Błaszczak, 22.01.2017

 

https://twitter.com/Polskawruinie1/status/823117579732525056

https://twitter.com/mjkubica/status/823141866099142656

 

 

Już jest nowe „Ucho Prezesa”. Na dywaniku minister gospodarki [ZOBACZ]

bs, 23.01.2017

Kadr z serialu 'Ucho prezesa'

Kadr z serialu ‚Ucho prezesa’ (Ucho Prezesa / https://www.youtube.com/channel/UCggq3qvOrrM2u9gRL7oMOfA)

Czwarty odcinek serialu „Ucho Prezesa” jest dostępny do obejrzenia. To finał pierwszego sezonu, ale już wiadomo, że będzie kolejny.

 

Ponad 15 milionów wyświetleń mają na koncie trzy dotychczasowe odcinki satyrycznego serialu „Ucho Prezesa”. A co w najnowszym

W najnowszym pojawia się postaci wicepremiera i ministra rozwoju i gospodarki w jednym, łudząco podobnego do Mateusza Morawieckiego. Debiutuje także także syn Pani Basi, w roli złotej rączki i oddanego kibica piłkarskiego.

Pierwszy sezon serialu „Ucho Prezesa” właśnie dobiegł do końca. Już wiadomo, że od 15 lutego ruszy kolejna seria, tym razem złożona z sześciu odcinków.

Nadal nie wiadomo, czy TVP faktycznie chce kupić prawa do emisji serialu. Pojawiły się za to nowe wiadomości dotyczące „Lemingradu”, o którym pisaliśmy w zeszłym tygodniu. Na łamach portalu Wirtualnemedia.pl Wojciech Orszulak, menadżer Roberta Górskiego z Kabaretu Moralnego Niepokoju, stanowczo zaprzecza, że taki projekt powstaje.

ZOBACZ POPRZEDNIE ODCINKI >>

A teraz zobacz: Donald Trump jako filmowa gwiazda. Zobacz, w jakich filmach wystąpił nowy prezydent USA

kultura.gazeta.pl

Przypadek księcia Michała „Rudego” Radziwiłła, który podarował Hitlerowi pałac myśliwski w Antoninie, nie jest odosobniony. Wielu arystokratów kolaborowało z faszystami. Także spora część episkopatu i kleru. Z tego powodu cała ta mroczna część naszej wojennej przeszłości jest wyparta, zabroniona.

O ile kwestia udziału Polaków, szczególnie chłopów, w mordowaniu Żydów jest już badana i coraz bardziej oczywista, to kwestia współpracy Kościoła i ziemiaństwa wciąż jest całkowicie nieomal ukryta. Dlaczego?

Nie tylko dlatego, że Kosciół rządzi i ma interes, aby wszystko ukryć. Jest głębsza przyczyna. Otóż nam potrzebne jest jakieś uświęcenie ogromnej ofiary. Jakiś zysk z tego, że tak głupio się daliśmy wymordować. I tym właśnie jest czystość naszego narodu. Nie ma u nas zdrajców, kolaborantów, słabych. My albo martwi albo piękni.

I w tym piekle fałszywego wyobrażenia żyjemy. Jako cienie. To nasza właściwa forma.

swietojebliwy

palikot.pl

Misiu Macierewicza

Misiu Macierewicza

W PRL-u nie było za dużo królów życia. Czasy były siermiężne, ale jedną postać dało się zauważyć – Andrzeja Jaroszewicza, syna ówczesnego premiera. Był przedstawicielem młodzieży zwanej bananową, a ich najlepszym kronikarzem był wybitny pisarz Janusz Głowacki, skądinąd także król.

Jaroszewicz miał niewątpliwe sukcesy, które nie były bezpośrednią „zasługą” pochodzenia z nomenklatury władzy, mianowicie skończył prawo i był świetnym kierowcą, notując ponadto sukcesy sportowe w rajdach, których raczej nie można ustawić. A propos Głowackiego, króla z zupełnie innej beczki niż syn peerelowskiego premiera, jego proza przetrwa, bo to duży talent pisarski. Wsławił się podrywem Jacqueline Kennedy, która jeszcze nie była Onassis, a odnotowany ten wyczyn romansowy został przez niektóre pisma literackie.

Z lekka wspominam archeologię, bo oto objawia się nam od dłuższego czasu król życia „Polski w ruinie”. Królem tym jest Bartłomiej Misiewicz. Nie jest synem premiera, tylko pochodzi od mianowania przez Antoniego Macierewicza, prawa nie ukończył, tylko wpisał je w CV, acz podobno zaczął studiować na uczelni o. Tadeusza Rydzyka.
Synowi Jaroszewicza nie salutowali pułkownicy i generałowie, a żołnierze nie skandowali „czołem panie ministrze”. Jaroszewicz nie nachodził siedziby NATO z wytrychem, bo NATO było wrogie, tylko w naszej ojczyźnie zainstalowano dowództwo wojsk Układu Warszawskiego. PRL-owski król życia był mimo wszystko normalny, a obecny pozostaje w ruinie, choć Misiu jest rzecznikiem prasowym, to nawet ma problemy z językiem polskim, wystarczy przeczytać strony MON z jego komunikatami.

Po prostu Misiu jest królem w ruinie. I ta ruina zjechała w czwartek do Białegostoku wraz z limuzyną i ochroniarzem. Wspominając: Jaroszewicz dawał w dziób własnymi „ręcami”, a Misiu Macierewicza dostaje obstawę rządową, aby nie dostać w dziób.

„Fakt” Misia wyśledził w białostockim hotelu gwiazdkowym Best Western Hotel Cristal. Około godziny 23-ciej Misiu poczuł spleen, z który coś musiał zrobić. A taki dołek egzystencjalny się zalewa, więc z towarzyszem ochroniarzem pojechali limuzyną rządową do klubu studenckiego WOW, bo Misiu jest najsłynniejszym studentem w Polsce, acz nie wiadomo, czy w indeksie ma choć jedno zaliczenie.

Król w ruinie mimo zainteresowania prasy w całym kraju nie został natychmiast rozpoznany, ale po propozycji „Chcesz być ministrem obrony terytorialnej w kraju?” balujące towarzystwo skapowało się, kto to zacz i robili misia z Misiem. Król w ruinie odwzajemnił się, stawiając kolejki tequili za darmo („osiem czy dziesięć kolejek”). A jakże – były rozmowy polityczne. Jarosław Kaczyński to ktoś, Macierewicz „to naprawdę spoko gość”. Dostało się Tuskowi i Komorowskiemu za katastrofę smoleńską, ugodowo zaś potraktowany został główny winowajca: „Nie chciałbym ruszać w tej sprawie Putina”.

Król w ruinie płynął wartkim nurtem tequili. „Fakt” wspomina przy okazji inną podobną królewską imprezę w restauracji Delikatesy przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Wówczas też popłynęła tequila, król Misiu nawet zdobył się na szarm tak opisany: „ma narzeczoną, ale kocha wszystkie kobiety”. Po czym wyszedł z lokalu z dwoma kobietami i ochroniarzem.

W Białymstoku król Misiu jednak przeholował, został z lokalu ewakuowany. Mógł mieć na to wpływ ponadto planowany na środę protest studentów. Kolejna strona kroniki towarzyskiej została zapisana przez króla w ruinie Misia Macierewicza.

Waldemar Mystkowski

misiu

koduj24.pl

Misiu Macierewicza, król życia w ruinie zrobił se wypad do Białegostoku

W PRL-u nie było za dużo królów życia. Czasy były siermiężne, ale jedną postać dało się zauważyć – Andrzeja Jaroszewicza, syna ówczesnego premiera. Był przedstawicielem młodzieży zwanej bananową, a ich najlepszym kronikarzem był wybitny pisarz Janusz Głowacki, skądinąd także król.

Jaroszewicz miał niewątpliwe sukcesy, które nie były bezpośrednią „zasługą” pochodzenia z nomenklatury władzy, mianowicie skończył prawo i był świetnym kierowcą, notując ponadto sukcesy sportowe w rajdach, których raczej nie można ustawić. A propos Głowackiego, króla z zupełnie innej beczki niż syn peerelowskiego premiera, jego proza przetrwa, bo to duży talent pisarski, wsławił się podrywem Jacqueline Kennedy, która jeszcze nie była Onassis, a odnotowany ten wyczyn romansowy został przez niektóre pisma literackie.

Z lekka wspominam archeologię, bo oto objawia się nam od dłuższego czasu król życia „Polski w ruinie”. Królem tym jest Bartłomiej Misiewicz. Nie jest synem premiera, tylko pochodzi od mianowania przez Antoniego Macierewicza, prawa nie ukończył, tylko wpisał je w CV, acz podobno zaczął studiować na uczelni o. Tadeusza Rydzyka.

Synowi Jaroszewicza nie salutowali pułkownicy i generałowie, a żołnierze nie skandowali „czołem panie ministrze”. Jaroszewicz nie nachodził siedziby NATO z wytrychem, bo NATO było wrogie, tylko w naszej ojczyźnie zainstalowano dowództwo wojsk Układu Warszawskiego. PRL-owski król życia był mimo wszystko normalny, a obecny pozostaje w ruinie, choć Misiu jest rzecznikiem prasowym, to nawet ma problemy z językiem polskim, wystarczy przeczytać strony MON z jego komunikatami.

Po prostu Misiu jest królem w ruinie. I ta ruina zjechała w czwartek do Białegostoku wraz z limuzyną i ochroniarzem. Wspominając: Jaroszewicz dawał w dziób własnymi „ręcami”, a Misiu Macierewicza dostaje obstawę rządową, aby nie dostać w dziób.

„Fakt” Misia wyśledził w białostockim hotelu gwiazdkowym Best Western Hotel Cristal. Około godziny 23-ciej Misiu poczuł spleen, z który coś musiał zrobić. A taki dołek egzystencjalny się zalewa, więc z towarzyszem ochroniarzem pojechali limuzyną rządową do klubu studenckiego WOW, bo Misiu jest najsłynniejszym studentem w Polsce, acz nie wiadomo, czy w indexie ma choć jedno zaliczenie.

Król w ruinie mimo zainteresowania prasy w całym kraju nie został natychmiast rozpoznany, ale po propozycji „Chcesz być ministrem obrony terytorialnej w kraju?” balujące towarzystwo skapowało się, kto to zacz i robili misia z Misiem. Król w ruinie odzajemnił się, stawiając kolejki tequilli za darmo („osiem czy dziesięć kolejek”). A jakże – były rozmowy polityczne. Jarosław Kaczyński to ktoś, Macierewicz „to naprawdę spoko gość”. Dostało się Tuskowi i Komorowskimu za katastrofę smoleńską, ugodowo zaś potraktowany został główny winowajca: „Nie chciałbym ruszać w tej sprawie Putina”.

Król w ruinie połynął wartkim nurtem tequilli. „Fakt” wspomina przy okazji inną podobną królewską imprezę w restauracji Delikatesy przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Wówczas też popłynęła tequilla, król Misiu nawet zdobył się na szarm tak opisany: „ma narzeczoną, ale kocha wszystkie kobiety”. Po czym wyszedł z lokalu z dwoma kobietami i ochroniarzem.

W Białymstoku król Misiu jednak przeholował, został z lokalu ewakuowany. Mógł mieć na to wpływ ponadto planowany na środę protest studentów. Kolejna strona kroniki towarzyskiej została zapisana przez króla w ruinie Misia Macierewicza.

Więcej >>>

 

Misiewicz w nocnym klubie w Białymstoku: A ty nie chcesz być ministrem?

23.01.2017

Limuzyna, ochroniarz, szastanie pieniędzmi, nagabywanie studentek i proponowanie pracy każdemu, kto rozpozna kim jest. To nie historia z życia milionera. To noc w białostockim klubie spędzona w czasie służbowej delegacji przez rzecznika MON Bartłomieja Misiewicza.

Piątek, 20 stycznia. W Wojewódzkim Sztabie Wojskowym w Białymstoku, szef MON Antoni Macierewicz (69 l.) otwiera punkt informacyjny dla kandydatów do służby w Wojskach Obrony Terytorialnej. – To historyczny dzień, nie mniej istotny jak obecność wojsk amerykańskich w Polsce – mówi. Wiceprezesowi PiS oczywiście towarzyszy Bartłomiej Misiewicz (27 l.). Sprawia wrażenie nieobecnego. Zgaszone spojrzenie, podpuchnięta twarz. Nic dziwnego. Dla niego wizyta w Białymstoku zaczęła się znacznie wcześniej niż o godzinie 11. Niemal dokładnie 12 godzin wcześniej.

 

Czwartek, 19 stycznia, około godziny 23. Klub WOW niedaleko siedziby Uniwersytetu. W środku trwa impreza studencka. Trudno przypuszczać, że ktokolwiek przyjedzie na nią luksusowym BMW. Tak jednak podjeżdża pod klub – było nie było – jeden z najsłynniejszych studentów w Polsce, czyli rzecznik MON. Formalnie jest przecież studentem uczelni o. Tadeusza Rydzyka (72 l.) w Toruniu. Jak tłumaczył potem gościom sam Misiewicz, to w hotelu Best Western Hotel Cristal, gdzie się zatrzymał, doradzono mu zabawę w klubie WOW. Tyle, że hotel od klubu dzieli raptem… 350 metrów czyli 5 minut piechotą. Mimo to rzecznik potrzebował limuzyny. Nie był zresztą sam. Towarzyszył mu ubrany na sportowo ochroniarz (przedstawiał go jako funkcjonariusza Żandarmerii Wojskowej) oraz mężczyzna, którego z kolei prezentował jako człowieka ministra rolnictwa Krzysztofa Jurgiela (64 l.).

– Choć interesuję się polityką to sam na początku nie ogarnąłem tego, że to ten słynny Misiek nas odwiedził – opowiada Paweł, który bawił się tego dnia w klubie. Poznał się z Misiewiczem w palarni. Zagadnął rzecznik. – A ty?! Chcesz być ministrem obrony terytorialnej w kraju? – zapytał. – Rozpoznałem go wtedy i spytałem: „Bartuś to ty?” – opowiada Paweł. Wtedy Misiewicz… rzucił mu się w ramiona ciesząc się, że został rozpoznany. Zaprowadził nowego kolegę do swojego stolika i przedstawił jako „swojego przyjaciela”.

Rzecznik MON parokrotnie nagabywał DJ’a, czy mógłby ogłosić ze sceny, że on tutaj jest. Więcej sił poświęcał jednak studentkom. – Mówił mi, że ma narzeczoną, ale kocha wszystkie kobiety – opowiada Paweł. Dziewczyny nie były jednak zainteresowane jego nachalnym towarzystwem. Jedna z nich, jak mówią świadkowie, „niemal uciekała przed nim”. To go jednak w ogóle nie zrażało. Innej w czasie tańca… proponował pracę w MON. – Kleił się trochę, ale odpychałam go – opowiadała potem dziewczyna. Przyznała, że Misiewicz dał jej nawet numer telefonu.

Ochroniarz z Żandarmerii Wojskowej był cały czas 10 kroków za Misiewiczem. Szybko ewakuował go z lokalu, gdy mogło dojść do awantury spowodowanej nagabywaniem studentki. Tyle, że wcześniej, przez blisko 3 godziny, Misiewicz był w klubie WOW królem życia. – Osiem czy dziesięć kolejek wszystkim w barze stawiał. Z kieszeni wyciągał setkę za setką, to była straszna wiocha – opowiada Paweł.

Jedno trzeba Misiewiczowi oddać. I w stanie mocno wskazującym na spożycie alkoholu i na trzeźwo, poglądy ma identyczne. Nie mógł się nachwalić prezesa PiS. Zapewniał, że Macierewicz „to naprawdę spoko gość”. Nie zabrakło też opinii o… katastrofie smoleńskiej. Mówił, że to Donald Tusk (60 l.) i Bronisław Komorowski (65 l.) maczali w tym palce. – Nie chciałbym ruszać w tej sprawie Putina – mówił.

Pewnie ta historia nie znalazłaby się na łamach, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, to w jaki sposób bawi się Misiewicz nie gwarantuje zachowania przez niego zachowania tajemnic MON i armii. A to przecież najbardziej zaufany człowiek ministra. Zastępuje go w wielu delegacjach. Tytułują go „ministrem”. I druga sprawa: to nie pierwszy raz, gdy Misiewiczowi zdarza się mocno zakrapiana impreza.

13 grudnia, późny wieczór w restauracji Delikatesy przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Misiewicz się nie oszczędza. – Wypił całą butelkę tequili – opowiada świadek zdarzenia. Tam również nad jego bezpieczeństwem czuwał ochroniarz z ŻW. – Tuż przed 23 w towarzystwie jego i dwóch kobiet Misiewicz wyszedł i odjechał limuzyną sprzed baru – opowiada nasz rozmówca.

Misiewicz wszystkiemu kategorycznie zaprzecza. Twierdzi, że zdarzenia z Białegostoku doskonale pamięta, że nie był pijany, nie stawiał nikomu alkoholu, nie rozmawiał o ministerstwie ani o Macierewiczu, a nawet, że z nikim nie tańczył. Problem w tym, że w klubie nie dało się go nie zauważyć, a jego wyczyny były komentowane jeszcze długo po jego wyjściu.

Kłamstwa w sprawie wykształcenia, specjalnie zmieniany statut spółki, by mógł zasiąść w jej radzie nadzorczej, złoty medal za zasługi dla obronności, obiecywanie radnym pracy w spółkach. – Misiewicz w krótkim czasie stał się jedną z twarzy PiS. Wydaje się, że wolno mu wszystko.

misiewicz

fakt.pl

Tak się bawi minister Misiewicz. Limuzyna, ochroniarz, kolejka dla wszystkich i nagabywanie studentek

23.01.2017

Bartłomiej Misiewicz jest królem życia. Przynajmniej tak mu się wydaje. Podczas oficjalne delegacji w Białymstoku rzecznik MON postanowił zabawić się w jednym ze studenckich klubów. Choć z hotelu miał 350 metrów, przyjechał limuzyną, a przez całą noc towarzyszył mu ochroniarz. Ale chyba nie by go chronić, ale pilnować, bo po alkoholu rzecznikowi język rozwiązał się aż za bardzo.

„Fakt” opisuje wyjazd młodego działacza na delegację do Białegostoku. Dzień przed otwarciem punktu informacyjnego obrony terytorialnej Misiewicz imprezował w studenckim klubie WOW. Choć z hotelu miał 350 metrów, przyjechał limuzyną BMW.

Do tego na krok nie odstępował go rosły funkcjonariusz Żandarmerii Wojskowej (to ta formacja przejęła od BOR ochronę Macierewicza). Misiewicz był jak król życia – opisują rozmówcy „Faktu”. Może dlatego, że dzięki szefowi MON zarabia całkiem nieźle, jak na 27-latka bez studiów. Pisaliśmy o tym w naTemat.

– A ty? Chcesz być ministrem obrony terytorialnej w kraju? – miał zapytać przypadkowego imprezowicza, poznanego w palarni. Później przedstawiał go jako swojego przyjaciela. Był też bardzo hojny – miał postawić wszystkim po kilka kolejek. Pytał też DJa, czy może ogłosić, że w klubie bawi się rzecznik MON. Kiedy się nie udało, zaczął nagabywać studentki.

– Mówił mi, że ma narzeczoną, ale kocha wszystkie kobiety – opowiada rozmówca „Faktu”. Przypadkowym studentkom dawał numer telefonu. Był na tyle nachalny, że w pewnym momencie niemal doszło do awantury i trzeba było ewakuować go z klubu. To nie pierwsza taka sytuacja, bo Misiewicz miał korzystać z ochrony i limuzyny ŻW także podczas suto zakrapianej imprezy w grudniu.

Ciekawe, czy wiceprezes Prawa i Sprawiedliwości będzie próbował wybronić Misiewicza także i w tej sprawie. Do tej pory minister obrony Antoni Macierewicz zasłaniał go własną piersią. To przecież on zapewnił mu powrót do MON po aferze, która wybuchła kilka miesięcy temu. Okazało się, że zmieniono statut Polskiej Grupy Zbrojeniowej, by Misiewicz mógł wejść do jej rady nadzorczej, choć nie ma odpowiedniego wykształcenia.

tak

naTemat.pl

Jacek Żakowski („Polityka”, Collegium Civitas)

Litości, prezesie!

23 stycznia 2017
Takiego noża w plecy nawet Brutus nie wbił Cezarowi. Podobno „wSieci” samo się wyrzuca do śmieci, tygodnik Lisickiego na okładkę chce dać słowo „DLACZEGO?”, a na Woronicza prezes Kurski red. Paczuską za stronniczość rozlicza.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Oj, pojechał Pan Prezes Kochany. I odjechał. Zapatrzył się na Górskiego i go przebił na wylot. Moralny Niepokój zabił Moralne Wzmożenie. Podobno na Unter den Linden wieść dosłownie buchnęła. Bo red. Gmyzowi szczena tak opadła, że fajka wyleciała z ust prosto na wyładowanego trotylem uchodźcę. Mówią, że w redakcji „Gazety Polskiej” red./pos. Lichocka potknęła się o red. Kanię, bo po słowach Prezesa wszystko zasnuła jakby smoleńska mgła puszczona przez resortowe dzieci. A Radio Maryja gwałtem wezwało na spowiedź samego mszałka Misiewicza.

I za co to? Gdzie wdzięczność? Czy żadnych wartości już nie ma? Czy lata wiernej służby nic już w IV RP nie znaczą? Po co się było tak starać, dogadzać, przysługiwać? Zdrada, Polacy, zdrada. Zamach! Pucz! Targowica! Gender!

Co będzie, kiedy sam Pan Prezes w Łodzi – na terytorium, które wciąż bezprawnie okupuje Zdanowska! – ogłosił akt kapitulacji, stwierdzając, że (jak się dosłownie wyraził): „Potrzebna jest reforma mediów, chcemy, aby dążyli oni do prawdy, a nie opowiadali się za jedną stroną”?

I co teraz poczną ci „Oni”? Czy Prezes przez chwilę pomyślał o niepokornych, niezłomnych, najwierniejszych z wiernych? Pani Pulpet, na przykład – co z nią dalej będzie? A taki red. Wolski? Co on ze sobą zrobi, gdy mu Prezes każe dążyć w całkiem przeciwnym kierunku? A ród redaktorów Wildsteinów? Ma się teraz wyrwać z korzeniami i wbić się publicystyczną szpicą w całkiem obcą glebę „się nieopowiadania”? To nieludzkie tak przekreślać dorobek pokoleń. Nawet pozornie młody red. Samuel P. de San Escobar nie będzie miał lekko. Młodzi ludzie też swoje twarze mają. Ładnie tak miotać człowiekami od ściany do ściany?

No i trzeba postawić pytanie fundamentalne. Jak sobie w nowej rzeczywistości poradzi Suweren? Co się stanie z widzami „Wiadomości”, których jest ponad 3 miliony? Jeśli spełni się życzenie Prezesa, któregoś dnia włączą telewizor o 19.30, a tam wszystko kompletnie inaczej niż przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Trzeba kruszącemu się Suwerenowi dać czas na adaptację.

Mądry Prezes już ją delikatnie zaczął, sugerując, że może nie wszyscy w KOD-zie byli ubekami, bo są tam też osoby „specjalnej troski”. By uniknąć szoku, można stopniowo tę grupę rozszerzać najpierw o recydywistów poszukiwanych listami gończymi, ludożerców, wrotkarzy, uchodźców, a potem wolniutko rozbudować spectrum aż do dysydentów, czyli po prostu szpiegów i bumelantów.

Szanowny Panie Prezesie, nigdy nie myślałem, że będę Pana błagał o litość dla tych ludzi. A dziś się do tego posunę. Niech Pan ma dla nich choć trochę zrozumienia. Bo to są przecież Polacy. Kochają Pana. Zrobią, co Pan każe. Niech im Pan da jeszcze jedną szansę. Prawda rzecz względna, ale z tą bezstronnością proszę nie przesadzać. Niech Pan ich nie morduje.

Co Jarosław Kurski mówił o planach PiS na 2017 roku miesiąc temu?

 

litosci

wyborcza.pl

mój faworyt w kategorii ślubnych sesji

c2yh8bmxeaafpfy

Selekcjoner Przyłębska wyznacza skład Trybunału, czyli jak skargę PO osądzą sędziowie PiS

Ewa Siedlecka, 22 stycznia 2017

Julia Przyłębska

Julia Przyłębska (PAWEŁ SUPERNAK/PAP)

Nowa prezes Trybunału Konstytucyjnego zmienia ustalone już składy sądzące. Efekt? Skargę PO na zmiany w zarządach mediów publicznych osądzą sędziowie mianowani przez PiS.

Pretekstem do zmian składów jest art. 38 pisowskiej ustawy o organizacji i trybie działania Trybunału. Nakazuje on wyznaczać skład sądzący, przewodniczącego i sprawozdawcę „według kolejności alfabetycznej, uwzględniając przy tym rodzaje, liczbę oraz kolejność wpływu spraw do TK”. Ale ust. 2 mówi również, że „prezes Trybunału w uzasadnionych przypadkach, zwłaszcza ze względu na przedmiot rozpoznawanej sprawy, może wyznaczyć sędziego sprawozdawcę, odstępując od kryteriów wymienionych w ust. 1”.

Z dokumentów, które ma „Wyborcza”, wynika, że prezes Julia Przyłębska zmieniła składy w kilkudziesięciu sprawach. W części to zmiany oczywiste: w 32 sprawach w miejsce Andrzeja Rzeplińskiego, który skończył kadencję, wyznaczyła innego sędziego – zawsze jest to Michał Warciński wybrany do TK miesiąc temu. Ale przy okazji do kilku składów prezes dokooptowała dublerów sędziów (wybranych w grudniu 2015 r. na miejsca prawomocnie już obsadzone).

Kolejna grupa zarządzeń dotyczy przekazania spraw z własnego referatu Przyłębskiej (sprawy, w których jest sprawozdawcą) innym sędziom. Zawsze są to dublerzy sędziów. Sześć spraw dostał Henryk Cioch, osiem – Lech Morawski. Przez rok sędziowania prezes Przyłębskiej nie udało się merytorycznie zakończyć żadnej sprawy, którą miała w referacie.

Kolejna grupa zmian dotyczy sprawozdawcy. W tych zarządzeniach prezes TK jako powód podaje przytoczony wyżej art. 38, który pozwala jej zmienić skład „w uzasadnionych przypadkach”. Jednak ani razu nie wyjaśnia, co to za „przypadek”. Powołuje się jedynie na to, że w Trybunale pojawili się nowi sędziowie (chodzi o dublerów). W ten sposób do rozpatrzenia skargi senatorów PO na tzw. małą ustawę medialną (chodzi o wymianę zarządów w mediach publicznych) dokooptowała: Mariusza Muszyńskiego (jako sprawozdawcę), Henryka Ciocha, Zbigniewa Jędrzejewskiego i Lecha Morawskiego. Tak więc osoby wybrane przez PiS zdominowały skład.

Zobacz: W tym roku PiS przeprowadzi zamach na niezawisłość sędziowską – Borys Budka w 3×3

Skargę kilku gmin na zmianę granic Opola według pomysłu Patryka Jakiego (PiS) (niedawno zakończyła się głodówka protestacyjna mieszkańców w przyłączonym do Opola Dobrzyniu Wielkim) rozpatrzą: Lech Morawski, Mariusz, Muszyński (sprawozdawca) i Henryk Cioch.

Z kolei skargę RPO na to, że tzw. ustawa równościowa nie chroni równo wszystkich grup dyskryminowanych, rozpatrzy pełny skład Trybunału. Sprawozdawcą będzie Michał Warciński, dokooptowani zostali dublerzy sędziów: Henryk Cioch, Lech Morawski i Mariusz Muszyński. Zważywszy, że wiceprezes Stanisław Biernat jest przymusowo urlopowany, a sędzia Andrzej Wróbel zamierza odejść do Sądu Najwyższego, sprawę osądzi skład, w którym wybrani przez PiS mają większość.

Prezes Przyłębska wyznaczyła też składy w sprawach, które wpłynęły za jej kadencji. Skargi konstytucyjne rozdała dublerom sędziów: Ciochowi, Morawskiemu i Muszyńskiemu, a także sędziemu Warcińskiemu. Prewencyjny wniosek prezydenta Andrzeja Dudy, który przed podpisaniem posłał do TK ustawę zmieniającą prawo o zgromadzeniach (wprowadzającą uprzywilejowane zgromadzenia „cykliczne”), dostał jako sprawozdawca dubler Mariusz Muszyński. Pytanie prawne Sądu Najwyższego w sprawie odebrania dotacji Partii Razem rozpatrzą: przewodniczący – Leon Kieres, sprawozdawca – dubler Lech Morawski, dubler Henryk Cioch i sędziowie Michał Warciński i Marek Zubik.

Głośny wniosek prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry o uznanie za nieważny wyboru w 2010 r. sędziów Stanisława Rymara, Piotra Tulei i Marka Zubika osądzą Julia Przyłębska, Mariusz Muszyński (sprawozdawca) i Michał Warciński. Sprawa dotyczy formy uchwały sejmowej powołującej tych sędziów. W lutym zeszłego roku TK w pełnym składzie wydał postanowienie, że nie może badać uchwał Sejmu, które dotyczą aktu indywidualnego (wybór osoby), a nie abstrakcyjnego (ustawa). Wyznaczenie do rozpatrzenia wniosku Ziobry składu trzyosobowego oznacza, że Trybunał nie zamierza odejść od dotychczasowej linii orzeczniczej. W innym wypadku sprawę musiałby osądzić pełen skład.

selekcjoner

wyborcza.pl

Puczem dowodził Tusk, europosłowie i dziennikarze

22.01.2017

Próba obalenia rządu była skoordynowana z dziennikarzami i posłami Parlamentu Europejskiego – napisał w mediach społecznościowych marszałek Sejmu Marek Kuchciński. Powołał się na relację swojego partyjnego kolegi, europosła Tomasza Poręby.

Z kolei portal niezależna.pl podaje, że planowano by główną rolę w tych wydarzeniach odegrał Donald Tusk. Jak napisali dziennikarze portalu, 17 grudnia przewodniczący Rady Europejskiej wziął udział w ceremonii zamknięcia Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Wykorzystał tę wizytę, aby zaatakować ugrupowanie rządzące i poprzeć puczystów.

Wg niezależnej.pl Donald Tusk miał wystąpić jako „unijny namiestnik”, który ma „uspokoić sytuację w kraju”, ponieważ liczono „na brutalne zamieszki z udziałem służb i policji”.

Od 16 grudnia 2016 r. w sali plenarnej Sejmu przebywali posłowie Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej, którzy rozpoczęli wtedy protest wobec wykluczenia z obrad posła PO Michała Szczerby i wobec projektowanych zmian w zasadach pracy dziennikarzy w Sejmie, domagając się zachowania jej dotychczasowych reguł. Platforma zawiesiła protest 12 stycznia; posłowie Nowoczesnej zrobili to dzień wcześniej.

slawek-neumann

fronda.pl

Wojciech Czuchnowski

Czego się wstydzi lustrator Lecha Wałęsy?

22 stycznia 2017

ADAM STĘPIEŃ

„Miażdżąca odpowiedź prof. Cenckiewicza na tekst Czuchnowskiego” – ogłosił triumfalnie portal „Gazety Polskiej”. Komentarze fanów nie pozostawiają wątpliwości: zostałem nie tylko „zmiażdżony”, ale także „zaorany” (ew. „zorany”) oraz „zmasakrowany”. Właściwie to już mnie nie ma… „Zmiażdżony” i „zmasakrowany” odpowiadam

Sławomir Cenckiewicz od lat uprawia propagandę historyczną skupioną na jednym temacie – wszelkimi sposobami próbuje dowieść, że Lech Wałęsa był w latach 70. agentem Służby Bezpieczeństwa, a wszystkie jego późniejsze dokonania należy postrzegać wyłącznie w takim kontekście.

Za jego walkę z Wałęsą PiS wielokrotnie Cenckiewicza doceniał. W czasach pierwszych rządów tej partii historyk z IPN został członkiem rady nadzorczej państwowej spółki paliwowej i razem z Antonim Macierewiczem pracował przy weryfikacji WSI. Jest współautorem raportu o działalności tej służby, zawierającego dziesiątki kłamstw i pomówień.

Po ostatnim wyborczym zwycięstwie PiS Cenckiewicz został mianowany szefem Wojskowego Biura Historycznego, gdzie uzyskał dostęp do akt z Centralnego Archiwum Wojskowego (w tekście napisałem, że kieruje Centralną Biblioteką Wojskową, i to był mój jedyny błąd). Brał też udział w pracach nad nową ustawą o Instytutu Pamięci Narodowej i został wybrany do Kolegium IPN. Odgrywa tam czołową rolę.

Jako urzędnik państwowy nie przestaje atakować Wałęsy. We wpisach na Twitterze i Facebooku nazywa go „Bolkiem” od pseudonimu, który Wałęsie miała nadać SB.

W przemyśle pogardy, jaki prawica wiele lat temu uruchomiła wobec Lecha Wałęsy, Cenckiewicz jest jednym z głównych trybów. O agenturalnym epizodzie z życia Wałęsy napisał trzy książki i setki artykułów. Oskarżając Wałęsę o współpracę z SB, wielokrotnie wychodził poza rolę historyka i urzędnika państwowego.

Tak też miało być podczas piątkowej konferencji IPN.Cenckiewicz chciał tam wygłosić referat, który już w tytule nazywa Wałęsę „Bolkiem”. Lech Wałęsa przyszedł na spotkanie, bo chciał oko w oko zmierzyć się ze swoim oskarżycielem. Był to dramatyczny gest człowieka, zdesperowanego negatywną kampanią prawicy, której celem jest odarcie go z godności i autorytetu.

Wałęsa nie wytrzymał. Przykro było patrzeć, jak były prezydent i laureat Pokojowej Nagrody Nobla łamiącym się głosem prosi o wysłuchanie swoich racji…

Cenckiewcz w siedmiu punktach zarzuca mi, że napisałem nieprawdę w relacji i w komentarzu o wystąpieniu Lecha Wałęsy na tej konferencji. Polemizowanie ze wszystkimi nie ma sensu. Skalę hipokryzji Cenckiewicza pokazuje twierdzenie, jakoby „wycofał się z wygłoszenia referatu z uwagi na żałobę” po śmierci syna Wałęsy.

Rzeczywiście, Cenckiewicz nie przyszedł na konferencję. Ale referatu nie wycofał. Organizatorzy spotkania ogłosili, że jego tekst zostanie opublikowany w materiałach z konferencji. Nie wysłucha go zatem stuosobowa publiczność obecna na sali, ale za to ukaże się w wydawnictwie o nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy.

Tyle o szacunku Cenckiewicza dla żałoby.

Cenckiewicz oburza się też na moje stwierdzenie, że do kolegium IPN „wybrał go PiS”, i zwraca uwagę, że głosowali też na niego posłowie Kukiza oraz PSL. Tyle że ja niczego takiego nie napisałem. Stwierdziłem tylko, że PiS „awansował go” na szefa państwowej instytucji i członka Kolegium. I to jest prawda.

Jeżeli Cenckiewicz się tego wstydzi, to o wiele za późno. Wiele lat temu mógł wybrać drogę historyka albo partyjnego propagandysty. Dzisiaj „koń jaki jest, każdy widzi”.

czego

wyborcza.pl

Prezydent Mariusz Błaszczak? Były PR-owiec PiS-u zdradza, dlaczego Kaczyński nie zrobił z niego żyrandola

22.01.2017

Czy człowiek bez osobowości ma szansę zajść daleko? W Polskiej polityce zdecydowanie tak. Bo tacy ludzie jak Mariusz Błaszczak są potrzebni aparatowi władzy. Bez charyzmy, bez ambicji i przede wszystkim – bezkrytyczny wobec Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego w takim razie prezes PiS nie wystawił Błaszczaka zamiast Dudy w wyborach prezydenckich?
Najnowszy „Newsweek” prześwietla drogę polityczną Mariusza Błaszczaka. To właśnie on stał się jednym z ulubionych bohaterów „Ucha prezesa”, w którym jego postać jest jedną z najbardziej wyeksponowanych. W kreacji satyryków widać jak na dłoni, że to człowiek usłużny i bez własnego zdania. Zdaniem rozmówców dziennikarzy „Newsweeka”, Błaszczak jest w rzeczywistości takim właśnie człowiekiem.
Cezary Michalski przypomina czas rozłamów w PiS, na przełomie 2010 i 2011 roku. To czas, kiedy prawie wszyscy politycy brali pod uwagę porzucenie prezesa. Nawet Andrzej Duda długo się wahał, czy nie zdradzić Jarosława Kaczyńskiego. – Tylko z Błaszczakiem nikt się nie kontaktował – mówi „Newsweekowi” Marek Migalski. Dlaczego? To by było jak bezpośredni telefon do Kaczyńskiego.

Dlaczego zatem prezes nie nagrodził Błaszczaka i nie wystawił w wyborach prezydenckich? Odpowiedź na to pytanie zdradza jeden z byłych PR-owców PiS: – Duda nie był wizerunkowo interesujący z natury, ale w kampanii dało się na nim zamontować jakąś charyzmę, wystarczającą na Komorowskiego. Montować charyzmę na Błaszczaku to jakby husarskie siodło chcieć założyć na muła – czytamy.

Bagatelizowanie Błaszczaka to jeden z błędów, które zdarza popełniać politykom prawicy. Robił to Ziobro, Jacek Kurski, a także wypowiadający się w artykule Migalski – dziś poza polityką… A Błaszczak rozkwita. I jest najbliżej ucha prezesa.

Całość artykułu „Straszak” w najnowszym numerze tygodnika „Newsweek”

prezydent

naTemat.pl

Szczerba kontra Kuchciński w Strasburgu

Szczerba kontra Kuchciński w Strasburgu

Poseł Platformy Obywatelskiej Michał Szczerba zapowiedział złożenie skargi na marszałka Marka Kuchcińskiego do Trybunału w Strasburgu za wykluczenie go z obrad Sejmu 16 grudnia.

Zdaniem prawników, sytuacja parlamentarzysty przypomina sprawę posłów węgierskiej opozycji, którą Trybunał w Strasburgu rozstrzygnął niegdyś na ich korzyść. Wówczas posłowie opozycji zaskarżyli decyzję szefa węgierskiego parlamentu, który nałożył na nich wysokie kary finansowe za wywieszenie w sali obrad transparentu ze słowami „FIDESZ. Kradniecie, oszukujecie i kłamiecie”. Innym razem, również podczas posiedzenia: “Tu działa mafia tytoniowa”, a także za umieszczenie na stole przed premierem małej taczki z ziemią w proteście przeciwko ustawie o gruntach rolnych, następnie za użycie megafonu.

Co na to Trybunał w Strasburgu? Otóż orzekł, że Węgry naruszyły art. 10 Konwencji, dotyczący wolności wyrażania opinii oraz art. 13, który zapewnia prawo do skutecznego środka odwoławczego. Przyznał co prawda, że użyte przez posłów środki zakłócały obrady parlamentu oraz że według przepisów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka przewodniczący miał prawo wyznaczyć karę, ale… Kara powinna być proporcjonalna do wykroczenia, a w tym przypadku – po pierwsze, nie była, a po drugie – ukarani posłowie nie mieli wystarczających możliwości odwołania się od tej decyzji.

Na podobieństwo tych spraw zwrócił uwagę rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar, podkreślając jednocześnie, że wykluczenie z obrad jest karą poważniejszą niż nałożenie grzywny.

wg-prawnikow

koduj24.pl

c2yjpcdxaaa6aif

Jakub Kornhauser. Surrealista na rowerze

Violetta Szostak, 09 czerwca 2016

Jakub Kornhauser

Jakub Kornhauser (Fot. Mateusz Skwarczek)

U Miłosza ściągnąłem obrus, zbiły się szklanki, wściekły był. Jego poezji nigdy nie lubiłem. Rozmowa z Jakubem Kornhauserem

Kolarzówką przyjechałeś? Mignąłeś mi przed chwilą za oknem kawiarni.

– Uwielbiam tę starą kolarzówkę, kupiłem ją w komisie, jest z lat 80., jeżdżono na takich na Giro d’Italia. Ale mam kilka rowerów i w zależności od trasy wybieram.

Bywały lata, że 300 dni w roku spędzałem na wycieczkach. Zamiast siedzieć na wykładach, jeździłem na rowerze lub wspinałem się po górach. Miałem taki plan, żeby zwiedzić całą Małopolskę, być w każdej wsi. I udało mi się to. Nie tylko rowerem, chodziłem też 40-50 km dziennie, wychodziłem z domu i szedłem. Gdzie mnie oczy poniosą. Gdzieś tam nocowałem w polu. Super!

Ten tekst i 18 innych opowieści znajdziesz w specjalnym wydaniu ‚Dużego Formatu’ – ‚DF. Magazyn Reporterów’
Proponujemy Wam spotkania z prawdziwymi bohaterami.
Spośród tekstów publikowanych w ubiegłym roku w „Dużym Formacie” wybraliśmy te, które były najchętniej czytane. Może Was wzruszą, przerażą albo wkurzą
Do kupienia w kioskach, KulturalnymSklepie, salonach prasowych oraz na publio.pl

Słyszałam, że potrafisz dojechać rowerem 100 km na spotkanie autorskie, wystąpić i popedałować 100 km z powrotem. W kolarskich ciuchach czytasz wiersze?

– Zdarzyło mi się. Nawet zajęcia na uniwersytecie czasem tak prowadzę. Zwykle jednak mam moment, żeby się przebrać, szybki prysznic i zapodaję na spotkaniu.

Chociaż nie lubię wieczorów autorskich, na których muszę występować jako „ja”. Wolę takie na przykład: dziesięć najlepszych wierszy polskich ostatnich dziesięciu lat. Mam jednak duszę literaturoznawcy. Pisanie poezji mnie tak średnio kręci.

CZYTAJ TEŻ: Cyklisto, wyluzuj!

Jak to? Właśnie wydałeś trzeci tom poetycki, „Drożdżownia”, został nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej.

– Robię to bardzo rzadko. „Drożdżownia” to pierwsza książka poetycka od sześciu lat. Szczerze mówiąc, sądziłem, że wszystko jest pozamiatane i nie będę już pisał.

Ale…

– Czasami nadal tak myślę. Pisanie wierszy to jest czynność, którą bym sytuował gdzieś między rąbaniem drew a wnoszeniem węgla na 30. piętro.

To dlaczego to robisz?

– Mam takie wytłumaczenie: zaczynam pisać, kiedy mam trochę więcej czasu i mogę poczytać współczesną poezję. Czytam i dochodzę do wniosku, że 90 proc. twórczości średnio mi się podoba i że muszę napisać coś swojego, co wreszcie będzie ciekawe. Piszę to swoje i widzę, że jest jeszcze gorsze niż tamto, i mam dość. Muszę zamilknąć na kilka lat.

Słyszałam, jak czytałeś wiersze na spotkaniu autorskim – zaskakująco, trochę jakbyś chciał odwrócić uwagę od tego, co napisałeś.

– Jakoś nie potrafię się wczuć w rolę poety. Ja w ogóle mam problem z poezją, szczerze mówiąc. Nigdy nie lubiłem tej tradycyjnej, stroficznej. Jestem wobec niej podejrzliwy. Wydaje mi się czymś nie do końca uzasadnionym ten specyficzny podział na wersy.

Sam robię coś pomiędzy prozą a poezją, interesują mnie formy wymieszane, o niejasnym statusie. Widzisz, dostałem nominację do nagrody za najlepszy tom poezji, a tymczasem, jak sprawdzałem w bibliotekach, „Drożdżownia” funkcjonuje w kategorii „proza”. Mnie się to podoba bardzo.

Czyli mówisz, że ty, syn poety Juliana Kornhausera, nie rozumiesz, o co chodzi z tym podziałem na wersy?

– Nie, że nie rozumiem, tylko że jestem podejrzliwy.

To, co ojciec robi całe życie, wydaje ci się podejrzane?

– W pewnym sensie tak. Jeśli chodzi o tatę, to zawsze najbardziej lubiłem jego pierwszy tom.

„Nastanie święto i dla leniuchów”.

– Dla mnie jest zupełnie surrealistyczny. Tato daje w nim upust wyobraźni, dłubie w języku, buduje historie, które są zbitką obrazów gryzących się między sobą. Żadne poprzednie zdanie nie ma związku z następnym, co uważam za znakomite.

Nie jestem fanem poezji, która próbuje coś logicznego powiedzieć o świecie. Wolę tę, która buduje swój własny świat, robi dziwne rzeczy ze słowami, kwestionuje utarty sposób komunikacji. Poezja, która posługuje się językiem uniwersaliów, mówi o metafizycznych kwestiach, rzadko na mnie działa.

Uważam np., że Szymborska była świetną poetką, doceniam, jak doskonale jej wiersze są zrobione, ale sam wolę zupełnie inną poezję. Ech… nie powinienem chyba tego mówić, bo zostałem nominowany do nagrody jej imienia? Ale równocześnie kocham Szymborską za jej rzeczy poboczne! Zabawy kolażowe, wycinanki. I nie mówię tego, by przypodobać się jury. To mnie bardzo ukształtowało. Zafascynowałem się tym jako dziecko. Sam wycinałem fragmenty z gazet, wyklejałem kolaże, wysyłałem znajomym. A poznałem to u Wisławy Szymborskiej w domu, podczas zabaw literackich, loteryjek.

Loteryjki u Szymborskiej… Literackie miałeś dzieciństwo.

– U Miłosza ściągnąłem obrus, zbiły się szklanki, wściekły był. Jego poezji nigdy nie lubiłem, ten ton uniesiony, brak dystansu, to nie dla mnie. Poważam ją za wolnościowy rys i intelektualny rygor, ale nie potrafię się przejąć.

No tak, kto dzieckiem będąc, zbijał Miłoszowi szklanki, ten może się potem tak bezceremonialnie rozprawiać z mistrzami… Mówisz: nie lubię poezji. Ale od dziecka zapowiadałeś się. W wierszu twojego ojca „Wieczna przyszłość” znajduję takie motto: „o przyszłości nie ma co / mówić, tylko troszkę mogę / opowiedzieć (wiersz 6-letniego Kubusia)”. Twój?

– Tak, to ja napisałem. Wiersz ojca został opublikowany w „Zeszytach Literackich” i miałem debiut jako kilkulatek. Tak mnie to zdezorientowało czy wręcz zażenowało, że potem na długo przestałem pisać, w ogóle interesować się poezją.

Uciekałeś od poezji na przekór ojcu?

– Trudno powiedzieć. Mój ojciec był dość krytyczny wobec młodych autorów, w ogóle jest osobą krytyczną – może dlatego sam nie chciałem pisać?

Wasz dom – literacki, krakowski – jaki był? Jak wyglądał taki dom?

– Trzy pokoje w bloku, jakieś 40 metrów. Do tej pory się zastanawiam, jak myśmy się tam mieścili przez tyle lat w cztery osoby z psem.

Jamnikiem?

– Ale z tych dużych jamników.

Też bywały u was takie spotkania literackie jak u Szymborskiej?

– Nasz dom był przeciwieństwem domu otwartego. Tato jest jedną z najbardziej introwertycznych osób, jakie znam. Nie bardzo lubił spotykać się z ludźmi. Na co dzień zajmowała go przede wszystkim praca. Nie interesował się rzeczywistością w tym sensie, że miał problemy z kojarzeniem, czy ja już chodzę do szkoły, do której klasy itd.

Najbardziej charakterystyczny obraz taty, jaki mam z dzieciństwa: siedzi w swoim pokoju, zamknięty, i słychać tylko maszynę do pisania. I nie wolno mu przeszkadzać, w żadnym razie.

Był pochłonięty nie tylko literaturą, ale też pracą na uczelni, był bardzo poważnym człowiekiem, naukowcem, sprawował ważne funkcje, wszyscy mówili do niego „profesorze”, mnie to zawsze jakoś tak…

Respekt czułeś?

– Jakoś go tak poważałem od razu. Byłem dość niepewny w kontaktach z nim. Nie wiem, czy mieliśmy bliską emocjonalną relację.

Ale jeździliśmy na wycieczki i wtedy otwierał się inny świat. Tato był największym rowerzystą! Miał taki fantastyczny rower, wszyscy mu go zazdrościli. Z Indii sprowadzony. Tato go znalazł w komisie. Wielki, biały, turystyczny, z dynamem i z pięknym grawerowanym dzwonkiem, który wydawał niesamowicie donośny odgłos. Pamiętam z dzieciństwa: jeździł na tym rowerze i tak majestatycznie wyglądał, jakoś tak kręcił tymi pedałami…

Nabijasz się trochę?

– Nie! Jakbym śmiał, z ojca! (śmiech ). Tata jeździł na tym rowerze, a ja za nim, miałem jakiegoś BMX-a, jak wszystkie dzieci, na komunię dostałem. Nie za dużo wtedy rozmawialiśmy chyba na tych rowerach. Ale było cudownie.

Podróżowaliśmy też po Europie pociągami i autobusami. Pamiętam naszą wyprawę po Beneluxie, namówiłem tatę, żebyśmy zrezygnowali z zabytków i zwiedzali stadiony. Ja się wtedy interesowałem piłką nożną, tata zresztą też, jest wielkim fanem sportu.

Byliśmy w Amsterdamie, a tam stadion Ajaxu, tak inny od naszych biednych boisk pachnących pieczonymi kiełbaskami, jak gigantyczny biurowiec. Nie dało się tam wejść. Z tatą stwierdziliśmy, że zejdziemy na podziemny parking i stamtąd spróbujemy przedostać się na murawę. I zgubiliśmy się w tych korytarzach, nie mogliśmy się wydostać, przerażeni, krzyczeliśmy. Mój tata jest śmieszny, bo kompletnie nie ma przestrzennej orientacji, zawsze wybiera złe kierunki. Po kilku godzinach jakiś ochroniarz nas znalazł.

Tata mnie zaraził też pieszymi wędrówkami i chodzeniem po górach. Słuchaj, on mnie zabrał jako kilkulatka na Orlą Perć! Strasznie się bałem. Mam coś w rodzaju lęku wysokości, do tej pory to czasem odczuwam. Tato mnie prowadził przez łańcuchy i drabinki, ja wrzeszczałem, że nigdy w życiu z nim nigdzie nie pójdę! Przeżyłem. I następnego dnia mówię: „Tato, kiedy idziemy następnym razem?”.

Wspinasz się teraz?

– Tak, ale miałem poważne kontuzje, spadłem dwa razy w lawinie w Tatrach. Miałem taki okres, że wspinałem się sam, bez zabezpieczeń. Nie wiem dlaczego. Chyba zawsze uważałem, że nic mi się nie może stać.

Raz spadłem mocno, na Małym Jaworowym, tam gdzie zginął Klimek Bachleda, piekielny szczyt. Miałem taki moment, gdy leciałem z tą lawiną, że to już koniec. Straciłem przytomność, ocknąłem się bez czucia w nogach, zakrwawiony. Po godzinie masowania nogi zaczęły się odzywać, miałem tylko żebra potłuczone. Kocham góry, co roku jestem w Tatrach, ale już się tak ostro nie wspinam.

CZYTAJ TEŻ: Klimek Bachleda. Pierwszy ratownik, który zginął za innych

Czytałam gdzieś, że w waszym domu nie rozmawiało się o polityce. Ale to chyba jakiś mit na użytek prasy? Przecież ojciec był zaangażowany w opozycję, internowany w stanie wojennym.

– No tak, ale może dlatego właśnie, że po powrocie z internowania ciężko chorował, miał nawroty żółtaczki, spędził wiele miesięcy w szpitalu, to wspominał o tym niechętnie. Potem odcinał się od działalności politycznej. Uważał politykę za coś brudnego, niegodnego intelektualisty.

Po stanie wojennym urodziłeś się ty. Jesteś rocznik 1984. Załapałeś się na końcówkę PRL.

– Bardziej z tego czasu pamiętam Niemcy – Berlin i Darmstadt. Tata dostał stypendium pod koniec lat 80., wyjechaliśmy na rok czy dwa. Moja siostra Agata chodziła tam do szkoły, może dlatego potem została germanistką. Ja pamiętam przede wszystkim klocki Lego. Chodziliśmy do sklepu, w którym były trzy piętra z klockami! Wchodziłem rano i wychodziłem wieczorem, taszcząc pod pachą kartony klocków, których nie chciałem zostawić. I pamiętam, że rodzinnie jeździliśmy tam na rowerach, bo nigdy nie mieliśmy samochodu. To było świetne.

Siostra uczyła potem niemieckiego w liceum, do którego ty chodziłeś. A ty podobno byłeś bardzo niegrzeczny w szkole?

– Byłem kimś w rodzaju punka, anarchisty, olewałem system. Moja siostra, która jest bardzo, hm, ułożona, dziwiła się zawsze: „Jak tak można?!”. I donosiła o wszystkim mamie, co uważałem wtedy za skandal (śmiech ).

Mój największy bunt młodzieńczy był związany z – nazwijmy to – próbą niezależności życiowej i romantyczną miłością. Bo zakochałem się na zabój i sądziłem, że to na całe życie. Chciałem się wyprowadzić i zamieszkać z dziewczyną. A to była druga-trzecia klasa liceum. Rodzice nie byli zachwyceni tym pomysłem, lekko powiedziawszy. Podebrałem ojcu pieniądze i uciekłem z domu. Wynajęliśmy z Jagodą pokój pod Krakowem i tam pomieszkiwaliśmy. Piękne czasy…

Co było potem?

– Po trzech tygodniach pieniądze się skończyły i wróciliśmy. Rodzice nie byli tym wszystkim zachwyceni, ale uznali, że sprawa jest poważna, i kupili mi mieszkanie. No i super, na początku rewelacyjnie. Ale po pewnym zachłyśnięciu się wolnością okazało się, że nie mam pieniędzy, moi rodzice trochę zmiękli, ja też, i wróciłem do domu. Na co dzień mieszkałem z rodzicami, a po godzinach – z Jagodą. Parę lat tak trwało, gdy byłem na studiach…

Poszedłeś na filologię rumuńską, tłumaczysz teraz literaturę rumuńską. Skąd Rumunia?

– Byłem pewien, że pójdę na historię sztuki, fascynowałem się malarstwem, jeździłem na wystawy po Europie, pamiętam noc w niewiarygodnej kolejce w Berlinie, w której stałem, żeby dostać się na ekspozycję z Metropolitan Museum of Modern Art z Nowego Jorku.

Ale kiedy poszedłem złożyć papiery na historię sztuki, usłyszałem: „Pan wie, że w tym roku zmieniono zasady egzaminu?”. Byłem przygotowany na egzamin z historii sztuki, miałem mówić o obrazach… „Nie, egzamin jest z historii”. Ja się w ogóle historią nie interesowałem. A tam 150 zagadnień od starożytności po współczesność i egzamin za tydzień! Wróciłem do domu i mówię rodzicom: słuchajcie, jest dramat. A rodzice: to idź na polonistykę. A ja, że nie chcę, bo będę musiał czytać te wszystkie kloce z XVIII wieku! Tato był wtedy szychą na uczelni, wyjął zestawienia, gdzie się najłatwiej dostać. „Patrz, w tym roku jest akurat nabór na filologię rumuńską. Praktycznie nie ma chętnych. Może cię to zainteresuje”.

Traf chciał, że akurat wtedy „Literatura na Świecie” wypuściła numer rumuński. I ja tam przeczytałem fantastyczne rzeczy! Był taki Gellu Naum, superawangardowe wiersze pisał, był Urmuz z absurdalnymi prozami. Pomyślałem sobie: „Kurczę, to jest niesamowite! Muszę iść na filologię rumuńską po to, żeby móc czytać tych gości w oryginale!”.

Ale dlaczego, co w nich jest?

– Surrealizm! Uwielbiam awangardę, a z awangardy najbliższy mi jest surrealizm. Od dzieciństwa podobały mi się tego typu rzeczy: coś, co surrealiści nazywają nadrzeczywistością, przestrzeń między jawą a snem. Do tej pory mam wrażenie, że prawdziwe życie może być gdzie indziej.

Literatura nie potrafiła mi zaoferować takiej wizji, która pasowałaby do tego mojego wyobrażenia, aż do momentu, gdy trafiłem na poezję i prozę awangardową pierwszych dekad XX w., począwszy od futuryzmu, poprzez dadaizm, aż po surrealizm. Zafascynowała mnie moc, jaką może mieć język.

Na co dzień posługujemy się ubogim zasobem słów, a w poezji awangardowej możliwe jest wszystko. Można napisać zdanie, które nic nie znaczy! Od zawsze wydawało mi się fantastyczne, że coś, co nic nie znaczy w codziennym obiegu, może otwierać zupełnie nowe, nieznane, magiczne sensy.

Wolność tam znalazłeś?

– Tak, niesamowitą wolność!

„Całkowita rewolucja” to tytuł twojego doktoratu wydanego niedawno w awangardowej serii, którą założyłeś w Wydawnictwie UJ. Rewolucji dokonują tam przedmioty…

– W surrealizmie przedmioty ożywają. Pisali o tym surrealiści francuscy, serbscy, czescy, rumuńscy, ba, japońscy! A nawet Zbigniew Herbert w swoich prozach poetyckich (śmiech )! To mnie niezmiennie intryguje. Gdy lampa ożyje, scyzoryk albo stół, gdy obserwują nas. Wiesz, o czym mówię, każdemu z nas się coś takiego zdarzało, prawda?

Że lampa ożyła?

– Tobie się to nie zdarza? Lampy, widelce, pralki, telefony. Mój telefon na przykład, mam taką starą nokię (wyjmuje z kieszeni ), sam wysyła SMS-y do różnych ludzi. Wczoraj, widziałem, wysłał trzy.

Co pisał?

– Puste SMS-y śle. Do Adama Zagajewskiego wysłał raz 50 pustych, non stop wysyłał, bo leżał na piorącej pralce.

Zagajewski odpisał?

– Najpierw ja mu napisałem, że przepraszam cię, Adamie, to pralka, nie ja. A on: „Spokojnie, takie rzeczy się zdarzają”. On więc chyba rozumie tę moją fascynację.

„Willę wybudowano sto lat wcześniej. Mieszkał w niej gruby rabin z rodziną. Koty stukały w okna i prosiły o mleko. Żona rabina nosiła perukę, spod której wystawały podobno druciki i pióra…” – tak zaczyna się twoja „Drożdżownia”. Surrealistyczna proza poetycka – tak jest opisywana przez recenzentów. Opowiadasz świat jakby z cudzej pamięci, snów? Ale sama drożdżownia to realne miejsce?

– To miejsce w Krakowie, w Starym Bieżanowie, które zawsze było dla mnie osnute tajemnicą. Nieco zapomniane, peryferyjne, tuż przy granicy z Wieliczką. Było dla mnie synonimem końca świata. Tato mnie tam zabierał, jeździliśmy rowerami.

Stoi tam budynek drożdżowni, kiedyś jeszcze pachniało drożdżami. Wygląda kosmicznie, jak rakieta, która ma zaraz wystrzelić, albo raczej jak obsypujący się kawał meteorytu w otoczeniu sennych domków jednorodzinnych.

W XIX w. założono tę drożdżownię, potem miała być filią browaru Okocimia w Brzesku, ale jakoś nic się tam nie udawało. Bieżanowscy Żydzi wydzierżawili ją w latach 30. i otworzyli gorzelnię. Potem wojna. Po wojnie zaczęto produkować tu galalit – tworzywo na grzebienie i guziki. To też upadło. Historia drożdżowni to historia klęsk i niespełnień, budynek naznaczony dziwną melancholią. Dziś stoi pusty, gnieżdżą się w nim półdzikie zwierzęta.

Tam zawsze było dużo zwierząt, bo koło drożdżowni jest pizzeria, legendarna w Krakowie. Założyli przy niej minizoo i nawet był taki moment, że małpa podawała pizzę.

Śniło ci się?

– Serio! (śmiech ). Słuchaj, mnie nie zawsze można wierzyć, ale małpa podawała pizzę. Chodziły kangury, niesamowite wrażenie! I uciekały te zwierzęta, chowały się w drożdżowni. Takie bażanciki ozdobne tam chodziły, osioł. Mnie się to wszystko zaczęło nakładać, jakieś dziwne miejsce poza światem, zarazem rzeczywiste i nierzeczywiste.

„Wszędzie walało się drewno, a tynk na ścianach przypominał zwoje Tory”. Komu przypominał? Tobie?

– Ta książka, w dużej części autobiograficzna, jest o zapośredniczonym doświadczeniu świata. Zapośredniczonym przez cudze opowieści, sny, fotografie, malarstwo.

Zastanawiam się, czy w ogóle jest możliwe opowiadanie w literaturze o Holocauście, opowiadanie przeszłości przez człowieka, który nie doświadczył tego osobiście. Dla mnie to jest opowieść o niemożliwości dotarcia choćby do pamięci zbiorowej. Stąd ta forma.

Jestem przekonany, że rolą literatury jest tylko wywoływanie pewnych obrazów, które sytuują się pomiędzy jawą i snem. I próbuję zbudować taki porządek, który by łączył to, co wyobrażone, z tym, co przeżyte. Jedno zdanie mówi o tym, co się zdarzyło mnie, moim bliskim, kolejne o tym, co się przyśniło, kolejne ożywia fotografię, kolejne – nie potrafię już powiedzieć, czy to sny, czy wspomnienia.

„Natomiast starą menorę odnaleźliśmy dużo później, gdzieś na dnie szafy w dużym pokoju”. Menora była naprawdę?

– Nie, „stara menora” jest właśnie tym, czego nigdy w naszym domu nie mieliśmy. Natomiast o menorze była jakaś mowa, że „dziadek miał menorę”, ale nie wiadomo, czy miał, może miał. Nikt tego nie pamięta, ale wszyscy uważają, że pamiętają. „Drożdżownia” jest o tym, że wszyscy uważają, że pamiętają. Cała przeszłość jest zaklęta w tym, czy mojemu tacie chciało się opowiedzieć nam jakąś historię. Zawsze mnie to fascynowało.

Kiedy jeździliśmy do Gliwic na groby dziadków, moja siostra prosiła: „Tato, opowiedz, jak to było z dziadkiem i z babcią”. A tata opowiadał historię, która z jednej strony wydawała się prawdziwa, a z drugiej było w niej coś niepokojąco dziwnego, poczucie, że to nie mogłoby być prawdą. Albo opowiadał niby tę samą historię, ale zawsze inaczej. Podejrzewałem, że ojciec wymyślał, nie pamiętał szczegółów. On w młodym wieku wyjechał przecież z Gliwic.

Opisał dzieciństwo w autobiograficznej powieści „Dom, sen i gry dziecięce”. Też pojawia się sen. Trochę jak u ciebie, jakby pamięć mieszała się ze snem. Ty masz imię po dziadku. Jest ci bliski?

– Prawie wszystko, co wiem o dziadku, to też z tej książki taty. Dziadek zmarł, zanim się urodziłem. Wiem tyle, że cała rodzina Kornhauserów mieszkała przed wojną w Krakowie, na Kazimierzu. Z Holocaustu wyszły żywe dwie osoby, dziadek i jego siostra.

Jak wiesz z tej książki, wyglądało to tak, że dziadek przed wojną miał dziewczynę Ślązaczkę. Ale do ślubu nie doszło. W czasie wojny dziadek ożenił się z inną dziewczyną, mieli dziecko – ta jego pierwsza rodzina zginęła w Holocauście. Babcia Ślązaczka też miała innego męża, który zginął na froncie. Po wojnie dziadek pojechał prosto na Śląsk i wtedy wzięli ślub.

Dziadek chodził do bożnicy w Gliwicach, babcia była gorliwą katoliczką. Dziadek leży na cmentarzu żydowskim w Gliwicach, a babcia na cmentarzu katolickim, i trzeba przeskakiwać przez płot, który dzieli te cmentarze. Tata napisał wiersz o tym, że groby rodziców przedzielone są murem.

Mój tata natomiast zawsze był nieufny wobec jakiejkolwiek religii, wobec wszelkich zewnętrznych rytuałów. Mam jednak wrażenie, że od zawsze siedzi w nim głęboka wiara w coś, w Absolut, siłę wyższą. W każdym jego tomiku są wiersze, które odwołują się do wiary, trudno powiedzieć, żydowskiej czy chrześcijańskiej.

Krytycy literaccy widzieli to tak, że tematyka żydowskiej tożsamości pojawiła się u ojca dopiero w latach 90. Nieprawda, już w pierwszym tomie jest choćby wiersz „Jahwe”, bardzo fajny. Jest tu mowa i o Bogu, i o zmaganiach z „połową gwiazdy Dawida”. To jest rozsiane po tomach. Kwestia tożsamości Polaka, Żyda, Ślązaka jest – tak myślę – bardzo mocno w nim osadzona. Ale nigdy z nim o tym nie rozmawiałem.

A w tobie te kwestie też są mocno?

– Zawsze mnie to ciekawiło, ale nie był to czynnik, który mnie ukształtował. Fascynowało mnie, że w mojej rodzinie byli Polacy, Żydzi, Ślązacy, że siostra dziadka wyemigrowała do Izraela, a rodzina babci do Niemiec i wuj Henryk przyjeżdżał potem i mówił po niemiecku. Krewny, a Niemiec, dziwne, nie?

Ale mnie się wydaje, że każdy Polak ma chyba takich bliższych lub dalszych krewnych albo przynajmniej znajomych, których korzenie są nieźle splątane. Dlatego wszystkie sprawy związane z ultraprawicową wizją świata – Polski jednolitej, jednego narodu – są nie tylko żenujące na poziomie retoryki, ale po prostu nieprawdziwe. Utrzymywanie w Polsce mitu jednolitości narodowej jest dla przedszkolaków.

Ty jesteś religijny?

– W ogóle nie. Byłem wychowany w katolicyzmie, bo mama jest gorliwą katoliczką, siostra też. W podstawówce chodziłem na religię, modliłem się, mocno wierzyłem, wydawało mi się, że mam osobistą relację z Bogiem. Potem przeżyłem rozczarowanie religią, już w liceum się oddaliłem.

Co było przyczyną?

– Zacząłem patrzeć na świat w sposób bardziej świadomy. Religia w instytucjonalnym wymiarze jest dziś dla mnie trudna do przyjęcia, jestem nastawiony antyklerykalnie. Tworzenie homogenicznych struktur, charakterystyczne dla katolicyzmu, ale także dla innych wyznań, buduje silną pokusę dominacji i wykluczania wszystkich, którzy mają inny pogląd.

Mam też kolegów, którzy w pewnym momencie doznali jakiegoś rodzaju iluminacji, że oto nagle wrócą do religii swoich przodków. A ja tego kompletnie nie widzę, nie mam potrzeby ekspresji religijnej. Religia jako komponent tożsamości wydaje mi się czymś nienaturalnym i dziwnym, sztucznym rytuałem, oddalającym człowieka od prawdziwej duchowości.

Szanuję zarazem ludzi, którzy naprawdę wierzą. Mama była dla mnie przykładem, jak należy być dobrym katolikiem, otwartym, nie takim zacietrzewionym, z syndromem oblężonej twierdzy, ale miłującym każdego bliźniego.

Natomiast nie do końca rozumiem ludzi, którzy nie są szczególnie wierzący, ale są religijni – to, że ludzie chcą należeć do Kościoła jako instytucji, jest dla mnie niezrozumiałe. Ja mam odruch przeciwny, gdy czuję uścisk jakiejkolwiek wspólnoty, nawet kilkuosobowej, to już wysiadam.

Gdy rok temu w „Newsweeku” ukazał się tekst o Andrzeju Dudzie, w którym napisano, że jego teść Julian Kornhauser jest synem Żyda, odezwały się głosy, że takie wyciąganie pochodzenia jest antysemickie. Ty napisałeś potem oświadczenie, że nic antysemickiego w tym nie widzisz.

– Nie napisałem żadnego oświadczenia. Dziennikarka rozmawiała ze mną przez telefon, powiedziałem, co myślę, że ten artykuł był beznadziejny, ale nie posądziłbym go o antysemityzm. Większości tych rzeczy, które się pojawiają w mediach, w ogóle nie powiedziałem. Potem się to kopiuje z jednych mediów do drugich.

Po tym tekście uzupełniłeś hasło w Wikipedii pod biogramem twojego ojca?

– Ktoś wcześniej napisał tam „Julian Kornhauser, syn Żyda”. Co to w ogóle znaczy? Dopisałem: „Syn krakowskiego Żyda Jakuba Kornhausera (1913-1972), więźnia obozów w Płaszowie, Natzweiler, Neckarelz oraz Dachau, i pochodzącej z Chorzowa Ślązaczki Małgorzaty Glombik (1914-1987)”.

Przypadkiem wasza rodzina znalazła się w centrum polsko-polskiej politycznej wojny. Twoja siostra jest żoną Andrzeja Dudy. Jak ty się odnajdujesz w roli szwagra prezydenta?

– Kompletnie nie odczuwam, żeby ktokolwiek utożsamiał mnie z taką rolą.

Nie masz poczucia, że wszystko, co teraz robisz, mówisz, osiągasz, jest odbierane i używane w tym politycznym kontekście?

– Zupełnie nie. Jestem w moim środowisku literacko-naukowym znany jako ja, nikt tam nie mówi o mojej siostrze czy jej mężu. Zgoda, pewnie jest dużo ludzi, którzy jeśli w ogóle o mnie usłyszą, to w tym kontekście, no cóż, mnie to nie zajmuje i nie mam z tym kontaktu.

Raz może na spotkanie autorskie przyszła zaaferowana dama i krzyczała coś o mojej siostrze, chyba utożsamiała mnie z PiS-em. Czasem mówią mi panie z uczelni, że media wydzwaniają, ale zwykle to się zatrzymuje na sekretariacie. I raz, po wyborach tuż, jakaś ekipa z „Faktu” chciała wepchnąć mi się na zajęcia, ale ich wyrzuciłem za drzwi.

Na stronie internetowej tabloidu widziałam twój wiersz.

– Super, mam nadzieję, że czytelnicy „Faktu” sięgną po książkę.

Kiedy szwagra poznałeś?

– Przychodził do mojej siostry, gdy jeszcze mieszkała z nami. Byłem mały – 12 lat różnicy jest między mną i siostrą – podsłuchiwałem, co oni robią w pokoju Agaty. A tam były takie drzwi z dyktą zamiast szyby, kiedyś siedziałem pod tymi drzwiami, zasnąłem, głową wybiłem tę dyktę i wpadłem do nich do pokoju. I wtedy go poznałem.

I co, fajny gość?

– Wydawał mi się fajny, otwarty, niesamowicie życzliwy, miał harcerski etos. Takie wrażenie sobie zbudowałem.

Ale wyczytałam gdzieś, że nie głosowałeś na niego?

– Oczywiście, że nie.

Dlaczego? Szwagier i fajny.

– Z wielu powodów. Najważniejszy jest taki, że nie chciałem, żeby moja siostra wyjechała z Krakowa, bo wiem, jak kocha Kraków, swoją pracę w szkole, i jak obco się czuje w Warszawie.

A poglądy polityczne jakie masz?

– Mam odwrotne. Ale na Komorowskiego też nie głosowałem. Poszedłem na wybory – bo zawsze chodzę – i oddałem nieważny głos, żeby zamanifestować, że nie ma dobrego kandydata. W wyborach prezydenckich w ostatnich latach praktycznie w ogóle nie było dobrych kandydatów, to jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

Zbierałeś podpisy poparcia na kandydaturę Anny Grodzkiej?

– Tak, koledzy z Zielonych poprosili, żebym podał moim rodzicom listę do podpisania. Rodzice się podpisali, i moi kumple, zebrałem koło 20 podpisów. Grodzka wydawała mi się bardzo dobrą kandydatką. Głosowałbym na każdego kandydata, który ma choć trochę lewicowe, proekologiczne poglądy. Żaden ich nie miał, łącznie z Magdaleną Ogórek, sorry. Janusz Palikot ewentualnie, w niektórych sprawach, zastanawiałem się w pierwszej turze, czy głosować na niego, czy oddać pusty głos.

A w wyborach parlamentarnych?

– Na kandydata Zielonych, który startował z listy Zjednoczonej Lewicy. Zawsze głosuję na konkretnych ludzi, o których wiem, że są np. społecznikami, robią coś dobrego w polityce lokalnej. Mogą startować z różnych partii, to jest drugorzędne. Ale zazwyczaj ci, którzy mi odpowiadają, są jednak z Zielonych.

Zieloni i Partia Razem – to są te organizacje, w których pokładam spore nadzieje na zmianę polityki w stronę troski o dobro wspólne.

Oburza mnie, że polityka to jest zastępowanie jednych „kolesiów” drugimi. Jak to jest możliwe, że w innych krajach partie potrafią się porozumieć i wprowadzić ważne dla państwa reformy, a u nas wyrzuca się jednych ludzi, bo byli związani z nielubianą partią, i daje swoich, najczęściej niekompetentnych?!

Oburza mnie, że politycy zachowują się jak namaszczeni. Że mają specjalne przywileje. Nawet komunikacją miejską posłowie i senatorowie mogą jeździć za darmo. A niby dlaczego?! Jakim prawem są nad całym społeczeństwem?! Oni mają społeczeństwu służyć.

Nie rozumiem polityków, którzy zza przyciemnionych szyb samochodu oglądają rzeczywistość, są kompletnie od niej oderwani. Nie powiedziałbym, że tylko cwaniacy idą do polityki, ale jestem bliski takiemu stwierdzeniu. Choć oczywiście są wyjątki.

CZYTAJ TEŻ: Marcelina Zawisza: Osobno będziemy bardziej Razem

Kto?

– Lubiłem ludzi, którzy – niezależnie od poglądów – byli rzetelnymi, odpowiedzialnymi urzędnikami, jak Izabela Jaruga-Nowacka, Janusz Onyszkiewicz, Marek Borowski, Grażyna Gęsicka czy Jerzy Miller. Tak bym chciał, żeby polityk był urzędnikiem, który wykonuje swoją pracę dla dobra państwa, nie partii, zaplecza, pociotków. W PiS, mam wrażenie, ludzi kompetentnych jest jeszcze mniej niż w innych partiach.

Liczysz, że Zieloni i Razem mają realne szanse na zdobycie wpływu na polską politykę?

– Myślę, że tak. Ale wiesz, dla mnie nie jest ważne tylko realistyczne podejście. Patrzę romantycznie, utopijnie. Dla mnie to jest istotne, że zawiązują się grupy ludzi w miastach, którzy są zaangażowani – bronią ludzi przed eksmisjami, drzew przed wycinką, szkół, bibliotek i barów mlecznych – którzy rzeczywiście coś konkretnego robią.

Też się angażujesz czy tylko kibicujesz?

– Nie mam temperamentu aktywisty. Ale angażowałem się w sprawy drzew, ścieżek rowerowych. Ja lubię, gdy ludzi spaja wspólna inicjatywa, np. żeby zrobić chodnik porządny, park, podjazd dla wózków, żeby deweloperzy nie byli wszechmocni, nie wycinali drzew bez pozwolenia, nie stawiali wszędzie bloków. A tu nie ma znaczenia, czy rządzi PiS, czy PO, cały czas jest tak samo, króluje wolny rynek. A w Krakowie potem jest smog i wszyscy się dziwią! Ech, kurczę…

Polska cię wkurza?

– Nie Polska, politycy! Jestem największym patriotą, w życiu bym z Polski nie emigrował, ja się źle czuję za granicą, tęsknię okropnie i po tygodniu muszę wracać (śmiech ).

Polska podzieliła się na dwa wrogie plemiona, pisowskie i anty – tak się mówi. A ty gdzie w tym jesteś?

– Ja tego podziału nie rozumiem. Także dlatego, że nienawidzę bycia częścią jakiejkolwiek wspólnoty. Nie znoszę przekonywania innych do swoich poglądów. Nie zapisałbym się nigdy do żadnej partii czy organizacji. Gdyby wszyscy byli wegetarianami, to chyba musiałbym zacząć jeść mięso.

Nie jesz?

– Nie jem czerwonego mięsa i wędlin, bo nie lubię.

CZYTAJ TEŻ: Kto poskłada Polskę? Polityków i obywateli pyta Grzegorz Szymanik

Nie rozumiesz podziału, ale on istnieje. Mimo odwrotnych poglądów dogadujesz się ze szwagrem i siostrą?

– Szwagra widzę dwa razy do roku. Nigdy nie rozmawiałem z nim o polityce. Z siostrą akurat niedawno się widziałem, była u rodziców. Ale ona zawsze opowiada o rzeczach niezwiązanych z polityką.

Rozumiem i szanuję ludzi, którzy mają prawicowe poglądy i głosują na PiS. Ale nie rozumiem wyznawców PiS. Widziałem ludzi, którzy całowali dudabusa! Ale na Platformę też nigdy bym nie zagłosował, bo jest partią liberalną, która nie dotrzymała żadnej z liberalnych obietnic, typu związki partnerskie czy zmiany w finansowaniu Kościoła. Z dużą uwagą przyglądam się prosocjalnym pomysłom PiS. Projekt tanich mieszkań na wynajem, jeśli będzie wprowadzony, super. 500 plus – mógłby to być dobry program, gdyby został lepiej przygotowany. Poza tym uważam, że PiS wygrał te wybory całkowicie legalnie i ma prawo rządzić.

Czyli na demonstracje KOD-u nie chodzisz?

– Byłem na pierwszych dwóch w Krakowie.

Dlaczego?

– Bo uważam, że to, co robi PiS z Trybunałem Konstytucyjnym, to łamanie konstytucji. To jest dla mnie jasne i przeciw temu protestuję. Nie zdziwię się, jeśli prezydent Duda stanie za to przed Trybunałem Stanu.

Jestem rozczarowany jego prezydenturą. Uważałem, że to jest samodzielny, racjonalnie myślący człowiek. Poglądy ma konserwatywne, ale nie zamordystyczne, wydawał mi się zawsze przedstawicielem katolicyzmu otwartego. Sądziłem, że będzie w stanie jako prezydent, który ma poważną legitymację społeczną, postawić na swoim. Ale z drugiej strony szczerze mu współczuję, bo widzę, jak on się męczy. Mam wrażenie, że został ubrany w buty, w których nie chciał się znaleźć.

CZYTAJ TEŻ: Andrzej Duda, człowiek z mgły

Siostra nie będzie miała do ciebie pretensji, że tak mówisz?

– Niby dlaczego? Rodzice uczyli mnie, że należy być uczciwym wobec siebie i innych. Związki rodzinne są drugorzędne, gdy mówimy o dobru wspólnym, demokracji, prawach człowieka. Chciałbym, żeby rządzący pamiętali, że wybrała ich niewielka część społeczeństwa, a nie „suweren”, jak lubią podkreślać. Natomiast teraz odpowiadają przed wszystkimi obywatelami, a nie tylko przed swoim elektoratem. Dlatego każdy człowiek, niezależnie od poglądów, wyznania, orientacji seksualnej i tego, czy jeździ na rowerze, czy nie, powinien się czuć w Polsce jednakowo dobrze.

Wykładasz teraz literaturę rumuńską na UJ?

– Akurat rumuńskiej nie wykładam. Prowadzę zajęcia na dwóch wydziałach UJ: na filologicznym z teorii literatury, historii literatury i kultury francuskiej, i na polonistyce z ruchów awangardowych i kina Europy Środkowej.

Robię teraz habilitację o francuskiej poezji wizualnej w kontekście tego, co działo się z poezją eksperymentalną na świecie od lat 50. Fakt, że są to zainteresowania w środowisku literaturoznawców niszowe, tylko mnie napędza. Nie lubię się zajmować czymś, co robi większość ludzi. Groziłoby to stopniową utratą swobody myślenia.

Parę razy w miesiącu jestem też w Warszawie, w redakcji „Literatury na Świecie”, tłumaczę, redaguję. Lubię korekty, odprężam się przy nich.

Sporo mam zajęć, bardzo lubię wykładać, mieć kontakt ze studentami, ale i tak zostaje mi dużo czasu dla siebie. Dlatego nie oddałbym pracy na uniwersytecie za nic.

Mam taki styl życia, że na co dzień obowiązkowo zajmuję się tym, co inni robią w weekend – rower, góry, bieganie, kino, spacery z tatą. A w wolnym czasie pracuję. Rewelacja!

Ale będzie hejt…

– A dlaczego?

Bo masz tak dobrze.

– Zarabiam za to niewiele. Tak sobie wybrałem. Mogłem pracować w korporacji, zarabiać trzy razy więcej. Tata mi zawsze mówił: lepiej zarabiać mniej, ale za to mieć dużo czasu dla siebie. „Zawsze, pamiętaj! Człowieku! Możesz robić tyle rzeczy, jeździć rowerem, cieszyć się wolnością”.

Mam świadomość szczęśliwej sytuacji. Jestem 30-latkiem, który nie jest prekariuszem, nie ma kredytu, ma mieszkanie, pracę, którą lubi, i dużo wolnego czasu. A jak napiszę książkę, to jeszcze się podoba ludziom! Nie chcę zabrzmieć patetycznie, okropnie tego nie lubię, ale trochę jest tak, że po tych wypadkach w górach, gdy ledwo uszedłem z życiem, ja po prostu cieszę się z tego, że słońce świeci, ptaki śpiewają, mogę pojechać na wycieczkę, pochodzić po lesie.

Piszesz książki poetyckie, jesteś wykładowcą – podobnie jak ojciec. Poeta, który jest synem poety. Nie masz z tym problemu? Z autonomią, oddzieleniem się?

– Niektórzy do mnie mówią per „Julian”, bo się mylą (śmiech ). Jestem podobny do taty, ludzie twierdzą, że mamy identyczne gesty, ci, którzy go znają z czasów, gdy był młody, utożsamiają mnie z nim. W ogóle mi to nie przeszkadza. Może gdyby poezja była moją główną sprawą? Ale nie jest.

To, że jestem synem swojego taty, niczego mi też nie ułatwia. Kilka wydawnictw nie chciało wydać mojego tomiku. W porządku. Mam dystans do tego.

Wszyscy mówią, że jestem kompletnie innym wykładowcą niż tata. Ja też jestem chyba innym człowiekiem jednak.

Jak się różnicie jako wykładowcy?

– Jestem za dobry dla studentów, walą do mnie, bo nie daję złych ocen, po partnersku traktuję – nie do pomyślenia z moim ojcem. Wszyscy się go bali, żadnych żartów, niesamowity dystans. Nigdy by sobie nie pozwolił, żeby wchodzić ze studentami na tematy osobiste. Sprawiedliwy, ale surowy. Pamiętam spazmy płaczu u taty na egzaminach, bo uwalał od razu. Koledzy moi u niego studiowali, to znam te historie. Pamiętam, jak pół rocznika ulał, potem chodzili do niego na poprawki, wszystkich odsyłał. Ja nie umiałbym tak.

Porównują was, mylą. Nie byłbyś bardziej wolny, gdybyś robił coś zupełnie innego? Kolarzem został na przykład?

– Wszystkie predyspozycje, które miałem, filologiczne, czytelnicze, od początku mnie spychały na tę samą drogę. I pamiętam, że chyba od zawsze chciałem uczyć, wykładać, zachwycało mnie, że tata może coś takiego robić.

A czego jeszcze ciebie nauczył ojciec?

– Że należy żyć zgodnie z własnym poglądem, nie dostosowywać się do świata. Imponowało mi, że to jest człowiek, który zawsze chodził własnymi ścieżkami, nie był w żaden sposób koniunkturalny. Takie anarchiczne podejście do życia – bardzo to mi się podoba. Ojciec mówił mi na przykład: „Nie chcesz zakładać rodziny? Nie zakładaj! Kto ci każe? Jakieś dzieci czy tego typu historie, przecież to jest bzdura”.

Tato ci tak mówił, synowi?

– Tak, tak! ( śmiech )

Założyłeś rodzinę?

– Nie, i raczej nie mam zamiaru. Mieszkam sam od kilku dobrych lat i jest mi z tym bardzo dobrze.

Od kiedy tata dostał wylewu w 2008 r. i jest unieruchomiony, dużo czasu spędzam z rodzicami. Mam wrażenie, że to jest moja misja teraz, że powinienem się nimi opiekować. To jest dla mnie priorytet. Gdy jestem dłużej niż tydzień poza Krakowem, to od razu chcę wracać, bo myślę, że tata już by chciał wyjść na wycieczkę. Dzisiaj tym wózkiem po jakichś polach jechaliśmy, prawie się wywaliliśmy, super!

Jeździsz z tatą teraz na wycieczki wózkiem inwalidzkim?

– Dzisiaj byliśmy cały dzień. Wyjeżdżamy z domu, tato na wózku, ja go pcham i jedziemy, gdzie nas oczy poniosą, po całym Krakowie, albo wsiadamy do autobusu i za miasto. Byliśmy w Ojcowie, pchałem wózek pod górę. Tata się cieszy i trochę boi.

Jesteś blisko teraz z tatą?

– Tak, bardzo! Tato zwraca się do mnie per „tata”.

Bo się nim opiekujesz.

– Dziwna zmiana sytuacji. Ja jako ręce i nogi taty. To mi się podoba, że mogę mu dać tyle, ile potrafię.

Tata nie leży, zaczął się spotykać z ludźmi, czyta książki, interesuje się życiem literackim i naukowym, chce w nim uczestniczyć, choć ma afazję i mówi z trudem.

Byłeś przy nim, gdy odbierał niedawno we Wrocławiu nagrodę Silesius za całokształt twórczości. Pracowałeś przy wydaniu nowego wyboru jego wierszy, który ukazał się kilka miesięcy temu, występujesz za ojca na spotkaniach autorskich. Jesteś trochę w roli kustosza jego twórczości.

– Pewnie nie robiłbym tego, gdyby ojciec mógł zająć się tym sam. A jestem pewien, że tacie się to należy. Choć on sam kompletnie nie zabiegał o uznanie. Ale widzę, że cieszy się teraz tym zainteresowaniem.

Zostałem poproszony rok temu przez poznańskie wydawnictwo WBPiCAK o pomoc w przygotowaniu wyboru wierszy ojca. Teraz z kolegami przygotowujemy wiersze zebrane, bo tata nigdy ich w całości nie wydał, będą nawet te rozproszone po czasopismach, niedrukowane, dla dzieci.

CZYTAJ TEŻ: Silesius 2016. Nagrodzeni Kornhauser, Klicka i Kopkiewicz

Tata pisze teraz wiersze?

– Nie. Nauczył się pisać lewą ręką, bo prawą ma sparaliżowaną, ale afazja pozwala mu na napisanie jednego-dwóch zdań, choć to i tak wspaniały postęp. Wszyscy, którzy chcą z nim rozmawiać, kontaktują się ze mną, odbieram telefony, maile i przekazuję tacie. Jestem jego oknem na świat.

Powiedz jeszcze, co ci się śniło ostatnio?

– Jan Lityński i Henryk Wujec prowadzili mnie przez Rynek krakowski i powiedzieli, że mnie poznają z Mazowieckim. Z Mazowieckim! Byłem przejęty! A potem mi się śniło, że mój przyjaciel chce mnie zabić maczetą na moście kolejowym. A trzecim snem był malutki lis, wielkości chomika, siedział w akwarium i zagrzebywał się w trocinach.

Zapisujesz sny po przebudzeniu?

– Nie, zapamiętuję. Po paru latach nie będę już wiedział, ile z tego mi się zdarzyło, a ile przyśniło. I to jest fantastyczne!

CV

Jakub Kornhauser ur. 1984 r., poeta, doktor literaturoznawstwa, tłumacz. Autor trzech tomów poetyckich, za najnowszy, „Drożdżownia”, nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Orfeusza – Nagrody im. K.I. Gałczyńskiego.

Adiunkt w Instytucie Filologii Romańskiej UJ, współpracuje z Wydziałem Polonistyki UJ. Zajmuje się teorią i historią awangardy, dwudziestowieczną literaturą francuską i środkowoeuropejską oraz kulturą Rumunii. Współredaktor serii wydawniczej „awangarda/rewizje” w Wydawnictwie UJ. Ostatnio wydał książkę „Całkowita rewolucja. Status przedmiotów w poezji europejskiego surrealizmu”, która jest jego doktoratem.

Członek redakcji „Literatury na Świecie”.

Syn poety i profesora Juliana Kornhausera i brat Agaty Kornhauser-Dudy. Mieszka w Krakowie

Tom poetycki „Drożdżownia” Jakuba Kornhausera ukazał się nakładem wydawnictwa WBPiCAK w Poznaniu

 Drożdżownia
„Drożdżownia”
Jakub Kornhauser
WBPiCAK

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Jakub Kornhauser. Surrealista na rowerze
U Miłosza ściągnąłem obrus, zbiły się szklanki, wściekły był. Jego poezji nigdy nie lubiłem. Rozmowa z Jakubem Kornhauserem, nominowanym za tom poetycki „Drożdżownia” do Nagrody im. Szymborskiej

Czy Polacy na Wyspach boją się Brexitu?
Nawet jeśli Brytyjczycy zagłosują za wyjściem z Unii, to i tak nie odgrodzą się od Europy. Tu ceni się przedsiębiorczych i ułatwia im życie – mówią Polacy, którzy pracują w londyńskim City

Adopcja. Jak Anna i Krzysztof nie zostali rodzicami
Widzieli się trzy razy w tygodniu, przez kilka godzin. Potem przestawali być mamą, tatą i synem

Jeśli nie pierwsza komunia, to co?
Dziadek Zuzy był oburzony. Zapowiedział, że na żadne postrzyżyny-zapleciny nie przyjdzie

I kto tu jest terrorystą?
Chciałam zapytać: co doprowadziło śledczych do podejrzanych? Ile pieniędzy przekazali Państwu Islamskiemu? Bracia G., Czeczeni, siedzą w areszcie od maja 2015, a prokuratura wciąż milczy

Japonia wraca do życia po tsunami
Teiichi nie chce wymawiać słów: trup, szczątki, pobojowisko, trumna. Dlatego pisze po angielsku. Angielskiego nie rozumie. Sprawdza, czy obce słowa mniej bolą

Porozmawiaj ze Szwedem przez telefon
Zżera mnie ciekawość. Kto jest po drugiej stronie? Jak potoczy się rozmowa? Joanna Szyndler telefonuje do przypadkowych Szwedów, a razem z nią 160 tysięcy osób

Chleb, Biblia, mleko. Apartheid na zdjęciach osobistego fotografa Nelsona Mandeli
Miałem szczęście, dziennikarze upominali się o mnie, nie byłem więc tak bity jak inni więźniowie. Oni byli bici codziennie. Co noc. Rozmowa z Peterem Magubane

jakub-korhauser

wyborcza.pl

 

c2yb6wixaaeouzz

Ma już radio, telewizję i uczelnię, ale wciąż mu mało. O. Rydzyk ogłosił powstanie nowego „dzieła”

22.01.2017

Ojciec Tadeusz Rydzyk nie zwalnia tempa. Do całego wachlarza jego inicjatyw dołącza właśnie kolejna. Dyrektor Radia Maryja ogłosił na jego falach powołanie do życia Instytutu im. św. Jana Pawła II „Pamięć i Tożsamość”.

Tworzone od ćwierć wieku imperium o. Tadeusza Rydzyka poszerza zakres działalności. Do takich „dzieł”, jak radio, telewizja, gazeta, szkoła wyższa i geotermia, dołączy ośrodek badawczy. Nosi on nazwę Instytut im. św. Jana Pawła II „Pamięć i Tożsamość”.
Ale wbrew temu, co wskazuje nazwa, nie będzie się zajmował analizą dorobku polskiego papieża. Instytucja ma dokumentować przypadki Polaków pomagających prześladowanym podczas II wojny światowej Żydom.

– Już zaczęliśmy tę współpracę. Już mówimy o tym studentom, rozmawiamy z władzami uczelni, z o. rektorem, z wszystkimi. I mamy plany – mówił na antenie swojej rozgłośni redemptorysta. Nie ma wątpliwości, że „dzieło” ministerialnymi pieniędzmi wesprą politycy PiS. Tak, jak wielokrotnie czynili to od przejęcia władzy.

źródło: Radio Maryja

ma-juz

naTemat.pl

Donald Trump wysoko na skali. Rządzą nami psychopaci

Paweł Smoleński, 21 stycznia 2017

Kevin Dutton

Kevin Dutton (Fot. PAUL WILLIAMS)

Nie twierdzę, że tylko czystej krwi psychopata nadaje się na polityka. Ale wygrywanie za wszelką cenę to przejście na ciemną stronę mocy. Z Kevinem Duttonem rozmawia Paweł Smoleński.

PAWEŁ SMOLEŃSKI: Kim jest psychopata?

KEVIN DUTTON*: W potocznym mniemaniu to Hannibal Lecter z „Milczenia owiec”. Dla nauki to ktoś, kto ma bardzo określone cechy osobowości: musi być bezwzględny, nieustraszony, impulsywny, pewny siebie, skupiony na celu, opanowany, odporny psychicznie, ale też dobrze by było, gdyby był uroczy, charyzmatyczny, atrakcyjny dla sporej grupy ludzi. Musi mieć zaburzenie empatii i jakoś kulawe sumienie, które nie pozwala mu odczuwać winy. Psychopaci są znani głównie z braku poczucia winy. Cokolwiek zrobią, winien jest ktoś inny. Takich ludzi jest całkiem sporo, sprawdzają się w różnych zawodach, od menedżerów po dziennikarzy. Niekoniecznie są to ludzkie potwory.

Wszystkie cechy psychopatyczne można wykorzystywać z różnym natężeniem, a niektóre nie są wcale destrukcyjne dla otoczenia. Nawet bezwzględność, choć źle brzmi, nie musi być zła, a tym bardziej pewność siebie albo charyzma i odwaga. Zależy to od kontekstu i sytuacji. W tym sensie psychologia wyróżnia dobrych i złych psychopatów. Ci dobrzy nie muszą być nieszczęściem dla innych. Źli najczęściej są.

Kandydaci na prezydenta USA mają… pewne cechy psychopatów

Jaka jest między nimi różnica?

– Dobry psychopata będzie używać cech swojej osobowości tak, aby przyniosło to korzyści społeczności, w której funkcjonuje, umie się powstrzymywać, gdy trzeba. Tylko od jego pozycji społecznej zależy, jak wielkiej grupy ludzi będą dotyczyć jego działania.

Zły psychopata myśli jedynie o swojej satysfakcji, nie interesują go inni ludzie. Nie chce się zaadaptować, jest bardziej impulsywny, a jeśli czegoś chce, musi to zdobyć natychmiast, niezależnie od kosztów, których z reguły sam nie ponosi.

Wyobraźmy sobie osobowość człowieka, która jest niczym muzyczny stół mikserski, a psychopatyczne cechy to pokrętła, które możemy regulować. Coś podkręcimy, coś zmniejszymy, układ różnie rozkręconych potencjometrów tworzy różne osobowości, tak samo jak wydobywa różne dźwięki.

Definicja psychopaty świetnie przystaje do polityków.

– W niektórych zawodach pokrętła osobowościowe muszą być bardziej podkręcone. Sprawny polityk powinien być zdolny np. do podejmowania trudnych decyzji pod wielką presją. Musi umieć odpowiadać na różne wyzwania – od wojny, ataku terrorystycznego po katastrofy naturalne. Musi wierzyć w siebie, bo inaczej nie pociągnie za sobą ludzi. Musi być zdolny do okazywania żalu i empatii, powinien umieć płakać nad ludźmi i z ludźmi, którzy nic go nie obchodzą, a nawet denerwują i odrzucają. Prezydent USA Theodore Roosevelt powiedział, że najlepszy polityk to ten, który powtarza to, co ludzie myślą, robi to jak najczęściej i jak najgłośniej.

Żeby w ogóle ubiegać się o jakiś urząd, trzeba mieć nieprawdopodobną pewność siebie. Trzeba wierzyć, że się potrafi coś zrobić lepiej niż inni, i być bardzo zorientowanym na cel. Przydaje się wielka odporność psychiczna i pewnego rodzaju bezwzględność, bo trzeba radzić sobie z ludźmi, którzy cię nie lubią, nie szanują, są twoimi przeciwnikami.

Zło. Dlaczego tak nas pociąga?

Perfekcyjnym politykiem, choć na szczęście fikcyjnym, jest Frank Underwood z „House of Cards”: skupiony na władzy kłamca, intrygant, manipulator i zabójca.

– Jest pan pewien, że to tylko fikcja? Ponad ćwierć wieku temu Michael Dobbs, były wiceprzewodniczący Partii Konserwatywnej, dożywotni członek Izby Lordów, bliski współpracownik Margaret Thatcher, napisał powieść. Książka i serial BBC spotkały się ze znakomitym przyjęciem.

Michael jest moim przyjacielem. Spytałem go, jaki polityk był pierwowzorem Franka Underwooda, który w brytyjskiej wersji nazywa się Francis Urquhart. Powiedział z przekąsem, że nikt szczególny, ale też, że Urquhart nie jest postacią zmyśloną, za to złożoną z kilku różnych ludzi, których Dobbs doskonale znał z brytyjskiej polityki. Psychopatyczna postać wykreowana przez Michaela jest bardziej prawdziwa, niż nam się wszystkim wydaje.

Osobowość psychopatyczna pomaga odnieść sukces w polityce. Widać to dramatycznie w wielu krajach.

Sukces osiągają ludzie, których jeszcze parę lat temu nazwalibyśmy szarlatanami.

– Nigdy nie wierzyłem, że stać nas na Brexit. Ale zafundowaliśmy sobie wyjście z Unii, bo uwierzyliśmy szarlatanom.

Nie twierdzę, że tylko czystej krwi psychopata nadaje się na polityka. Uważam jedynie, że właściwości charakteru, które mają polityczni szarlatani, muszą występować w odpowiednim kontekście, na właściwym poziomie, a wtedy stają się niebezpieczne.

Niestety, czasami mamy do czynienia z przeskalowaniem cech psychopatycznych u polityków. Można to porównać z zawodowym sportem, który też straszliwie się zdegenerował. Coraz częściej zdarzają się ujawnione przypadki niedozwolonego dopingu. Wygrywanie za wszelką cenę to nagięcie zasad. Gdy zbliżamy się do kresu dozwolonego, po prostu korzystamy ze wszystkich możliwości, choć może być w tym brutalność i bezwzględność. Gdy przekraczamy normy, a granica jest zazwyczaj bardzo cienka, przechodzimy na ciemną stronę mocy. W polityce jest tak samo.

Jak stworzyć zamachowca. Przepis naukowy

Analizował pan profil psychologiczny Donalda Trumpa.

– Podczas przedbiegów do wyborów „Scientific American”, pismo bardzo poważne, poprosił mnie o opisanie czterech kandydatów: Hillary Clinton, Donalda Trumpa, Berniego Sandersa i Teda Cruza. Wiedziałem, że gazeta i ja musimy ważyć każde słowo, żeby się nie narazić na procesy.

Poprosiłem mojego przyjaciela, korespondenta BBC w USA, który zna wszystkich kandydatów od wielu lat, także prywatnie, o wypełnienie kwestionariuszy. Z testu wynikło, że Trump bardzo wysoko sytuuje się na psychopatycznej skali, zarówno po dobrej, jak i po złej stronie. To było bardzo zabawne, gdy tytuły w brytyjskiej prasie, powołując się na „Scientific American” i nie rozumiejąc kontekstu, ogłosiły: „Trump jest bardziej psychopatyczny od Hitlera”.

To prawda, jeśli spojrzymy na kwestionariusz. Hitler był zadufany w sobie ponad przeciętność, skupiony na sukcesie, bezwzględny, nie czuł empatii. Ale też był człowiekiem zupełnie nieodpornym na stres, nie potrafił zachować zimnej krwi, gdy wkoło niego waliło się i paliło. To najgorszy rodzaj psychopaty: narcyz, dręczyciel, zachęca do przemocy, również dlatego, że nie umie radzić sobie z własnym lękiem.

Trump osiągnął wysoki wynik we wszystkich wskaźnikach określających psychopatę. Jest opanowany, umie zachować zimną krew, więc nie jest tak niebezpieczny. Kiedy „Scientific American” opublikował mój artykuł, a brytyjskie gazety dały sensacyjne tytuły, zaczęło się piekło. Dostawałem po sto obraźliwych maili dziennie, całkiem poważnie straszono mnie śmiercią.

Polska polityka jest zorganizowana przez katastrofę komunikacyjną sprzed sześciu lat. Nie udała się wspólna narodowa żałoba, a znaczna część wyborców uważa, że był to polityczny zamach, choć nie ma na to żadnego dowodu. Dlatego wielu Polaków powie, że rządzą nami psychopaci i tropiciele spisków, ale dla innych to odkrywcy prawdy.

– Polską katastrofą sprzed lat nikt się nie interesuje. Sorry, ale świat ma na głowie ważniejsze sprawy.

Mogę powiedzieć tylko tyle, że pozycja polityków na całym świecie zjeżdża po równi pochyłej. Zaufać politykowi to tak, jak wejść na jezdnię na czerwonym świetle. Daję głowę, że brytyjscy adwokaci Brexitu nie byli przekonani, iż to dobre rozwiązanie dla Wielkiej Brytanii, lecz dostrzegli szansę, że kampania na rzecz wyjścia z UE może im się opłacić. To właśnie tzw. źli psychopaci, których cele stoją w sprzeczności z interesem społecznym.

Ale jest również tak, że politycy nie doceniają inteligencji swoich wyborców.

Szarlatanów wybierają ludzie, którzy wierzą w cuda, mający poczucie krzywdy i wykluczenia.

– Politycy bez skrupułów umieją tak formułować argumenty, żeby jak najbardziej wiarygodnie mijać się z prawdą. Schlebiają, pieszczą ucho, dogadzają słowem, stwarzają możliwość chwilowego ulotnienia się frustracji. Trump wykorzystał „białą męską tożsamość” swoich potencjalnych zwolenników w kontrze do obcych, przyjezdnych, kolorowych. W Zjednoczonym Królestwie referendalny slogan brzmiał: „Odzyskajmy kontrolę”, czyli znów my kontra oni, odbierający nam miejsce we własnym kraju.

Kiedy człowiek ma do przyswojenia wiele informacji, jak w przypadku wyborów prezydenckich albo Brexitu, naturalną tendencją jest szukanie dróg na skróty. Trump i politycy namawiający do Brexitu maksymalnie uprościli przekaz. Mózg chwyta czarno-białą argumentację, choć za chwilę może się okazać, że to kłamstwo.

Jeden z najznamienitszych brytyjskich adwokatów powiedział mi: „Kevin, ludzki umysł nie lubi komplikacji, informacja podróżuje jak prąd w obwodzie, biegnie zawsze po linii najmniejszego oporu. Umysł woli jasne sytuacje, lepiej się w nich czuje. Nie ma znaczenia, czy człowiek ten jest murarzem czy sędzią, tak samo jak nie ma znaczenia, czy skuteczny adwokat mówi prawdę, czy nie. Ważne, czy mówi prosto, czy umie przekonać ławę przysięgłych do swojej prawdy”. To przypadek Trumpa, Brexitu, ale też ISIS. Niby nie mają ze sobą nic wspólnego, ale tak naprawdę mają wspólne wszystko.

Za prostotą postrzegania spraw skomplikowanych zawsze stoi kłamstwo.

– Czyli narzędzie psychopaty. Kto uwierzył, że Brexit poprawi brytyjską służbę zdrowia, co obiecywano przed referendum, boleśnie się rozczarował, bo dzień później ci sami ludzie mówili, że czegoś nie doszacowali, więc nie będzie lepiej. Gdy Trump wprowadzi się do Białego Domu, okaże się, że z muru na meksykańskiej granicy nic nie wyjdzie. Ale te absurdy niekoniecznie muszą być widoczne, dopóki ktoś ich nie przetestuje.

Szaleństwo politycznych kłamstw i radykalizm dominują. Polityczne centrum nie ma racji bytu. W Ameryce, w Wielkiej Brytanii, w Holandii, w Polsce. Tylko radośni optymiści mogą mieć nadzieję, że dzisiejszy świat nie wygląda jak w latach 30. XX wieku, kiedy w Europie mościł się faszyzm. Gdy pomyślimy o ewolucji ludzkości, okaże się, że już w prehistorii człowiek żył w grupie, bo było to bezpieczniejsze, i miał taki sam mózg, takie same emocje jak dzisiaj. Miliony lat później wszystko w naszych głowach układa się tak samo. Ciągle są oni i my. My – ci lepsi, wewnątrz grupy, oni – wrogowie.

Tyle że dysponujemy innymi narzędziami, by wymuszać swoją wolę.

– Ale politycy, jak szefowie praludzkich plemion, manipulują tymi samymi czynnikami psychiki. Podstawowe instynkty są równie ważne jak miliony lat temu. Bezrozumny pęd człowieczego stada nadal może być wykorzystywany. Mogę mówić o faktach lub zagrać na emocjach, czyli argumentach pierwotnych, w których mieści się również „my – oni”. To bardzo często jest skuteczniejsze, choć było używane wiele razy.

Co znaczy tylko tyle, że wyborcy się nie uczą, a politycy świetnie o tym wiedzą.

– Ludzie zapominają, dlaczego więc politycy mają nie korzystać z tych samych sztuczek? Brakuje ludzi, którzy mogą objaśnić wyborcom: zatrzymaj się, pomyśl dwa razy, może ten i ten cię naciąga, kłamie, takie sytuacje zdarzały się wcześniej i nic dobrego z nich nie wynikło. Opinia publiczna po prostu nie wie, co jest grane.

Nastała złota era dla psychopatów w polityce?

– Jak najbardziej. Tradycyjne media i internet, w którym każdy jest najmądrzejszy, mają to samo znaczenie dla kształtowania opinii. Ekstremalna prawica i lewica, ekstremalne rozumienie religii walczy o społeczną świadomość bez kontry ze strony rozsądku. Psychopatów zawsze przyciągają skrajności, podział na czarne i białe. Żyjemy w bardzo niebezpiecznych czasach.

*Kevin Dutton – ur. w 1967 r., brytyjski psycholog społeczny, badacz psychopatii, pracownik Oksfordu i Cambridge. Autor książek, m.in. „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces”. Jego program „Noc psychopaty” w Channel 4 gromadzi niemal milionową widownię

 

brytyjski

wyborcza.pl

Wywiad z Beatą Szydło. Padły trzy ważne pytania, na które premier nie odpowiedziała

lulu, 22.01.2017

Beata Szydło

Beata Szydło (fot. Kuba Ociepa / Agencja Gazeta)

Krytyka opozycji, pochwała 500+ – to stałe punkty w wypowiedziach rządzących. Pojawiły się i tym razem, w wywiadzie z premier. My jednak zwróciliśmy uwagę na pytania, na które szefowa rządu nie chciała odpowiadać.

 

Dziennikarze „Pytania na śniadanie” w Radiu ZET i Polsat News odwiedzili dziś Beatę Szydło w jej rezydencji. Rozmowa szła jak po grudzie, a szefowa rządu unikała jasnej odpowiedzi na ważne pytania.

1. Co z wrakiem Tupolewa?

Z wywiadu nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego na temat powrotu do Polski wraku tupolewa. Prawo i Sprawiedliwość podczas kampanii wyborczych mówiło o sprowadzeniu wraku tupolewa do Polski jako o priorytecie przyszłego rządu. Padały nawet konkretne propozycje rozwiązań. CZYTAJ WIĘCEJ >>>

– Uda się w tym roku odzyskać wrak Tu-154M? – zapytał dziennikarz Łukasz Konarski z Radia ZET.

– Cały czas te zabiegi będą trwały, zobaczymy. Bardzo aktywna jest tutaj dyplomacja. Musi być wola z dwóch stron – zaczęła premier Szydło.

– Co konkretnie zrobiono? W jaki sposób zabiegaliśmy? – dopytywał dziennikarz.

Pan minister Waszczykowski poprzez działania dyplomatyczne jest bardzo aktywny i cały czas podejmujemy tutaj te kroki. Nie mogę powiedzieć tutaj o szczegółach

– stwierdziła wymijająco Szydło. I dodała, że wiele zależy od wsparcia ze strony międzynarodowej, w tym Donalda Trumpa. – Na pewno będziemy konsekwentnie w tym kierunku podążali, żeby wrak wrócił do Polski, dlatego że to jest nie tylko ważny dowód, bardzo ważny, ten najważniejszy dowód w sprawie katastrofy smoleńskiej, ale to jest przede wszystkim własność Polski – powiedziała Szydło.

2. „Przegląd resortów” tylko na pokaz? Plany na 2017 r.?

– Mamy przegląd resortów, który pani zainicjowała. Czy to jest pani ucieczka do przodu? Bo nie będzie dymisji, więc po co to? – pytała Beata Lubecka z Polsatu. Zwróciła uwagę, że „przeglądowi” (jak nazwał to PiS) towarzyszy „ofensywa medialna”.

– Nie mam powodu uciekać do przodu, ani rząd nie ma powodu uciekać do przodu, ani PiS. Jesteśmy konsekwentni w realizacji projektów. (…) Spotykamy się z ministrami, bo jest początek roku, bo trzeba zaplanować nowe zadania i podjąć decyzję, co będzie priorytetem. Trzeba ocenić ministrów i to, czy resorty funkcjonują tak, jak chcielibyśmy, żeby funkcjonowały – odpowiedziała Beata Szydło.

Ponieważ niewiele z tego wynika, dziennikarka zaczęła dopytywać o jeden sukces resortu Morawieckiego. – Tamten rok był trochę stracony. Podatek handlowy? Niewypał. Podatek Jednolity? Niewypał – wymieniała. – Jakie zadanie mu (Morawieckiemu) pani postawi? – chciała wiedzieć.

Na to pytanie także premier nie odpowiedziała. Stwierdziła, że Morawiecki zaproponuje priorytety na ten rok i kontynuowała: – Plan odpowiedzialnego rozwoju jest realizowany. Odbudowa przemysłu, repolonizacja banków – to się stało…

– … ale jedna rzecz, którą ludzie odczują na swojej skórze? – próbowała przerwać Lubecka.

– Z drugiej strony mamy nowe technologie i wreszcie mamy też kwestie systemu podatkowego. Ja nie określam tego, że to był stracony rok i źle przygotowane propozycje. Dyskusja się toczyła. Być może w przypadku jednolitego podatku była zbyt wcześnie zaprezentowana – ciągnęła Szydło.

Dziennikarka Beata Lubecka: – Jedna rzecz, która w roku 2017 się wydarzy?

Premier Beata Szydło: – A to jutro pani redaktor na konferencji powiem, kiedy pan premier Morawiecki przedstawi mi swój plan i ustalimy, co będzie tym priorytetem.

3. PiS chce podwyższyć próg wyborczy?

– Czy planowane jest podniesienie progu wyborczego w wyborach parlamentarnych do 10 proc.? Czy macie takie plany? – pytali Szydło dziennikarze.

– W tej chwili rozmawiamy o wyborach samorządowych… – zaczęła premier.

– Ale pojawiły się takie informacje w przestrzeni publicznej, więc chcemy albo je potwierdzić, albo zdementować – wyjaśniła Lubecka.

– W przestrzeni publicznej pojawia się wiele informacji, z których niewiele okazuje się później prawdziwymi – oceniła premier.

– Ale tak, czy nie? – dociskała Lubecka.

– Dzisiaj rozmawiamy przede wszystkim o zmianach w ordynacji samorządowej – ucięła Szydło.

PiS twierdził, że po dojściu do władzy odzyska wrak tupolewa. Zapytaliśmy polityków partii, co przez rok zrobili w tej sprawie:

 wywiad

gazeta.pl

Premier: Manifestacje przeciwko PiS nie były akcjami pokojowymi

Anna Popiołek, PAP, 22 stycznia 2017

Protesty przed Sejmem w nocy z 16 na 17 grudnia - interwencja policji

Protesty przed Sejmem w nocy z 16 na 17 grudnia – interwencja policji (Fot. Maciej Jazwiecki / Agencja Gazeta)

Manifestacje przeciwko PiS i rządowi nie były akcjami pokojowymi, tam było dużo agresji, złych emocji – mówiła w niedzielę premier Beata Szydło. Jej zdaniem, na manifestacje na Wawelu przychodzą bardzo agresywne osoby, które chcą przejąć władzę w Polsce.

W sobotę prezes PiS Jarosław Kaczyński mówił w Radiu Łódź, że „w najmniejszym stopniu nie przejmuje” się protestami KOD towarzyszącymi jego spotkaniom w regionie. – Tym bardziej że, patrząc na twarze tych osób – to jest tylko domysł – ale obawiam się, że niektórzy z nich byli pracownikami dawnych organów bezpieczeństwa. Z kolei wydaje mi się, że widać tam też twarze osób specjalnej troski – mówił lider PiS.

W niedzielę z kolei – podczas spotkania z działaczami PiS w Opolu – zapowiedział, że już dzisiaj należy podjąć działania, aby dobrze przygotować się na wybory samorządowe. Mówił, że „struktura przygotowująca wybory samorządowe musi być dynamiczna”, a w jej skład mają wejść osoby, które po raz pierwszy są w Sejmie i Senacie. Jego zdaniem zmiana ordynacji wyborczej zawiera dwa elementy: techniczno-zabezpieczający i merytoryczny. Celem dwukadencyjności – jak wyjaśnił – „jest ograniczenie układów, które mogły powstać przez lata”.

W niedzielę do słów prezesa PiS odniosła się w wywiadzie dla Radia ZET i Polsat News premier Beata Szydło. Powiedziała, że ostatnio miała okazję widzieć różne manifestacje organizowane przez KOD, Nowoczesną, Platformę, akcje przeciwko PiS, przeciwko rządowi.

– I to nie były akcje pokojowe, tam było dużo agresji, tam było mnóstwo złych emocji. Byłam na Wawelu z premierem Kaczyńskim w ubiegłym i tym miesiącu, i to nie są osoby, które przychodzą z wyciągniętą ręką do dialogu, przychodzą bardzo agresywne osoby, które chcą po prostu przejąć władzę w Polsce, które chcą, żeby rząd został obalony – mówiła Szydło, która towarzyszyła prezesowi PiS w czasie wizyty przy grobie jego brata prezydenta Lecha Kaczyńskiego z okazji miesięcznicy jego pogrzebu.

Zobacz: Protest przeniósł się po Sejm. Pomimo mrozu, atmosfera była gorąca

Antyrządowe protesty pod Sejmem

W połowie grudnia marszałek Sejmu wyrzucił z obrad Sejmu posła opozycji, posłowie PiS przenieśli się do Sali Kolumnowej i tam – zdaniem opozycji nielegalnie, bo bez wymaganego kworum oraz z licznymi wątpliwościami co do prawidłowego liczenia głosów – przyjęli budżet. Opozycja stanęła też w obronie mediów, bo rząd chciał ograniczyć obecność dziennikarzy w parlamencie.

Pod Sejmem wybuchły antyrządowe protesty. Wykluczenie z obrad posła Platformy Obywatelskiej i chęć ograniczenia wolnych mediów ściągnęły pod parlament tysiące ludzi. Demonstranci próbowali blokować wyjazd z Sejmu przedstawicieli rządu i posłów PiS.

W tym samym czasie posłowie PO i Nowoczesnej okupowali salę plenarną Sejmu. Protest opozycji trwał do połowy stycznia. Mimo to nie udało się im dojść do porozumienia z rządem. Domagali się powtórzenia głosowań nad ustawą budżetową, na co nie chciał się zgodzić lider PiS.

Szydło: Wszystko zależy od polityków opozycji

Zdaniem premier Szydło „awantura” wywołana przez posłów PO i Nowoczesnej miała doprowadzić do destabilizacji państwa i przejęcia władzy. – Bardzo bym sobie życzyła, żeby opozycja w Sejmie rozpoczęła normalną pracę w parlamencie – powiedziała premier. Pytana, czy zaprosi na rozmowy liderów opozycji, podkreśliła, że chciałaby, by emocje opadły, „natomiast wszystko zależy od polityków opozycji”.

Mówiła, że PiS wychodził z propozycjami „wyjścia z pata politycznego i nie zostało nic przyjęte, wszystko było odrzucane, była ciągła awantura”. – My jesteśmy do tych rozmów gotowi, pokazaliśmy to już w czasie tych grudniowych dni, ale rozmowy muszą chcieć wszystkie strony. Jeżeli my po raz kolejny mamy usiąść do stołu, po czym politycy Platformy i Nowoczesnej pobiegną pod Sejm i zaczną buntować ludzi, zaczną organizować kolejne awantury, to będzie trudno ten dialog osiągnąć – komentowała Szydło.

Policja opublikowała wizerunki protestujących

W środę warszawska policja opublikowała wizerunki 21 osób, które protestowały pod Sejmem w połowie grudnia, gdy blokowano wyjazd posłów PiS. Policja poinformowała, że prowadzi śledztwo „w sprawie wydarzeń związanych z naruszeniami porządku prawnego przed gmachem Sejmu”.

Tego samego dnia minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak mówił, że pod Sejmem doszło do „próby wywołania zamieszek”. – Policja zidentyfikowała już 80 osób w Warszawie. Te osoby, których zdjęcia są publikowane… jest prośba, aby same się zgłosiły albo… aby ustalić ich tożsamość. By odpowiedziały za to, że dopuściły się złamania prawa – mówił podczas konferencji prasowej.

W odpowiedzi na ten krok na poniedziałek 23 stycznia na godz. 17 zaplanowano protest pod pałacem Mostowskich, przed Stołeczną Komendą Policji. – Cała ta akcja PiS-owskiej prokuratury służy tylko zastraszeniu nas wszystkich, zarzuty przeciwko nam są kuriozalne – przekonuje były dziennikarz Przemysław Wiszniewski, zachęcając wszystkich do udziału w poniedziałkowym proteście.

premier

wyborcza.pl

STANISŁAW SKARŻYŃSKI, 21 STYCZNIA 2017

Fałsz w ustach głowy państwa. „Szczyt w Warszawie podjął decyzję o wzmocnieniu wschodniej flanki”

Prezydent Andrzej Duda w RMF FM powtórzył nieprawdę o ustaleniach szczytu NATO w Warszawie. Nieprawdę, której celem jest utwierdzanie słuchaczy w fałszywym przekonaniu, że to rządom PiS Polska zawdzięcza siły sojusznicze stacjonujące w Polsce. W rzeczywistości tę decyzję podjęto w Newport w Walii w 2014 roku

Dowodzi tego punkt siódmy dokumentu „Deklaracja szczytu walijskiego, złożona przez Szefów Państw i Rządów uczestniczących w posiedzeniu Rady Północnoatlantyckiej w Walii 5 września 2014 r.”. W punkcie siódmym głosi ona, że „środki zapewniania bezpieczeństwa obejmują ciągłą obecność w powietrzu, na lądzie i na morzu oraz znaczące ćwiczenia wojskowe we wschodniej części Sojuszu – obie na zasadzie rotacyjności”.


Przeczytaj też:

PiS zapomniało, jak cielęciem było. Historia baz NATO w Polsce

STANISŁAW SKARŻYŃSKI  2 SIERPNIA 2016


W 2014 i 2015 roku PiS było zresztą przeciwne ustaleniom szczytu NATO w Newport. W kampanii wyborczej Andrzej Duda mówił o potrzebie wypowiedzenia porozumienia NATO-Rosja z 1997 roku i ulokowania w Polsce stałych baz NATO (takie są m.in. w Niemczech). Z tych planów nic nie wyszło, a w lutym 2016 roku prezydent pogodził się z koncepcją półrocznych zmian wojskowych, której efektem jest to, że w krajach wschodniej flanki stale obecni są żołnierze państw Sojuszu. W Warszawie nie podjęto więc decyzji, a ustalono szczegóły wymagane do realizacji planu z Newport.

To, że kolejny szczyt NATO odbędzie się w Warszawie także zapisano właśnie w deklaracji podsumowującej szczyt w Newport. Zatem i tego faktu PiS nie może zapisać na swoje konto.

Politykom PiS to nie przeszkadza – nieprawdę o postanowieniach szczytu NATO  w Warszawie powtarzają jeden po drugim. OKO.press przyłapało już na tym m.in. szefa dyplomacji, Witolda Waszczykowskiego, oraz wiceministra obrony narodowej, Bartosza Kownackiego.

OKO.press

Studenci zapowiadają protesty

Studenci zapowiadają protesty

Na środę 25 stycznia studenci wielu polskich środowisk akademickich zaplanowali i zwołali – za pośrednictwem portali społecznościowych – protesty oraz manifestacje. Mają odbyć się m.in. w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu, Toruniu, Katowicach, Łodzi, Gdańsku, Szczecinie, Krakowie, a także w Brukseli.

Studenci spisali swoje postulaty w 11 punktach.
1. Chcemy żyć w państwie, w którym przestrzegane są przepisy Konstytucji i innych aktów prawnych.
2. Chcemy żyć w państwie, w którym instytuty badawcze i instytucje kultury są niezależne, a programy nauczania szkół i uczelni oparte są na wiedzy naukowej.
3. Chcemy żyć w państwie, w którym zagwarantowana jest wolność zgromadzeń i żadne z nich nie jest uprzywilejowane.
4. Chcemy żyć w państwie, w którym panuje tolerancja i wszystkie osoby są równe wobec prawa bez względu na płeć, pochodzenie, kolor skóry, orientację psychoseksualną, stopień niepełnosprawności.
5. Chcemy żyć w państwie, w którym ofiary przemocy są realnie chronione, mamy zagwarantowany dostęp do wszystkich praw reprodukcyjnych oraz utrzymane zostają standardy opieki okołoporodowej.
6. Chcemy żyć w państwie, w którym rząd nie izoluje Polski od Unii Europejskiej i nie ośmiesza jej na arenie międzynarodowej.
7. Chcemy żyć w państwie, w którym stanowiska obsadzane są na podstawie umiejętności i kompetencji, a nie przynależności partyjnej.
8. Chcemy żyć w państwie, w którym sami i same możemy decydować o sobie, własnym ciele, płodności, poglądach czy wyznaniu.
9. Chcemy żyć w państwie, które jest świeckie.
10. Chcemy żyć w państwie, w którym media są niezależne od władzy.
11. Chcemy żyć w państwie, w którym ministerstwo środowiska dąży do ochrony, a nie niszczenia polskiej przyrody”.

Kamil Zieliński, student UMCS, jeden z organizatorów manifestacji w Lublinie, mówi: – „Widzimy, w jaki sposób władza próbuje dyskredytować osiągnięcia wielu specjalistów i efekty dziesięcioleci prac różnych zespołów używając języka propagandy, zamiast merytorycznych argumentów” – mówi. – „Chcemy, by władza przestrzegała zarówno prawa, jak i zasad funkcjonujących w społeczeństwie. Jesteśmy częścią środowiska akademickiego, którego zdanie jest marginalizowane przy okazji konsultacji projektów reform”. Plan protestu zależy m.in. od zaangażowania w niego organizacji społecznych i inicjatyw niesformalizowanych, w tym inicjatyw feministycznych i przeciwnych proponowanej reformie edukacji. „Będziemy również wystawiać rządowi oceny do indeksu. Do każdej dziedziny, którą uznajemy za istotną, będzie komentarz, który pozwoli uczestnikom protestów podjąć decyzję o tym, jaka ocena powinna być wystawiona” – mówi Zieliński.

Studenci przygotowują transparenty i materiały promocyjne, które mają pojawić się w Lublinie. Proszą prywatne osoby o pomoc w drukowaniu ulotek i plakatów, ponieważ nie posiadają żadnych środków, pozwalających na dotarcie do szerszego grona odbiorców. Podjęli rozmowy ze związkami zawodowymi, wykładowcami uniwersyteckich i organizacjami społecznym w sprawie poparcia ich protestu.

studenci

koduj24.pl

Jacek Kurski stoi za aferą taśmową

Jacek Kurski stoi za aferą taśmową

Zbigniew Stonoga, który ujawnił aferę taśmową, twierdzi, że akta w tej sprawie otrzymał od Jacka Kurskiego – obecnego szefa telewizji narodowej. „To była akcja, która odbyła się wspólnie i w porozumieniu z Prawem i Sprawiedliwością”. Stonoga powiedział, że akta afery otrzymał od Jacka Kurskiego 7 czerwca 2015 roku. Jej konsekwencją była m.in. dymisja ówczesnego marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego i kilku polityków PO.

Stonoga był gościem programu „Skandaliści” w Polsat News. Na pytanie, dlaczego właśnie jemu dano te materiały, odparł, że m.in. dlatego, iż „umówił się”, że w kampanii prezydenckiej poprze Andrzeja Dudę. To miała być tzw. gentelmeńska umowa, którą zaproponował mu Adam Kwiatkowski, obecnie szef gabinetu politycznego prezydenta. Stonoga tłumaczył prowadzącej program: – „No bo, wie pani, 118 wyroków uniewinniających i stwierdzone przez Sąd Najwyższy 3,5-letnie nielegalne pozbawienie wolności, to nikt tego w Polsce nie ma. I ponieważ pan jest aż 16-krotnie skazany za znieważanie funkcjonariuszy publicznych, to jeśli pan Dudę poprze, a on zostanie prezydentem, to zostanie pan ułaskawiony poprzez zatarcie skazań”. Stonoga twierdzi, że ma dowody na to, o czym mówi.

Dodał też, że czeka na wybory samorządowe, bo wówczas pokaże „szerokiej publiczności, kto to Kaczyński. To jest moje marzenie, ja czekam na te wybory. (…) W Polsce tak ciepło jeszcze nie było. (…) Będzie gorąco” – powiedział Stonoga.

bt

Źródło: polsatnews.pl

jacek-kurski

koduj24.pl

Jeśli ktoś jeszcze ma ochotę pyskować na Wałęsę, to niech najpierw spróbuje podyskutować z Panią Profesor Joanną Penson – nie zdzierży!

c2vqwcwxuaez7sk

A to taka swoista aleja gwiazd w hotelu Windsor. Hotel ten w Jachrance jest najczęściej odwiedzanym miejscem przez PIS.

c2xn6gaxuaahuo3

 

radoslaw-sikorski

Apel GW do mediów: Zepchnijmy w cień, w niebyt .ego. Odbierzmy mu fikcyjne znaczenie. Niech zniknie w masie zwykłych posłów.

c2xmkwfw8ae5gfz

 

jakub-urbanski

Dorn: czuję krew w powietrzu

Dorn: czuję krew w powietrzu

Każdej z 21 osób, znajdujących się przed Sejmem 16 grudnia ub. r., której wizerunek upubliczniono w słynnych „listach gończych”, policja musi teraz udowodnić konkretne przestępstwo, w sprawie którego toczy się śledztwo. Jeśli tak się nie stanie – zdaniem byłego marszałka Sejmu Ludwika Dorna – pokrzywdzeni powinni udać się do sądu.

Dorn przypomina, że postępowanie dotyczy m.in. blokowania wyjazdu posłów i przedstawicieli rządu przez manifestujących przed budynkiem. – „Gdyby to o mnie chodziło, wytoczyłbym protest cywilny o zniesławienie (…). To nie jest tak jak napisała policja, że doszło do naruszeń prawa, a te osoby miały z tym związek” – powiedział Dorn i dodał: „Czuję krew w powietrzu. I to krew nie tych manifestujących przed Sejmem, lecz rządzących, którzy zaryzykowali upokorzenie i śmieszność – posuwając się za daleko. Błędy w walce politycznej trzeba tymczasem wykorzystywać” – podkreślił były polityk PiS.

Podstawowy błąd taktyczny w tej sprawie zarzucił samemu Kaczyńskiemu, który pierwszy nazwał przestępstwem blokowanie wyjazdu posłów z Sejmu. – „Prezes nie pomyślał, że jak mówi „przestępstwa”, to posuwa się za daleko i może być z tego pewien kłopocik” – stwierdził Dorn i zwrócił uwagę na fakt, że od razu prokurator generalny i minister spraw wewnętrznych zaczęli też mówić o „przestępstwie”, a premier – o puczu. – „Pewnie usłyszała od prezesa, że ma mówić o puczu, bo sama by na takie coś nie wpadła. To też można wykorzystać, ale już nie przed sądami, a jedynie w celu ośmieszania obozu władzy” – uznał. Użytek z tego – zdaniem Dorna – powinna zrobić opozycja, składając wniosek na najbliższym posiedzeniu Sejmu o informację w sprawach bieżących i żądając od szefowej rządu relacji „w sprawie postępów w wykrywaniu winnych puczu.

Stosowanie się do życzeń posła Kaczyńskiego, za którym minister Błaszczak bezkrytycznie powtarza, że wskazane osoby popełniły przestępstwa, zapędza ich wszystkich w ślepą uliczkę” – zauważył Dorn. – „Najgorsze, że w pełni jest świadoma tego faktu zarówno policja, jak i prokurator generalny. Stąd to nerwowe przerzucanie „gorącego kartofla” między policją a prokuraturą. Oni już wiedzą, że ta sprawa może się dla nich źle skończyć. Obóz władzy tak bardzo uwierzył we własną propagandę, że łatwo go teraz upokorzyć i ośmieszyć, co mu się należy – skonkludował Ludwik Dorn.

koduj24

koduj24.pl

Straszak Mariusz Błaszczak

Szef MSW dostał od Kaczyńskiego polecenie, by z farsy PiS-owskiego autorytaryzmu uczynić tragedię. W tych, którzy śmieją się, słysząc pogróżki o „konsekwencjach karnych czekających uczestników puczu”, ma obudzić autentyczny strach.

Błaszczak w roli silnego człowieka stara się, jak może. Wymusza na niechętnej policji coraz twardsze interwencje wobec ludzi protestujących przeciw władzy PiS. Zniechęca ją zaś do działań wobec kiboli czy narodowców, których partia Kaczyńskiego chce uczynić swymi sojusznikami. Zastrasza uczestników protestów pod Sejmem i pod Wawelem poprzez publikowanie ich portretów – wraz z wezwaniem do stawienia się lub wskazania policji miejsca ich pobytu. Wypowiada się przeciw imigrantom, jeśli wcześniej tak samo wypowie się prezes. I milczy w sprawach trudnych, dopóki prezes nie przedstawi swego stanowiska.

636206790557939296

Czy Błaszczak jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu? Czy da się z niego zrobić choćby cień Kiszczaka?

Odpowiedź z pozoru wydaje się prosta – nie. Błaszczak jest człowiekiem bez właściwości, bez charakteru, wydaje się, że nawet jego energia życiowa jest w całości pożyczona od Kaczyńskiego. Ale z drugiej strony właśnie dzięki temu cieszy się absolutnym zaufaniem najsilniejszej osoby w państwie. Może liczyć na kontakt i wsparcie w każdej chwili. Czy jednak człowiek, który jest tylko cieniem innego człowieka, może zbudować autorytet swego obozu? Czy taki człowiek może wymusić na kimkolwiek strach?

szef-msw

 

c2xmhsnxcaekznq

 

kleofas-wieniawa

Newsweek.pl