PiS, 18.03.2016

toWstyd

 

 

wiecePoparcia

 

Teoria układu w trzech krokach. ”Kaczyński uwierzył w demoniczną elitę, która wszystkim zawiaduje”

18.03.2016
Robert Krasowski
Lech przynosił z NIK-u kolejne sensacyjne historie, z których Jarosław układał coraz mroczniejsze opisy – tak początki tzw. „wojny z układem” opisuje Robert Krasowski w kolejnym tomie historii III RP, „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”. Publikujemy fragmenty książki.

Czasem w historii wszystkie wydarzenia pracują na rzecz jednego scenariusza. Tak właśnie było w Polsce na początku XXI wieku, kiedy każdy fragment rzeczywistości pchał ją w kierunku antyestablishmentowej rewolty. Przede wszystkim narastający w społeczeństwie gniew. W 2001 roku dawne partie solidarnościowe, których koalicja tworzyła rząd Buzka, zostały zmiecione z politycznej sceny i wkrótce umarły. Przejęcie władzy przez Millera niczego nie zmieniło. Premier, któremu w dniu wyborów udzielono wielkiego poparcia, kilka miesięcy później dramatycznie dołował w sondażach. Okazało się, że społeczeństwo miało dość nie konkretnej ekipy, lecz całej polityki. Nagradzało wyłącznie kontestatorów.

Radykałowie spod znaku Leppera i Giertycha nie schodzili w sondażach poniżej trzydziestu procent. Gdy PiS i PO zaostrzyły kurs, zbierały jeszcze więcej. Aby dostać poparcie, nie wystarczyło krytykować władzy, lecz wszystko, co się działo po 1989 roku. To nie była kontestacja selektywna, ale totalna. Nie bieżąca, lecz systemowa.

Lepper dowodził, że cała polska polityka jest festiwalem złodziejstwa i głupoty, Kaczyński twierdził, że jest fragmentem układu, Tusk, że jest klasą próżniaczą. Wygrał Kaczyński, bo jego krytyka była najbardziej radykalna. Gniew na politykę w 2005 roku nie był hipotezą, lecz głównym faktem epoki. Kto gniewem nie pałał, z polityką się żegnał. Ten gniew był powtórką z 4 czerwca 1989 roku – poczuciem, że wszystko, co nowe, będzie lepsze od tego, co jest. Polacy żegnali się z rządami SLD z tą żarliwą potrzebą zmiany, z którą żegnali się z PZPR. Była to emocja przesadna, co nie zmienia faktu, że była realna.

Andrzej Lepper i Roman Giertych pod kancelarią premiera, 2007 rok (fot. Robert Kowalewski / Agencja Gazeta)Andrzej Lepper i Roman Giertych pod kancelarią premiera, 2007 rok (fot. Robert Kowalewski / Agencja Gazeta)

Drugim gestem rzeczywistości było reanimowanie teorii układu. Swoje dobre lata miała już dawno za sobą, ze świeżej, przenikliwej hipotezy zamieniła się w obsesyjny dogmat. Ale właśnie wtedy, gdy stała się karykaturą, rzeczywistość obwieściła, że rozpoznaje się w tym lustrze. To była dziwna historia. Teoria układu powstała z potrzeby zrozumienia polskich wydarzeń. Po 1989 roku polskie elity żyły w naiwnym przekonaniu, że wystarczy ogłosić demokrację i rynek, aby je mieć. A potem wystarczy je popierać uczuciem i słowem, aby je w dobrym zdrowiu zachować.

Transformację postrzegano jako proces nieskomplikowany, podobny do przejścia na drugą stronę rzeki. Jedynym problemem było społeczeństwo, które z lenistwa lub niemądrego podszeptu zaniecha marszu na drugi brzeg. Jeden Kaczyński próbował zrozumieć, co dokoła się dzieje. Szukał sprężyn zmian, ich logiki, ich skutków. Odczarował transformację, opisywał ją nie jako mit, ale jako rzeczywisty proces. Społeczny, polityczny i gospodarczy. W którym muszą być beneficjenci i ofiary, sukcesy i porażki, zmiany realne i zmiany pozorne, zmiany na dobre i zmiany na złe. Pochylił się również nad ancien régime’em. Gdy stare porządki padają, dawne elity nadal odgrywają poważną rolę, czasem z pożytkiem dla nowej epoki, czasem z ewidentną szkodą. Kaczyński tropił więc dawne twarze w nowych realiach, starając się opisać ich rolę.

Lech i Jarosław Kaczyńscy, Warszawa 2006 rok (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)Lech i Jarosław Kaczyńscy, Warszawa 2006 rok (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Gdyby na tym wysiłku poprzestał, byłby najciekawszym umysłem epoki. On tymczasem ześliznął się w pospieszne potępienia. Największe szkody przyniosła wiedza, jaką czerpał od brata, wówczas szefa NiK-u. W pierwszych latach w Polsce działy się rzeczy dziwne, czasem wręcz dzikie. Wielka zmiana wprowadziła do gry prawdziwe wilki. Wokół intratnych biznesów epoki – kantorów, handlu wódką, prywatyzacji, zamówień rządowych – pojawił się tłum awanturników: skorumpowanych urzędników, oficerów dawnych służb, przestępców, a nawet mafiosów. Przez kilka lat bezkarnie okradali państwo. Lech przynosił z NIK-u kolejne sensacyjne historie, z których Jarosław układał coraz mroczniejsze opisy.

Teoria układu powstała w trzech krokach. Najpierw całe transformacyjne zło związał Kaczyński z postkomunistami. Potem złu nadał status większościowy, uznając, że nie jest ono defektem w tkance nowego systemu, lecz jego istotą. Na koniec uznał, że zło jest efektem działania świadomego, zaplanowanego i zorganizowanego. A zatem z istnienia transformacyjnego zła wyciągnął Kaczyński wniosek o istnieniu diabła. Demonicznej elity, która wszystkim zawiaduje. Jako szefów układu wskazał Wojskowe Służby Informacyjne, jedyną służbę specjalną, która po 1989 roku nie przeszła weryfikacji, zaś ci, którzy sami z niej odeszli, wzięli udział w największych przedsięwzięciach finansowych epoki. Kaczyński wskazał na WSI nie dlatego, że dużo o nich wiedział, ale dlatego, że nie wiedział nic. Ulokował zło wedle logiki, że mieścić się musi tam, gdzie jest najciemniej.

Posiedzenie spec komisji w sprawie przetargu na uzbrojenie w Iraku, 2004 rok; na zdjęciu: Marek Dukaczewski, szef WSI (fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)Posiedzenie spec komisji w sprawie przetargu na uzbrojenie w Iraku, 2004 rok; na zdjęciu: Marek Dukaczewski, szef WSI (fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)

Po 15 latach transformacji Kaczyński operował diagnozą, która miała jeden tylko atut – nie odwracała się od faktu dzikiej walki o własność w pierwszej dekadzie zmian. Wszystko inne było w niej wątpliwe. Zwłaszcza przekonanie, że wspólnota dawnych grzechów doprowadziła do zawiązania syndykatu zbrodni, który przejął władzę nad Polską.

W 2003 roku teoria układu była anachroniczna, gołosłowna i obsesyjna, nieciekawa nawet dla zbuntowanej publiki. I nagle seria przypadków dodała jej skrzydeł. To był zdumiewający spektakl, kolejne afery, które wybuchały w epoce Millera, uwiarygadniały istnienie układu. Afera Rywina, Dochnala, Orlenu, Starachowice, paliwowa. Wszystkie rozgrywały się w samym centrum władzy, czołowe role odgrywali w nich chciwi i sprzedajni postkomuniści, dookoła roiło się od służb, a w tle pojawiała się zorganizowana przestępczość. Jak w opowieściach Kaczyńskiego – najważniejsze decyzje podejmowano przy stoliku, wokół którego zasiedli oligarchowie, skorumpowani politycy, przestępcy i służby. Żadne wydarzenie nie było dowodem na istnienie układu, każde pokazywało zbyt wąski wycinek, ale wszystkie wycinki idealnie pasowały do obrazka namalowanego przez Kaczyńskiego.

Patrząc na tamte wydarzenia z wiedzą o ich finale, nie sposób się oprzeć wrażeniu, że los drwił sobie z Polaków. Całą sekwencją wydarzeń przekonywał ich do fałszywej wizji. Nawet do jej najbardziej szalonego fragmentu dotyczącego demonicznej roli WSI. Przez dekadę poza Kaczyńskim nikt o tych służbach nie mówił. I nagle po 2002 roku afera zaczęła gonić aferę. Wśród baronów mafii paliwowej znalazło się kilku oficerów WSI. Kilku innych pracowało dla rosyjskiego wywiadu. Jeszcze inny dla amerykańskiego. Na jaw wyszła sprawa sprzed dekady, kiedy WSI sprzedawały broń do Jugosławii. Okazało się, że nie tylko tam – sprzedawały też broń arabskiemu terroryście, powiązanemu z bin Ladenem. Sprzedawały też mafii rosyjskiej. Żadna z transakcji nie była operacją państwa, ale nielegalnym interesem robionym na boku. Handlowano nawet jadem węży.

Był jeszcze jeden element, który wzbudził nieufność. Służby wojskowe w 1989 roku nie przeszły weryfikacji, a ich archiwa zostały spalone. Jednak nie w całości, okazało się, że niektóre teczki przetrwały i są w posiadaniu szefów WSI. W tym – teczki na temat pracowników konkurencyjnych służb cywilnych. Dwa lata afer sprawiło, że reputacja WSI legła w gruzach. Platforma zażądała rozwiązania WSI. Uznała, że tak zdegenerowanej struktury nie warto naprawiać, lepiej powołać nową. Inne wnioski wyciągnęli zwolennicy Kaczyńskiego. Ich zdaniem demoniczna rola WSI została udowodniona.

Warszawa, 2006 rok; Antoni Macierewicz ogłasza, że likwidacja WSI została zakończona (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)Warszawa, 2006 rok; Antoni Macierewicz ogłasza, że likwidacja WSI została zakończona (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Lawina zdarzeń wspierających tezy Kaczyńskiego nie miała końca. Dowody przybywały nawet z zagranicy, zwłaszcza z Rosji. W latach 90. panowało przekonanie, że cały postsowiecki świat zmierza w stronę Zachodu. Jedni maszerują szybciej, drudzy wolniej, ale wszyscy w tę samą stronę. Jednak od 1999 roku, odkąd władzę przejął Putin, obraz mocno się skomplikował. Na czele państwa stanął niedawny szef FSB, władzę objęli siłowicy, Rosja wróciła do starych symboli i do starych praktyk. Każdy rok przynosił dowody na to, że reformy lat 90. były fasadą, pod którą swoje interesy skryły dawne KGB, świat przestępczy oraz oligarchowie. Każdy rok przynosił dowody na to, że w Rosji układ postkomunistyczny istnieje naprawdę. Niedługo potem Polacy dowiedzieli się, że podobnie jest na Ukrainie. Nie był to dowód na to, że w Polsce jest tak samo, ale teoria postkomunistycznego układu jako jednej z dróg wychodzenia z komunizmu przestała być intelektualnym szaleństwem. To był wariant, który naprawdę się spełnił. Wariant, który – biorąc pod uwagę wielkość Rosji i Ukrainy – okazał się główną ścieżką wychodzenia z komunizmu.

Kiedy jesienią 2005 roku obóz Kaczyńskiego wygrał podwójne wybory, nie tylko on miał poczucie, że historia przyznała mu rację. Liryczny obraz polskich zmian został tak mocno skompromitowany, że demoniczny zyskał status dowiedzionej diagnozy. Gdyby polskie elity miały więcej rozumu, w obiegu byłyby trzy diagnozy – liryczna, realistyczna i demoniczna. Ale środkowej oferty nie było.

„Po 1989 roku polskie elity żyły w naiwnym przekonaniu, że wystarczy ogłosić demokrację i rynek, aby je mieć” (fot. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta)

Polska polityka płaciła cenę za podział pracy, który się utarł od początku III RP, w którym jedni zmian bezkrytycznie bronili, drudzy je krytykowali zawzięcie. Zamknięta w prostym schemacie wyobraźnia Polaków z jednej skrajności przejść mogła tylko w drugą. Ci, którzy nie chcieli widzieć żadnej patologii, doprowadzili do władzy tych, którzy widzieli same patologie. Gdyby to oznaczało konflikt przerysowanych obrazów świata, nie byłoby najgorzej. Kraj zaludniony przez notorycznych optymistów i programowych pesymistów mógłby stworzyć klimat ciepłej groteski. Kłopot w tym, że różnica postaw spełniała się we wzajemnej wrogości. Jedna strona oskarżała drugą o prowadzenie kraju do katastrofy.

Przez chwilę istniała szansa na kompromis, za sprawą dwóch osób – Rokity i Tuska. Po sprawie Rywina dokonali czegoś realnie ważnego, zaakceptowali perspektywę obu stron. Stąd zrodziła się magia „popisu”. To było połączenie dwóch nurtów polskiego myślenia, które się rozjechały ponad racjonalną miarę. Jednak wynik wyborczy proces zatrzymał, władza zamiast mediatorowi dostała się jednej ze stron sporu. Wrogość wróciła w stare koleiny. Konflikt, który się właśnie wypalał, rozognił się do skali wcześniej nieznanej.

W tej historii uderzały dwie rzeczy. Po pierwsze, że siły niezależne od woli polityków tak mocno pchały wydarzenia w jednym kierunku – ku konfliktowi obu obozów. Społeczny gniew, wysyp afer uwiarygadniających teorię układu, związany z tym wyborczy sukces PiS-u oraz nieuchronny w tej sytuacji rozpad „popisu”. Mówiąc w skrócie: zapadał zmierzch, gdy nagle Tutsi i Hutu odkryli, że ktoś im zostawił maczety na progach. Jednak w następujących potem wypadkach uderzające było nie to, że były tak brutalne, ale że były aż tak łagodne. I to jest druga osobliwość epoki: emocjom rozpalonym do poziomu histerii, w sferze faktów realnych towarzyszył niemalże bezruch. Wzajemna nienawiść spełniała się w słowach. Nikt o maczetach nawet nie myślał.

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk na posiedzeniu Sejmu, 2005 rok (fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)Jarosław Kaczyński i Donald Tusk na posiedzeniu Sejmu, 2005 rok (fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)

Wrażliwość tamtej epoki była tak bardzo pacyfistyczna, że nie zauważono największej osobliwości zapowiadanej wojny z układem. Na wielką wojnę Kaczyński szedł bez ostrych narzędzi. Bez żądania ujawnienia źródeł majątku oligarchów, bez groźby konfiskaty mienia, bez planu nękania ich kontrolami, odbierania koncesji, bez wyznaczenia polskiego Chodorkowskiego, którego zniszczeniem innych przerazi. Bano się zapowiedzi Kaczyńskiego, porównywano go do Putina, tymczasem jego plany były nieśmiałe. Kaczyńskiemu uznanie i władzę dała komisja w sprawie afery Rywina, więc walkę z układem wyobrażał sobie jako kolejną sejmową komisję. Po wyborach chciał powołać megakomisję, która zbada historię III RP. Wyobrażał sobie, że posłowie będą przesłuchiwać polityków, oligarchów i oficerów służb z taką sprawnością, że wyciągną wszystkie ich grzechy. Potem prokuratura zbierze materiały i przeszłość zostanie rozliczona.

Plany na przyszłość też nie były drapieżne. Nie będzie WSI, więc układ straci głowę. Nie będzie nieujawnionych teczek, więc narzędzie nacisku na polityków zostanie zniszczone. Wszystkie kluczowe stanowiska obejmą politycy PiS, co da gwarancję, że będą spoza układu. A gdyby ich swędziały ręce, pilnować ich będzie CBA. Kto zna realia walki z mafią we Włoszech czy USA, wie, jak kruche były wybrane narzędzia. Kaczyński na wojnę z układem – który opisywał jako wielkie imperium – wziął pistolet na wodę i gumowe kajdanki.

Tekst jest fragmentem książki Roberta Krasowskiego „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”, wyd. Czerwone i Czarne

Książka w formie ebooka jest dostępna w Publio.pl >>

„Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”, Robert Krasowski (fot. materiały prasowe)„Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”, Robert Krasowski (fot. materiały prasowe)

Robert Krasowski. Filozof, publicysta, wydawca. Zaczynał jako reporter polityczny. Pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Życiu”, gdzie był zastępcą redaktora naczelnego i szefem działu opinie; także w „Fakcie”, gdzie stworzył tygodnik idei „Europa”. Był redaktorem naczelnym „Dziennika Polska-Europa-Świat”. Prezes i współwłaściciel (wraz z Martą Stremecką) Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Prezes Fundacji im. Immanuela Kanta. W 2012 roku wydał pierwszy tom historii politycznej III RP: „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”. Kontynuacją był „Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD”. „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt” to ostatnia książka z cyklu.

lechPrzynosił

weekend.gazeta.pl

 

Prof. Staniszkis: Nie mogę znieść, jak Duda ględzi na stoku. Niech zostanie instruktorem, a nie prezydentem

opr. dżek, 18.03.2016

Prezydent Andrzej Duda w Rabce Zdroju

Prezydent Andrzej Duda w Rabce Zdroju (JAKUB OCIEPA)

– Nie mogę znieść, jak Andrzej Duda zaczyna ględzić na stoku narciarskim. Widać, że lubi narty i lubi perorować. Powinien zostać instruktorem narciarskim, a nie prezydentem – mówi w wywiadzie dla „Plus Minus” prof. Jadwiga Staniszkis.

 

Socjolog powtórzyła kolejny raz: Jestem bardzo rozczarowana prezydenturą Andrzeja Dudy. – Nie mogę znieść, jak Andrzej Duda zaczyna ględzić na stoku narciarskim. Widać, że lubi narty i lubi perorować. Powinien zostać instruktorem narciarskim, a nie prezydentem – mówi w wywiadzie dla „Plus Minus” prof. Jadwiga Staniszkis.

Porównywała obecnego prezydenta do Lecha Kaczyńskiego, do którego dziedzictwa Duda – jak zapewniał – chce się odwoływać. – Kaczyński nie dość, że miał powagę, to jeszcze gromadził wokół siebie wybitnych ludzi, którzy byli w niego zapatrzeni. Wokół Dudy takich osób nie ma – ocenia prof. Staniszkis.

 

O braciach Kaczyńskich

– Krytycznie oceniam politykę Jarosława Kaczyńskiego w tej kadencji. Ten gen rewolucyjności, który się u niego ujawnił i tę bolszewicką chęć pójścia na skróty.

Prof. Staniszkis w bardzo ciepłych słowach kolejny raz wypowiada się za to o Lechu Kaczyńskim (znała prywatnie bardzo długo obu braci) i stawia go jako przeciwieństwo Jarosława. – Lech miał ciepły, otwarty stosunek do ludzi. Był towarzyski i lubił słuchać. Jarosław nie. On używa ludzi do realizacji swoich celów, ale najpierw ich modeluje poprzez upokorzenie i uzależnienie. – Używanie ludzi jest niemoralne i bezskuteczne – ocenia prof. Staniszkis.

Powtórzyła, że Lech Kaczyński nigdy nie zgodziłby się na „tworzenie byle jakiego prawa po nocach” czy takie działania wobec Trybunału Konstytucyjnego. – Miał szacunek do prawa i instytucji – podkreśliła.

Cała rozmowa w weekendowym wydaniu „Rzeczpospolitej” Plus Minus >>

Zobacz także

 

nieMogę

TOK FM

Rada IPN krytykuje PiS-owską ustawę: Ograniczy niezależność Instytutu. Za szczególnie niepokojące należy uznać…

kospa, 18.03.2016

Prezes IPN Łukasz Kamiński

Prezes IPN Łukasz Kamiński (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Przygotowana przez PiS nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej w istotny sposób ogranicza niezależność tej instytucji – stwierdza Rada IPN. I wyraża nadzieję, że dalsze prace nad projektem spowodują, że „dotychczasowa autonomia władz IPN nie zostanie ograniczona”. Stanowisko przyjęto siedmioma głosami przy jednym głosie sprzeciwu.
 

W przyjętym stanowisku Rada IPN ocenia, że projekt PiS „w istotny sposób ogranicza niezależność tej instytucji”. Za „szczególnie niepokojące” uznała” likwidację publicznego konkursu na stanowisko Prezesa IPN oraz pozbawienie zarówno środowiska akademickiego, jak i instytucji korporacyjnych zawodów prawniczych (sędziowskiego i prokuratorskiego), wpływu na skład Kolegium IPN, które ma zastąpić obecnie istniejącą Radę.

To właśnie główne założenia przygotowanego przez PiS projektu. Prezesa IPN miałby wybierać – bez konkursu – Sejm (jego kandydaturę będzie mogło zgłosić 115 posłów) za zgodą Senatu. Już nie jak dziś na wniosek Rady IPN. Sejm będzie jedynie zasięgał opinii Kolegium Instytutu.

Z kolei pięciu członków powołanego w miejsce Rady Kolegium wybierze (większością głosów) Sejm, zaś po dwóch prezydent i Senat. Zapis o typowaniu kandydatów przez środowisko akademicki znika.

Rada IPN: Propozycja PiS pomija problemy, z którymi się borykamy

We wtorek szef klubu PiS Ryszard Terlecki przekonywał, że założenia nowelizacji są „konieczne, potrzebne i niezbędne”, że nowa ustawa ma „usprawnić działalność Instytutu”. Podkreślał, że PiS ma „sporo zastrzeżeń do działalności IPN w ostatnim okresie, w ostatnich kilku latach”.

– Wprowadzamy przepisy, które nakładają na IPN obowiązek pielęgnowania polskiej historii, tradycji i walki z różnego rodzaju nieprawdziwymi czy kłamliwymi informacjami, które pojawiają się, czy to w mediach polskich, czy to w zagranicznych – mówił z kolei Arkadiusz Mularczyk, przedstawiciel wnioskodawców.

Wątpliwości Rady budzi propozycja włączenia w struktury IPN Rady Ochrony Pamięci walk i Męczeństwa.

„Przedstawiony projekt nowelizacji, koncentrując się na zmianie organizacji władz IPN oraz wyznaczeniu mu nowych, bardzo rozległych zadań, pomija całkowicie szereg problemów, z jakimi Instytut boryka się od chwili powstania, a które wynikają z braku odpowiednich uregulowań prawnych” – czytamy w stanowisku Rady.

IPN ma nadzieję, że autonomia prezesa Instytutu zostanie zachowana

Pozytywnie za to ocenia ona pomysł likwidacji tzw. zbioru zastrzeżonego archiwum IPN.

„Rada wyraża nadzieję, że w toku prac legislacyjnych sprawy te zostaną pozytywnie rozwiązane przez parlament, a dotychczasowa autonomia władz IPN nie zostanie ograniczona” – stwierdzają jej członkowie.

Stanowisko przyjęte zostało przy siedmioma głosami przy jednym glosie sprzeciwu.

Jak wynika z marcowego sondażu CBOS, w ciągu ostatniego roku notowania IPN wyraźnie się pogorszyły. CBOS stwierdza, że wpływ na to miało prawdopodobnie niedawne udostępnienie przez prezesa Instytutu Łukasza Kamińskiego dokumentów przechowywanych w domu Czesława Kiszczaka, wśród których znalazła się „teczka Bolka”. Wprawdzie nadal 46 proc. Polaków (spadek o 3 pkt. proc. w porównaniu do ubiegłego roku) pozytywnie odnosi się do pracy IPN, jednak grupa z niej niezadowolonych zwiększyła się dwukrotnie – z 11 do 23 proc.

Zobacz także

radaIPN

wyborcza.pl

 

„Rz” ujawnia prawdziwe przyczyny wypadku Dudy: BOR świadomie naraził prezydenta

jagor, 18.03.2016

Pomoc drogowa wyciąga z rowu na lawetę limuzynę, którą jechał prezydent Andrzej Duda. Autostrada A4 w okolicach Lewina Brzeskiego na Opolszczyźnie, 5 marca 2016 r.

Pomoc drogowa wyciąga z rowu na lawetę limuzynę, którą jechał prezydent Andrzej Duda. Autostrada A4 w okolicach Lewina Brzeskiego na Opolszczyźnie, 5 marca 2016 r. (MARIUSZ MATERLIK)

1. W limuzynie A. Dudy założono oponę wycofaną z użycia – podaje „Rz”
2. Dlaczego? Nie było nowej, a była pilna potrzeba wykorzystania auta
3. BOR faktu nie podał, bo byłoby to podstawą dymisji szefów Biura

 

Według dziennika „Rzeczpospolita” wszystko wskazuje na to, że Biuro świadomie narażało Andrzeja Dudę na niebezpieczeństwo, a lista błędów, która doprowadziła do wypadku na A4 jest długa.

Przed feralnym wypadkiem 4 marca, limuzyna prezydenta stała blisko miesiąc w warsztacie. Powodem był brak w BOR-owskim magazynie specjalistycznej opony. A skąd takie braki? 20 stycznia podczas wyjazdu prezydenta do Krakowa zniszczeniu uległa jedna z opon w pancernym bmw, a nowej nie zamówiono u producenta.

Z ustaleń „Rz” wynika, że 15 lutego w BOR zapadła decyzja o założeniu opony, która leżała w magazynie części wycofanych z eksploatacji i była przeznaczona do utylizacji. Nieodpowiedzialną decyzję podjęto, gdyż była pilna potrzeba wykorzystania limuzyny.

Komputer pokładowy limuzyny alarmował

Tej decyzji towarzyszyć miały inne błędy BOR-u. Prezydencka limuzyna miała podjąć próbę pokonania 100-metrowego odcinka od ulicy do stacji wyciągu na Śnieżkę, mimo że na tej trudnej trasie mogą jeździć tylko samochody terenowe. Taką decyzję miał podjąć szef prezydenckiej ochrony Bartosz Hebda. „Rz” podaje, że to wtedy sparciała opona uległa uszkodzeniu.

Za dalsze zniszczenia odpowiada już prawdopodobnie prędkość, z jaką poruszała się kolumna na trasie A4. „Rz” dotarła do informacji, że podczas jazdy komputer pokładowy prezydenckiej limuzyny miał kilkukrotnie alarmować o problemach z ciśnieniem w oponie. Ale kierowca BOR-u zignorował uwagi.

O nieprawidłowościach mówiono także w programie „Czarno na białym” w TVN24. Byli funkcjonariusze BOR-u przyznali w rozmowie z dziennikarzami, że za wypadek odpowiada prędkość. Ważąca 4 tony pancerna limuzyna może się rozpędzić maksymalnie do 180 km/h, ale nie jest przystosowana do długotrwałej jazdy z wysoką prędkością. Za złamanie procedur uznali także fakt, że na trasie A4 za kolumną nie było ambulansu. Wcześniej, jak widać na amatorskim nagraniu z przejazdy konwoju, karetka ledwo mogła nadążyć za pędzącymi samochodami.

Tak wygląda rozerwana opona prezydenckiego BMW [ZOBACZ ZDJĘCIA]

Przypomnijmy. 10 marca na specjalnie zwołanej konferencji kierownictwo BOR słowem nie wspomniało o prawdziwych przyczynach wypadku. Chętnie natomiast mówiono o błędach poprzednich szefów BOR, którzy mieli zmienić instrukcję użytkowania opon w prezydenckim aucie. Jak mówi „Rz” anonimowy działacz PiS, celowo zrzucono winę na poprzedników, bo ujawnione fakty byłyby podstawą dymisji nowego kierownictwa.

rzUjawnia

gazeta.pl

 

Żakowski czyta wywiad z prezesem PiS: Nie jest z nami do końca szczery, kiedy mówi…

dżek, 18.03.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,145400,19785035,video.html?embed=0&autoplay=1
– Konstytucyjność wtedy jest domniemana, kiedy tak uważa Jarosław Kaczyński. To jest oczywiste, jasne i kto tak nie uważa, to nie jest realistą – mówił w Poranku Radia TOK FM Jacek Żakowski.

wdzisiejszej

tok FM

 

według

 

teraz

Jarosław Kaczyński mobilizuje PiS na jajeczku

Agata Kondzińska, 18.03.2016

Jarosław Kaczyński motywował dzisiaj swój klub parlamentarny na

Jarosław Kaczyński motywował dzisiaj swój klub parlamentarny na „jajeczku” (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

– Nie cofniemy się, to naród jest suwerenem i wybrał tę władzę, bo chciał zmian – mówił na świątecznym spotkaniu z posłami i senatorami PiS Jarosław Kaczyński.
 

Prezes PiS spotkał się z parlamentarzystami swojej partii w środę wieczorem w Sali Kolumnowej Sejmu z okazji zbliżających się Świąt Wielkanocnych. Poza życzeniami „wesołego jajeczka” lider PiS mówił o bieżącej sytuacji. – Jak na niego przemówienie było wyjątkowo krótkie, zaledwie kilka minut – opowiadają nasi rozmówcy.

Według ich relacji Kaczyński mówił, że PiS nie cofnie się w sporze o Trybunał Konstytucyjny. Bo to naród jest suwerenem. A PiS od suwerena dostał mocny mandat w jesiennych wyborach parlamentarnych, żeby w kraju przeprowadzić zmiany. – Prezes przekonywał, że nie może być tak, że inni będą decydować, które zmiany możemy wprowadzić, a których nie. To było nawiązanie do niepublikowania przez rząd orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował konstytucyjność naszej ustawy naprawczej – mówi polityk PiS.

To konsekwentny przekaz, z którym od 9 marca (dnia ogłoszenia wyroku TK) lider partii rządzącej tłumaczy stanowisko swojego ugrupowania. W poniedziałek w TVP Info mówił: – Nie można mówić o tym, że jest jakieś orzeczenie. Jest stanowisko, w gruncie rzeczy prywatne, pewnej grupy osób. Twierdził też, że „to nie prezes Trybunału Konstytucyjnego jest suwerenem, a naród”. Godzinę później powtórzył to na antenie Radia Maryja.

Wczoraj w Polskim Radiu dezawuował sędziów TK. Mówił, że Trybunał jest „organem o bardzo słabej legitymacji”: – Składa się z prawników mających bardzo dobrą pozycję w swojej dziedzinie prawa i z prawników zupełnie przeciętnych. W gruncie rzeczy jest to zbiór ludzi bardzo różnych, niekiedy dość przypadkowych – ocenił.

Jego słowom towarzyszą zapewnienia, że PiS szuka kompromisu, by wprowadzić „przynajmniej niektóre uwagi Komisji Weneckiej”. Dlatego w Sejmie ma powstać zespół ekspertów, który zajmie się tą sprawą. Winą za konstytucyjny kryzys obarcza Platformę Obywatelską i prezesa Trybunału Konstytucyjnego.

Zobacz także

kaczyńskiMobilizuje

wyborcza.pl

 

To nie ja

Monika Olejnik, 18.03.2016

Antoni Macierewicz, szef MON

Antoni Macierewicz, szef MON (%Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Gazeta)

Jedna z uczestniczek spotkania z min. Antonim Macierewiczem w szkole ojca Rydzyka zapytała o broń elektromagnetyczną, która jest testowana na Polakach. Macierewicz odpowiedział, że sprawa jest mu znana. Wie o przypadkach w Zachodniopomorskiem, w Legnicy i na Dolnym Śląsku. Oznajmił, że w ciągu pół roku dowiemy się czegoś więcej, bo sprawa jest badana.
 

Według teorii spiskowych („Dziennik Zachodni”) broń elektromagnetyczna dzięki ultradźwiękom dostarcza do mózgu słowa, które człowiek może uznać za swoje własne myśli.

Efekty broni elektromagnetycznej chyba jeszcze nie dotarły do Warszawy, choć trzeba się nad tym zastanowić.

Ostatnio szef MON powiedział, że nigdy nie wskazywał powodu rozpadu samolotu Tu-154 w powietrzu.

Zaniepokoiłam się, bo przecież pamiętam, że pan Antoni wielokrotnie opowiadał nam o bombie na pokładzie samolotu, a w 2014 r. w raporcie komisji badającej katastrofę smoleńską, zatytułowanym „Cztery lata po wypadku”, stwierdzono, że w salonce wybuchła bomba. Macierewicz powiedział: pokażemy, jak prezydent zginął w wybuchu, który rozerwał samolot. W 2013 r. pan Macierewicz twierdził, że trzy osoby przeżyły katastrofę.

Do 2015 r. były dwa wybuchy, jeszcze przedtem wyciek paliwa, a w 2015 r. zespół parlamentarny ds. wyjaśnienia katastrofy pod przewodnictwem Macierewicza orzekł, że prawdopodobną przyczyną była seria wybuchów. Czytamy: „Jeszcze przed pierwszym uderzeniem w ziemię nastąpiła potężna eksplozja w kadłubie samolotu, która zniszczyła jego strukturę, oderwała tylną część kadłuba wraz z silnikiem, wywinęła burty oraz zabiła większość pasażerów. Końcowym etapem był wybuch w prezydenckiej salonce już po uderzeniu samolotu w ziemię”.

Minister obrony Macierewicz szeroko mówił o Smoleńsku w Stanach Zjednoczonych, w stanie Pensylwania, na spotkaniu z kongresmenami z Partii Republikańskiej.

Jak czytam w portalu Niezalezna.pl, powiedział: „Gdyby już w 2010 r. powołano komisję międzynarodową, sprawdzającą okoliczności śmierci prezydenta Kaczyńskiego i polskiej elity w Smoleńsku, nie doszłoby do ataku na Ukrainę, nie zginęliby pasażerowie malezyjskiego samolotu, a armia rosyjska nie maszerowałaby dziś na zachód, w kierunku polskich granic i NATO. Wszystkie te wydarzenia są konsekwencją zmowy milczenia nad śmiercią polskiego prezydenta i całej elity polskiego państwa”.

Teraz Macierewicz próbuje nam wmówić, że tych słów nie wypowiedział. Dwa dni temu w TVP Info stwierdził: „Może tam była bomba, a może w inny sposób doprowadzono do tego, że samolot się rozpadł”.

Oświadcza, że nie będą nam dyktowali, co mamy robić, ci, którzy mają taką młodą demokrację. Wszyscy wiedzą, że mówi o Stanach Zjednoczonych, ale on udaje, że nie o ten kraj chodzi. Macierewicz twierdzi, że Smoleńsk to był akt terroryzmu, a po kilku dniach – że to był terroryzm medialny.

Czyżby cierpiał na podobną przypadłość co Jerzy Zelnik? Zelnik, odkąd odkryto, że współpracował z SB, powtarza w wywiadach: to nie byłem ja, to był on. Może to samo się dzieje z szefem MON: to nie ja mówiłem o bombie, to on.

Minister Macierewicz twierdzi, że najważniejszym przesłaniem dla wojska jest wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Mówi, że ci, którzy w niej zginęli, ponieśli śmierć męczeńską.

Kiedy był zwykłym posłem, można było patrzeć na to z przymrużeniem oka, ale dziś jest szefem MON. Trudno uwierzyć, że teraz jego „państwowa” podkomisja zacznie pracę od zera, bo przecież są w niej ci sami „specjaliści”, którzy badali wybuchy na pokładzie samolotu w poprzednim – sejmowym – wcieleniu zespołu ds. badania katastrofy smoleńskiej. Co oni dziś badają za pieniądze podatników? Przecież już wiedzą, jak wyglądał zamach.

Zobacz także

macierewiczCierpi

wyborcza.pl