Okazuje się, że matka kocha dzieci, odkłada pieniądze, żeby mogły pojechać na kolonie, wszystkie mają komplety książek do szkoły, co w takich środowiskach nieczęsto się zdarza, nowe ubrania. W rodzinie nie ma przemocy. Ta matka nie potrzebuje odbierania dzieci, tylko wsparcia.
Rozumiem, że udało się pani uratować tę rodzinę przed rozdzieleniem?
Tak. Pisałam pozytywne opinie do sądu, do kuratorów.
Czy ustawa 500 plus zmieni sytuację tej rodziny?
Wątpię. Na pewno będzie większy dobrobyt, dzieci dostaną komórki i tablety, ale nie wyprowadzą się na przykład do lepszego domu.
Dlaczego?
Dlatego że tu mają swoje środowisko. Obok mieszka dziewięcioro rodzeństwa matki ze swoimi rodzinami. Generalnie, obawiam się, co będzie, jak ten program zacznie działać. Ta rodzina dostanie sporą sumę pieniędzy, a nawet przy małej ma problem z gospodarowaniem.
Ile dostanie?
Razem ze wszystkimi świadczeniami, które otrzymują w tej chwili, wyjdzie 10-11 tys. zł. Obawiam się, że mąż będzie podbierał pieniądze. Namawiam tę kobietę, by założyła konto, ale wtedy będzie musiała iść godzinę do banku, żeby wypłacić pieniądze. Nie wiem, czy na to pójdzie.
Co pani w ogóle sądzi o ustawie 500 plus?
– Nie wróżę jej długiego życia. Oczywiście jest wiele rodzin, które wykorzystają pieniądze na dzieci z sensem, ale znam takie, które zupełnie przestaną pracować, dlatego bardziej bym szła w kierunku dofinansowania opieki nad dziećmi, zajęć dodatkowych, rozwijania umiejętności, dożywiania, a nie dawania gotówki do ręki.
Już teraz ludzie kombinują, jak by tu załapać się na 500 zł również na pierwsze dziecko, żeby nie przekroczyć 800 zł progu. Jak mają na utrzymaniu dwoje-troje dzieci i wiedzą, że przy dwóch pensjach nie załapią się na dodatek na pierwsze dziecko, to pójdą pracować na czarno, bo dla nich te 500 zł jest ważne.
I nie odłożą na emeryturę.
– Oni o tym nie myślą. Jak nie będą mieli emerytury, to pójdą do pomocy społecznej. Dostaną kilkaset złotych zasiłku, zrobią sobie grupę inwalidzką. Żyją w przekonaniu, że jakoś to będzie.
Co by pani zmieniła w „500 plus”?
Wprowadziłabym zapis, że dodatek dostają rodziny, w których przynajmniej jeden rodzic pracuje na umowę o pracę albo na umowę-zlecenie i że pieniądze są przyznawane tylko na okres ważności umowy. W ten sposób byśmy motywowali ludzi do poszukiwania pracy. A w tej chwili sprawiamy, że niektórym zupełnie nie będzie się chcieć.
Ludmiła Anannikova: Interesują Cię tematy związane z polityką społeczną, mniejszościami, dyskryminacją? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!
Żołnierze przeklęci, czyli napad na szkołę w 1949 r. Osobiste wspomnienie Witolda Gadomskiego na Dzień Żołnierzy Wyklętych
Zdjęcie z krakowskiej wystawy o oddziałach NSZ „Żołnierze wyklęci” z 2002 roku (Fot. Wojciech Matusik / AG)
Żołnierze wyklęci – nowy mit założycielski IV RP. Debata „Wyborczej”
Był wrześniowy wieczór 1949 roku. W szkole we wsi Dąbrowy, 7 km od Myszyńca, odbywała się lekcja dla dorosłych analfabetów.
Prowadził ją 34-letni nauczyciel, przedwojenny podoficer zawodowy, żołnierz kampanii wrześniowej. Szlak bojowy zakończył we Lwowie, a gdy miasto poddało się armii sowieckiej, z grupką żołnierzy przedzierał się na zachód. Schwytany przez Niemców, sześć lat spędził w stalagu i na przymusowych robotach.
Szkoła mieściła się w niewielkim, murowanym budynku, w którym mieszkała rodzina nauczyciela. Za ścianą salki lekcyjnej żona pilnowała miesięcznej córeczki. Lekcję przerwało wejście dwu mężczyzn, jeden miał karabin.
Choć od wojny minęły już cztery lata, widok uzbrojonych ludzi nie był rzadki na kurpiowskich wsiach. Siedzący w ławkach dorośli uczniowie zaczęli wyskakiwać przez okno.
W salce pozostał nauczyciel i dwu przybyłych.
– Dlaczego uprawiasz komunistyczną propagandę? – spytał ten z karabinem. – Należysz do PPR, współpracujesz z władzą?
– Nie należę do partii, do polityki się nie mieszam. Uczę tych ludzi czytać i pisać. Nic w tym złego.
– Ale kursy organizują bolszewicy, a ty mieszasz w głowach. W tył zwrot!
Nauczyciel myślał przez chwilę, że na tym incydent się skończy, ale drugi przybysz, który nie miał karabinu, z kieszeni wyciągnął łańcuszek z kłódką i zaczął krępować mu ręce. Najwyraźniej chcieli go wyprowadzić do lasu.
– Chcą mnie rozwalić – pomyślał.
Był niewysoki, ale silny, a co więcej, miał za sobą udział w prawdziwych walkach i kilka lat szkolenia wojskowego, którego przybyszom chyba brakowało.
Stali zbyt blisko i nie mogli posłużyć się karabinem. Nauczyciel chwycił za lufę, starając się odwrócić ją od siebie. Ten drugi bił kłódką przymocowaną do łańcuszka. Twarz nauczyciela zalała się krwią.
W pewnym momencie broń wystrzeliła. Nikt nie został ranny, ale huk wystraszył napastników. Uciekli, pozostawiając karabin.
Kilka miesięcy później zostali schwytani i skazani na 15 lat więzienia. Jeżeli żyją, a w 1949 roku mieli niewiele ponad 20 lat, są dziś odznaczani i chodzą w chwale „żołnierzy wyklętych”.
Napad na szkołę był typową akcją „leśnych”.
Przed kilku laty IPN wydał pracę „Powiat ostrołęcki w latach 1944-1956”, w której opisano niektóre podobne akcje: zniszczenie dokumentacji w urzędzie gminy, zabranie maszyny do pisania, kontrolowanie ludzi wracających z targu, zabranie pieniędzy z ambulansu pocztowego, dokonanie rekwizycji w spółdzielni.
Szczegóły historii napadu na szkołę w Dąbrowach znam, gdyż tym nauczycielem był mój ojciec. Urodziłem się cztery lata później, gdy wsie północnego Mazowsza wciąż jeszcze terroryzowały oddziały Narodowego Zjednoczenia Wojskowego.
Oddział Stanisława Grajka „Mazura” został zlikwidowany dopiero w listopadzie 1953 roku. Ci, którzy go poznali, mówili, że był psychopatą, budził paniczny strach mieszkańców wsi.
Niedobitki NZW na północnym Mazowszu przetrwały do 1955 roku. W dzieciństwie opowieści o „leśnych” słyszałem od wielu ludzi. Nie pamiętam, by ktoś nazywał ich „żołnierzami wyklętymi”.
Nie pamiętam, by ktoś wspominał ich dobrze. Wielu z nich znalazło się w sytuacji tragicznej, uciekając do lasu w obawie przed aresztowaniem, a być może śmiercią.
Stopniowo zacierała się różnica między tymi, którzy walczyli o niepodległą Polskę, a zwykłymi bandytami.
Propaganda IV RP próbuje z „leśnych” zrobić niezłomnych bohaterów, przykład dla obecnej młodzieży. Ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Wpadł przez słowo „Duda”. Znamy kulisy zatrzymania słynnego konwojenta, który ukradł 8 mln zł
Tak wyglądał krawiec, kiedy był konwojentem (POLICJA)
W połowie lutego poznańska policja i prokuratura ogłosiły sukces – sprawca największego od lat skoku na kasę został złapany. To była wiadomość dnia, telewizje transmitowały konferencję na żywo.
Rzecznicy służb byli jednak oszczędni w dzieleniu się szczegółami. Na najważniejsze pytanie, jak udało się złapać złodzieja, nie odpowiedzieli. To tajemnica. Aby uchylić jej rąbka, dotarłem do osób znających szczegóły śledztwa. Zdradziły, jakie błędy popełnili przestępcy prawie doskonali.
Ukradł tożsamość, potem miliony
Lipiec 2015 r. Mirosław Duda, ogolony na łyso, krępy, z bujną brodą, wsiada z dwoma kolegami do furgonetki. Od kilku tygodni pracuje w poznańskim oddziale firmy ochroniarskiej Servo z Łodzi. Uzbrojeni konwojenci w czarnych uniformach mają uzupełnić pieniądze w bankomatach PKO BP.
Pierwszy postój wypada w Swarzędzu pod Poznaniem. Koledzy Dudy biorą kasetkę z pieniędzmi, wchodzą do sali z bankomatem. Wtedy Duda naciska pedał gazu i odjeżdża z pozostałymi pieniędzmi. Osłupiali konwojenci dzwonią do przełożonych, firma powiadamia policję.
Samochód ma nadajnik GPS pozwalający go namierzyć. Ale okazuje się, że Duda był na to przygotowany – włączył urządzenie zakłócające sygnał.
Porzuconą pod lasem furgonetkę odnajduje grzybiarz. Policja wysyła ekipę śledczą, by zabezpieczyć odciski palców i ślady biologiczne. Ale Duda znów okazał się sprytniejszy. Oblał furgonetkę chlorem, by zatrzeć ślady.
Policjanci jadą do firmy ochroniarskiej, lecz szafka konwojenta też jest sterylna. Zaglądają do akt personalnych, w których leży kserokopia dowodu osobistego. Mirosław Duda mieszka w Łodzi, jest adres. Policjanci jadą tam, zatrzymują człowieka, wiozą go na komendę. Jednak mężczyzna nie przypomina konwojenta, ma też alibi. Policjanci są już pewni – złodziej ukradł mu tożsamość, zastąpił zdjęcie w cudzym dowodzie swoim.
Śledczy przepytują innych konwojentów, ale nikt nie zna fałszywego Dudy bliżej. Był nowy w pracy, cichy, nie utrzymywał z nikim kontaktów. Policja odnajduje mieszkanie, które wynajmował, ale ono też jest wyczyszczone.
– Będzie ciężko – wzdycha jeden ze śledczych, gdy kilka dni po skoku pytam go, jak ocenia szanse na złapanie złodzieja. – Wygląda to na bardzo dobrze przygotowany skok. Sprawca mógł mieć wspólników. Na pewno popełnili jakiś błąd. Tylko jaki?
Bo przestali dzwonić
Policjanci próbują odtworzyć historię fałszywego konwojenta. Pozwolenie na broń – wystawione przez łódzką komendę policji – okazuje się sfałszowane. Zaskoczony jest też lekarz, który miał badać Mirosława Dudę przed zatrudnieniem w firmie ochroniarskiej. Nie miał takiego pacjenta.
Konwojent przyszedł do pracy z ulicy, złożył życiorys, list motywacyjny, przeszedł rekrutację. Nikt się za nim nie wstawiał. Przez kilka tygodni pracował w Łodzi, ale tam firma Servo nie przewozi takiej gotówki. Konwojent poprosił więc o przeniesienie do Poznania. Wtedy wstawił się za nim policjant z łódzkiego komisariatu. To był pierwszy trop, że w sprawę mogą być zamieszani byli i obecni funkcjonariusze.
Drugi trop pojawił się w jednym z łódzkich banków. Przyszedł tam starszy mężczyzna, by wpłacić na konto ćwierć miliona złotych. Pieniądze przyniósł w reklamówce. Policja ustaliła, że to teść jednego z byłych łódzkich policjantów.
Dochodzeniowcy zaczęli analizować setki połączeń telefonicznych. Odkryli, że podejrzani policjanci dzwonili często do Grzegorza Łuczaka, wiceszefa firmy ochroniarskiej Servo, w której pracował fałszywy konwojent. Łuczak to też były policjant, znali się z pracy.
– Ich relacje były dość bliskie, potrafili dzwonić do siebie kilka razy dziennie. Po skoku jednak przestali się kontaktować. To wydawało nam się podejrzane – mówi mi jeden ze śledczych.
Obcinka i ucieczka
Niecałe dwa miesiące po skoku policja zatrzymuje dwóch policjantów (czynnego i byłego), żonę funkcjonariusza i teścia. Stawia im zarzuty.
Zatrzymany ma być także wiceszef firmy ochroniarskiej, ale przed akcją policji Łuczak znika. Nie przychodzi do pracy, nie odbiera telefonów. Śledczy podejrzewają przeciek – ktoś uprzedził go o policyjnej akcji. Ale nie ma na to dowodów. Dzisiaj śledczy przyjmują raczej inną wersję – Łuczak uciekł, bo zorientował się, że obserwują go policyjni wywiadowcy.
– Jeżdżąc po Łodzi, skręcał często w boczne uliczki, specjalnie po nich kluczył. Robił tzw. obcinkę, czyli sprawdzał, czy nie jest śledzony – mówi jeden z kryminalnych. – A policjanci nie mają tylu samochodów, by co chwila je zmieniać. Mógł się zorientować, że ma ogon.
Grzegorz Łuczak do dzisiaj się nie znalazł. Prokuratura wystawiła za nim list gończy, opublikowała zdjęcia, podejrzewa, że ukrył się gdzieś w Polsce. Szuka go grupa pościgowa łódzkiej policji, bo tam jest zameldowany.
Zmienił wygląd, pisma – nie
Wracamy do głównego wątku śledztwa. Złapanie policjantów, którzy pomagali w przygotowaniu skoku, nie przybliża śledczych do fałszywego konwojenta. Zatrzymani nie przyznają się do winy, na przesłuchaniach milczą.
Kolejne tygodnie to praca wywiadowcza. Śledczy uruchamiają swoich informatorów, analizują połączenia telefoniczne i logowania telefonów podejrzanych. Zawężają krąg ich znajomych, wśród których może być ten, o którego chodzi.
Czyżby to był 46-letni Krzysztof W., krawiec z Łodzi? Przykładny mąż i ojciec na kilka miesięcy zniknął z domu. Ponoć wyjechał do pracy za granicą, ale czas jego wyjazdu pokrywa się dziwnie z pojawieniem się w Servo fałszywego konwojenta.
Jak udowodnić, że krawiec ukradł osiem milionów? Policjanci mają pewien ślad – przychodząc do pracy, konwojent Duda musiał podpisywać się w księdze. Jego nazwisko to tylko cztery litery, w tym dwie takie same, ale grafologowi to wystarcza. Policjanci zdobywają próbki pisma krawca. Biegły porównuje je z podpisami konwojenta i nie ma wątpliwości – to ta sama ręka.
– Krawiec próbował zmienić charakter pisma, ale są pewne cechy, których zmienić się nie da. To go pogrążyło – mówi śledczy.
Gdy w połowie lutego do domu Krzysztofa W. wpadają policyjni antyterroryści, ze zdziwieniem stwierdzają, że gospodarz zupełnie nie przypomina łysego, brodatego, nabitego konwojenta Dudy.
Do skoku przygotowywał się długo: ogolił włosy, zapuścił brodę, zażywał suplementy, by przybrać na wadze. A potem zgolił zarost, zapuścił długie włosy i znacznie schudł.
Prokuratura zarzuciła krawcowi udział w gangu i przywłaszczenie pieniędzy. Nie przyznał się do winy.
– W sprawie jest jeszcze wiele niejasności – mówi nasz informator. I dodaje: – Wydaje się, że krawiec był tylko sprawnym wykonawcą poleceń. Za pomysłem i organizacją stał ktoś inny. Nie znaleźliśmy u krawca żadnych pieniędzy. Może je ukrył, a może wspólnicy go ograbili. A przecież to on najwięcej ryzykował. Sam skok był dobrze zaplanowany i zrealizowany. Błędy zaczęły się potem.
Złodziejski rekord sprzed 23 lat pobity
Lipcowy skok krawca przejdzie do historii jako wielkopolski rabunek stulecia. Wcześniej nazywano tak brawurową kradzież wypłaty dla pracowników Swarzędzkich Fabryk Mebli. W 1993 r. złodzieje udający konwojentów przejęli ponad 5 mld starych złotych, czyli dzisiejsze pół miliona. Ale wtedy było to 1,3 tys. przeciętnych miesięcznych wynagrodzeń, a skradzione przez krawca pieniądze to ok. 2 tys. obecnych średnich pensji.
W 1993 r. pomysłowość rabusiów też była wielka. Przecięli linię telefoniczną, odwołali prawdziwych ochroniarzy, a potem sami ich udawali. Towarzyszące im kasjerki z fabryki mebli związali i porzucili w lesie, a samochód, by zatrzeć ślady, spalili. Na trop udało się trafić dzięki drobiazgowej analizie wraku.
Śledztwo prowadził Maciej Szuba, wtedy naczelnik wydziału kryminalnego, potem szef poznańskiej policji. Dzisiaj jest prywatnym detektywem. Od początku przekonywał, że w planowaniu i organizacji lipcowego skoku musiał uczestniczyć ktoś zorientowany w procedurach i sposobie działania firmy ochroniarskiej. Podejrzewał także udział byłych policjantów.