Ziobro dementuje słowa Schetyny: „To wymysły mające zaogniać sytuację polityczną w kraju”
Ziobro dementuje słowa Schetyny: „To wymysły mające zaogniać sytuację polityczną w kraju”
– Nie jest prawdą to, co powiedział dziś pan Schetyna, że wczoraj zostało wszczęte postępowanie przeciwko panu prezesowi Rzeplińskiemu. Nie jest prawdą wypowiedź szefa PO, że dochodzi tutaj do jakichś działań niestandardowych – mówił dziś na konferencji prasowej Zbigniew Ziobro, dementując słowa Grzegorza Schetyny z porannej konferencji.
Jak dodawał minister sprawiedliwości:
„To wymysł pana Schetyny, który ma zapewne zaogniać sytuację polityczną w kraju, zamiast działać zgodnie z duchem porozumienia i wyciągniętą dłonią przez przedstawicieli rządu. Polacy chcą dobrych prac w Sejmie, zamiast toczyć jałowy spór wokół TK. Niestety dzisiejsza konferencja pana Schetyny wpisuje się w intencje opozycji, które służą podgrzewaniu sporu. Bo po prostu taki fakt, o którym mówił pan Schetyna, nie miał miejsca. Szef PO wprowadził [opinię publiczną] w błąd”
Ziobro podkreślił, iż do śledczych trafiły zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Prokuratura wszczęła w tej sprawie czynności sprawdzające. – Postępowanie sprawdzające zostało wszczęte. Tyle i tylko tyle. Prokurator nie mógł postąpić inaczej, bo popełniłby przestępstwo. A poza tym, oznaczałoby to, że są podwójne standardy, a prezes Trybunału jest traktowany inaczej niż inni. Wszyscy wobec prawa są równi, a prokurator powinien to prawo stosować – mówił minister.
Bez badań prenatalnych, nauczania o świadomej prokreacji, ale z karami za „dzieciobójstwo prenatalne”. Tego chcą organizacje pro-life
– Celem inicjatywy jest przywrócenie pełni praw człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem prawa do życia, osobom najsłabszym, które nie mogą samodzielnie się bronić. Jednocześnie projekt zapewnia realizację zasady równości wobec prawa i służy zakończeniu prawnej dyskryminacji ludzi w prenatalnym okresie ich rozwoju – przekonują w uzasadnieniu inicjatorzy zmian.
To Fundacja Pro – Prawo do Życia we współpracy z konserwatywnym instytutem Ordo Iuris. Podobny projekt obywatelski, choć nieco łagodniejszy, fundacja składała już w poprzedniej kadencji Sejmu. Wtedy jednak przepadł. PiS oburzał się wówczas, że koalicja PO-PSL nie szanuje głosu Polaków, bo podpisało się pod nim ponad 400 tys. obywateli.
Teraz inicjatorzy zmian ustawowych zarzucają marszałkowi Markowi Kuchcińskiemu (PiS), że też blokuje ich działania, opóźniając rejestrację komitetu inicjatywy ustawodawczej niezbędną do rozpoczęcia zbierania podpisów pod projektem.
Do pięciu lat więzienia za „spowodowanie śmierci dziecka poczętego”
Projekt zakłada zmianę samego tytułu obowiązującej ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży na o powszechnej ochronie życia ludzkiego i wychowaniu do życia w rodzinie.
Najważniejszym założeniem jest wprowadzenie całkowitego zakazu aborcji. Obecnie jest ona dopuszczalna w trzech sytuacjach: gdy ciąża zagraża życiu bądź zdrowiu kobiety, w przypadku ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu bądź gdy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego (np. gwałtu). Obowiązująca ustawa antyaborcyjna to wynik wypracowanego jeszcze w latach 90. kompromisu.
Pomysłodawcy wykreślają wszystkie te przypadki. W projekcie podkreślono, że „każdy człowiek ma przyrodzone prawo do życia od chwili poczęcia”, do kodeksu karnego zaś dopisano, że „dzieckiem poczętym jest człowiek w prenatalnym okresie rozwoju, od chwili połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej”.
Zgodnie z założeniami projektu zaś kto „powoduje śmierć dziecka poczętego, podlega karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu”. W nowej ustawie zamiast o (nazywanym przez autorów projektu „dehumanizującym”) „płodzie” mówi się już tylko o „dziecku poczętym”.
Kary dla „pomocników” i „podżegaczy” do „zabójstwa prenatalnego”
W przypadku nieumyślnego działania mowa o trzech latach pozbawienia wolności. Nie podlega karze lekarz w przypadku, gdy „śmierć dziecka poczętego jest następstwem działań leczniczych koniecznych dla uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa dla życia matki dziecka poczętego”. Wobec kobiety zaś sąd mógłby zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary bądź w ogóle odstąpić od jej wymierzenia.
W uzasadnieniu autorzy projektu piszą, że obecnie „ustawodawca kosztem życia dziecka chroni życie lub zdrowie matki”, że „uzurpując sobie władzę nad życiem, państwo władne jest wówczas odjąć ochronę życia kolejnym ‚bezużytecznym’ (z jego punktu widzenia) grupom ludnościowym”, wreszcie – że „dziecko w żaden sposób nie ponosi winy za czyn, którego ojciec wyrządził jego matce”.
Dlatego właśnie postulują konieczność karania za „prenatalne zabójstwo”. Ale co ciekawe, karom mieliby podlegać nie tylko lekarze, ale w ogóle wszyscy ci, którzy „udzielają pomocy w jego [czynu] popełnieniu lub do jego popełnienia nakłaniają”. Chodzi o „pomocników” i „podżegaczy”.
Bo nowe przepisy mają również przeciwdziałać aborcji farmakologicznej, „w szczególności szerzącemu się zjawisku dostępności farmakologicznych środków poronnych nabywanych za pośrednictwem internetu”. Wedle zamysłu autorów projektu „pełną odpowiedzialność za współsprawstwo” ponosi „każdy, kto pomagał lub nakłonił matkę do popełnienia dzieciobójstwa prenatalnego”.
Bez badań prenatalnych i nauczania w szkole o świadomej prokreacji
Z ustawy wykreślony zostaje zapis o ciążącym na organach administracji rządowej oraz samorządu terytorialnego obowiązku „zapewnienia swobodnego dostępu do informacji i badań prenatalnych”. W uzasadnieniu projektu jego autorzy stwierdzają, że jest on „bezprzedmiotowy” ze względu na zakaz aborcji we wszystkich dopuszczalnych dotąd przypadkach.
Zamiast tego wprowadzono zapis o „pomocy materialnej i opiece dla rodzin wychowujących dzieci dotknięte ciężkim upośledzeniem albo chorobą zagrażającą ich życiu, jak również matkom oraz ich dzieciom, gdy zachodzi uzasadnione podejrzenie, że do poczęcia doszło w wyniku czynu zabronionego”.
Projekt ustawy przewiduje również wprowadzenie do programu nauczania „wychowania do życia w rodzinie obejmującego wiedzę o zasadach odpowiedzialnego rodzicielstwa oraz wartości rodziny i ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci”. Jak podkreślono, nauczanie w tym zakresie musi respektować normy moralne rodziców i wrażliwość uczniów”.
Z ustawy znika zapis o nauczaniu o „metodach i środkach świadomej prokreacji”.
Jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie
O całkowity zakaz aborcji zaapelowało prezydium Episkopatu. W środę wydało stanowisko, w którym jasno stwierdza, że „w kwestii ochrony życia nie można poprzestać na obecnym kompromisie”. Zostanie ono odczytane we wszystkich kościołach w najbliższą niedzielę.
W czwartek premier Beata Szydło pytana, czy jest za całkowitym zakazem aborcji, oświadczyła, że popiera tę inicjatywę. Również prezes PiS Jarosław Kaczyński zadeklarował: – W tych sprawach jako katolik po prostu podlegam nauce, którą głoszą biskupi.
Obydwoje jednak podkreślają, że w kwestiach światopoglądowych w klubie nie ma dyscypliny. W ubiegłej kadencji Sejmu posłowie PiS rzeczywiście popierali projekty zaostrzające przepisy aborcyjne. Ale wtedy PiS był w opozycji. Teraz pojawiają się jednak spekulacje, że marszałek Kuchciński opóźnia wprowadzenie projektu do porządku obrad, bo rządzący boją się kolejnej wojny.
Obowiązująca w Polsce ustawa jest już i tak jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie.
Nie moralność, troska i wiara, ale pokazanie władzy na kobietami
Inicjatywa Polska, nowe lewicowe ogólnopolskie stowarzyszenie, zaapelowała w piątek do premier Szydło o wycofanie poparcia dla inicjatywy wprowadzenia zakazu aborcji.
W petycji proszą o wycofanie „akceptacji kolejnego aktu przemocy wymierzonej przeciw kobietom”. Jak zwracają uwagę, choć obecna ustawa i tak przyczyniła się „wyłącznie do szybkiego rozwoju podziemia aborcyjnego”, które „generuje milionowe zyski dla handlujących zdrowiem i życiem kobiet”, pozostawia kobietom przynajmniej „resztkę wolności i bezpieczeństwa”.
– Pełen zakaz aborcji nie ma nic wspólnego ani z moralnością, ani z troską, ani z wiarą. To jest po prostu pokazywanie władzy nad kobietami – przekonywała podczas konferencji tuż przed przekazaniem petycji do kancelarii premier Szydło Kazimiera Szczuka.
Z sondażu Ariadna dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Dziennik.pl wynika, że ponad połowa Polaków chce nie zaostrzenia, ale złagodzenia prawa aborcyjnego.
Sejm przegłosował: Nie dla uchodźców. To oni są powodem napięć
Sejm (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Za przyjęciem uchwały głosowało 267 posłów, przeciw było 158, wstrzymało się – 14 posłów. Wcześniej Sejm nie poparł poprawki klubu Kukiz’15, wzywającej rząd do wstrzymania się z przyjmowaniem uchodźców do czasu referendum w tej sprawie. Kukiz’15 od stycznia zebrał pod swoim wnioskiem ponad 150 tysięcy podpisów.
„Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wyraża zdecydowany sprzeciw wobec jakichkolwiek prób ustanawiania unijnych stałych mechanizmów alokacji uchodźców czy imigrantów. Instrumenty polityki uchodźczej i imigracyjnej powinny pozostać w rękach państwa polskiego” – czytamy w uchwale.
Sejm negatywnie ocenił także decyzję Rady Unii Europejskiej w sprawie relokacji 120 tys. uchodźców oraz poparcie tej decyzji przez rząd Ewy Kopacz – „wbrew stanowisku pozostałych państw Grupy Wyszehradzkiej i Rumunii”.
Polscy parlamentarzyści w swojej uchwale obwinili ludzi uciekających przed wojną za wzrost „napięć” w Europie. „Jest to szczególnie ważne z punktu widzenia rosnących napięć społecznych, których przyczyną jest nadmierna fala migracji z Bliskiego Wschodu do Europy” – uzasadniali.
Posłowie podkreślili, że w pełni popiera niesienie i finansowanie pomocy humanitarnej w miejscach objętych konfliktem zbrojnym i krajach sąsiadujących. „Sejm wzywa rząd do szczególnie dokładnego stosowania krajowych kryteriów polityki uchodźczej, które szczególną ochroną powinny obejmować samotne kobiety, dzieci, rodziny wielodzietne oraz mniejszości religijne” – zaznaczono w uchwale.
„Uchwała krytykująca decyzję UE o przyjęciu uchodźców jest hańbą dla Sejmu, w którym wisi krzyż z Chrystusem. Przecież on też był uchodźcą” – skomentował na Twitterze poseł PO Marcin Święcicki.
– W debacie pytałem, czy nie jest to dla nas hańbiące, że wbrew apelom Papieża Franciszka i Polskiego Kościoła, świętując 1050 rocznicę chrztu Polski, nasz kraj odcina się od symbolicznej pomocy uchodźcom, jaka przypadła na Polskę. Po mnie wystąpił poseł Winnicki z Kukiz’15, który mówił, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców, aby Polska pozostała chrześcijańska i ze względów bezpieczeństwa – relacjonował poseł.
– Odmawianie pomocy osobom uciekającym przed prześladowaniami, wojną i głodem nie jest postawą chrześcijańską i widocznie Ojciec Święty, Prymas Polski, ja i inni chrześcijanie inaczej rozumiemy chrześcijaństwo – dodawał Święcicki.
Prymas to największy rolnik w Polsce. Zwykły obywatel nie kupi ziemi rolnej, ale Kościół owszem
Najnowsza poprawka PiS do ustawy o obrocie ziemią rolną stworzyła ważny wyjątek dla Kościoła. Podczas gdy zwykli obywatele – „nierolnicy” nie będą mogli kupić rolniczych hektarów. Zakonnicy i klasztory, proboszczowie i ich parafie jak najbardziej. To jak powrót do średniowiecza i kościelnych latyfundiów, gdy największe arcybiskupstwo gnieźnieńskie posiadało 11 miast i 330 wsi.
– Kościoły i związki wyznaniowe nie będą sprzedawały ziemi cudzoziemcom. Chodzi o to, żeby rolnicy mogli ofiarowywać ziemię np. klasztorom w zamian za opiekę – przekonywał na posiedzeniu Sejmowej Komisji Rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski z PiS. Jego poprawka o wyłączeniu Kościoła spod ograniczeń jest rekomendowana przez komisję i trafiła pod głosowanie i właśnie stała się faktem.
Ofiarować ziemię za opiekę? Na razie jest dokładnie na odwrót. W liczącej 1200 dusz wiejskiej parafii w Wielkopolsce lokalni rolnicy dzierżawią od proboszcza 39 hektarów. Ziemia w tym regionie jest najdroższa w Polsce – średnio 54 tys. zł za hektar. Mało kogo stać na powiększenie areału. Parafialne gospodarstwo jest największe w porównaniu z powierzchnią indywidualnych rolników. Proboszcz ziemi nie uprawia, bo i po co, wystarczy czynsz dzierżawny ustalony na zasadach rynkowych. W 2010 roku (ostatnie podawane dane dla tej parafii) roczny dochód z dzierżawy sięgał prawie 19 tys. rocznie. To więcej niż przychody z kolędy wyliczone na 13 tys. zł. Trzecim głównym źródłem utrzymania jest taca – suma datków w roku wynosi 22 tys. zł. Dzięki dzierżawie proboszcz może sfinansować całe utrzymanie parafii Z pozostałych opłat od wiernych zrealizować inwestycje w Kościół wyceniane na 36 tys. zł. I jeszcze ma 3 tys. zł zysku na czysto.
Święte hektary
To tylko mały wycinek z rzeczywistości. Już dziś, gdyby zsumować wszystkie rolne włości Kościoła katolickiego, okazałoby się, że jest on największym producentem rolnym w Polsce. Top Farm – brytyjska spółka rolnicza z Wielkopolski hoduje krowy, sadzi ziemniaki i obsiewa kukurydzę na 27 tysiącach hektarów. Farmutil – rolniczy kombinat jednego z najbogatszych Polaków Henryka Stokłosy liczy 16 tys. hektarów. Tymczasem Kościół dysponuje około 65 tys. hektarów ziemi rolnej. To wartość z raportu o stanie majątku kościoła z 2012 roku. Można jednak przyjąć, że zbliżona do aktualnego stanu posiadania. Wprawdzie od tamtej pory kościół, kiedy to było potrzebne, sprzedawał ziemię na rynku, ale także wciąż otrzymywał nowe ziemie jako zadośćuczynienie za powojenną nacjonalizację dóbr.
Na pewno brak swobody w obrocie ziemią utrudniłby finansowy byt wielu parafii. Kościół sprzedaje ziemię na wolnym rynku, kiedy potrzebne są pieniądze na większe inwestycje. Opłaty dzierżawne to czysty zysk dla parafii. W wielu przypadkach, kiedy to kuria bezpośrednio zarządza ziemią, korzystamy na dopłatach rolniczych. Kodeks kanoniczny i tak wystarczająco chroni polską ziemię przed sprzedażą. W przypadku najbardziej cennych terenów przed ewentualną transakcją wymagana jest nawet zgoda Watykanu.
Nie wszędzie jednak rolnicy żyją w symbiozie z Kościołem, szczególnie hierarchami. Rok temu Gazeta Wyborcza opisywała konflikt w parafii archidiecezji gnieźnieńskiej. Rolnicy ze wsi Staw od lat dzierżawili ziemię od swojego proboszcza. Po jego śmierci archidiecezja wypowiedziała umowy chcąc przekwalifikować grunty pod działalność gospodarczą. Media donosiły, że w pobliżu powiększała się Wałbrzyska Strefa Ekonomiczna i kościelne działki zyskały na wartości.
Rośnie znaczenie z opłat z dzierżawy rolniczych gruntów dla utrzymania parafii, wynika z raportu Katolickiej Agencji Informacyjnej. To ze względu na istotne obniżenie poziomu niedzielnych praktyk (dominicantes). W finansach parafii taca traci więc na znaczeniu, a zaczynają się liczyć stałe wpływy, niczym odsetki od rentierskich lokat. Procent ma na czym rosnąć, bo w latach 1990-2011 Komisja Majątkowa przywróciła, bądź przekazała Kościołowi, jako mienie zamienne, nieruchomości o powierzchni 65,7 tys. hektarów. Według obecnych cen miałyby wartość ponad 2,2 mld zł.
Lobbing dla rolników
Sejm właśnie przegłosował nową ustawę o ochronie gruntów rolnych i leśnych. W teorii chodziłoo ochronę ziemi rolnej przed spekulacją i wykupem ze strony zagranicznych firm. W praktyce o zabezpieczenie interesu rolników i jak się okazało również Kościoła. W myśl projektowanych zapisów, ziemię rolną będzie mógł nabywać tylko rolnik (posiadający wykształcenie i kwalifikacje, prowadzący już gospodarstwo). A do sprzedaży działek rolnych w posiadaniu prywatnych osób będzie mogła się wtrącać Agencja Nieruchomości Rolnych. Ma prawo pierwokupu, o ile nie będzie chętnych wśród sąsiadów sprzedającego. Miastowi, którzy do tej pory kupowali działki na przetargach ANR by np. postawić dom na wsi albo otworzyć agroturystykę z kucykami, kozami, krowami nie będą mogli podbijać już cen licytując obok rolników. Teraz dzięki wspomnianej poprawce posła Ardanowskiego do grupy uprzywilejowanych dołączyłby Kościół.
– W ten sposób państwo samo tworzy monopole, nowe kasty i uprzywilejowane grupy społeczne. Obcy kapitał i tak znajdzie drogę do Polski – pisze w komentarzu Łukasz Piechowiak, ekonomista z Bankier.pl. Jego zdaniem nowa ustawa zabetonuje rynek. Skorzystają tylko ci rolnicy, którzy mają już duże majątki – nie będą zagrożeni konkurencją ze strony innych podmiotów chcących wejść na rynek, bo te nie będą mogły sprostać wymaganiom ustawowym lub na drodze stanie im Agencja Nieruchomości Rolnych. Stracą na tym tylko przeciętni zjadacze chleba, którzy koniec końców za ów chleb zapłacą więcej.
Petru: Nigdy nie było tematu przejścia posłów PO do Nowoczesnej. Nie widzę potrzeby powiększania klubu
Ryszard Petru na briefingu w Sejmie był pytany o możliwe transfery z PO do Nowoczesnej:
„Mogę pana zapewnić, że z panem Niesiołowskim ani razu o tych sprawach nie rozmawiałem. Wiem, co się dzieje w Platformie. Widzę, co się dzieje na Dolnym Śląsku, dzisiaj zresztą tak będę. Nie było tematu przejścia tych posłów do Nowoczesnej nigdy i nie było nawet formy podania komukolwiek czarnej polewki, bo nie rozmawialiśmy o tym z tymi posłami. A co oni będą robić – zobaczymy”
– Prowadzone były rozmowy ogólnorozwojowe. Czyli szeroko rozumiane zapoznawcze. Natomiast nie padły daleko idące sformułowania typu „chcę do was przyjść” albo „my chcemy ciebie wziąć”. Nasz klub się nie powiększył i na razie nie widzę takiej potrzeby. Ważne jest to, by klub był integralną częścią i żeby nie głosował za każdym razem inaczej, żeby można było wspólnie wypracować stanowisko – dodał lider Nowoczesnej.
Petru: Mówię „sprawdzam”. Chcę pokazać, że nie jesteśmy totalną opozycją
Jak mówił Ryszard Petru na briefingu w Sejmie:
„Wszystkie kluby opozycyjne złożyły jeden projekt kompromisowy, który nie może zakładać łamania prawa, Konstytucji i fundamentem jest, było i będzie opublikowanie wyroku. Natomiast miejmy świadomość, że nie jest tak, że mamy PiS, który chce porozumienia i opozycję, która nie chce. Też chcę porozumienia w ramach prawa. Ci, którzy byli na spotkaniu, znają dokładnie przebieg. To być może gra, a być może realna propozycja. Mówię: sprawdzam”
– Uważam, że takie spotkania jak wczoraj nie będą miały sensu, jeżeli okaże się, że to było blefem. Jak ktoś blefuje, to mówię: sprawdzam. To nie poker, ale sprawdzam – dodał lider Nowoczesnej.
Dopytywany, czy to prawda, że Grzegorz Schetyna na wczorajszym spotkaniu był zupełnie innym Grzegorzem Schetyną niż ten, który potem wyszedł do dziennikarzy, powiedział:
„Tak, tak. Był grzeczny, a potem był niezadowolony. Natomiast nie chcę mówić o mojej postawie na spotkaniu. Ja nie byłem bardzo grzeczny. Natomiast przyjąłem, że idę na spotkanie z założeniem, że są dobre intencje. Jarosław Kaczyński mówi, żę zrobi krok wstecz. To witam to z uśmiechem i czekam, aż ten krok wstecz zrobi i jak ten krok będzie wyglądał. Jeżeli ludzie się spotykają, to mają nadzieje, że coś będzie z tego wynikało. Jeżeli spotkania będą markowane, to nie będą miały sensu. Jak ktoś blefuje cały czas, to potem przestajemy z nim grać”
– Chcę pokazać, że nie jesteśmy totalną opozycją. Czekamy na propozycje, ale sami zgłosimy propozycje i wtedy będzie można powiedzieć, kto tak naprawdę chce porozumienia. Totalna opozycja musi pamiętać, kto rozpoczął problem z Trybunałem Konstytucyjnym i czasami przydałoby się uderzyć w piersi – dodał Petru.
W limuzynie prezydenta założyli oponę IV kategorii. Dotarliśmy do decyzji o postępowaniu wobec oficerów BOR
„Wyborcza” ma kopię postanowienia szefa BOR płk. Andrzeja Pawlikowskiego o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego wobec dwóch oficerów odpowiedzialnych za założenie do pancernej limuzyny opony, która została wycofana z użytkowania. To najpewniej ta opona „wystrzeliła” 4 marca, gdy konwój prezydenta pędził autostradą pod Opolem. O tym, że odpowiedzialni za transport oficerowie założyli do auta starą gumę, Pawlikowski wiedział już 8 marca. Mimo to na konferencji, którą zorganizował 10 marca, całą winę za wypadek zrzucił na poprzedników: generałów Mariana Janickiego i Krzysztofa Klimka. To podpisane przez nich instrukcje (zezwalające na używanie ogumienia do 6 lat od daty produkcji) miały zagrozić bezpieczeństwu. Pawlikowski złożył zawiadomienie do prokuratury.
O założeniu starej opony napisała „Rzeczpospolita”. BOR nie chciał tego potwierdzić. Dokument, do którego dotarliśmy, nie pozostawia żadnych wątpliwości. Czytamy w nim o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego wobec mjr. Sławomira S. i kpt. Piotra J. z kierownictwa wydziału V BOR, który zajmuje się transportem. Mieli oni „w bliżej nieustalonym dniu przed dniem 18 lutego 2016 r. świadomie zezwolić na założenie do pojazdu służbowego BMW 760LI nr. rej. WN 7019A, nr wew. 81, opony wycofanej z użytkowania i zakwalifikowanej do kategorii IV”.
Z uzasadnienia wyłania się banalna historia: 21 stycznia z bliźniaczej limuzyny tej samej marki pracownicy BOR zdjęli komplet opon, które wycofano z użytkowania. Gdy miesiąc później w drugim bmw nastąpiło uszkodzenie jednej opony, BOR-owcy, nie mając nowej, uznali, że zastąpią ją gumą „IV kategorii” z magazynu. Nie ma tego w dokumencie, ale z naszych źródeł wynika, że wcześniej sprawdzili głębokość bieżnika (było to 6 mm) i uznali, że opona „da radę”. Cała sprawa wydała się, gdy pojazd po pęknięciu gumy wypadł z trasy, lądując na poboczu.
Zdarzenie z 4 marca początkowo zostało potraktowane jako mało istotny incydent. Jednak pisowskie media zaczęły doszukiwać się zamachu. Płk Pawlikowski wytoczył ciężkie działa przeciwko poprzednikom. Jego zarzuty pomijały kwestię „opony IV kategorii”, ale nie pokrywają się z zaleceniami eksploatacyjnymi producenta BMW. Rozmówcy „Wyborczej” przekazali nam zdjęcia z komputera pokładowego BOR-owskiej limuzyny, w instrukcji użytkowania wiek opon określany jest zaleceniem: „niezależnie od stanu zużycia, opony należy wymieniać najpóźniej po 6 latach eksploatacji” (pkt 1/1), a „głębokość bieżnika opony zimowej nie powinna spaść poniżej 4 mm” (pkt 1/3). Opony były z końca 2010 r., a ich bieżnik był głęboki na 6 mm.
Nieprawdziwymi oskarżeniami płk Pawlikowski chciał przykryć nie tylko sprawę używanej opony. Zaraz po incydencie pisaliśmy, że według wstępnych ustaleń BOR ochrona prezydenta popełniła błędy: mimo że wyjazd był w góry, gdzie były warunki zimowe, prezydent jechał limuzyną z napędem na jedną oś, zamiast jednym z aut terenowych, którymi poruszała się reszta konwoju; BMW nie powinno być używane na tak długiej trasie, wcześniej pancerne limuzyny dowożone były na lawetach i wykorzystywane tylko do krótkich przejazdów z VIP-ami; konwój jechał zbyt szybko (między 160 a 190 km/godz., podczas gdy bezpieczna prędkość dla 3,5-tonowego BMW to maksymalnie 140 km/godz.); w Karpaczu limuzyna z szosy zjechała na oblodzoną i kamienistą drogę, gdy podwoziła prezydenta pod wyciąg narciarski. To właśnie wtedy mogło dojść do uszkodzenia opony; przed przejazdem autostradą nie sprawdzono trasy, na której doszło wcześniej do dwóch wypadków.
Jutro sprawą „oponagate” zajmie się sejmowa komisja MSWiA, która wysłucha przedstawicieli resortu. Do wyjaśnienia zostało jeszcze kilka spraw: według nieoficjalnych źródeł opona, która „wybuchła” 4 marca, nie musiała być tą, którą pobrano z magazynu wycofanych części, lecz gumą „z kompletu” uszkodzoną podczas nieprawidłowej eksploatacji. Z kolei informatorzy z kręgów policyjnych podają, że z badań laboratoryjnych limuzyny wynika, że przed wypadkiem komputer pokładowy ostrzegał, że z opony uchodzi powietrze.
Nie wiadomo, jak afera skończy się dla wiceszefa MSWiA Jarosława Zielińskiego (promował i bronił Pawlikowskiego) ani dla samego szefa BOR. Bo jak napisał „Fakt”, w czasie gdy Duda jeździł w trudnych warunkach osobowym samochodem, Pawlikowski poruszał się użyczonym przez BOR range roverem.
Wczoraj Prokuratura Okręgowa w Opolu, powołując się na opinię biegłych, stwierdziła, że przyczyną wypadku prezydenckiej limuzyny było „najechanie na leżący na jezdni płaski przedmiot o nieregularnych krawędziach”. Eksperci nie wypowiedzieli się w kwestii stanu opony przed wypadkiem. Nie znaleźli na niej śladów materiałów wybuchowych.
Lis: Kaczyński dał liderom opozycji kawę i nie dał po ryju. I to wystarczyło. To przerażające
– Ja nie za bardzo jestem oszołomiony – mówił w Poranku Radia TOK FM Tomasz Lis. – Nie mam poczucia, że Kaczyński zaprezentował niezwykle wyrafinowaną układankę, że były subtelności. Długo wciągał w labirynt zagraniami. Przedstawicielom opozycji dał kawę i nie dał po ryju. I to wystarczyło, to jest przerażające – komentował redaktor naczelny „Newsweeka”.
W czwartek w Sejmie odbyło się spotkanie liderów ośmiu partii, zaproszonych przez marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego: PiS, PO, Kukiz’15, Nowoczesnej, PSL oraz ugrupowań pozaparlamentarnych: KORWiN, SLD i Partii Razem. Spotkanie odbyło się pod hasłem „Dialog i kompromis polityczny w Polsce”. – Rozpoczął się dialog polityczny, tak bardzo Polsce potrzebny; to była rozmowa, a nie wojna – powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński po spotkaniu.
Rodziny nie trzeba przekonywać, żeby się powiększyła
„Rodzina 500 plus” jest sztandarowym programem PiS (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Nie mogę mieć dziecka z jakiegokolwiek powodu, więc szukam kogoś, kto chciałby się pozbyć swojego ciężaru i proponuje mu godne wynagrodzenie za jego kupno. Pozornie wszyscy zyskują – biologiczny rodzic dostaje pieniądze i uwalnia się od kłopotu, ja mam dziecko, o którym zawsze marzyłem, które będę kochał, które u mnie będzie miało lepsze warunki niż u biologicznych rodziców, więc ono skorzysta na tym najbardziej.
Wydawałoby się, że nikt na tej transakcji nie traci, więc dlaczego nie jest legalne kupowanie dzieci?
Bo handel ludźmi jest niemoralny? Nie zgadzamy się na takie praktyki, bo one robią z dzieci towar, który nie różni się niczym od produktów wystawionych na aukcjach internetowych czy na półkach w supermarkecie.
Nie dziwię się rodzicom, którzy czekają na 500 plus
Nic w tym dziwnego, że rodzice nie mogą już się doczekać, aż państwo wypłaci im obiecane 500 złotych na dziecko. Jedzenie, ubrania, edukacja, wakacje itd. – to wszystko kosztuje, a pensje skromne.
Te pieniądze podreperują nasze domowe budżety. Takie podejście wydaje się racjonalne, ale zastanówmy się, za co państwo chce nam tak naprawdę zapłacić.
Społeczeństwo się starzeje, dzieci rodzi się coraz mniej. Trzeba jakoś temu zaradzić. Wydaje się, że przez niepewne w przyszłości 500 złotych żaden rodzic nie zdecyduje się na kolejne dziecko, więc jedna ustawa tego procesu nie zatrzyma.
Ale do czego państwo chce nas przekonać i dlaczego? Ano dlatego, że już niedługo nie będzie miał kto pracować na nasze państwo, na którego utrzymanie będzie przechodziło coraz więcej osób. Może to doprowadzić do tego, że emeryci nie zobaczą pieniędzy, które uczciwie sobie wypracowali.
Tak, program 500 plus płaci za hipotetyczne wyprodukowanie armii przyszłych podatników, pracowników, którzy będą utrzymywać resztę Polaków. Nikt nie walczy o rodzinę, której przecież nie trzeba przekupywać, żeby się powiększyła. Państwo, zachęcając do reprodukcji, nie wspomaga nikogo finansowo, ale całkowicie niszczy podstawę naszego człowieczeństwa – życie nie jest towarem.
Matka automat
Matka dostanie pół tysiąca i od razu przeistacza się w automat do produkcji dzieci, w który wrzuca się monetę i cierpliwie czeka na efekty swojego działania. Płacenie za dzieci jest moralnie obrzydliwe, niszczy etyczne myślenie o rodzinie jako o komórce społecznej. Pokazuje, że już nie ma żadnej świętości. Że wszystko można kupić, nawet życie.
Z cudu narodzin robimy wynik analizy ekonomicznej, w którym najważniejszy jest aspekt rynkowy i bilans zysków i strat. Zatem szybko ustawmy się w kolejce, przecież można już składać wnioski!
Skoro zajęliśmy się Rzeplińskim, zajmiemy się również wami
Trybunał Konstytucyjny (%Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Gazeta)
Właśnie w ten sposób prezes Kaczyński i jego ludzie chcą uporać się z konfliktem wokół Trybunału, jaki wywołali: zmusić do uległości tych, którzy w sądach, urzędach, prokuraturze chcą bronić państwa prawa. Skoro zajęliśmy się Rzeplińskim, zajmiemy się również wami – mówi im wszystkim władza.
Ta groźba dowodzi, że PiS wciąż boi się siły i autorytetu Trybunału. Tym bardziej więc nie chce uznać jego prawomocności. Pokazuje to warunki ewentualnego kompromisu, jaki PiS jest gotów zaoferować opozycji: możemy wspólnie gadać o nowym TK, ale za cenę pogrzebania obecnego wraz z jego orzeczeniami.
Na taki kompromis, bliższy kapitulacji niż porozumieniu, opozycja nie powinna się zgodzić. Nie może bowiem wspólnie z PiS składać państwa prawa do trumny w nadziei, że potem, na stypie, uda się coś ugadać.
PiS jest pod rosnącą presją wewnętrzną i zewnętrzną. Unia i USA domagają się, by władza respektowała orzeczenia Trybunału i państwo prawa. Kaczyński wolałby więc uspokoić nastroje przed szczytem NATO i wizytą papieża w lipcu. Ale jego pomysł na łagodzenie konfliktów to tylko wykrętna sztuczka.
Prezes Kaczyński nie ma zamiaru respektować orzeczeń Trybunału i mieścić się w ramach państwa prawa. Takie ograniczenie uważa za zamach na swoją władzę. Kaczyński chce jedynie ciszy społecznej do końca lipca. Sądzi przy tym, że jeśli taka cisza zapadnie, trudniej będzie ją po wakacjach przerwać. Zwłaszcza że do jej przedłużania może przyczynić się prokuratura i rozmaite służby.
Toteż ktokolwiek z opozycji wda się wraz z PiS w planowanie, jak do lipca uciszyć protesty – bo tyle oznacza na razie PiS-owski kompromis – ten porzuci coraz silniejsze społeczeństwo protestujących przeciw nadużyciom władzy. Odda demokratyczne zasady w zamian za zadowolenie prezesa Kaczyńskiego.
W dodatku to, że teraz Kaczyński szuka takich wybiegów, dowodzi, iż czuje się jako władca coraz mniej pewnie. Dotychczasowe presje i opór przynoszą rezultaty, więc nie ma powodu z nich rezygnować.
Animalni
Jarosław Kaczyński (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta)
Kaczyński był wtedy premierem, a Rymkiewicz porównał Polskę do wielkiego ospałego żubra śpiącego pod drzewem w Puszczy Białowieskiej.
Rymkiewicz mówił poetycko: „Otóż ten wielki, białowieski żubr spałby bardzo słodko dziś na polanie w puszczy i sen jego, podobny do śmierci, mógłby trwać jeszcze wiele lat – gdyby Jarosław Kaczyński nagle nie ugryzł go w dupę. Żubr, ugryziony przez pana premiera, podniósł głowę, potrząsnął rogami, ryknął i popędził”.
Teraz Kaczyński już nie jest premierem, ale gryzienie trwa.
A to wycinka Puszczy Białowieskiej, a to gryzienie Trybunału Konstytucyjnego, sędziów sądów powszechnych i wszystkich tych, którzy stoją na drodze pana prezesa.
Kaczyński chce chwycić Polskę niczym byka za rogi. Chce ją przeorać obyczajowo i gospodarczo.
Ostatnio zwierzył się w Superstacji (jeśli to nie jest primaaprilisowy żart), że lubi oglądać rodeo, ujeżdżanie byków: „Bardzo mnie to bawi, a w szczególności wtedy, jeżeli komentator opisuje byki, ale tak je opisuje, jakby to byli ludzie”.
Kaczyński sam też lubi ujeżdżać. Teraz ujeżdża Polskę.
Polska musi się zmienić, rolnicy mają za duże gospodarstwa, nie mogą sobie handlować ziemią, jak chcą, bo strach, że obcy zajmą nam ojczyznę. Zawsze jednak można zrobić wyłom, bo okazuje się, że Kościół będzie mógł kupować ziemię.
Przeorać trzeba też obyczajowo Polskę, żeby przypadkiem nie zagnieździły się nam związki jednej płci, a nawet żeby te jednopłciowe nie mogły brać ślubu za granicą.
Trzeba wreszcie naszą ojczyznę zmienić tak, żeby Kościół był z niej zadowolony, a Kościół grzmi o zakazie aborcji. I już pani premier mówi, że jest za całkowitym zakazem.
Ciekawe, czy zastanawia się czasami nad losem zgwałconych kobiet lub nad zagrożonym życiem kobiety w ciąży?
Kiedy Kaczyński chce zmieniać Polskę, to pojawiają się wrogowie. Jak mówi, „nakręcono spiralę złości, niechęci, nienawiści, wszystkie świętości, wszystkie granice zostały przekroczone”. Ale pan prezes wie, kim są ci ludzie: to „jest najbardziej zdemoralizowany, podły i animalny element”. Czy takie stwierdzenia pana prezesa mają związek z tymi bykami, które pan prezes lubi oglądać?
Ale jak pisał wieszcz Jarosław Marek Rymkiewicz: „Józef Piłsudski też miał potężnych, straszliwych wrogów”. Nic dziwnego, że takowych ma prezes Kaczyński: Mateusz Kijowski – wróg numer 1, Andrzej Rzepliński – numer 2. Nie ma już Donalda Tuska, któremu prezes przypisywał wilcze oczy.
Wieszcz pisał: „Ludzie, którzy chcieli coś dobrego zrobić dla Polski, mieli wrogów”. Prezes Kaczyński musi bacznie stąpać i obserwować to, co się dzieje, żeby przypadkiem jakaś instytucja nie została niechybnie przejęta przez wroga.
Trzeba uważać, bo wrogów jest pełno. Ale prezes da radę, wszak – jak pisał wieszcz Rymkiewicz – „ugryzł żubra w dupę i to czyni go postacią historyczną”.