Gowin, 28.11.2016

 

top28-11-2016

 

Kleofas Wieniawa:

Przegrany rząd Szydło w Londynie

beata-szydlo

Polski rząd pojechał do Londynu, czyli do stolicy jednego z krajów brytyjskich, które na życzenie swoich polityków wypchnęli je z Unii Europejskiej, z najciekawszego w dziejach projektu cywilizacyjnego. Zaś Polska pod rządami PiS została w Europie zmarginalizowana i na nic się zdadzą zaklinania pisowskich polityków, iż Polska nadaje ton w Unii.

To brzmi jak żart.

Spotkali się dwaj przegrańcy unijni, czerwone latarnie. Wystarczy powierzchwonie ocenić polskie znaczenie w Komisji Europejskiej, Komisji Weneckiej, w Radzie Europy, w stolicach wiodących państw Unii, w Berlinie i Paryżu. Zostaliśmy zesłani do oślej ławki.

Dość komicznie brzmiały słowa Beaty Szydło skierowane do londyńskiej Polonii: Wracajcie! Na pewno nie wrócą do Polski pisowskiej, jeżeli Brexit potoczy się źle dla imigrantów, Polonia przemieści się do Niemiec, Francji, Włoch, ale nie do Polski, Polska jest dla nich miejscem do odwiedzin pozostawionych tutaj rodzin. Wszak nikt nie chce być obrażany porównaniem do najgorszego sortu, ani do elementu animalnego, życie to nie ZOO, może być ono na Nowogrodzkiej, ale nie w polskich domach – gdziekolwiek one są.

W Londynie mógł mieć coś do załatwienia Mateusz Morawiecki, do załatwienia w City, lecz Polska jest coraz mniej wiarygodna dla inwestorów, dla kapitału zagranicznego, bo elity biznesowe słyszą naszego geniusza z Żoliborza, który niczego nie panimaju z ekonomii, kapitału, ale gadać i pluć owszem lubi.

Do Londyniu pojechał przegrany w Europie rząd, niczego tam konkretnego nioe załatwił, nie osiągnał, a jedynie potwierdził nie swoje sukcesy, jak choćby przesłanie do Polski kontyngentu 150 żołnierzy brytyjskich, ale to jest dzieło Tomasza Siemoniaka.

Wzniosłe słowa, jakich używa premier Szydło, nie przystoją ludziom z rozumem, żadni politycy na świecie nie używają takich pustych nadymanych słów i raczej unikają logorei, które jest jej wrodzona.

Smutny obraz aktualnie rządzących w Polsce tylko potwierdził się w Londynie. Polski zdewaluowanej, wsobnej, zmarginalizowanej.

Więcej >>>

 

Katastroficzny dyplom Macieja Laska

Katastroficzny dyplom Macieja Laska

Dla tych, którzy nie wierzą w kompetencje podkomisji Macierewicza ds. zbadania prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej, mam przykrą wiadomość: jesteście malkontentami. Komisja rządowa Jerzego Millera męczyła się nad raportem przeszło rok, a ludzie Macierewicza o wiele krócej.

Hipotez wiele padało, a to sztuczna mgła, hel wydmuchiwany z teatralnych machin, dwa, a nawet trzy wybuchy, wybuch bomby w salonce albo na skrzydle, brzoza nie była pancerna, więc coś tam, coś tam, itd. Cuda na kiju. A przyczyna katastrofy jest prosta, którą wykryto dedukcją – metodą osławionego Colombo – i to dwutorowo przez dwie ekipy Macierewicza, niezależnie od siebie, więc musi to być prawdziwa przyczyna.

Ufff… Otóż najpierw zakomunikował wiekopomne odkrycie poseł PO Czesław Mroczek, który w poprzedniej kadencji Sejmu był wiceministrem obrony, iż jego następca, a zastępca samego Macierewicza wiceminister Wojciech Falkowski złożył do Wojskowej Akademii Technicznej wniosek o odebranie tytułu doktora Maciejowi Laskowi, byłemu przewodniczącemu Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Odkrycie Mroczka pochodzi z sierpnia bieżącego roku. A drugi tor to eksperci Macierewicza, którzy brali udział w słynnych konferencjach smoleńskich, oni z kolei na jesieni, czyli teraz wystąpili do WAT o to samo – odebranie tytułu doktora Laskowi.

Dlaczego Antoni Macierewicz nie pochwalił się, że winny katastrofy smoleńskiej jest dyplom doktora Macieja Laska? Ktoś może zapytać: jak to zwykły papierek jest winny katastrofy? Odpowiadam: gdyby nie był winny, to dwutorowo by nie chciano odebrać tytułu naukowego.

A nawet z odpowiedzią pójdę dalej. Czy ktoś słyszał, aby w komunie odebrano komuś tytuł naukowy? Życie owszem – odebrano niejednemu bohaterowi, ale nie tytuł. Tak samo sprawa się miała w faszyzmie, palono książki różnych doktorów, mordowano ich w obozach, ale tytułu nie odbierano. Więc z dyplomem Laska coś musi być na rzeczy, to jakiś tytuł katastroficzny. Fascynujemy się i uważamy za uniwersalne Ministerstwo Kroków Monty Pythona, najwyższa pora fascynować się uniwersalizmem dedukcji detektywistycznych ekspertów Macierewicza. Dokonali wiekopomnego odkrycia. Nie śmiejcie się, kiedyś śmiano się z Kopernika, że Ziemia kręci się wokół Słońca, co na oko widać, że to nie jest prawdą. Słońce kręci się wokół naszego gumna.

Wielkimi Krokami ekspertów Macierewicza doszliśmy do prawdy. Dlatego resort obrony od tej pory powinien nazywać się Ministerstwo Wielkich Kroków, bo jesteśmy lepsi od Brytyjczyków, którzy też mieli swój Smoleńsk – Lockerbie.

Waldemar Mystkowski

katastroficzny

koduj24.pl

Prywatna bitwa Glińskiego

Agata Kondzińska, Agnieszka Kublik, 28 listopada 2016
Piotr Gliński

Piotr Gliński (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

PiS odcina się od miażdżącej krytyki, jaką w TVP przypuścił na „Wiadomości” wicepremier Piotr Gliński. Prezes Jarosław Kaczyński nakazał jak najszybciej wyciszyć konflikt. I Gliński, i szef Telewizji Polskiej Jacek Kurski posłuchali

Poznaliśmy kulisy niedzielnego starcia w „Wiadomościach” między Piotrem Glińskim a prowadzącym program Michałem Adamczykiem oraz reperkusje.

Wicepremier i minister kultury ostro skrytykował materiały TVP atakujące organizacje pozarządowe. Dziennik sugerował, że niektóre fundacje dostają miliony, bo pracują w nich dzieci znanych osób, np. córka byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Zanim doszło do rozmowy, „Wiadomości” w niedzielę po raz pierwszy poinformowały, że w radzie jednej z fundacji zasiada żona wicepremiera Renata Koźlicka-Glińska. I że resort kultury przyznał tej fundacji 50 tys. zł.

Według naszych rozmówców Gliński, który jako socjolog od 30 lat zajmuje się organizacjami pozarządowymi, już wcześniej oceniał materiały dziennika jako skrajnie nierzetelne. Chciał to powiedzieć w niedzielę w „Gościu Wiadomości” – miał to ustalić z prezesem TVP Jackiem Kurskim.

Szefowa „Wiadomości” Marzena Paczuska była temu niechętna. Uznała, że piątkowe publiczne przeprosiny Glińskiego skierowane do kilku osób działających w fundacjach to atak na jej program. Ale przyjazdu wicepremiera nie można już było odwołać.

– Postanowiła się więc odwinąć i przygotować kolejny odcinek o fundacjach – tym razem o żonie wicepremiera, która zasiada w radzie fundacji Stocznia – opowiada „Wyborczej” jeden z dyrektorów z Woronicza.

– Jak Gliński zobaczył materiał o swojej żonie, puściły mu hamulce – mówi jeden z posłów PiS. Wicepremier postawił najcięższe dla dziennikarzy zarzuty: braku profesjonalizmu, szerzenia propagandy i populizmu. – To dom wariatów, państwo żeście oszaleli – podsumował zdenerwowany.

Rozmowę Adamczyka z Glińskim Paczuska chce teraz przekuć w sukces. – Uważa, że pokazała, iż „Wiadomości” są niezależne i antyrządowe, kiedy chodzi o prawdę – mówi jeden z reporterów dziennika. – Ale prawda jest taka, że postawili się słabeuszowi, za którym nie stoi żadna frakcja w PiS. Prezes Kurski wygrał w październiku konkurs na szefa TVP, czuje się silny i wydaje mu się, że wszystko może.

W telewizji publicznej uważają, że atak na Glińskiego musiał być uzgodniony z Nowogrodzką, gdzie w siedzibie PiS pracuje Jarosław Kaczyński. W poniedziałek rano partia ociągała się z komentarzami, choć we wszystkich mediach huczało wokół niedzielnego starcia. Z przekazami dnia, które do posłów rozsyłane są już o 9 rano, biuro prasowe spóźniło się półtorej godziny. W PiS żartowano: – Pewnie dlatego, że prezes jeszcze śpi i nie było się jak naradzić.

We wskazówkach, które w końcu dostali parlamentarzyści, nie było nic o wydarzeniach z niedzieli. Dopiero po południu przyszła taka sugestia: „PiS nie uznaje za stosowne, by reagować na spór między wicepremierem a TVP, nie mamy wpływu na to, co emituje niezależna telewizja, a spór powinien być rozstrzygnięty między nimi”.

Co niespotykane, potem został wysłany jeszcze jeden przekaz dnia do parlamentarzystów PiS – z prośbą o wyciszanie sprawy i podkreślanie, że krytyka TVP oraz przeprosiny niektórych osób pracujących w fundacjach to prywatna sprawa Glińskiego.

Późnym popołudniem sam wicepremier napisał w serwisie Twitter: „Warto rozmawiać. Dobra rozmowa z Jackiem Kurskim”.

kulisy

wyborcza.pl

 

Historia z PRL-u: Po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie… Rozmowa z kompozytorem Andrzejem Korzyńskim

Jacek Szczerba, 28 listopada 2016
Franek Kimono, czyli Piotr Fronczewski. Fronczewski okazał się wiarygodny jako Kimono, bo to znakomity aktor, ale także dlatego, że był wówczas świetnym atletą. Franka Kimono stworzył Andrzej Korzyński, czym udowodnił, że ma naturalną łatwość pisania pastiszowych dyskotekowych przebojów. W jego archiwach wciąż znajdują się dotąd niepublikowane piosenki z przełomu lat 80. i 90. m.in. w wykonaniu Fronczewskiego i Marka Kondrata.

Franek Kimono, czyli Piotr Fronczewski. Fronczewski okazał się wiarygodny jako Kimono, bo to znakomity aktor, ale także dlatego, że był wówczas świetnym atletą. Franka Kimono stworzył Andrzej Korzyński, czym udowodnił, że ma naturalną łatwość pisania pastiszowych dyskotekowych… (Fot. Wikimedia)

Fronczewski najpierw zaśpiewał Franka Kimono jak tango, i to była katastrofa. Poprosiłem: „Piotrek, to ty to może raczej powiedz. Zachowując frazę i rytm: ‚Gaz do de-chy. I wy-puszczam czad, z a-paratury, co ma ty-siąc wat'”. Zrobił to natychmiast. Dlatego nazywany jest pierwszym polskim raperem. Z Andrzejem Korzyńskim rozmawia Jacek Szczerba.

Andrzej Korzyński. Muzyk z żelaza. Kompozytor opowiada w „Dużym Formacie” o przyjaźni i pracy z Andrzejem Żuławskim oraz pracy w NRD i RFN

Jacek Szczerba: Jak w latach 60. dostał się pan do Polskiego Radia?

Andrzej Korzyński: Rada naczelna Zrzeszenia Studentów Polskich chciała stworzyć „Studencki Magazyn Muzyczny”. Wtedy rozwijał się w Polsce bigbit, w Warszawie działała scena muzyczna w Hybrydach i Stodole. ZSP potrzebowało faceta, który znałby się na muzyce i sam mógłby coś napisać. W Wyższej Szkole Muzycznej, w której studiowałem kompozycję, było wiele zdolnych osób, ale tak silnie ukierunkowanych, że poza grą na instrumencie niewiele je zajmowało. Mnie wskazał ZSP wicerektor – prof. Ludwik Kurkiewicz od instrumentów dętych. Jako instrument dodatkowy wziąłem puzon, przez pół roku go nie opanowałem, ale Kurkiewicz mnie polubił. ZSP zaakceptowało moją kandydaturę, choć nie należałem do organizacji.

Historia przedmiotu: radio

Kurkiewicz próbował mi pomóc już wcześniej. Pewien dyrygent z Cleveland, polskiego pochodzenia, ogłosił konkurs wśród studentów kompozycji: chodziło o napisanie utworu na altówkę solo, który mógłby wykonywać na koncertach. Za namową Kurkiewicza napisałem sonatinę i konkurs wygrałem. Dyrygent powiedział: „Jesteś zdolny, zabieram cię do Cleveland, tam będziesz się kształcił. Nie mam dzieci, więc cię usynowię”. Moja rodzina się przeraziła. Dyrygent najpierw zafundował mi miesięczne stypendium w Paryżu, gdzie zajrzałem do Nadii Boulanger kształcącej polskich kompozytorów. Fascynowała mnie wtedy muzyka baletowa, więc w jednej z bibliotek wziąłem do ręki oryginalną partyturę „Święta wiosny” Igora Strawińskiego. W ogóle Paryż wydał mi się zjawiskowym miastem. Marzyłem, żeby się tam przenieść na stałe.

Wojciech Kilar uczył się u Nadii Boulanger. Dostał stypendium i… zaczął korzystać z życia

A co z Cleveland?

– Gdy przygotowywałem się do wyjazdu do Ameryki, dyrygentowi niespodziewanie urodziły się bliźnięta. Zwariował na ich punkcie i zszedłem na dalszy plan. Ale w radiu dzięki pomocy Kurkiewicza się udało. Z panami Wiluszem i Kwiatkiem z ZSP raz na miesiąc robiliśmy 15-minutowe programy dla Jedynki.

Miał pan wcześniej kontakty z radiem?

– Przechodziłem obok radia. Mieszkałem na Poznańskiej, zjeżdżałem trolejbusem po skarpie, a potem, żeby dojść do średniej szkoły muzycznej w Łazienkach, mijałem radio na Myśliwieckiej, skąd dobiegały piosenki typu „Mkną po szynach niebieskie tramwaje” Marii Koterbskiej. Marzyłem, jak to byłoby wspaniale usłyszeć tak kiedyś własną piosenkę.

Eugeniusz Rudnik, legenda Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Rzęch, Bzdryngiel i Wysięk [ROZMOWA]

Jakie były pana ówczesne gusta muzyczne?

– Moim idolem był Ray Charles. Gdy w 1959 r. wyjechałem z kolegą licealnym Andrzejem Żuławskim pod namiot do Mentony na Lazurowym Wybrzeżu, w knajpie słuchałem jego płyty z szafy grającej. Oszalałem. Miał świetny pianistyczny drive. Muzyką rozrywkową zainteresowałem się też jako kierownik muzyczny w kabarecie Manekin – kolega, który miał lepsze chałtury, tę mi odstąpił. Powiedział: „Pojedź z nimi w trasę”. W Manekinie poznałem Staszka Tyma i Krysię Chimanienko, która potem zginęła w wypadku samochodowym koło Ogrodu Saskiego. W trasie często grywałem na rozstrojonych fortepianach, w których brakowało klawiszy. Niepijąca w zespole była tylko trzyosobowa orkiestra, czyli ja, facet, który taszczył radio Beethoven jako wzmacniacz, do którego podłączał gitarę, i perkusista. Reszta dawała w gaz, szczególnie dziewczyny. To nie była moja bajka.

Andrzej Żuławski: Błędy, których już nie naprawię [WYWIAD]

Co pan robił w „Studenckim Magazynie Muzycznym”?

– Jako redaktor muzyczny pilnowałem nagrań różnych wykonawców: nagrywały tam Tajfuny, Wojtek Młynarski nagrał „Puść pan pawia”, Janek Pietrzak „Pamiętajcie o ogrodach”. Miałem szafkę, w której trzymałem te nagrania. Któregoś dnia patrzę, a jest pusta. Wszystko skasowano. Kierownictwo uznało, że to nic niewarte. Wtedy za muzykę w radiu nie odpowiadał już Władysław Szpilman, tylko niejaki Wysocki, zdaje się z Krakowa.

W „Studenckim Magazynie Muzycznym” na Malczewskiego poznałem Mateusza Święcickiego z Trójki, Witka Pogranicznego, Marka Gaszyńskiego z Rozgłośni Harcerskiej. W 1965 r. poszliśmy – Święcicki, Pograniczny i ja – do dyrektora programowego Stanisława Stampfla, żeby w powstałym właśnie w Jedynce „Popołudniu z młodością” stworzyć Studio Rytm. Dostaliśmy 15 minut dziennie. Dopiero później okazało się, że w tym samym czasie Wolna Europa miała ważną audycję. Nie wiedzieliśmy, że mamy od niej odciągać słuchaczy.

Wcześniej nad tym, kto i co ma grać w radiu, tygodniami zastanawiała się specjalna komisja. W Studiu Rytm każdy zapraszany przez nas zespół dostawał sześć godzin na nagranie dwóch-trzech piosenek. Następnego dnia bez pytania żadnej komisji to było już na antenie. Piosenki robiły błyskawiczną karierę, a Polskie Nagrania od razu proponowały tym zespołom płytę. Pieniądze nie śmierdziały nawet w socjalizmie. A naszą audycję przedłużono do pół godziny.

Halo, halo, tu mówi Warszawa, czyli początki radia w Polsce

Kto ją prowadził?

– Różni ludzie z zewnątrz. Zdolny był Andrzej Turski, który grał wcześniej na gitarze w zespole Czterech, u nas prowadził „Listę przebojów”. I Tadeusz Sznuk. Istniała wtedy karta mikrofonowa, zdawało się egzamin, nie można było seplenić. Pograniczny seplenił, ale egzamin zdał, bo głos miał czytelny. Pojawiła się dobrze znająca angielski Maria Szabłowska, koleżanka mojej żony ze studiów, i Piotr Kaczkowski. Audycję prowadzili wspólnie tekściarze Marek Dutkiewicz i Bogdan Olewicz. Mateusz Żuławski, brat Andrzeja, miał audycję o piosence francuskiej.

Osobną instytucją był Roman Waschko. Dzięki niemu mieliśmy single z Londynu, które przysyłał jego kumpel Anglik. Nie mogliśmy mu za to płacić, więc Waschko wymyślił, że będziemy mu płacić za korespondencje. Dowiadywaliśmy się z nich tego, co dziś wydaje się najważniejsze: czy dany zespół ma psa, co jada na śniadanie, w co się ubiera. Wpłacaliśmy Anglikowi złotówki na bankowe konto, a on raz na pół roku przyjeżdżał do Warszawy i kupował za to płaszcze, buty i kapelusze. Był zadowolony, bo kupował tanio rzeczy w dobrym gatunku. Zostałem szefem Studia Rytm, Pograniczny moim zastępcą, Święcicki miał u nas audycję, choć pozostał w Trójce.

Trójka czy Trujka. Jaka będzie Trójka narodowa?

Prowadził pan audycję?

– Nie, bałem się wystąpień publicznych, chyba dlatego, że w dzieciństwie matka pchała mnie do występowania i się zablokowałem. Przeklinałem każde wakacje, wiedząc, że matka zaraz znajdzie w Ustroniu Morskim czy w Międzyzdrojach fortepian należący do występującej tam orkiestry. Złapie za rękę dyrygenta tej orkiestry, mówiąc mu, że tu jest młody zdolny pianista, który mógłby coś zagrać. Dostawałem koszmarnej tremy. Pamiętam, jak grałem „Światło księżyca” Debussy’ego: uderzam przerażony trzy akordy i mam ciemno przed oczami, nie widzę klawiszy. Ale faktem jest, że matka zrobiła ze mnie muzyka.

Audycji pan nie prowadził, za to nagrywał własne piosenki.

– Z kolegami z WSM stworzyłem zespół Ricercar 64, graliśmy kawałki instrumentalne. Jeden wydał mi się dobry na piosenkę. Witek Pograniczny powiedział mi: „Tu, w radiowym korytarzu, krąży poeta Jerzy Miller. Zagadnij go”. Podsunąłem Millerowi taką prymkę słowną, jak sobie sylabicznie wyobrażam tekst. Na tej podstawie napisał „Żółte kalendarze”. Miała to śpiewać Marta Przybora, śliczna córka Jeremiego, potem Beata Tyszkiewicz. Nie dały rady. Gdy byliśmy ze „Studenckim Magazynem Muzycznym” w Lublinie, oglądaliśmy występy tamtejszych studentów, m.in. Piotra Szczepanika – był przystojnym, smutnym gościem, robił wrażenie.

Mówił pan w wywiadach, że polską muzyką popularną rządziło w latach 60. 16 osób. Kim one były?

– Być może ta grupa liczyła nie 16, tylko 15 osób. Należeli do niej: szef Polskich Nagrań, szef Wydawnictwa Muzycznego, redaktorzy radiowi, szefowie orkiestr – Stefan Rachoń, Bogusław Klimczuk, paru zaprzyjaźnionych kompozytorów i autorów tekstów. Tworzyli komisję, do której kompozytorzy składali piosenki. Ktoś – podobno wcześniej był nim Władysław Szpilman – grał je na fortepianie, śpiewając tekst. Na tej podstawie akceptowali piosenkę i przydzielali jakiemuś wykonawcy. A ona mogła mu przecież nie pasować.

W Studiu Rytm postępowaliśmy inaczej: wykonawcy sami wybierali repertuar, przychodzili na nagranie z czymś sprawdzonym już na koncertach. Nasze praktyki szybko nie spodobały się redakcji muzycznej. Tzw. dorosłe radio szybko stworzyło dla nas konkurencję – Radiowe Studio Piosenki, także działające w Jedynce. Kierowali nim Agnieszka Osiecka i Młynarski. Współzawodniczyliśmy, ale potem to się załagodziło. Oni mieli Skaldów i Marylę Rodowicz, my – Niemena i resztę gwiazd.

Organizowaliście też koncerty.

– Pamiętam zwłaszcza Polan – w domu poprawczym dla dziewcząt w Otwocku. Gdy chłopaki rozstawiły sprzęt, do sali wprowadzono nieprawdopodobne laski. Piękne i ostre, bo już po wyrokach. Usiadły, nieco porozpinały bluzki, a gdy ze sceny huknął rock’n’roll, ruszyły w szalony taniec. Zrywały z siebie ubrania. Ich opiekunowie próbowali je powstrzymać. Polanie to byli przystojni chłopcy – gitarzysta i wokalista Piotr Puławski, Włodek Wander grający na saksofonie, Andrzej Nebeski przy bębnach. Przyzwyczajeni do powodzenia, ale wtedy naprawdę się przerazili. Dziewczyny krzyczały im do ucha, co po koncercie z nimi zrobią. Skończywszy grać, uciekli stamtąd. Gdy jeden otworzył bagażnik ich samochodu, jedna z miejscowych już tam siedziała.

Studio Rytm miało problemy z cenzurą?

– Nie, pilnowaliśmy się. Wtedy za śmiałe uchodziło już to, że Niebiesko-Czarni śpiewali, że na betonie kwiaty nie rosną. Ale były inne zagrożenia, przychodzono do mnie z łapówkami, np. żebym nagrał czyjąś żonę. Byłem nieprzekupny, więc nasyłano na nas różne kontrole. Badały, czy sam siebie nie lansuję. Obliczyły jednak, że moje kompozycje stanowią rocznie tylko 7 proc. nagrywanego materiału.

Dlaczego rzucił pan radio dla kina?

– Żuławski ściągnął mnie do Paryża, wziąłem urlop bezpłatny na półtora roku. Pograniczny został szefem Studia Rytm, które prezes Radiokomitetu Maciej Szczepański rozwiązał w 1973 r. Nasze nagrania zostały zaaresztowane i wrzucone do piwnicy. Uratowałem je, bo gdy powstawały, jedną kopię przekazywałem do Programu Trzeciego, a drugą do redakcji radia na zagranicę. One miały osobne archiwa, wciąż dla nas dostępne.

W 1990 r. z kolegą z branży odkupiliśmy od Polskiego Radia prawa do tych nagrań. Kolega wytłoczył trzynaście płyt CD i rozesłał je do nowo powstałych rozgłośni prywatnych. Wtedy w „Gazecie Wyborczej” pojawił się tytuł, że wraca moda na lata 60. i 70.

Czy w PRL-u można było zarobić na piosence?

– Nawet sporo, rocznie do 300 tys. zł, a dom kosztował 180 tys. Nie było podatku wyrównawczego, tylko raz płaciło się 21 czy 24 proc. od sumy zarobionej na płycie. Pamiętam, że pierwsza wypłata za „Żółte kalendarze” po paru miesiącach wyniosła 80 tys. zł. Polskie Nagrania nie chciały tego wydać, zrobił to Veriton należący do PAX-u.

Ojcem pana żony Sylwii był Włodzimierz Sokorski, prezes Radiokomitetu w latach 1956-72. Miało to wpływ na pana karierę?

– Ludzie sądzą, że stanowił dla mnie parasol ochronny, ale to nieprawda. Sylwię, młodą piękną dziewczynę, poznałem, gdy z Żuławskim pojechaliśmy łowić ryby w Grodnie koło Międzyzdrojów, gdzie przyjeżdżały rodziny ówczesnych notabli. Spotykaliśmy się przez dwa-trzy lata, chodziliśmy do kina i opery. Gdy dostałem stypendium w Paryżu, zaproponowałem, żeby pojechała ze mną. Miała wielu adoratorów. Może ująłem ją tym, że na imprezach grałem na fortepianie ragtime’y, nawet kolędy na nie przerabiałem.

Wiedziałem, czyja to córka, ale Włodek się córkami nie interesował, obchodziły go tylko panienki, często w wieku córek. Gdy Sylwia zdawała maturę, wywalił ją z domu. Mieszkała u ciotki, zięć nie był dla niego ważny. Sam dałem sobie radę, dom na Mokotowie kupiłem za pieniądze zarobione we Francji. Sylwia studiowała afrykanistykę, jej koleżanka Szabłowska – arabistykę. Jesteśmy ze sobą do tej pory, choć początek mieliśmy trudny.

Co się stało?

– W 1965 r., tydzień po ślubie, mieliśmy wypadek samochodowy. Kupiłem garbusa od ojca Krzysztofa Szewczyka, miał mieć 8 tys. przebiegu, a miał 108. Koło Mławy na drogę wybiegł cielak. Odbiłem, żeby go nie trafić, i walnąłem w kuźnię niejakiego Gałczyńskiego, która się zawaliła. Żona 21 dni była nieprzytomna, mnie groził rok odsiadki. Jechałem 70 km/godz., wóz miał tylny napęd, a ja byłem początkującym kierowcą. Uratował mnie biegły z Warszawy, który przeprowadził szczegółową symulację zdarzenia. Sąd w Mławie miał swojego biegłego, który wszystko przekłamał – że jechałem za szybko, wypadłem z zakrętu i nie było cielaka. Nie mogło być, bo to był cielak milicjanta z Mławy. Mój biegły złożył wniosek o pozbawienie ich biegłego uprawnień za fałszywą opinię. Przerazili się i mnie uniewinnili.

Żona też pracowała w radiu?

– Tak. Pisała reklamy, choć to dziś dziwnie brzmi, że można było wtedy coś reklamować.

Do komponowania przebojów wrócił pan przy okazji „Akademii Pana Kleksa” (1983) Krzysztofa Gradowskiego.

– Z Gradowskim pracowałem wcześniej przy filmach krótkometrażowych. Najpierw poprosił mnie o napisanie piosenek do „Akademii Pana Kleksa”, a potem o resztę kompozycji. Dostałem wybór tekstów Jana Brzechwy, które poukładałem tak, żeby mi pasowały do muzyki. Dwanaścioro dzieci ćwiczyło piosenki u mnie w domu, bo to był czas stanu wojennego. Strasznie rozrabiały: biegały po piętrach domu na Płatowcowej, chowały się do szaf i w piwnicy. Potem w studiu też nie mogły ustać spokojnie – jedno drugie szczypało – dlatego nagrywaliśmy piosenki kawałkami. To nie były dzieci przygotowane do śpiewania, po prostu wynaleziono je w szkołach. Syn Macieja Orłosia, prawdziwy talent, śpiewał „Kaczkę dziwaczkę”. Zgłaszał propozycje, na które Gradowski początkowo się nie godził, np. śpiewając o kaczce, zaczął gdakać jak kura, co ostatecznie w filmie zostało.

Polonijna firma Polton wypłynęła wtedy na dwóch płytach: „Nowych sytuacjach” Republiki i właśnie „Akademii Pana Kleksa”.

Kleksa grał Piotr Fronczewski, który zaraz zmienił się we Franka Kimono śpiewającego: „Ja jestem king Bruce Lee, karate mistrz”. Skąd wziął się pomysł na teksty typu: „Po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie”?

– Byłem na „Wejściu smoka”, widziałem, jak na ulicach ludzie kreowali się na mistrzów karate. Odwiedzałem dyskoteki, gdzie koledzy byli didżejami, np. Jacek Bromski czy Krzysztof Szewczyk w Bristolu. Oglądałem prostytutki, które padały pijane na parkiecie i je wynoszono. Stąd moja piosenka alfonsa:

Nie odmówisz mi, królowo moja mała
Wreszcie grają coś dla duszy i dla ciała
Chodź pokręcić się przez chwilę na parkiecie
Gwiazdo disko – skończ się czesać w toalecie.

Teksty zawsze pisałem przed muzyką. To wszystko nie udałoby się jednak bez Fronczewskiego. Na początku zaśpiewał Franka jak przedwojenne tanga, które miał w repertuarze, i to była katastrofa. Poprosiłem: „Piotrek, to ty to może raczej powiedz. Zachowując frazę i rytm: ‚Gaz do de-chy. I wy-puszczam czad, z a-paratury, co ma ty-siąc wat’”. Zrobił to natychmiast. Wtedy jeszcze nie było u nas rapu, dlatego Fronczewski jest nazywany pierwszym polskim raperem.

Nagrywaliśmy Franka w radiu, z mikserem Sławkiem Wesołowskim, i w studiu Manta, ze świetnym Włodkiem Kowalczykiem. Podkłady robiłem w domu. Miałem syntezator Roland TB-303, w którym programowałem rytm i butelkową barwę basu. Dograliśmy gitary. Chórek robił Mariusz Zabrodzki śpiewający trzema głosami, nawet falsetem, jak dziewczyna. Polskie Nagrania nie chciały wydać Franka, za to panie z Poltonu założyły firmę Arston, żeby to zrobić. Ponieważ niczego nie miały, wynajęły tłocznię od Polskich Nagrań. Potem ludzie z Polskich Nagrań po kryjomu wytłoczyli 100 tys. egzemplarzy Franka; to dziś unikaty, jest na nich logo – Muza.

Arston sprzedał ok. 400 tys. płyt Franka i zbudował za to własną tłocznię. Ja, jako podwójny autor, dostawałem tantiemy, ale Piotrek nie, bo wykonawcy dostają je dopiero od 1993 r. Był najbardziej pokrzywdzony, bo pracował wyłącznie za gażę od producenta.

*Andrzej Korzyński – (ur. w 1940 r.) kompozytor muzyki do 10 filmów Andrzeja Żuławskiego i sześciu Andrzeja Wajdy. 10 razy współpracował ze Stanisławem Jędryką. Pisał też m.in. dla Edwarda Żebrowskiego („Ocalenie”), Janusza Morgensterna („S.O.S.”), Jerzego Gruzy („Pierścień i róża”) i Sylwestra Chęcińskiego („Nie ma mocnych”, „Wielki Szu”). Pracował także w Niemczech i we Francji. Ukończył warszawską Wyższą Szkołę Muzyczną. Szefował radiowemu Studiu Rytm

Andrzej Korzyński. Muzyk z żelaza. Kompozytor opowiada o przyjaźni i pracy z Andrzejem Żuławskim oraz pracy w NRD i RFN

 

po-dobrej

wyborcza.pl

DZIŚ W LONDYNIE, A JUTRO W WARSZAWIE PIS BĘDZIE UDAWAĆ, ŻE LICZY SIĘ W EUROPIE

STANISŁAW SKARŻYŃSKI, 28 LISTOPADA 2016

Przedstawiana jako „historyczna” i niezwykle ważna, wizyta Beaty Szydło w Wielkiej Brytanii jest spotkaniem polityków z państw, którzy wypchnęli swoje państwa na europejski margines. Podobnie jest z nagłaśnianym, jutrzejszym spotkaniem szesnastu ministrów spraw zagranicznych

Sama Beata Szydło w porannym wywiadzie dla TVP Info nie umiała wytłumaczyć, po co właściwie wybiera się do Zjednoczonego Królestwa. W rozmowie przed wylotem do Londynu Szydło zapowiedziała, że wizyta „będzie dotyczyć”:

  • „spraw zagranicznych” – to stwierdzenie banalne, skoro ksenofobiczne rządy obu państw uważają dyskusję o sprawach wewnętrznych za naruszanie ich suwerenności;
  • „gospodarczych” – to z kolei nonsens, bo Polska i Wielka Brytania jako członkowie Unii Europejskiej w bardzo ograniczonym zakresie mogą wprowadzać szczególne regulacje do dwustronnych relacji gospodarczych, a po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE Polska będzie wciąż w dużym stopniu ograniczona regulacjami wspólnotowymi, chroniącymi rynek wewnętrzny UE przed resztą świata;
  • „i polityki obronnej” – tu również nie ma specjalnie o czym rozmawiać, ponieważ oba kraje należą do NATO.

W efekcie w telewizji publicznej Beata Szydło uznała za kluczowe to, że Theresa May nie tylko się z  nią spotka, ale jeszcze wyjedzie powitać reprezentację z Polski na lotnisku. To rzeczywiście w dyplomacji uznawane za wyraz szczególnej przyjazności, ale to tylko gest, który nie ma żadnych praktycznych konsekwencji.

W rzeczywistości Wielką Brytanię i Polskę łączy marginalizacja – w wyniku podjętych decyzji politycznych oba państwa znalazły się daleko od głównego nurtu decyzji na kontynencie europejskim. Teresa May i Beata Szydło są liderkami dużych, kompletnie nie liczących się w Europie rządów.


fot. Adam Stepien / Agencja Gazeta
Przeczytaj też:

WSTYD. MINISTER WASZCZYKOWSKI NIE ZNA NAJWAŻNIEJSZYCH DECYZJI NATO TEJ DEKADY

STANISŁAW SKARŻYŃSKI  27 LISTOPADA 2016


Nie-wielka Brytania


UE nie ma wyjścia, będzie współpracowała z Wielka Brytanią. W Wielkiej Brytanii UE będzie miała być może najważniejszego partnera. Pozostaje ona ważnym sojusznikiem NATO. To państwo, które będzie nadawało ton sprawom europejskim.

Beata Szydło, „Gość Poranka”, TVP Info – 28/11/2016

fot . Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta


BĘDZIE SĄSIADEM, JAKICH UNIA MA WIELU. ALE „NADAWANIE TONU” TO NONSENS.


Oczywiście Wielka Brytania po wyjściu z Unii Europejskiej będzie ważnym partnerem gospodarczym i politycznym Unii Europejskiej – jest państwem demokratycznym, należy do Rady Europy, NATO i wielu innych organizacji międzynarodowych, które utrwalają demokratyczny ład polityczny obszaru euroatlantyckiego.

Twierdzenie jednak, że to Unia Europejska nie ma wyjścia i musi współpracować z Wielką Brytanią, która „będzie nadawać ton sprawom europejskim” jest nonsensem.

Rdzeń Europy niezmiennie tworzą państwa strefy euro, wśród których dominują największe gospodarki – Niemcy, Francja, Włochy oraz sąsiadujące z nimi, piekielnie bogate państwa Beneluksu. Do niedawna, nieco awansem, w tej pierwszej lidze była również Polska. Wielka Brytania natomiast od początku była w ogonie integracji europejskiej – nie przystąpiła ani do unii walutowej, ani do strefy Schengen, wynegocjowała rabat w składce do budżetu unijnego.

Na „Brexicie” stracą i Unia Europejska, i Wielka Brytania, ale decyzja referendalna zaszkodziła bardziej Wyspom – dlatego po ogłoszeniu wyników premier David Cameron podał się do dymisji, namawiający do głosowania na opuszczenie UE populiści zaczęli odwoływać swoje wcześniejsze obietnice, a sformowany po kryzysie rząd w Londynie od miesięcy unika oficjalnego rozpoczęcia procedury wyjścia z Unii Europejskiej.

Politycy w Brukseli doskonale zdają sobie sprawę z tego, że to oni są w lepszej pozycji negocjacyjnej – dlatego naciskają na Londyn, by rozpoczął procedurę wychodzenia z UE lub wycofał się z głupiej decyzji.

Polska nadaje ton samej sobie

Jutro do Polski przylatuje 16 ministrów spraw zagranicznych. Będą rozmawiać o przyszłości UE, o reformach. Przylatuje również w najbliższych dniach do Polski premier Malty. Polska jest państwem, które nadaje ton polityce europejskiej.

Beata Szydło, „Gość Poranka” TVP Info – 28/11/2016

fot . Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta


POLSKA NADAJE TON, ALE W TRZECIEJ LIDZE EUROPEJSKIEJ POLITYKI.


Polska została drugim państwem – obok opuszczającej wspólnotę Wielkiej Brytanii – które zostało przez premier Szydło nazwane „nadającym ton”. To oczywiście nonsens – Polska po zmianie politycznej stara się jednoczyć państwa Europy środkowej i wschodniej, których główną motywacją do udziału w jutrzejszym spotkaniu jest to, że nic nie tracą na obecności w Polsce.

Kiedy jednak jedność państw „Trójmorza” ma zostać przekuta w działanie polityczne, wszystko się sypie. Doskonałym przykładem był komunikat Słowacji i Czech, które – po deklaracji Jarosława Kaczyńskiego i Victora Orbana o planach „kontrrewolucji kulturowej” natychmiast jasno powiedziały, że w niczym takim nie zamierzają brać udziału.

Szczyt mniejszych graczy

Do Polski przyjeżdżają szefowie dyplomacji szesnastu państw, ale poza rzeczywiście pierwszoligowymi Włochami i Polską, która pod władzą PiS spadła do drugiej ligi, w szczycie udział wezmą mało istotne gospodarczo i politycznie państwa UE.

Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria, Chorwacja, Grecja, Rumunia, Słowenia to europejska trzecia liga. Pozostałe państwa to marginalne państwa bałkańskie, które nie należą nawet do UE – Czarnogóra, Serbia, Macedonia, Albania, Bośnia, Hercegowina i Kosowo. Wszystkie te państwa obciążone są podobnym problemem – podatnością na argumenty Rosji, którym Polska bez wsparcia Unii Europejskiej nie jest w stanie się przeciwstawić. Premią za liczbę jest obecność szefowej unijnej dyplomacji, Federiki Mogherini.

Celebrowany przez PiS szczyt nie może przynieść żadnych istotnych decyzji – nikt nie będzie chciał zobowiązać się do współpracy z Warszawsą – mało przewidywalną politycznie, pogrążoną w konflikcie z instytucjami unijnymi i partnerami na Zachodzie, która nie ma nic konkretnego do zaproponowania.

Natomiast chwalenie się wizytą szefa rządu Malty to wyraz absolutnej desperacji, który w poważnej rozmowie o polityce zagranicznej brzmi jak dowcip.

Oczywiście, spotkania z Maltą są konieczne i należy im się odpowiednia oprawa wynikająca z szacunku dla suwerennego, sojuszniczego państwa, ale wymienianie Malty jako podmiotu nie ma sensu – to państwo na Morzu Śródziemnym ma poniżej pół miliona mieszkańców (mniej więcej tyle, co Gdańsk), a jego PKB to mniej więcej jedna czwarta bogactwa generowanego przez jeden tylko niemiecki Berlin.

OKO.press

PONIEDZIAŁEK, 28 LISTOPADA 2016, 20:20
pbs1

Szydło na spotkaniu z Polonią: Wracajcie!

Wprowadzamy takie zmiany, które mam nadzieję dla wielu z państwa będą zachęcające do powrotu. Wracajcie! Ci którzy macie taką wolę, mogę was zapewnić, że państwo polskie przyjmie was z otwartymi ramionami. Ci wszyscy, którzy zdecydujecie o pozostaniu – nigdy nie pozostawimy was bez opieki – powiedziała na spotkaniu z Polonią w polskiej ambasadzie w Londynie premier Beata Szydło.

18:21

May zapowiada pierwszy polsko-brytyjski bilateralny traktat obronny

Zgodziliśmy się pracować nad pierwszym polskim bilateralnym traktatem obronnym. To porozumienie wzmocni współpracę między przemysłem obronnym w Wielkiej Brytanii i Polsce, zwłaszcza w sferze wspólnych badań, produkcji i zamawiania [systemów zbrojeniowych] – zapowiedziała na wspólnej konferencji prasowej z premier Szydło premier Wielkiej Brytanii.

Jak zadeklarowała, Wielka Brytania – zgodnie z ustaleniami szczytu NATO – wyśle do Polski 150 żołnierzy i pojazdy opancerzone do Polski w kwietniu 2017.

17:54

Szydło dziękuje May. M.in. za wspólne złożenie kwiatów pod pomnikiem polskich lotników

Jak mówiła premier Szydło w Londynie, na wspólnej konferencji z premier May:

„Chcę podziękować za symboliczne dwa gesty, które premier wykonała. Dziękuję, że mogliśmy wspólnie złożyć kwiaty pod pomnikiem polskich lotników. Dziękuję też, że mogliśmy porozmawiać z weteranami. Bezprecedensowe jest dla mnie zaproszenie liderów Polonii, to jest dla mnie niezwykle istotne. Dziękuje za to, za docenienie Polski i Polaków. Dziękuję za pomoc i wsparcie jakie uzyskali nasi obywatele Wielkiej Brytanii. Premier May natychmiast zareagowała”

17:49

Szydło o gwarancjach dla Polaków w UE i obywateli UK w UE: Zasada wzajemności to będzie warunek mocno podnoszony

Jeszcze raz chcę bardzo wyraźnie podkreślić: dzisiejsza rozmowa dotyczyła relacji bilateralnych. Negocjacje dotyczące Brexitu rozpoczną się, gdy UK zrobi ten pierwszy krok. Dziś możemy rozmawiać o Brexicie jako o fakcie, który miał miejsce w wyniku referendum. Dla Polski będzie niezwykle istotne, jakie będą gwarancje dla obywateli Polski w Wielkiej Brytanii. To mają być relacje oparte na wzajemności, jeśli chodzi o obywateli Wielkiej Brytanii w UE. To ma być na zasadzie równorzędnej [gwarantowania praw]. To będzie warunek mocno podnoszony – mówiła premier Szydło w Londynie, na wspólnej konferencji z premier May.

17:44

Szydło: Rozmowy o Brexicie będą prowadzone w formacie UE-Wielka Brytania

Rozmowy o Brexicie będą prowadzone w formacie UE-Wielka Brytania. Polska będzie ich aktywnym uczestnikiem. Pytanie dotyczące Brexitu jest nieco daleko idące. Brexit będzie na pewno interesującym doświadczeniem dla krajów UE, ale to przed nami. Będziemy rozmawiali, gdy Wielka Brytania zrobi pierwszy krok – mówiła premier Szydło w Londynie, na wspólnej konferencji z premier May.

17:39

Szydło: Bez względu na to, czy Wielka Brytania jest w UE, czy nie pozostanie partnerem strategicznym

Bez względu na to, czy jest, czy nie jest w UE, Wielka Brytania jest partnerem strategicznym Polski. Mamy wiele wspólnych tematów, jeśli chodzi o gospodarkę, obronność. To były dobre rozmowy, konkretne. Ustaliliśmy wspólnie plany na przyszłość. Podjęliśmy wspólne zobowiązania. Te rozmowy będą kontynuowane w tym formacie. W 2017 roku konsultacje odbędą się w Warszawie – mówiła premier Szydło w Londynie, na wspólnej konferencji z premier May.

15:26
szydloMay22222

Trwa rozmowa premier May i premier Szydło z liderami Polonii w Wielkiej Brytanii

Na Downing Street 10 trwa rozmowa premier Szydło, premier May z liderami Polonii w Zjednoczonym Królestwie m.in. o sytuacji Polaków na Wyspach Brytyjskich.

Kolejnym punktem jest sesja plenarna konsultacji międzyrządowych. Później planowana jest konferencja prasowa.

300polityka.pl

Wzniosłe słowa, mało konkretów – tak można podsumować deklaracje po wizycie premier Beaty Szydło w Wielkiej Brytanii

Maciej Czarnecki, 28 listopada 2016Beata Szydło i Theresa May

Beata Szydło i Theresa May (Philip Toscano / AP / AP)

Podczas wizyty przedstawicieli polskiego rządu w Londynie May potwierdziła przysłanie do Polski w przyszłym roku 150 brytyjskich żołnierzy, Szydło apelowała o zagwarantowanie praw polskich obywateli na Wyspach.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Premier Szydło pojechała do Londynu wraz z m.in. wicepremierem i ministrem rozwoju Mateuszem Morawieckim oraz szefami MSZ Witoldem Waszczykowskim, MSW Mariuszem Błaszczakiem i MON Antonim Macierewiczem. Była to pierwsza z cyklicznych konsultacji międzyrządowych zapowiedzianych podczas lipcowej wizyty w Warszawie premier Wielkiej Brytanii Theresy May.

Na wspólnej konferencji prasowej Szydło kilkukrotnie podkreślała, że rozmowy nie dotyczyły Brexitu, lecz stosunków bilateralnych. Polski rząd, tak jak pozostałe państwa Unii, nie chce wychodzić przed szereg i negocjować z Brytyjczykami przed formalnym wszczęciem negocjacji brexitowych (czyli uruchomieniem art. 50 traktatu o UE). Jednak od kontekstu Brexitu nie udało się zupełnie uciec.

– Podniosłam kwestię, by były zabezpieczone gwarancje dla polskich obywateli mieszkających w Zjednoczonym Królestwie – powiedziała Szydło. May powtórzyła, że uzależnia to od zagwarantowania praw Brytyjczyków w państwach UE.

Sporo mówiono o obronności. May potwierdziła przysłanie do Polski w przyszłym roku 150 brytyjskich żołnierzy. Taką deklarację złożył przed lipcowym szczytem NATO w Warszawie minister obrony Michael Fallon. Do Polski przyjadą w kwietniu dragoni lekcy z Catterick oraz pojazdy opancerzone. May zasygnalizowała też ambicję stworzenia bilateralnego porozumienia w dziedzinie obronności.

Jako dwaj ważni gracze NATO odgrywamy istotną rolę, jeśli chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa nie tylko naszym sojusznikom w Europie, ale na całym świecie – powiedziała brytyjska premier. Dodała, że rozmawiała z Szydło o tym, jak można wzmocnić wschodnią flankę Sojuszu w Europie, by zapobiegać agresywnej postawie Rosji. Zaznaczyła, że „musimy zdawać sobie sprawę z rosnącej asertywności Rosji”, a sankcje wobec Moskwy muszą być utrzymane, dopóki nie zostaną wdrożone postanowienia mińskie w sprawie Ukrainy.

Premierki i ministrowie mówili też o wspólnym zwalczaniu przez organy ścigania handlu ludźmi i zorganizowanej przestępczości, wspieraniu przedsiębiorczości, poszerzeniu współpracy w dziedzinie badań i rozwoju.

– Staramy się, by na Uniwersytecie w Cambridge była polska katedra, by wymiana polskich studentów odbywała się regularnie. Rozmawialiśmy też o wsparciu Polonii poprzez naukę języka polskiego i wspieranie inicjatyw kulturalnych – referowała Szydło.

Wizyta rozpoczęła się od złożenia wieńca przez obie premierki pod pomnikiem w Northolt upamiętniającym polskich lotników walczących w drugiej wojnie światowej. May i Szydło spotkały się też z przedstawicielami Polonii na Wyspach.

Choć po konsultacjach z Brytyjczykami nie ogłoszono żadnych przełomowych decyzji, stanowią one dla rządu PiS-u okazję do zademonstrowania, że nie jest izolowany w Europie.

Podobnie jest z jutrzejszym spotkaniem szefów MSZ-u 16 krajów Europy Środkowo-Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Do Polski, która od 1 lipca 2016 r. przewodniczy Grupie Wyszehradzkiej, przyjadą ministrowie państw tej grupy z Czech, Słowacji i Węgier, a także unijnych Bułgarii, Chorwacji, Grecji, Rumunii, Słowenii i Włoch oraz aspirujących do UE Czarnogóry, Serbii, Macedonii, Albanii, Bośni i Hercegowiny oraz Kosowa. Na rozmowach w Warszawie będzie też szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini. Według komunikatu polskiego MSZ-u rozmowy mają dotyczyć wyzwań dla UE i regionu, m.in. migracji, przestępczości zorganizowanej, radykalizacji, terroryzmu i zagrożeń hybrydowych.

 

wyborcza.pl

 

 

Resort Macierewicza mści się na Lasku? Poseł PO: Chcą pozbawić go tytułu doktora. Uczelnia zaprzecza

japan, mar, 28.11.2016

Resort Antoniego Macierewicza chciał odebrać tytuł doktora WAT Maciejowi Laskowi

Resort Antoniego Macierewicza chciał odebrać tytuł doktora WAT Maciejowi Laskowi (Fot. Agencja Gazeta)

Członek gabinetu cieni PO alarmuje na Facebooku, że wiceszef MON złożył wniosek w WAT o pozbawienie tytułu doktora Macieja Laska. Uczelnia zaprzecza.

 

Poseł Czesław Mroczek zamieścił w poniedziałek po południu na swoim profilu na Facebooku wpis o tym, jak „dobra zmiana” mści się na Macieju Lasku. „Zemsta ‚dobrej zmiany’. Wiceminister Obrony Narodowej Wojciech Fałkowski złożył wniosek do Wojskowej Akademii Technicznej o odebranie tytułu doktora Maciejowi Laskowi, byłemu przewodniczącemu Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. W czasach PIS-u rząd będzie ustalał, kto może być naukowcem, a kto nie” – napisał poseł Czesław Mroczek.

czeslaw-mroczek-6-godzin-temu

„Dobra zmiana” mści się za Smoleńsk

W rozmowie z Gazeta.pl poseł doprecyzował, że taki wniosek został złożony w sierpniu tego roku przez wiceszefa MON. – On został już rozpatrzony przez radę wydziału. Na szczęście negatywnie, więc próba odebrania tytułu doktora Maciejowi Laskowi się nie udała – dodaje Mroczek.

Z prośbą o stanowisko zwróciliśmy się do Ministerstwa Obrony Narodowej i Wojskowej Akademii Technicznej. Ministerstwo poinformowało, że „stosowny komunikat zostanie rozesłany do mediów dziś lub jutro”.

Uczelnia: Wniosek złożyła grupa profesorów

Z kolei rzeczniczka WAT-u Grażyna Palczak przesłała do TOK FM oświadczenie, w którym napisano, że odebranie tytułu Laskowi nie było pomysłem MON:

Sprawa odebrania stopnia naukowego doktora nauk technicznych p. Maciejowi Laskowi nie była inicjatywą Wojskowej Akademii Technicznej, lecz grupy profesorów, w imieniu których wniosek złożył prof. Włodzimierz Klonowski.

Jak dodała, Klonowski złożył wniosek w imieniu grupy profesorów, którzy zarzucili Laskowi „nierzetelność naukową”. 23 listopada Rada Wydziału Mechatroniki i Lotnictwa WAT odrzuciła ten wniosek. „Zarzuty wobec dr. inż. Macieja Laska nie dotyczą okoliczności wskazujących na to, że stopień doktora został nadany na podstawie dorobku powstałego z naruszeniem prawa, w tym praw autorskich, lub dobrych obyczajów w nauce” – czytamy w oświadczeniu WAT, która nie widzi w związku z tym przesłanek do wznowienia postępowania o nadanie tytułu naukowego.

Maciej Lasek jest inżynierem specjalistą od mechaniki lotu, po katastrofie smoleńskiej brał udział w pracach tzw. komisji Millera, która ustalała przyczyny tragedii. W latach 2012-2016 był szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Był również szefem tzw. zespołu Laska, który miał za zadanie przekazywać rzetelną, specjalistyczną wiedzę o katastrofie – w reakcji na teorie spiskowe.

 Dowiedz się więcej:

Co ustaliła Komisja Millera, która jako pierwsza badała katastrofę?

Komisja Millera ustaliła, że przyczyną katastrofy smoleńskiej było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania – konsekwencją było zderzenie samolotu z drzewami. Członkowie komisji podkreślali, że ani rejestratory dźwięku, ani parametrów lotu nie potwierdzają tezy o wybuchu na pokładzie samolotu, którą forsował Antoni Macierewicz. Ponadto w raporcie wskazano m.in. na błędy rosyjskich kontrolerów z lotniska w Smoleńsku.

Kto do tej pory badał przyczyny katastrofy smoleńskiej?

Do lipca 2011 r. przyczyny katastrofy badała Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, którą kierował ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller. Tragicznym lotem prezydenckiego tupolewa zajmował się też parlamentarny zespół smoleński, na którego czele stal Antoni Macierewicz. Jego raport z kwietnia 2015 r. zawierał tezę, że prawdopodobną przyczyną katastrofy była seria wybuchów m.in. na lewym skrzydle, w kadłubie i prezydenckiej salonce. Od lutego 2016 r. katastrofą zajmuje się podkomisja powołana przez ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza.

 resort

gazeta.pl

„Eksperci smoleńscy” chcą odebrać Maciejowi Laskowi tytuł doktora

AGNIESZKA KUBLIK, 28 listopada 2016

Maciej Lasek

Maciej Lasek (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Grupa profesorów związanych z tzw. konferencjami smoleńskimi Antoniego Macierewicza wystąpiła do Wojskowej Akademii Technicznej z wnioskiem o pozbawienie Macieja Laska tytułu doktora. Rada wydziału wniosek odrzuciła

Maciej Lasek to najbardziej rozpoznawalny członek rządowej komisji Jerzego Millera, która badała przyczyny katastrofy smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 r. W lutym 2012 r. został szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Premier Donald Tusk wiosną 2013 r. postawił go na czele zespołu, który miał z jednej strony dementować zamachowe hipotezy zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza, a z drugiej – przystępnie objaśniać, jak do tej katastrofy doszło, czyli co ustaliła komisja Jerzego Millera.

Lasek bezlitośnie obalał wszystkie teorie Macierewicza: że do eksplozji doszło w powietrzu, że były dwa lub trzy wybuchy, na skrzydle albo w salonce, że skrzydło tupolewa nie mogło się złamać po zderzeniu z brzozą, że zasilanie wysiadło przed wybuchem…

We wrześniu przestał być szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. PiS zmienił ustawę tylko po to, by móc go odwołać. Teraz usiłował mu zabrać tytuł doktora.

Taki wniosek dotarł do WAT jesienią. Do WAT, bo chociaż Lasek w 1992 r. ukończył studia na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej (specjalizował się w zakresie budowy płatowców), to tytuł doktora nauk technicznych w zakresie mechaniki uzyskał w 2002 r. na WAT. Obronił rozprawę „Wpływ interferencji aerodynamicznej na ruch zrzucanych z samolotu zasobników”.

Dziekan wydziału mechatroniki WAT dr hab. inż. Stanisław Kachel nie chciał rozmawiać o tej sprawie. Skierował nas do rzeczniczki uczelni Grażyny Palczak, która odesłała nas do swojego oświadczenia.

Pisze w nim, że „sprawa odebrania stopnia naukowego doktora nauk technicznych p. Maciejowi Laskowi nie była inicjatywą Wojskowej Akademii Technicznej, lecz grupy profesorów, w imieniu których wniosek złożył prof. Włodzimierz Klonowski”.

Rzecznika nie wie, kim jest profesor. Sprawdzamy. Włodzimierz Klonowski to naukowiec z Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej PAN i uczestnik konferencji smoleńskich.

A ta grupa profesorów? Rzeczniczka podaje nam nazwiska, To m.in.:

prof. Jerzy Głuch – wykładowca na Wydziale Oceanotechniki i Okrętownictwa Politechniki Gdańskiej o specjalizacji budowa i diagnostyka maszyn, turbiny cieplne, w 2014 startował w wyborach z listy PiS, jest członkiem Instytutu Polskiej Racji Stanu 2010 im. Lecha Kaczyńskiego;

prof. Janusz Turowski – były wiceprezes Komitetu Elektrotechniki Polskiej Akademii Nauk.

Obaj byli uczestnikami konferencji smoleńskich.

W oświadczeniu rzeczniczki WAT czytamy: „Polskie prawo nie przewiduje możliwości wszczęcia postępowania w celu pozbawienia stopnia naukowego doktora przez radę, która stopień ten nadała. Pozbawienie stopnia doktora może się realizować jedynie w drodze wznowienia postępowania o nadanie stopnia doktora”.

I dalej, że „zarzuty wobec dr. inż. Macieja Laska nie dotyczą okoliczności wskazujących na to, że stopień doktora został nadany na podstawie dorobku powstałego z naruszeniem prawa, w tym praw autorskich, lub dobrych obyczajów w nauce. Nie zachodzi zatem przesłanka określona w art. 29 ust. 2 Ustawy”.

Maciej Lasek ukończył studia na Politechnice Warszawskiej w 1992. W 2002 r. dostał tytuł doktora nauk technicznych w zakresie mechaniki. Od 1992 do 2002 r. był pracownikiem Instytutu Lotnictwa. Zawodowo bada katastrofy lotnicze od 2002 r. – najpierw jako członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, a od czerwca 2003 r. jako wiceprzewodniczący ds. technicznych. Od 2011 r. pracuje jako adiunkt na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Ma wykłady z zakresu badania wypadków lotniczych oraz mechaniki lotu. Jest autorem i współautorem ok. 60 publikacji naukowych w wydawnictwach krajowych i zagranicznych. Prowadzi szkolenia lotnicze w Aeroklubie Elbląskim, Radomskim, Piotrkowskim i Warszawskim oraz wykłady poświęcone podnoszeniu stanu bezpieczeństwa lotów. W sumie prowadził lub nadzorował badania 620 wypadków i incydentów lotniczych.

eksperci

wyborcza.pl

Nieudany fortel Błaszczaka

Nieudany fortel Błaszczaka

Niestety, okazało się, że polscy mundurowi, to nie ten bezkrytyczny „ciemny lud”, na którym PiS chciałoby tak wiele budować. Bardzo szybko poznali się na matactwie ministra Mariusza Błaszczaka, który mówił co innego, a zrobił jeszcze co innego.

Otóż jeszcze w lipcu tego roku projekt ustawy dotyczącej byłych funkcjonariuszy SB przedstawiony przez szefa MSWiA do konsultacji związkom zawodowym i innym resortom zakładał obniżenie świadczeń osobom, które pełniły służbę wyłącznie w organach bezpieczeństwa PRL. Obniżenie emerytur miało nie dotknąć funkcjonariuszy SB, którzy przeszli weryfikację i pracowali w służbach III RP.

Tymczasem rządowi pan minister przedstawił zupełnie inny projekt, który przewiduje, że każdy, kto przed 31 lipca 1990 roku służył choć jeden dzień w SB lub jej pokrewnych „organach”, a potem przeszedł do pracy w służbach III RP, traci specjalne uprawnienia emerytalne. Nic dziwnego, że w środowisku służb mundurowych naprawdę zawrzało.

Działacze z Federacji Związków Służb Mundurowych, która skupia emerytów służb podlegających MSWiA oraz służb specjalnych ostro zareagowali na zmianę w projekcie ustawy, nazywając ją „niesprawiedliwą i niekonstytucyjną”. Domagają się wycofania projektu „karzącego osoby, które podjęły pracę na rzecz demokratycznego państwa i w tej pracy uzyskały dobre oceny”.

Skarżąc „ustawę Błaszczaka” do sądów i TK, związkowcy zamierzają się oprzeć na orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2009 r. Wówczas TK stwierdził, że „każdy funkcjonariusz organów bezpieczeństwa PRL, który został zatrudniony w nowo tworzonych służbach policji bezpieczeństwa, ma w pełni gwarantowane, równe prawa z powołanymi do tych służb po raz pierwszy od połowy 1990 roku, w tym równe prawa do korzystania z uprzywilejowanych zasad zaopatrzenia emerytalnego”. Trybunał Konstytucyjny orzekł wówczas także, że służba w suwerennej Polsce traktowana jest jednakowo bez względu na przeszłość funkcjonariusza.

nieudany

koduj24.pl

otyli

otyli-1

otyli-2

otyli-3

Gowin ma granat, który rozsadzi wszechwładzę Kaczyńskiego i już bawi się zawleczką. „Czeka, sonduje ludzi i się umacnia”

Jarosław Gowin to najpoważniejszy kandydat do zniszczenia obecnego układu rządzącego od środka.
Jarosław Gowin to najpoważniejszy kandydat do zniszczenia obecnego układu rządzącego od środka. Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Gazeta

Jarosław Gowin to człowiek, który misterną układankę, stojącą za wszechwładzą swojego o 13 lat starszego imiennika z Żoliborza, może łatwo zniszczyć. Dobrze o tym wie i przypomina o tym coraz dobitniej. Mówi się, że tylko czeka na optymalny moment, w którym nie straci nic z wypracowanych wpływów, a wciąż będzie miał szansę zostać wybawcą od wojny polsko-polskiej.

Przecież to koalicja…
Historia polskiej polityki nie wróży obecnej władzy nic dobrego. Wręcz regułą jest bowiem, że prawicowe rządy upadają za sprawą wewnętrznej erozji. Prawo i Sprawiedliwość też miało już takie przejścia. W 2007 roku koalicja z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną eksplodowała przecież od wewnątrz po serii wykreowanych przez władzę skandali. Jarosław Kaczyński dość niespodziewanie poddał się Donaldowi Tuskowi na dwa lata przed kolejnymi planowymi wyborami.

Dziś ma wszechwładzę. Kontroluje prezydenta, szefową rządu, większość sejmową i nie waha się przed autorytarnymi działaniami, mającymi na celu umacnianie się przy władzy. To wszytko skuteczne jest jednak tylko wobec zagrożenia ze strony opozycji. Tymczasem prawie nic tej wszechwładzy nowego Naczelnika Państwa nie chroni przed rozpadem koalicji rządzącej.

Bo wbrew wszelkim pozorom, na które przed rokiem udało się nabrać Sąd Najwyższy, 25 października 2015 roku zwyciężyła koalicja PiS-Solidarna Polska-Polska Razem, której – obok Jarosława Kaczyńskiego – liderami są też Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin.

I cała ta wszechwładza, którą ten układ daje, opiera się na niewielkiej przewadze w Sejmie. Włącznie z wszystkimi posłami niezależnymi i kołem Wolni i Solidarni to 11 głosów (a nie na wszystkich z tych posłów Jarosław Kaczyński może w pełni polegać). Sam klub PiS ma większość tylko dzięki 4 głosom przewagi.

Gowin się bawi
Trudno więc będzie tę przewagę utrzymać do końca kadencji. Szczególnie za sprawą ostatniego z wymienionych koalicjantów. Jarosław Gowin trzyma bowiem w ręku granat, który może rozsadzić obecny układ władzy. I od czasu do czasu ostentacyjnie bawi się jego zawleczką. Ostatnio dość często. Tylko w ciągu minionego tygodnia zrobił to aż cztery razy.

Najpierw publicznie wyśmiał obietnice partii rządzącej, że obecny system po obniżeniu wieku emerytalnego może zagwarantować godne życie. – Uważam, że na dłuższą metę obecny system emerytalny jest dysfunkcjonalny. Ja mam trójkę dwudziestoparoletnich dzieci i żadne z nich nie wierzy w to, że kiedyś będzie dostawało emeryturę z ZUS – stwierdził na antenie Radia ZET.

– Trzeba zbudować szczegółowe rozwiązania, które zachęcą Polaków do tego żeby pracowali dłużej – dodał. I szczerze wyznał, że za realizacją sztandarowej obietnicy PiS o obniżeniu wieku emerytalnego zagłosował tylko „w zamian za poparcie PiS dla poszerzenia wolności gospodarczej”.

Jarosław Gowin głośno zaczął też mówić o swoich poważnych zastrzeżeniach do tworzonej przez PiS komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji, która miałaby być gwoździem do politycznej trumny dla Hanny Gronkiewicz-Waltz i innych niewygodnych polityków, którzy przewinęli się w swojej karierze przez warszawski ratusz.

PiS chcą z niej stworzyć quasi-sąd, czyli twór – co znamienne – nieprzewidziany w konstytucji. I to pomysł, którego były minister sprawiedliwości nie może przemilczać. – Wydaje mi się, że w pierwotnym kształcie ustawa prowadzi do przemieszania kompetencji władzy wykonawczej i władzy sądowniczej – ostrzegał w jednym z wywiadów.

Zrobił sobie kilka dni przerwy i zabawa ze wspomnianą zawleczką znowu zaczęła się na całego. Gdy wielu w PiS tylko zaciera ręce na myśl o tym, iż odgrzanie afery Amber Gold może posłużyć do zniszczenia Donalda Tuska, nadzieje na wsparcie tej inicjatywy rozwiał jeden z wicepremierów w kontrolowanym przez prezesa Kaczyńskiego rządzie.

Prawica próbuje wmówić społeczeństwu, że były premier wiedział o celach Amber Gold od początku istnienia tej piramidy finansowej i na niej korzystał. Jarosław Gowin, który był szefem resortu sprawiedliwości w tamtych czasach zapowiada tymczasem, że na sejmowej komisji śledczej ds. Amber Gold zaświadczy co innego. – ABW jako pierwsza oficjalnie poinformowała premiera Donalda Tuska o aferze Amber Gold. (…) Byłem świadkiem, jak Tusk zgłasza pretensje do ówczesnego szefa ABW gen. Bondaryka, że ten za późno poinformował go o tej aferze – oświadczył na antenie TVP Info, ku zaskoczeniu prowadzącego.

Jakby Jarosław Kaczyński dostał mało takich znaków ostrzegawczych, Jarosław Gowin postanowił zostawić kolejny na Twitterze. I to tuż po tym, gdy inny z wicepremierów stanął twardo przeciwko propagandowym insynuacjom, kontrolowanej przez partię rządzącą, TVP wobec dzieci byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego i prezesa Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzeja Rzeplińskiego.

Premier Gliński – klasa. Jestem dumny, że mogę być z Nim we wspólnym rządzie.

W błędzie są oczywiście ci, którzy sądzą, że kwestią dni pozostaje, kiedy Jarosław Gowin ze szczytów obecnej władzy przejdzie do opozycji. Aż tak szybko to nie pójdzie… Błędne jest jednak umniejszanie roli 54-letniego krakusa w polityce.

Nie taki słaby, jak go malują
Owszem, Polska Razem teoretycznie nie ma w klubie parlamentarnym PiS wielkiej reprezentacji. Tylko, że rządowa przewaga to tylko ta wspomniana garstka głosów. Poza tym słabość Gowina w Sejmie jest jedynie teoretyczna, bo cały klub PiS nie składa się z ludzi takich, jak posłanka Mateusiak-Pielucha. Spora jest tam grupa ludzi, którym nie podoba się wojna z TK, zaglądanie Polakom między nogi i pod kołdrę, toporna propaganda, czy wątpliwe dla bezpieczeństwa państwa działania Antoniego Macierewicza. Kwestią czasu jest, gdy część z nich dłużej nie wytrzyma.

Gdy niektórym ruchom głośno „stop” mówią wicepremierzy, możecie sobie tylko wyobrazić, jakie opinie po cichu wygłaszają szeregowi posłowie młodego pokolenia. Albo dawni działacze „Solidarności”, którzy dzisiaj są niżej notowani niż były PRL-owski prokurator, czy ludzie, którzy do Sejmu dostali się tylko dlatego, że ich nazwisko zrobiło się rozpoznawalne za sprawą śmierci kogoś bliskiego w katastrofie smoleńskiej.

Do tego dochodzi instynkt samozachowawczy u zwykłych koniunkturalistów. Gdy Kaczyński, Ziobro i Gowin wygrywali przed rokiem, oczekiwano, że kwestią rychłej przyszłości będzie rozpad Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, po którym konserwatyści z tych środowisk uciekną do partii rządzącej. PiS szybko uświadomiło im jednak, że byliby ostatnimi głupcami.

W perspektywie przyszłości PiS nie jest już bowiem partią, która zagwarantuje sukces. Efekt 500+ nie będzie działał wiecznie, nawet jeśli nie zabraknie pieniędzy na wypłaty. A podsycanie wojny polsko-polskiej coraz bardziej męczy po obu stronach barykady. Kto chce mieć przyszłość w polityce na długie lata, a jest dziś w PiS, ten ma jeszcze chwilę, by wykorzystać okazję do wypracowania własnej pozycji i… musi z tej partii uciekać.

Ucieczka na swoje
Gdzie, żeby nie wypaść na chorągiewkę i karierowicza? Do wyboru są tylko PO, Nowoczesna, ludowcy i lewica, więc najlepiej uciekać na swoje. I tu tkwi największa siła Jarosława Gowina. Już wówczas, gdy były lider konserwatywnego skrzydła Platformy wchodził w koalicję z PiS jego znajomi z krakowskiej inteligencji podkreślali, że Gowin był zawsze zbyt ambitny, by teraz uwierzyć, że zadowoli się rolą „liberalnego” kwiatka do kożucha Jarosława Kaczyńskiego.

– Sądzę, że Jarek sonduje, szuka ludzi, umacnia się. I czeka na odpowiedni moment. Czy to człowiek zdolny na dłuższą metę pomagać w tym cyrku? Nie wierzę. Czy jest zdolny sprytnie wykorzystać Kaczyńskiego? Wystarczy popatrzeć z perspektywy czasu, co zrobił z Tuskiem… –mówią nam pod Wawelem dzisiaj. Nazwiska wolą jednak nie podawać, by nie być posądzonym o rozdawanie pocałunków śmierci i nie denerwować Gowina. Bo podobno nic nie wyprowadza go dziś z równowagi tak bardzo, jak ciągłe namowy, by jak najszybciej opuścił ten rząd.

Zdaniem rozmówców naTemat z krakowskiego środowiska akademickiego zbliżonego do Jarosława Gowina, na odpowiedni dla niego moment na rozstanie z PiS trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Nie tylko ze względu na trwające dopiero poszukiwania odpowiednio dużego grona rozłamowców.

– Musi dać się Kaczyńskiemu jeszcze trochę zohydzić. Prawica w Polsce nie wygrywa bez prostych ludzi i Kościoła, a oni są jeszcze po stronie Kaczyńskiego. Trzeba ich przeciągnąć, co Jarek robi m.in. układając się z Toruniem, szczególnie finansowo. Trzeba też poczekać na jeszcze większe znudzenie Smoleńskiem. No i na nieuchronne problemy gospodarcze. Do tego czasu Gowin musi umiejętnie grać między głosowaniem zgodnie z poleceniami wierchuszki PiS, a wyraźnym zaznaczaniem, że jednak jest z innej bajki – słyszymy.

Koniec wojny, teraz Polska Razem
I jak ta gra miałaby się skończyć? Zapewne przede wszystkim przyspieszonymi wyborami. Wspomniana „wierchuszka PiS” co prawda mogłaby spróbować podratować się po rozłamie układem z Pawłem Kukizem i spółką, ale biorąc pod uwagę wewnętrzne kłopoty i podziały wśród „antysystemowców”, doprowadzenie do sukcesu takiej koalicji byłoby skrajnie trudne. Poza tym, skutecznie zadziałałoby jedynie na brak 36 głosów.

Jeżeli do nowych wyborów doszłoby w odpowiednim czasie, wcale nie muszą się one zakończyć bezapelacyjnym zwycięstwem PO lub Nowoczesnej. Nie muszą nawet skończyć się bezapelacyjnym zwycięstwem koalicji tych największych formacji opozycyjnych. Szczególnie, jeśli konserwatyści z Platformy lepiej odnajdą się w ofercie nowej, koncyliacyjnej siły na prawicy niż w sojuszu z liberałami od Petru.

I co jeśli rząd uda się sformować tylko w wielkiej koalicji? Wtedy Jarosław Gowin będzie miał szansę, by wreszcie nasycić ambicję i zająć pozycję głównego rozgrywającego. Kto wie, czy nie z fotela premiera. Nawet nazwę partii ma przecież świetną do odegrania roli tego, kto zakończy wojnę polsko-polską. Wszak Polska Razem to właśnie to, czego Polacy najbardziej potrzebują…

gowin

naTemat.pl

Nie róbcie z Glińskiego bohatera. Oto, dlaczego uważam, że zachował się jak tchórz

Minister Piotr Gliński nie nadaje się na bohatera
Minister Piotr Gliński nie nadaje się na bohatera Fot. Przemek Wierzchowski / AG

Minister Gliński nie dlatego atakuje „Wiadomości” TVP, że nagle zaczęła ma przeszkadzać sączona od miesięcy w tym programie propaganda. Robi to, bo w końcu poczuł ją na własnej skórze. W każdej innej sprawie, która nie dotyczyła jego rodziny, umywał ręce. I to powinno służyć dziś za miarę jego przyzwoitości.

Czytam, że Gliński, który w studio TVP wygarnął dziennikarzom „Wiadomości”, „pokazał, że jest przyzwoitym człowiekiem”, „udowodnił klasę”, „jest bohaterem”. Zachwytom nie ma końca, a powód jest w gruncie rzeczy jeden – PiS po raz kolejny potyka się o własne nogi, a nie ma nic lepszego (prawda?), niż obraz polityka obozu rządzącego, który wbija swoim ludziom nóż w plecy. Takie „zdrady” muszą być efektowne, a „zdrajcę” natychmiast trzeba przygarnąć pod swoje skrzydła, oznaczyć epitetami podkreślającymi jego nagle przebudzoną szlachetność.

A jaki z Glińskiego jest bohater? Nie łudźmy się, że idzie na wojnę z własnym środowiskiem, bo po kilku miesiącach prymitywnej propagandy w TVP uznał, że przekroczono granicę. Nie łudźmy się, że znudziło mu się milczenie w sprawie „argumentów ad sorosum” (mityczna „kasa od Sorosa” funkcjonuje jako zarzut nie od wczoraj) i leży mu na sercu dobro organizacji pozarządowych.

Jeśli ludzie Paczuskiej z TVP przekroczyli dziś kolejną granicę, to jest to granica wyznaczająca interes Glińskiego. Minister palcem by nie kiwnął, gdyby brudy propagandy TVP nie sięgnęły jego żony, która pracuje w fundacji razem z córką Bronisława Komorowskiego. Tak, to co powiedział w „Wiadomościach” jest prawdą, ale nie świadectwem odwagi. Raczej tchórzostwa. Bo Gliński pokazał, że prawdę może powiedzieć dopiero wtedy, gdy metody od dawna używane do dyskredytowania przeciwników poczuje na własnej skórze.

Zresztą, nie zapominajmy, że to ten sam minister, który robi czystki w instytucjach kultury, sugeruje, które filmy powinny być pokazywane na festiwalach, obraża powstańców, mówiąc, że skoro są przeciwni „apelom smoleńskim”, znaczy, że opiekuje się nimi Platforma Obywatelska. Tak naprawdę w wielu sprawach używa więc repertuaru środków rodem z „Wiadomości”. Dlaczego? Bo żadna z jego wcześniejszych „ofiar” nie miała tyle szczęścia co Komorowska i nie pracowała z jego żoną…

nie-robcie

naTemat.pl

PONIEDZIAŁEK, 28 LISTOPADA 2016, 12:05
kopacz21

Kopacz: Wczoraj usłyszeliśmy ze szczególną szczerością, że TVP stała się tubą propagandową opcji rządzącej

Wczoraj mieliśmy wywiad, który przejdzie do historii, wywiad premier Glińskiego. TVP w ramach swojej misji edukuje społeczeństwo. My usłyszeliśmy ze szczególną szczerością w jaki to sposób dziś edukuje społeczeństwo. Edukuje w swoisty sposób. TVP stała się tubą propagandową opcji rządzącej – powiedziała na konferencji prasowej w Sejmie była premier Ewa Kopacz.

Kopacz: Prezydent Duda powiedział, dlaczego reforma jest konieczna

Ale gdy spotykamy się z obywatelami i pytamy co z tą reformą edukacji, to słyszymy tylko dwa pytania: dlaczego i dlaczego tak szybko. I powiem szczerze nie usłyszeliśmy odpowiedzi na te pytania. Ale znalazł się ktoś bardzo odważny, kto powiedział, dlaczego ta reforma jest konieczna. On powiedział, że reforma jest potrzebna, by nasze dzieci uczyły się prawdziwej historii – gdzie będzie jasno powiedziane, kto jest zdrajcą, a kto patriotą.

300polityka.pl

Gęsto, że bejsbola zawiesisz [DANIELEWSKI]

Michał Danielewski, 28 listopada 2016

Michał Danielewski

Michał Danielewski (FOT. PAWEŁ KISZKIEL)

Nie będzie żadnej apokalipsy, po prostu hajlujących będzie coraz więcej.

Najgorsze jest oczekiwanie. Paraliżuje, hipnotyzuje. Z niego rodzą się paranoje i bierność, która wpędza w ruch mechanizm samospełniającej się przepowiedni: skoro zło musi nadejść, nie ma sensu mu się sprzeciwiać. A i tak jesteś uprzywilejowany. Masz „właściwy” kolor skóry, a w twojej społecznej bańce jest bezpiecznie i dostatnio. Jako pracownik korporacji w wielkim mieście wiesz doskonale, że pani poseł Pielucha guzik może ci zrobić, choćby w jej głowie zalęgły się najdziksze pomysły na deportacje i testy na polskość. Jesteś też pewien, że hajlujący coraz śmielej brunatni młodzieńcy i tak nie dogonią taksówki, gdy pędzisz główną arterią metropolii. Ale są takie dni, gdy masz pewność, że twój komfort za chwilę się skończy. To wisi w powietrzu niczym upiorny narodowy smog. Gęsty, że siekierę można zawiesić. Albo bejsbola. Ewentualnie widły.

Bo coraz więcej rąk wyciągniętych pod odpowiednio faszystowskim kątem. „Hail Trump!”, krzyczy kilkaset ludzi w Waszyngtonie. W Madrycie czczą generała Franco tym samym gestem. A CNN krytycznie, ale poważnie, analizuje wypowiedź, że „Żydzi nie są ludźmi”, i daje to na pasku. Wtedy wiesz, że właśnie tak się to skończy. Że nie będzie żadnej apokalipsy, po prostu hajlujących będzie coraz więcej, rasistowskie dyskusje w telewizji potoczą się żwawiej, a wrogowie narodowej zaczną znikać. Poza tym życie będzie się toczyło swoim rytmem.

Salut rzymski, pozdrowienie neofaszystów i narodowców: gest, którego nie było

Trochę jak w uniwersum serialu „Człowiek z Wysokiego Zamku” na podstawie Philipa K. Dicka. Będzie jakiś Facebook, ale rasowo czysty, samoloty wozić będą na wakacje korposzczury, a telewizja o poranku będzie puszczała słodkie aryjskie kreskówki. Na giełdzie będzie czasem hossa, czasem bessa, ale firma od pieców krematoryjnych zostanie tytularnym sponsorem rozgrywek piłkarskich. Ot tak. Przetrwa może nawet wolny rynek, bo człowiek zawsze chce zarobić więcej. I nie trzeba będzie do tego wszystkiego żadnej wielkiej wojny – wystarczą badania fokusowe, spryt, żądza władzy i niezbędna odrobina przemocy. Świat nie runie, po prostu się przepoczwarzy.

Prof. Bogdan de Barbaro: Człowiek karmiony wściekłością tą wściekłością zionie

Jeśli teraz pukacie się w głowę, dobrze was rozumiem. Też nie cierpię smutnych wieszczów, którzy atakują wizjami rozpadu, wojny i kryzysu. Również uważam, że nadzieja jest niezbędna, a podlana apokaliptycznymi wizjami mizantropia zbędna i groźna. Ale są takie chwile, gdy nadprodukcja złych wróżb i znaków jest tak obezwładniająca, że nie sposób się temu przeciwstawić.

Np. gdy polski liberalny polityk – mniejsza o jego nazwisko – nagle zmienia stanowisko w sprawie przyjmowania uchodźców i uważa, że jednak wpuszczenie ich było błędem. Domaga się, by od teraz sprawdzać, który uchodźca jest prawdziwy, a który parszywym fałszywcem przybywającym w najgorszych intencjach. Gdy porządny człowiek sprzedaje przyzwoitość za kilka punktów procentowych w sondażach, to zawsze znaczy, że inni porządni ludzie – może wy, może ja – też się sprzedadzą. Może za święty spokój, za dobrą kasę, a może za skrawek władzy.

Dlatego wybaczcie, ale dziś czekam. I to jest najgorsze.

gesto

wyborcza.pl

 

Małostkowy brak szacunku – Konrad Sadurski komentuje zachowanie prezydenta

Konrad Sadurski; Zdjęcia: Wojtek Kaniewski; Montaż: Patrycja Piróg, 28.11.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,155166,21040575,video.html?embed=0&autoplay=1

Adwokaci na swoim zjeździe owacją na stojąco dali wyraz szacunku dla prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego, prezydent Andrzej Duda wówczas siedział; to małostkowe – komentuje Konrad Sadurski. Bo czy w normalnym kraju okazanie szacunku prezesowi TK może naruszyć autorytet urzędu prezydenta?

duda

Cały tekst: http://wyborcza.pl/10,155166,21040575,malostkowy-brak-szacunku-konrad-sadurski-komentuje-zachowanie.html#ixzz4RJA0bjNL

 

Piotr Gliński. Minister z czarnym pasem

Iza Michalewicz, Agata Kondzińska, 25 listopada 2015

Wicepremier, minister kultury Piotr Gliński

Wicepremier, minister kultury Piotr Gliński (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Kaskader, żeglarz, dżudoka, maratończyk, profesor socjologii, ostatnio skandalista. Kim jest wicepremier i minister kultury Piotr Gliński?

Prywatnie – bratem znanego reżysera Roberta Glińskiego („Wszystko, co najważniejsze”, „Cześć Tereska”, „Kamienie na szaniec”). Ma też młodszą siostrę Katarzynę, która od 35 lat mieszka w Niemczech. Syn architekta i sanitariuszki batalionu „Zośka”.

Matka wicepremiera Marta Alicja Glińska, ranna w powstaniu warszawskim, przeszła szlak bojowy z Woli na Stare Miasto, by 2 września wyjść z Warszawy z ludnością cywilną. Pierwszym rannym, którego opatrywała w powstaniu i który umierał na jej rękach, był młody Niemiec postrzelony w brzuch.

Robert Gliński: – Mówił do niej o swojej matce. Rok wcześniej moją babcię Niemcy rozstrzelali na dworcu.

Cenzor

– Jestem wybuchowy, potrafię się wkurzyć i walnąć ręką w stół – przyznaje minister kultury. Może dlatego sprawowanie urzędu zacznie od próby wstrzymania premiery Teatru Polskiego we Wrocławiu. Spektakl wyreżyserowany przez Ewelinę Marciniak na podstawie opowiadań austriackiej noblistki Elfriede Jelinek zatytułowany „Śmierć i dziewczyna” wzbudzi kontrowersje po obu stronach politycznej barykady. Krzysztof Mieszkowski, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu i poseł Nowoczesnej, zaapelował do Glińskiego, żeby oddał tekę ministra: – Premier powinien wziąć odpowiedzialność za to, czym skutkują jego działania. Dom mojej matki został obrzucony pomidorami i jajami. Ma 82 lata, wyszła rano i nogi się pod nią ugięły. Pracownicy teatru są zastraszani, otrzymują pogróżki.

Socjolog profesor Ireneusz Krzemiński: – Nie wiem, jak można z powodu zachłyśnięcia się władzą przekreślić lata swojej dydaktyki i badań, bo przecież to, co dziś robi Gliński, stoi w całkowitej sprzeczności z jego przekonaniami o demokracji społeczeństwa obywatelskiego.

Dziennikarce TVP Info Karolinie Lewickiej Gliński poirytowany tym, że mu przerywa, powie, że program „Minęła 20”, który prowadzi, jest „propagandowy”. Jako wykładowca akademicki jest przyzwyczajony do monologowania i trudno mu wyjść z tej roli. Do tej pory co tydzień jeździł pociągiem do Białegostoku na wykłady na uniwersytecie, gdzie kierował Katedrą Socjologii Struktur Społecznych tamtejszego Instytutu Socjologii. – Typ luzaka to to nie jest – mówią o nim studenci. – Zasadniczy, wymagający, o ogromnej wiedzy. Budzi respekt.

– To zupełnie nie jest jego sposób rozmowy – tłumaczy wieloletni przyjaciel ministra aktor Aleksander T. (chce pozostać anonimowy). – Bardziej wiąże się z poczuciem niezrozumienia i koniecznością wyłożenia swoich racji. Piotr jest niezwykle taktowny, o wysokiej kulturze osobistej.

Premier z tabletu

Piotr Gliński, socjolog i naukowiec PAN, ma 61 lat, pojawił się w świetle jupiterów w październiku 2012 r., kiedy to Jarosław Kaczyński w proteście przeciwko rządom Donalda Tuska desygnował go na premiera technicznego. Jego przemówienie na sali sejmowej prezes odtworzył na tablecie, co szybko stało się powodem do drwin.

Prezesa PiS Gliński poznaje przypadkiem w 2008 r., będąc gościem w Belwederze na konferencji naukowej u prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Niedawno otrzymał profesurę i jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego.

– Po przemówieniu prezydenta chciałem się do niego odnieść. Prezydent wyszedł, po czym w przerwie wrócił. Podszedłem i mówię, co myślę, ale to nie był prezydent, tylko jego brat – wspomina.

Oficjalne zaproszenie do współpracy z PiS dostaje na kongres „Polska Wielki Projekt”. Występuje z referatem o społeczeństwie obywatelskim:

– Powiedziałem, trochę krytykując, że prawica niepotrzebnie wzdraga się na tego rodzaju ruchy. Jarosław Kaczyński podszedł wtedy do mnie i zaczął rzeczowo rozmawiać. Do dziś różni nas wiele, ale nie tak wiele, żeby nie móc współpracować.

Polityk PiS: – Gliński wszedł do partii tylnymi drzwiami, ale od razu na salony prezesa. Prezes go znalazł, prezes go wymyślił i on na prezesie wisi.

W przedmowie do książki „Katastrofa smoleńska. Reakcje społeczne, polityczne i medialne” Gliński napisał z patosem: „Z wyjątkowych okoliczności katastrofy i masowej akceptacji dla patriotycznego charakteru przesłania prezydenta wynikła olbrzymia siła społecznego hołdu, jaki oddało społeczeństwo swemu prezydentowi, siła, która w kilka dni wyniosła Lecha Kaczyńskiego na Wawel”.

Pyłek mały

Do tamtego czasu przyszły minister kultury pozostawał w cieniu.

W latach 80. działał w opozycji, w zespole interwencji i mediacji „Solidarności” regionu Mazowsze. – Ale ja tam byłem „pyłek mały” – powie Gliński po latach.

Dariusz Gawin, jego przyjaciel i bezpośredni szef w Instytucie Socjologii PAN, mówił „Wyborczej” dwa lata temu: – W stanie wojennym w jego mieszkaniu zbierała się grupa osób, która dzieliła pieniądze przychodzące z Zachodu na drukowanie podziemnych wydawnictw.

Swoich sił przyszły wicepremier próbuje w Unii Wolności. W 1997 r. obok Bronisława Geremka i Jacka Kuronia startuje do Sejmu. Paweł Piskorski, ówczesny szef sztabu wyborczego UW: – Sięgał po hasła takiej nowoczesnej, ekologicznej lewicy, dlatego trochę mnie zdziwiła jego późniejsza ewolucja.

Trzy lata wcześniej w tekście dla „Wyborczej” zatytułowanym „Demokracja gnije” pisze: „Aby móc skutecznie walczyć z przejawami prywaty i dworskimi obyczajami elit władzy, trzeba mieć do czego się odwołać, na czymś się oprzeć. Tym oparciem mogą być jedynie trwale zakorzenione w społeczeństwie demokratyczne wartości kulturowe. Demokracja w Polsce nie musi gnić, ona po prostu nigdy nie powstanie w państwie nieuków, niezależnie od tego, czy będą nami rządzili święci, czy bandyci”.

Mandatu nie zdobywa, skupia się więc na pracy naukowej i działalności społecznej. Kieruje Zakładem Społeczeństwa Obywatelskiego w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Współtworzy Stowarzyszenie Klon/Jawor, które dziś prowadzi największy portal organizacji pozarządowych – http://www.ngo.pl.

Rok 2000. Protesty ekologów przeciwko budowie nowej tamy na Wiśle. Gliński pojawia się na demonstracji. Trzyma transparent z napisem „Telewizja kłamie”, ma czapkę uszankę.

– Nie wahał się stanąć jako wojownik – wspomina w programie „Czarno na białym” Jacek Bożek, współzałożyciel Zielonych 2004 i klubu Gaja. – Ci, którzy najmocniej krzyczeli, nas zostawiali, a Piotr stał. Współtworzył lewicową i radykalną Partię Zieloni, choć do niej nie przystąpił.

Analiza polskiego ruchu zielonych na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia będzie tematem jego pracy habilitacyjnej.

Kordian, kaskader i żeglarz

Politykował już w Liceum im. Bolesława Prusa, które kończył razem z późniejszym ministrem w rządzie PO Michałem Bonim. Założyli teatr. Boni reżyserował, Gliński grał, między innymi „Kordiana” Słowackiego. – To był nasz wyraz buntu – wspomina wicepremier.

Do dziś z przyjaciółmi z klasy spotykają się w warszawskim lokalu Maska (wcześniej Sułtan). Jego wielką pasją będą góry. Sześć tygodni spędzi w Himalajach. Na zdjęciach z wąsami, w kraciastej flanelowej koszuli, uśmiechnięty. – To była moja przygoda życia – powie.

Lubi ryzyko. Wspina się, żegluje. Aleksander T.: – Kiedy poznaliśmy się te ponad 30 lat temu, jako jedyny miał własny jacht klasy Venus. Rozbity sprowadził z Zachodu i wyremontował. Często zabierał na pokład dzieci swoich przyjaciół. Prowadzi jacht bezpiecznie, bardzo dużo widzi na wodzie, umie przewidywać.

Gliński w młodości trenuje dżudo (czarny pas), gra w filmach sceny kaskaderskie (m.in. w „Polskich drogach”, „Przepraszam, czy tu biją?”).

– Wykazywał zdrowy rozsądek i był pragmatykiem – mówi TVN-owi prof. Stanisław Tokarski, były kierownik zespołu kaskaderów. – Poza tym miał nienaganne maniery. Sam Gliński podsumuje po latach: – Miałem wiele ekstremalnych doświadczeń to człowieka hartuje. Dlatego po „desygnowaniu” na premiera powie: – Nie boję się trudnych wyzwań. Oceniam trzeźwo sytuację i robię coś, co jest ważne dla Polski.

Maratończyk

Długo był singlem. Żonę i matkę jego dziewięcioletniej córki Renatę Koźlicką poznał przy okazji współpracy z organizacjami pozarządowymi. Jest od niego o 20 lat młodsza. Szczupła, wysoka, rudowłosa. Pracuje jako dyrektor programowy w Polsko-Amerykańskiej Fundacji „Wolność”.

Jak przyznaje Gliński, najtrudniej jej się pogodzić z tym, że jest atakowany: – To jest najwyższa cena, jaką zapłaciłem za wejście w politykę. Moi przeciwnicy o tym wiedzą. Idę grać w piłkę z córką, zaraz zbiegają się paparazzi.

Minister kultury biega maratony, również na nartach w Jakuszycach.

Na razie wykreował w mediach wizerunek nieustępliwego zamordysty, co dla ludzi, którzy go znają, jest zaskoczeniem. Gdyby jednak musiał wycofać się z polityki, znajdzie pomysł na emeryturę:

– Mamy z żoną takie małe miejsce na Rysułówce, naprzeciwko Doliny Kościeliskiej. Kupiliśmy to, żeby było na stare lata, a dwa tygodnie później Jarosław Kaczyński zaproponował mi wejście do polityki. Ale w razie czego mam gdzie wracać.

 

kaskader

wyborcza.pl