PiS, 28.03.2016

 

Sąd zdecyduje, co dalej ze sprawą funkcjonariuszy CBA ułaskawionych przez prezydenta Dudę

Co dalej ze sprawą Mariusza Kamińskiego i jego trzech współpracowników? W środę decyzję podejmie wydział odwoławczy Sądu Okręgowego w Warszawie
Co dalej ze sprawą Mariusza Kamińskiego i jego trzech współpracowników? W środę decyzję podejmie wydział odwoławczy Sądu Okręgowego w Warszawie fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

W listopadzie 2015 r. prezydent Duda ułaskawił Mariusz Kamińskiego, szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości (i wiceprezesa PiS). Razem z nim ułaskawił trzech jego współpracowników. Ułaskawienie wzbudziło kontrowersje, bo prezydent postanowił „uwolnić wymiar sprawiedliwości” przed wydaniem prawomocnego wyroku. Teraz Sąd Okręgowy w Warszawie zastanowi się, co zrobić teraz w tej skomplikowanej sytuacji.

W marcu 2015 roku Mariusz Kamiński został skazany nieprawomocnym wyrokiem za przekroczenie uprawień i nielegalne działania operacyjne CBA w aferze gruntowej, która wybuchła podczas ostatnich rządów Prawa i Sprawiedliwości. Zarówno obrona jak i oskarżenie odwołały się od tego wyroku, jednak zanim sąd drugiej instancji zdążył rozpatrzyć sprawę, w listopadzie 2015 r. prezydent Andrzej Duda ułaskawił Mariusza Kamińskiego i trzech jego współpracowników (Macieja Wąsika, Grzegorza Postka i Krzysztofa Brendela). Jak pisaliśmy w naTemat, Dzięki temu politycy PiS mogli objąć rządowe stanowiska po wygranej PiS w ostatnich wyborach.

Jednak okazuje się, że wbrew słowom Kancelarii Prezydenta Andrzej Duda nie „uwolnił” wymiaru sprawiedliwości od sprawy CBA, tylko ją skomplikował. W środę 30 marca wydział odwoławczy Sądu Okręgowego w Warszawie zastanowi się co zrobić. Ma do wyboru kilka możliwości: rozpoznać apelacje, pozostawić je bez rozpatrzenia, zadać pytanie prawne Sądowi Najwyższemu, czy też wybrać jeszcze inne rozwiązanie prawne.

źródło: gazetaprawna.pl

sądZdecyduje

naTemat.pl

Migalski ostro krytykuje abp. Michalika: gdy rządziła Targowica, to insurekcję organizował? Nie, merolem się woził

Marek Migalski w mocnych słowach skomentował ostatnią polityczną wypowiedź metropolity.
Marek Migalski w mocnych słowach skomentował ostatnią polityczną wypowiedź metropolity. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Ostatnie polityczne wypowiedzi metropolity przemyskiego abp. Józefa Michalika w czasie nabożeństwa w Niedzielę Wielkanocną, kiedy nazwał opozycję „Targowicą”, były szeroko komentowane w internecie. Oburzony tymi słowami politolog Marek Migalski nie zostawił na duchownym przysłowiowej „suchej nitki”.

– Jeśli abp Michalik określił KOD i PO jako nową Targowicę, to chyba władze państwa nie zawahają się przed ukaraniem zdrajców? – napisał na Twitterze politolog, były eurodeputowany PiS, a następnie działacz ugrupowań „Polska jest najważniejsza” oraz „Polska razem”. Nawiązał tym samym do wypadków, jakie miały miejsce w trakcie insurekcji kościuszkowskiej 1794 roku, kiedy to wzburzony warszawski lud wieszał na szubienicach zwolenników konfederacji targowickiej.

jakPół
Migalski podkreślił, że tak zdecydowane, polityczne słowa padające z ust wysokiego hierarchy Kościoła, nie sposób zaakceptować.

politykom

Politolog zwrócił się też z apelem do twitterowiczów o zdrowy rozsądek.

awyBądźcie

Przypomnijmy: w niedzielnej rezurekcyjnej homilii metropolita nie szczędził krytyki oponentom PiS. „Nowa Targowica” – tak abp Michalik nazwał opozycję. – Oskarżają Polskę, mobilizują narody obce na forach międzynarodowych do nienawiści wobec Polaków, którzy mieli odwagę wybrać innych, a nie ich samych – podkreślił duchowny.

migalski

naTemat.pl

PONIEDZIAŁEK, 28 MARCA 2016

Spotkanie Dudy z Obamą, żur z Petru i KOD-em, abp Michalik o Targowicy. Polityczne tematy Wielkanocy

petrukod1

Polityczna aktywność KOD i Ryszarda Petru, spotkania prezydenta Dudy z prezydentem Obamą w Waszyngtonie oraz ostre słowa abp Michalika o „Targowicy” i fala krytyki prawicy pod adresem papieża Franciszka to główne polityczne tematy Wielkanocy. To sprawy, które ustawiają rozpoczynający się we wtorek sejmowy tydzień. W tle trwa kampania KPRM dotycząca 500+ i rozmowy o bezpieczeństwie Polski oraz Europy wywołane zamachem w Brukseli.

Duda nie spotka się z Obamą. Bezpieczeństwo jest najważniejszym priorytetem w retoryce i politycznym przekazie obozu władzy. W retoryce PiS – przynajmniej do tej pory – nie było mowy o bezpieczeństwie bez wspomnienia sojuszu polski-amerykańskiego i jego znaczenia. Dlatego fakt, że w planie wizyty prezydenta Dudy w Waszyngtonie nie ma spotkania z Obamą jest już teraz odczytywany jako najbardziej wyraźne odrzucenie „dobrej zmiany” na płaszczyźnie międzynarodowej od rozpoczęcia sporu o TK i jednocześnie główny temat polityczny Wielkanocy.

Przedstawiciele obozu władz – zarówno ze strony rządu, jak i KPRM – wielokrotnie zapewniali, że prace nad spotkaniem trwają. Tym bardziej sygnał wysłany przez Waszyngton musi boleć. Zwłaszcza, że mediach natychmiast pojawiło się przypomnienie, jak Obama, Duda i Putin siedzieli przy jednym stoliku przy okazji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych.

I nawet przygotowywane i zapowiadane od wielu miesięcy środowe wystąpienie prezydenta w The National Press Club, organizowane przez organizowane przez The Center for European Policy Analysis i The Atlantic Council nie zmieni tego, że już teraz wizyta Dudy w Waszyngtonie jest już jednoznacznie politycznie zdefiniowana. I nawet jeśli dojdzie do krótkiej, kurtuazyjnej rozmowy przy „handsheaku” to brak prawdziwego spotkania bilateralnego z Obamą utrudni KPRP i PiS obronę swojej pozycji m.in. w sporze o TK.

Żur z Petru i KOD.

Polityczną przestrzeń w Niedzielę Wielkanocą wykorzystali Ryszard Petru oraz KOD, organizując happening i spotkanie pod KPRM z hasłem. „Bonżur wolność!”. Oczywiście rozdawanie świątecznego żurku były tylko pretekstem do zaistnienia w świąteczną niedzielę i utrzymywania w mediach społecznościowych i tradycyjnych politycznego przekazu.

Dla Petru – który planuje bardzo intensywną kampanię polityczną w najbliższych dniach i tygodniach – to utrzymywanie politycznego impetu jest szczególnie ważne. Wydaj się, że Nowoczesna najlepiej wykorzystała Wielkanoc. Petru zdążył jeszcze zapowiedzieć w czwartek „sekwencyjny” kompromis wobec TK. Na tym tle PO ograniczyła się w zasadzie do życzeń w mediach społecznościowych i politycznego spotu z życzeniami, który ukazał się w piątek rano.

Abp Michalik o Targowicy. „W Polsce pojawiła się nowa Targowica. Są oskarżenia wobec Polski, które mobilizują obce narody do nienawiści wobec Polaków” – to z całą pewnością najostrzejszy polityczny przekaz tej Wielkanocy ze strony przedstawicieli Kościoła. Abp. Józef Michalik mówił też w Przemyślu, że „Padają oskarżenia wobec tych, którzy mieli odwagę wybrać innych, a nie ich samych. To zdumiewające, już dawno się to nie powtarzało”. Te słowa będą z całą pewnością rzutować na cały rozpoczynający się tydzień.

Drugim istotnym wątkiem polityczno-religijnym był kolejny atak wielu polskich prawicowych i konserwatywnych komentatorów na papieża Franciszka, tym razem ze względu na jego gest w Wielki Czwartek i umycie nóg uchodźcom. Jak mówił np. w TVP Info Robert Tekieli: „Myślę, że muzułmanie odebrali to w taki sposób, że Europa klęknęła przed mini na kolana”:

Poza Sejmem kluczowa w tym tygodniu będzie wizyta prezydenta Dudy w Waszyngtonie. Komentatorzy będą zwracać uwagę na wszystkie gesty i słowa ze strony Amerykanów.

spotkanieDudy

300polityka.pl

Jak Tusk i Kaczyński walczyli o władzę. „Tego polityka wcześniej nie widziała”

28.03.2016

„Tuż po wyborach w 2005 roku Tusk i Kaczyński rzucili się sobie do gardeł z zajadłością, jakiej polska polityka wcześniej nie widziała. Wraz z upadkiem Kaczyńskiego nic się nie zmieniło, rok 2007 nie był końcem epoki, Czwarta RP, czyli świat polityki opartej na permanentnym konflikcie, okrzepła w tej postaci na długie lata. Tusk i Kaczyński byli ulepieni ze zbyt podobnej gliny, aby wymiana jednego na drugiego coś istotnego zmieniła” – pisze w swojej najnowszej książce Robert Krasowski.

 

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk

Foto: Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta Jarosław Kaczyński i Donald Tusk

„Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt” – to trzeci tom politycznej historii pierwszego dwudziestolecia III Rzeczpospolitej. Krasowski opisuje w nim okres, w którym znajdowała się ona najpierw pod rządami braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich, a potem Donalda Tuska. Wcześniejsze książki autora opisywały kolejne lata odradzającej się demokratycznej Polski – „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy” (1989-1995) oraz „Czas Gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD. Historia polityczna III RP” (1996-2005).

Jaki naprawdę jest Jarosław Kaczyński? Dlaczego zdecydował się na tak kosztowną i ryzykowną koalicję z Samoobroną oraz Ligą Polskich rodzin? Jak duży wpływ na jego decyzje miał jego brat, Lech Kaczyński. I czy Kazimierz Marcinkiewcz tylko dlatego przestał być premierem, gdyż realnie zagrażał prezesowi Prawa i Sprawiedliwości? To tylko część pytań, na które w swojej książce Robert Krasowski. Równie ciekawa jest analiza największego rywala Jarosława Kaczyńskiego, z którym toczył on bój o przywództwo w kraju, czyli Donalda Tuska. Co rzeczywiście go fascynowało w polityce? Jak zachowywał się, gdy gasły światła i znikały kamery? I czy istotnie tak wiele różniło go od Jarosława Kaczyńskiego?

Autor „Czasu Kaczyńskiego” podkreśla, że prawdziwym przełomem w polskiej polityce był rok 2005. Wtedy zakończył się bowiem pierwszy rozdział dziejów polskiej demokracji po 1989 roku. „Potem na scenę wkroczył Jarosław i bez względu na to, czy miał władzę, czy nie, stał się osią wydarzeń. We wszystkich wyborach Polacy głosowali za lub przeciw niemu. W chwili oddania tej książki do druku epoka Kaczyńskiego trwa nadal, a jej finału przewidzieć nie sposób (…) Oznacza to, że książka będzie czytana przez pryzmat bieżących wydarzeń. Niech tak będzie, ale z mocnym zastrzeżeniem, że opis tego, co robili w pierwszym rozdaniu, nie jest prognozą tego, co zrobią w drugim” – zastrzega.

„O znaczeniu Kaczyńskiego zdecydowała także postawa Tuska. Był politycznym rywalem Kaczyńskiego, ale podzielał wiele jego diagnoz, w tym ocenę realiów sprzed 2005 roku – państwa, polityki, dyplomacji. Więc gdy zdobył władzę, poszedł jego śladami. Działał miękko, zręcznie i dyskretnie, czym stworzył wrażenie głębokiej zmiany. Ale w treści był drugim Kaczyńskim. Rządził wbrew elitom, gardząc ich wiedzą i wrażliwością, a władzę skonsolidował mocniej, niż to potrafił Kaczyński. Jeśli pojęcie »Czwarta RP« coś realnie znaczy, to właśnie te dwie rzeczy. Jeśli Czwarta RP miała sprawnego przywódcę, to był nim Tusk” – pisze dalej Robert Krasowski.

Co więc połączyło tych dwóch rywali, którzy tak zacięcie walczyli między sobą o głosy wyborców i władzę? Paradoksalnie właśnie nie sama władza – obaj wcale jej nie pragnęli. Bycie szefami partii zaspokajało ich polityczne ambicje, a w jeszcze większym stopniu ich życiowe potrzeby. Władzę wszak ma się przez chwilę, partie ma się dłużej. I jak zauważa dalej Krasowski, poza polityką Kaczyński i Tusk nigdy niczego nie robili i robić nie potrafili. Nie mieli wielkich oczekiwań bytowych, ale cenili bezpieczeństwo i niezależność, jakie daje posiadanie partii.

„Bycie liderem wystarczało Tuskowi, bo w polityce lubił tylko jej taktyczne aspekty – grę, manewry, dominacyjne rozgrywki. Władzy nie pragnął, bo była męcząca (…) Na politykę spoglądał zimno i trzeźwo. Widział w niej bezwzględną walkę o prymat, w której wszyscy wszystkich próbują wykończyć. Niby każdy polityk to wie, on jednak tę prawdę rozumiał wyraźniej. Nie widział w niej jednej z politycznych zasad, lecz zasadę jedyną. Zawsze go fascynowała brutalność politycznego rzemiosła (…) Co nie znaczy, że sam był twardzielem. To było jego marzenie, w rzeczywistości był miękki, niepewny, nieśmiały. Rzadko kiedy trafia do polityki tak delikatna natura. Płochliwa, niepewna” – opisuje byłego lidera Platformy Obywatelskiej.

„Tusk uważał, że polityka zasadza się na brutalności. Ale równie głęboko wierzył, że o ile w dawnych epokach trzeba ją było ostentacyjnie ujawniać, dziś należy ją skrywać, bo demokratyczna wrażliwość się jej wystraszy (…) Aby utrzymać szefostwo Platformy, Tusk musiał wyjść z partyjnej skorupy, pozycję lidera potwierdzić państwową ambicją (…) Tusk nie mógł się chować za kulisami, musiał zostać uczestnikiem gry o władzę. Aby ocalić swój mały biznes, musiał stanąć do walki o władzę nad państwem. Na wielką polityczną orbitę wypchnęły Tuska małe w istocie potrzeby” – czytamy dalej.

„Chciał zmieniać rzeczywistość, ale niekoniecznie własnymi rękami. Wolał wpływać z tylnego siedzenia”

Także Jarosław Kaczyński był przez lata politykiem, który nie pragnął państwowej kariery. Chciał zmieniać rzeczywistość, ale niekoniecznie własnymi rękami. Wolał wpływać z tylnego siedzenia. I jak przypomina autor „Czasu Kaczyńskiego”, prezes PiS twardy i apodyktyczny w ocenie innych był niepewny w ocenie siebie. Obawiał się, że gdy sięgnie po władzę, solidarnościowi koledzy zabiją go śmiechem. Uważał, że stał za nisko w opozycyjnej hierarchii. Choć gardził tą hierarchią, choć ją stale podważał, był zarazem jej zakładnikiem.

„Partia była dla niego wszystkim, bardziej niż dla Tuska. Bez partii nie potrafił żyć (…) Bez swojego kierowcy, bez sekretarki nie potrafiłby sobie poradzić. Nawet matką mógł się opiekować tylko jako wpływowy polityk. Nie był ofermą, po prostu życie potoczyło się tak, że codzienne sprawy inni zawsze załatwiali za niego. Utrata partii byłaby dla niego kataklizmem życiowym. Ten bystry i śmiały polityk w życiu prywatnym stał na glinianych nogach. (…) Jego los odmienił sukces brata w wyborach na prezydenta Warszawy. Było jasne, że następnym krokiem będzie walka o władzę nad Polską. Oczywiście władzę dla brata. Siebie samego Jarosław nadal chciał ukrywać w cieniu, jednak po aferze Rywina musiał się przełamać. Podobnie jak Tuskowi, partia urosła mu za bardzo, aby mógł poprzestać na partyjnym przywództwie” – opisuje autor.

Na dobre Tusk i Kaczyński starli się po wyborach w 2005 roku. Szczególnie mocno podwójną porażkę odczuł Donald Tusk. Zdaniem Roberta Krasowskiego w całej historii III RP nikt tak mocno nie przeżył porażki – reagował niedojrzale, jak chłopiec upokorzony na oczach kolegów. „Tuż po wyborach w 2005 roku Tusk i Kaczyński rzucili się sobie do gardeł z zajadłością, jakiej polska polityka wcześniej nie widziała. Wraz z upadkiem Kaczyńskiego nic się nie zmieniło, rok 2007 nie był końcem epoki, Czwarta RP, czyli świat polityki opartej na permanentnym konflikcie, okrzepła w tej postaci na długie lata. Tusk i Kaczyński byli ulepieni ze zbyt podobnej gliny, aby wymiana jednego na drugiego coś istotnego zmieniła (…) Polska polityka stała się ekspresją wzajemnych urazów w gronie trzech osób. Ślepą zemstę rozpoczął Tusk w 2005 roku, nie potrafiąc się pogodzić z przegraną. Po 2007 roku pałeczkę przejął Lech, który się mścił na Tusku za to, że pokonał mu brata. Tusk się odwijał mocniej, więc po katastrofie dzieło zemsty przeszło w ręce Jarosława” – pisze.

 

Onet.pl

„Kaczyński kocha słyszeć jęki swoich ofiar”

Z Robertem Krasowskim rozmawiają Tomasz Sawczuk i Łukasz Pawłowski

„Donald Tusk ma większą inteligencję polityczną, ale to Jarosław Kaczyński przez wiele dekad będzie dzielił ludzi, jak kiedyś Piłsudski, a potem Wałęsa czy Jaruzelski. Władzy długo jednak nie utrzyma”, twierdzi publicysta, założyciel i były redaktor naczelny „Dziennika. Polska Europa Świat”.

Tomasz Sawczuk: Czy Donald Tusk był dobrym premierem?

Robert Krasowski: Był naturą pękniętą. Mocno i pewnie siedział w fotelu premiera, niemal jak monarcha na tronie. Nie stracił stanowiska przez 7 lat, a takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem. To było imponujące, w obszarze politycznej techniki Tusk był po prostu wielki. Z takim politycznym warsztatem mógł być premierem dużego formatu, ale nie był, bo jego wielkością rządziło coś bardzo małego – wieczny strach przed utratą władzy oraz przed zemstą Kaczyńskiego. Te drobne obawy i lęki dramatycznie pomniejszyły Tuska. Sprawiły, że jako premier nic po sobie nie zostawił.

TS: To pan wymyślił hasło „polityki ciepłej wody w kranie”, pod którym Tusk chętnie się podpisywał. Czy Donald Tusk nie był politykiem, o jakim pan marzył?

Słów o ciepłej wodzie użyłem zirytowany bombastycznymi celami, jakich domagali się od polityki publicyści, zwłaszcza prawicowi. Jednak skupienie się na prozie traktowałem jako projekt bardzo ambitny, nie chodziło mi o to, aby romantyczne frazesy zastąpiła bezczynność.

Łukasz Pawłowski: A jednak chwalił pan podejście Tuska, przekonując, że rolą polityka jest zapewnienie ludziom dobrych warunków bytowych, a od sporów ideowych „są księża i moraliści”. 

I chwalę dalej, bo Tusk zrobił kilka wielkich kroków we właściwym kierunku. Był pierwszym prawicowym politykiem, który naprawdę poczuł ciężar materii. Wcześniej prawica bujała w obłokach, skupiona głównie na symbolach – na sporach o historię, na chrześcijańskich wartościach, na narodowej tożsamości. Tusk wyrzucił na śmietnik całą tę poezję, te duchowe opary, te rzekome absoluty. Wszystkie idee potraktował z buta, prawicowe i lewicowe, cudze i własne. Jego pogarda dla strawy, którą się karmią elity, była świeża i ożywcza. Oczyszczał pole dla racjonalnej polityki, ale sam nie chciał jej prowadzić.

ŁP: Bo?

Bo nie lubił wysiłku, bo się go bał. Dostał komfort rządzenia, jakiego nie miał nikt przed nim, ale nie chciał z niego skorzystać. Mógł się zanurzyć w prozie, jednak stanął z boku.

Tusk postępował jak szczery demokrata, który zna potrzeby demosu i robi to, czego ten najmocniej pragnie. Czyli karmi obietnicami, iluzjami, bajkami.

Robert Krasowski

TS: Dlaczego zatem ludzie rządzący wówczas Platformą postrzegają te lata jako wielkie wydarzenie? Bartłomiej Sienkiewicz w rozmowie z „Kulturą Liberalną” powiedział, że Tusk i jego rząd przestawili Polskę na tory modernizacyjne, przełamując 300 lat polskiej historii. To PO, jak twierdzi Sienkiewicz, narzuciła wszystkim przeciwnikom – także PiS-owi – społeczno-ekonomiczny język modernizacji, którym muszą się dziś posługiwać i dzięki któremu byli w stanie pokonać Platformę w kampanii wyborczej.

To prawda, ale w połowie. Tusk prawicową politykę ściągnął z chmur i oświadczył, że odtąd jej drogi będą prowadzić po ziemi. Kłopot w tym, że sam po ziemi nie chodził. Głównie na niej leżał, czasem pełzał ostrożnie. Budowa cywilizacji materialnej w epoce Tuska była wysiłkiem jedynie społecznym, w którym polityka nie miała większego udziału. Diagnoza, że dzięki Tuskowi Polska zakwitła, a polska polityka na trwałe zmądrzała, to komplement stanowczo za duży. Zwłaszcza dziś, kiedy polityka wróciła w stare koleiny, czyli sporów nie o realia, lecz imponderabilia. Sienkiewicz opisał nie rzeczywistość, ale swoje marzenia, które zresztą podzielam.

Krasowski_1

TS: W doniesieniach prasowych po każdym ważnym przemówieniu Donalda Tuska zawsze podawano liczbę obietnic, które złożył. W 2014 r., na 12 miesięcy przed końcem kadencji, wygłosił przemówienie, w którym media doliczyły się blisko 30 obietnic tylko na ostatni rok rządów! Może więc była w Tusku jakaś ambicja, choćby w zakresie skromnych, realistycznych celów?

A co miał mówić? Prawdę? Że nie ma zamiaru ryzykować fotela, aby pochylać się nad niewdzięcznym tłumem, który potem zgłasza same pretensje? Albo podstawiać się opozycji, która gdy rząd da ludziom 500 zł na kolejne dzieci, oskarża władzę o brutalne potraktowanie pierwszego dziecka? Kłamstwa są regułą w politycznej profesji – kto je liczył u Tuska, ośmiesza siebie, nie jego. Zresztą trudno zgłaszać do Tuska jakąś zasadniczą pretensję, bo postępował jak szczery demokrata, który zna potrzeby demosu i robi to, czego ten pragnie najmocniej. Czyli karmi go obietnicami, iluzjami, bajkami. Pieści słowami, zamiast męczyć decyzjami. Był pierwszym posttransformacyjnym premierem. Traktował władzę tak jak zachodni politycy – nie jako społeczną misję, ale jako dobro osobiste, które należy zdobyć, a potem oszczędnie używać, aby jak najdłużej przy sobie utrzymać.

ŁP: I postanowił nie zrobić nic?

Jan Rokita, staroświecka natura, wierzy, że nawet cynizm ma swoje granice i twierdzi, że Tusk szukał takich reform, które nie bolą, ale ich nie znalazł. Ja nie wierzę, aby ich szukał. Miał swoje priorytety, czyli siebie, o co nie mam pretensji, bo tak wygląda polityka. Jednak nie widzę też powodu, aby za egoizm chwalić.

Liczne relacje zza kulis, pokazujące ciągle spiętego Donalda Tuska, bardzo go pomniejszają. Nie może być tak, że premier się wiecznie boi. Nie może też bać się lidera opozycji. A Tusk się go bał, jeszcze na długo przed katastrofą smoleńską.

Robert Krasowski

ŁP: Wróćmy zatem do jedynej wady Tuska…

Zbyt często rządził nim nie rozum, lecz strach. Wieczna obawa o to, jak zareagują wyborcy, co napiszą media, co zrobi opozycja. Lęk przed krytyką, przed porażką, przed karą. O ile w myśleniu o polityce był zimny, perfekcyjny, bezlitosny, jak czysta inteligencja, jak przybysz z kosmosu, to jego decyzjami często rządziły małe emocje i małe paniki, od których się wręcz gotował. Co ciekawe, strach dyktował mu podobne decyzje jak rozum, można więc powiedzieć, że eksponowanie realnych motywacji nie jest potrzebne. Jednak sądzę inaczej, liczne relacje zza kulis, pokazujące ciągle spiętego premiera, bardzo go pomniejszają. Nie może być tak, że premier wiecznie się boi. Może kalkulować, rezygnować, cofać się, ale nie powinien wiecznie uciekać. Nie może też bać się lidera opozycji, bo przy wszystkich swoich wadach Kaczyński nie podrzyna rywalom gardła skalpelem. A Tusk się go bał, jeszcze na długo przed katastrofą smoleńską.

ŁP: W pana opowieści tkwi sprzeczność. Z jednej strony tak pisze pan o tchórzostwie Tuska: „przemożny strach przed Kaczyńskim narastał w Tusku od wyborów w 2005 r., stał się jego obsesją, w gronie swoich współpracowników nie mówił o nim inaczej niż «potwór»”. Ale z drugiej twierdzi pan, że po wyborach w 2007 r. Tusk jako jedyny w PO nie chciał dobijać PiS-u, bo wiedział, że będzie mógł dużo zyskać, stając się anty-PiS-em. Miał nawet powiedzieć, że „będzie sobie hodował PiS”.

Bo istniały również polityczne interesy. Polityczną możliwość zwycięstwa Tuska – czyli elektorat ludzi przestraszonych PiS-em – zbudował Jarosław Kaczyński. Tuskowi zależało więc na tym, żeby ten „krokodyl” nie wyzionął ducha, bo dzięki niemu mógł dalej wygrywać. Czasem nawet go szturchał, ale potem żył w strachu, że ten się odwinie. A że często uderzał nieczysto, więc strach przed krokodylem narastał. Leszek Miller by się nie wystraszył.

ŁP: I znów sprzeczność. W innym miejscu pisze pan, że nawet Leszek Miller nie był tak odważny, żeby wyrzucić z partii Włodzimierza Cimoszewicza, Józefa Oleksego czy Marka Borowskiego. Tymczasem Tusk nie miał żadnych oporów, żeby pozbyć się Jana Rokity, marginalizować Andrzeja Olechowskiego, czy później Grzegorza Schetynę.

To przykład innej odwagi – intelektualnej. Tusk potrafił się wyrwać ze wszystkich przesądów swojej profesji. Z wyobrażeń, stereotypów, nadziei, którymi karmią się politycy. Na rzeczywistość patrzył z chłodem, z jakim nikt wcześniej nie patrzył. Odczarował ją do końca. Był jak ateista, który idąc przez kościół, nie musi już klękać przed niczym, bo wie, że sacrum nie istnieje. Tusk pozbył się ostatnich złudzeń wobec ludzkiej natury, a zwłaszcza ludzkiej mądrości, co pozwoliło mu na dużo ostrzejszą grę. Niemniej Kaczyńskiego irracjonalnie się bał.

ŁP: Czego się boi? Że Kaczyński wsadzi go do więzienia?

Nie tylko. Osobliwością Kaczyńskiego jest to, że budzi nie tyle obawę, co grozę. Czyli nie jakiś konkretny lęk, ale wszelkie możliwe. To niezwykłe, jakie ten człowiek wywołuje emocje. To magik, który wystarczy, że wyjdzie na scenę, a widownia szaleje z zachwytu lub ze strachu. Co ciekawe, magik nad emocjami widowni słabo panuje. Potrafi rozniecić smoleńskie szaleństwo i doprowadzić 30 proc. społeczeństwa do wiary w absurd. Ale równocześnie jeszcze mocniej przerazi resztę widowni, co sprawia, że w końcu przegrywa wybory. Dziś znowu to widać. Dziesiątki tysięcy ludzi, które wyszły na ulice, są realnie przerażone Kaczyńskim. To nie jest nagonka liberalnych mediów, to emocja, którą wywołał sam prezes PiS-u. Emocja, której liberalni dziennikarze ulegają równie mocno, jak ich odbiorcy.

TS: To naprawdę tylko „emocja”?

Pyta pan, czy nie stało się nic strasznego? Stało się coś bardzo złego, ale strasznego jeszcze nie. Słuszne oburzenie atakiem na Trybunał Konstytucyjny zbyt szybko przeszło w apokaliptyczną diagnozę, że Polska demokracja jest o krok od katastrofy. Tymczasem nie jest, to tylko kryzys wywołany awanturnictwem Kaczyńskiego oraz prymitywizmem jego politycznego warsztatu. Bo Kaczyński wszystkie problemy rozwiązuje młotem. Platforma próbowała przejąć większość w Trybunale dyskretnie, miękką intrygą, cichą manipulacją. A Kaczyński zamiast postąpić podobnie, w biały dzień zbombardował Trybunał. Jednak nie był to zamach na liberalną demokrację, to nie była próba budowy nowego ustroju, lecz zwykły wandalizm.

Krasowski_2

TS: Wandal nikogo nie krzywdzi?

Polsce nie grozi z tego powodu katastrofa. Istnieje natomiast poważny problem jednego polityka, który nie chce zachowywać się jak inni. Jeśli beznamiętnie zmierzyć ustrojową szkodliwość jego działań, nie zrobił rzeczy gorszych niż jego poprzednicy. Bo w Polsce – podobnie jak w każdej demokracji – politycy pogwałcili już każdy fragment ustroju. Kaczyńskiego wyróżnia jednak wyjątkowy styl. Bardzo prostacki, w którym chytrość i hipokryzję poprzedników zastąpiły zuchwałość i ostentacja. I właśnie ten styl całkowicie zmienia odbiór jego zachowań. Dlatego to, co u innych polityków wydaje się nadużyciem, u Kaczyńskiego staje się zbrodnią. Te same czyny, które u innych wydają się kontrolowanym cynizmem, u niego sprawiają wrażenie zamachu na cały system.

Niejeden czytelnik uzna, że pomniejszam problem. Może pomniejszam, ale dlatego że uważniej niż na problem, patrzę na jego sprawcę. I widzę człowieka niezdolnego do skutecznej intrygi. Jeśli nawet jest w nim czyste zło – choć taką hipotezę uważam za liberalny odpowiednik smoleńskiego szaleństwa – to owo zło jest bezzębne. W Kaczyńskim nie ma niczego z groźnego despoty, a nawet z jego substytutu, czyli z Orbána. Nie ma w nim zręczności, nie ma perfidii, nie ma planowania kilku ruchów do przodu. Kaczyński potrafi jedynie uderzać. Tyleż mocno, co na oślep. Przecież z Trybunałem będzie musiał pójść na kompromis.

ŁP: Przecenił swoje siły?

Prawdopodobnie nawet ich nie zmierzył, bo jest na to zbyt zuchwały. Poza tym nie sądził, że wybuchnie tak wielka afera, przecież z jego punktu widzenia nie robił niczego nowego. Wszyscy polscy politycy mniej lub bardziej lekceważyli Trybunał. Wszyscy wprowadzali do niego dyspozycyjnych ludzi w logice nagrody za przeszłość albo interesu na przyszłość. To nie był Sąd Najwyższy USA, to nie był Sąd Konstytucyjny RFN. Instytucja po najeździe Kaczyńskiego uznana za świętą, wcześniej świętą dla nikogo nie była. Ot, kolejne pole dla partyjnych nominacji,  dla pomniejszych gier.

Sam Trybunał nie potrafił wzbudzić szacunku. Z jego prezesem Platforma negocjowała dopuszczalną skalę gwałtu na tej instytucji. Ustalała przepisy ustawy, której dziś Trybunał się wstydzi. A prezes był elastyczny, tolerował nie dużo, lecz wszystko. Po zdobyciu władzy Kaczyński brutalnie zaatakował. Zwłaszcza, że miał silne, osobiste motywacje, bo wobec PiS-u Trybunał chłodnego dystansu nigdy zachować nie potrafił. W epoce 2005–2007 był bardziej wyrazistą opozycją niż posłowie PO. Wszyscy prezesi – od Zolla, przez Safjana, po Rzeplińskiego – poszli z Kaczyńskim na osobistą wojnę, która w Niemczech czy w USA by ich zupełnie skompromitowała. Nie usprawiedliwiam prezesa PiS-u, ale przypominam kontekst.

Osobliwością Kaczyńskiego jest to, że budzi nie tyle obawę, co grozę. Czyli nie jakiś konkretny lęk, ale wszelkie możliwe.

Robert Krasowski

Kaczyński uderzył tym brutalniej, że kocha słyszeć jęki swoich ofiar, widzieć ich strach. Nie dlatego że jest tyranem, po prostu jest drapieżnikiem, co zresztą w nim lubię. Ale nie można wiecznie gonić za przyjemnościami. Trzeba też myśleć o skutkach. On tymczasem wzbudził dziki strach i zaczął mobilizować ludzi, którzy go obalą.

ŁP: A obalą?

Oczywiście – prędzej czy później. Od początku swojej kariery ciągle był obalany przez ludzi, których wcześniej śmiertelnie wystraszył. On się ciągle zmaga z wrogami, których sam sobie tworzy.

TS: Lider PiS-u mówi o planie na 8 lat.

Tego nie wystarczy chcieć, to trzeba umieć. Kiedy był u władzy dekadę temu, jednym pomysłem, jaki miał na reelekcję, była naiwna wiara w zdemaskowanie układu. A nikt przytomny nie wierzył już wtedy w jego istnienie.

TS: A teraz ma inny pomysł?

Nie wierzę. Zresztą rządzenie – dobre lub złe, krótkie lub długie – nigdy nie było w centrum jego uwagi. Przez całą swoją karierę myślał głównie o tym, jak utrzymać kontrolę nad partią i zachować w niej wieczne przywództwo. Podejrzewam, że dziś jest skupiony na tym, żeby mu się nie urwała Szydło, żeby Dudę utrzymać pod butem. Poza tym nie jest panem czasu, który PiS dostał na rządzenie, bo jego awanturnicza natura pcha go szybko ku upadkowi. Kaczyński stale przysparza sobie więcej wrogów niż zwolenników, co oznacza, że teraz potrzebny jest polityk, który obejmie przywództwo nad opozycją. A gdy to zrobi, bez trudu wygra wybory. Przecież Tusk nie musiał sobie  budować anty-PiS-u – zrobił to za niego Kaczyński, Tusk jedynie gotowy elektorat zagospodarował.

Kaczyński pomógł mu nawet dobić PiS. Upadek jego rządu miał znamiona nieumyślnego samobójstwa. Prezes przez przypadek sam wbił sobie nożyczki w brzuch, do przyspieszonych wyborów doprowadziło niepoczytalne zachowanie jego samego, Zbigniewa Ziobry i Mariusza Kamińskiego w czasie afery gruntowej. Tusk władzę dostał na talerzu.

ŁP: Dziś nie ma na scenie Donalda Tuska.

Ale trwa na niej ten sam spektakl – Kaczyński nadal bije się sam ze sobą. Naród mógł go pokochać za program „Rodzina 500+”, ale on musiał wywołać kilka awantur, czym stworzył opozycję mającą nowe cele. Dawne, ideowe, zastąpiły antypisowskie. Na tacy podał jej mocne sztandary, których sama nie potrafiłaby stworzyć. Znając przeszłość Kaczyńskiego, możemy przewidywać, że da przeciwnikom wszystko, co jest potrzebne do wygrania wyborów.

ŁP: Dlaczego to robi?

Bo miota nim awanturnicza natura oraz osobiste urazy. Brutalnie atakuje elity III RP, bo nie został przez nie zaakceptowany. Od 1989 r. rośnie w nim osobista pretensja o to, że III RP nie chce dać mu należnego miejsca, więc z gniewu maniakalnie ją oczernia. Jednak elity także popełniają błąd, bo od ponad ćwierć wieku nie rozumieją, że Kaczyński jest zbyt wielki, aby można go było usunąć z gry. Więc trwa samonapędzający się spektakl – elity wypychają go na margines, jednak on jest na tyle silny, że znowu powraca.

TS: Jakie są najważniejsze różnice między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim?

Tusk jest politykiem radykalnie bardziej inteligentnym. Kaczyński jest inteligentny jako człowiek prywatny, ale do polityki swojej inteligencji nie potrafi zaprząc, wszystko rozgrywa siłowo, co ma sporo atutów, ale też sporo wad. Tusk jest zupełnie inny. Nie znam innego polityka, który na demos, na państwo, na reguły polityczne potrafiłby spojrzeć z tak absolutnym chłodem i poddać je wszystkie beznamiętnej ocenie. To jest wzorzec racjonalności politycznej, jego decyzje będą analizowane przez lata.

TS: Czy Jarosław Kaczyński czegoś się od Donalda Tuska nauczył?

Nie, bo jest zbyt przemądrzały, zarozumiały i skupiony na sobie. Ma poczucie wielkiej wartości własnej, która przechodzi w megalomanię. Te jego opowieści o budowie wspólnoty politycznej, o nowym akcie założycielskim dla polskiej demokracji, o stworzeniu nowych elit, o sprawiedliwym podziale majątku… Nawet Stwórca – w którego wierzy – nie potrafił zbudować tak doskonałego świata. Ale snując te bajki, ujawnia wielki dar, bo perfekcyjnie robi to, co na Zachodzie robi skrajna lewica – zaraża ludzi nienawiścią do świata, w którym żyją, oraz nadzieją na to, że świat radykalnie lepszy jest na wyciągnięcie ręki.

Ale ideowe gadulstwo to jedynie hobby Kaczyńskiego. Jako polityk własnych słów nie traktuje poważnie. Jest drapieżnikiem, ale niezwykłym. Nie boi się niczego, nie zatrzymuje przed niczym. Nie ma ściany, której by nie próbował przebić głową; nie ma rywala, którego by nie próbował uderzyć, nawet gdy pod nim leży. Bo nawet w najtrudniejszym momencie atakuje, drapie, gryzie. Jego żywotność, jego witalność to biologiczny fenomen. Ale też skaza, bo ta żywotność, ta drapieżność ludzi przeraża. Widzą w nich szaleństwo. Nie wielkie moce, których Kaczyński używa, ale dzikie siły, które nim miotają. Kiedy Leszek Miller grał ostro, było wiadomo, że wyjął maczugę na użytek politycznej kampanii, ale gdy ją skończy, maczugę odrzuci. Kaczyński nie potrafi wysłać takich uspokajających sygnałów. Dlatego nikt się nie wystraszył Kopacz, gdy gwałciła Trybunał, a Kaczyńskiego boją się wszyscy.

TS: Czy to oznacza, że Kaczyński nie liczy się ze społecznymi nastrojami?

Liczy się, kiedy zaczyna o nich myśleć, czyli przed wyborami. Wtedy zawsze zakłada sobie na głowę kaptur i udaje baranka.

Tusk jest politykiem radykalnie bardziej inteligentnym. Kaczyński jest inteligentny jako człowiek prywatny, ale do polityki swojej inteligencji zaprząc nie potrafi, wszystko rozgrywa siłowo.

Robert Krasowski

TS: Donald Tusk mówił, że chciałby zostać zapamiętany jako „fajny gość”. Czy z powodu swojej nieskuteczności Jarosław Kaczyński zostanie zapamiętany po prostu jako „niefajny gość”?

Kaczyński to inna liga, dużo wyższa niż poczciwe epitety. Zostanie człowiekiem, wokół którego przez wiele dekad będą się toczyły zaciekłe spory. Dla jednej strony będzie symbolem wielkiego zła, dla drugiej – symbolem nadziei na rozwalenie systemu opartego na złu. Będzie dzielił ludzi, jak kiedyś Piłsudski, a potem Wałęsa czy Jaruzelski. Bo Kaczyński stał się dla dwóch pokoleń najważniejszym doświadczeniem politycznym. Jest jak przemarsz armii przez własne podwórko, tego się nie da zapomnieć.

Jego siła rażenia jest niezwykła. Proszę spojrzeć na stronę liberalną – jacy oni są teraz uniesieni, mają swój KOR, poczucie uczestnictwa w czymś niesłychanie ważnym, budują symbole, tworzą nową tożsamość. To wszystko spowodował Kaczyński, mało tego – on we wszystkich nowych symbolach i tożsamościach zajął centralne miejsce. Polskiemu liberalizmowi brakowało wroga, bo nie chciał się budować na antykomunizmie. Teraz wroga już ma i to wroga, z którym „walczy”. Ten wróg jak zwykle sam siebie zabije, ale oni będą mieli poczucie, że go obalili, że obronili liberalną demokrację. Trochę to komiczne, ale tak właśnie się tworzą mity założycielskie.

ŁP: Podczas naszej ostatniej rozmowy, tuż po wyborach, powiedział pan, że Kaczyńskiego się nie boi, bo to „niezdarny władca”, który „nic nie potrafi zrobić, nawet w sprawie dla siebie najważniejszej”. Nadal uważa pan, że nic się nie stało.

Absolutnie nic. Mamy do czynienia z powtórzeniem pierwszej fazy IV RP, o której dzisiaj wiemy, że nie miała żadnego znaczenia. Nudną bierność epoki Tuska zastąpił barwny pozór aktywności, co mocno Polaków wciągnęło. Prezes PiS dał Polakom show bardzo niemądry, ale teraz wszyscy żyją polityką! Ilu ludzi po jednej i po drugiej stronie dzięki Kaczyńskiemu zakotwiczyło się w demokracji, zyskało poczucie, że państwo jest dla nich ważne, odświeżyło swój patriotyzm. Wszystko dokonuje się w atmosferze polityczno-moralnej egzaltacji, ale polska kultura polityczna taka jest. Gdzie indziej można rozmawiać o realiach, a u nas zawsze egzaltacja. Co rodzi pytanie: czy Kaczyński psuje Polaków, czy też świetnie do nich pasuje?

 

Współpraca: Adam Suwiński.

kulturaliberalna.pl

Siła złego na jednego Viktora Orbána

Michał Kokot, 28.03.2016

Viktor Orbán, premier Węgier, ma coraz więcej problemów

Viktor Orbán, premier Węgier, ma coraz więcej problemów (Francois Walschaerts / AP (AP Photo/Francois Walschaerts))

Ze wszystkich stron na węgierskiego premiera sypią się ciosy: jego rodzina oskarżana jest o ukrywanie majątku, a w tym samym czasie nauczyciele zapowiadają strajk generalny i wzywają obywateli do udziału w protestach.
 

Zupełnie przypadkowo Węgrzy dowiedzieli się, że to najprawdopodobniej premier Viktor Orbán jest właścicielem 13-hektarowej posiadłości z willą należącą dawniej do dynastii Habsburgów.

Premiera Węgier pogrążyło zdjęcie z psem, które umieścił na jednym z portali społecznościowych. Pochwalił się, że jego rodzina dawno przygarnęła bezdomnego czworonoga, którym nikt nie był zainteresowany. Dociekliwi dziennikarze nie mogli jednak doszukać się psa na żadnych innych zdjęciach rodzinnych Orbána, postanowili więc sprawdzić, do kogo w rzeczywistości on należy. Ustalili, że zwierzak zarejestrowany jest jako własność Gáspára Orbána – syna premiera, zameldowanego nie w rodzinnej wsi Orbanów Felcsut, ale w nieodległej wsi Hatvanpuszta. Dokładnie zaś – w luksusowej willi wraz 13-hektarową działką, która przed laty należała do rodziny Habsburgów. Dziennikarze udali się więc na miejsce i spróbowali zrobić jej zdjęcia z góry, posługując się w tym celu dronem. Wówczas natychmiast pojawiła się w pobliżu nieruchomości policja, która zakazała filmowania obiektu, tłumacząc to względami bezpieczeństwa państwa.

Liberalny tygodnik „Heti Világgazdaság” ustalił, że w willi w Hatvanpuszcie regularnie odbywają się nieformalne wizyty szefa rządu z ważnymi gośćmi. Pikanterii sprawie dodał fakt, że willa należy formalnie do burmistrza Felscut Lorinca Mészárosa, o którym od lat spekuluje się, że jest powiernikiem majątku rodu Orbanów. Ten były instalator gazowy dorobił się ogromnego majątku podczas pierwszego rządu Orbána (1998-2002) i powiększył go jeszcze w trakcie ostatnich sześciu lat rządów Fideszu. Mészáros, który jest wielkim właścicielem ziemskim, lubi powtarzać, że wszystko, czego dorobił się w życiu, zawdzięcza „Panu Bogu, szczęściu i Viktorowi Orbánowi”.

Nim dziennikarze udali się do willi w Hatvanpuszta, Mészáros twierdził, że nie mają tam czego szukać, bo znajduje się tam jedynie magazyn maszyn rolniczych, a cały budynek jest zaniedbany. Dziennikarze jednak ustalili co innego – willa została kilka lat wcześniej w całości wyremontowana za mniej więcej 100 mln forintów (1,4 mln zł).

Na Węgrzech rozpętała się polityczna awantura, bo Orbán od lat oskarżany jest o ukrywanie majątku. Formalnie posiada – jak większość członków jego gabinetu – stosunkowo niewiele. Z oświadczenia majątkowego za ubiegły rok wynika, że na koncie ma 5,5 mln forintów oszczędności (ok. 75 tys. zł), mieszkanie w Budapeszcie o nieustalonej wartości i kredyt do spłacenia w wysokości ok. 1 mln forintów (ok. 14 tys. zł).

Opozycja jednak temu nie dowierza i co kilka miesięcy usiłuje wszcząć postępowanie, które miałoby na celu sprawdzenie tych danych. W przeszłości występował o to Ferenc Gyurcsány, były premier i przewodniczący opozycyjnej partii Koalicja Demokratyczna. Wskórać nie udało mu się w tej sprawie nic. Teraz o to samo wystąpił polityk maleńkiej liberalnej partii LMP Péter Juhász. W odpowiedzi politycy Fideszu oskarżyli go o to, że również ukrywa majątek (choć nie przedstawili na to żadnych dowodów). Do tego w telewizji TV2, niedawno przejętej przez Andy’ego Vajnę, oligarchę bliskiego Orbánowi, pojawiły się materiały szkalujące Juhásza.

Zdaniem opozycji świadczy to o panice, w jaką wpadł rządzący Fidesz. Partii grozić może bowiem scenariusz sprzed dwóch lat, gdy na ulice wyszło 100 tys. demonstrantów domagających się ustąpienia Viktora Orbána. Wówczas bezpośrednim powodem buntu był pomysł wprowadzenia nowego drakońskiego podatku internetowego. Niezadowolenie społeczne spotęgowały dodatkowo oskarżenia o korupcję w najbliższym otoczeniu Orbána, które sformułował amerykański departament stanu, wpisując wysokich węgierskich urzędników państwowych na listę osób niepożądanych w USA.

Wyborcza na żywo – Budapeszt w Warszawie czy Warszawa w Budapeszcie?”

Również tym razem podejrzenia, że premier ukrywa majątek, pojawiają się dokładnie w chwili wzrostu napięć społecznych i organizowania masowych wystąpień. Na środę zapowiadany jest strajk generalny nauczycieli, do którego zamierzają dołączyć inne grupy zawodowe – m.in. przedsiębiorcy.

Ostatnia demonstracja nauczycieli i innych przeciwników Orbána, zorganizowana w dniu niepodległości Węgier 15 marca, zgromadziła w centrum Budapesztu aż 50 tys. osób, co na dziesięciomilionowy kraj jest liczbą dość niespotykaną. Była to największa od lat demonstracja antyrządowa na Węgrzech. Rząd już ugiął się pod żądaniami protestujących i zapowiedział likwidację Centrum Wsparcia Instytucji Oświatowych (KLIK). Istnienie i działalność tej swoistej centralnej „czapy” nad całym systemem oświatowym Węgier jest jednym z głównych źródeł niezadowolenia nauczycieli i powodem ich protestów.

Mimo tej pojednawczej zapowiedzi władz nauczyciele nie odwołali strajku i w ostatni czwartek wezwali Węgrów do wzięcia udziału w protestach i okazania władzom obywatelskiego nieposłuszeństwa.

Zobacz także

naOrbana

wyborcza.pl

 

premieraWęgier

R. Krasowski: Kaczyński kocha słyszeć jęki swoich ofiar

24.03.2016

„Donald Tusk ma większą inteligencję polityczną, ale to Jarosław Kaczyński przez wiele dekad będzie dzielił ludzi, jak kiedyś Piłsudski, a potem Wałęsa czy Jaruzelski. Władzy długo jednak nie utrzyma”, twierdzi publicysta, założyciel i były redaktor naczelny „Dziennika. Polska Europa Świat”.

Tomasz Sawczuk: Czy Donald Tusk był dobrym premierem?

Robert Krasowski: Był naturą pękniętą. Mocno i pewnie siedział w fotelu premiera, niemal jak monarcha na tronie. Nie stracił stanowiska przez 7 lat, a takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem. To było imponujące, w obszarze politycznej techniki Tusk był po prostu wielki. Z takim politycznym warsztatem mógł być premierem dużego formatu, ale nie był, bo jego wielkością rządziło coś bardzo małego – wieczny strach przed utratą władzy oraz przed zemstą Kaczyńskiego. Te drobne obawy i lęki dramatycznie pomniejszyły Tuska. Sprawiły, że jako premier nic po sobie nie zostawił.

TS: To pan wymyślił hasło „polityki ciepłej wody w kranie”, pod którym Tusk chętnie się podpisywał. Czy Donald Tusk nie był politykiem, o jakim pan marzył?

Słów o ciepłej wodzie użyłem zirytowany bombastycznymi celami, jakich domagali się od polityki publicyści, zwłaszcza prawicowi. Jednak skupienie się na prozie traktowałem jako projekt bardzo ambitny, nie chodziło mi o to, aby romantyczne frazesy zastąpiła bezczynność.

Łukasz Pawłowski: A jednak chwalił pan podejście Tuska, przekonując, że rolą polityka jest zapewnienie ludziom dobrych warunków bytowych, a od sporów ideowych „są księża i moraliści”. 

I chwalę dalej, bo Tusk zrobił kilka wielkich kroków we właściwym kierunku. Był pierwszym prawicowym politykiem, który naprawdę poczuł ciężar materii. Wcześniej prawica bujała w obłokach, skupiona głównie na symbolach – na sporach o historię, na chrześcijańskich wartościach, na narodowej tożsamości. Tusk wyrzucił na śmietnik całą tę poezję, te duchowe opary, te rzekome absoluty. Wszystkie idee potraktował z buta, prawicowe i lewicowe, cudze i własne. Jego pogarda dla strawy, którą się karmią elity, była świeża i ożywcza. Oczyszczał pole dla racjonalnej polityki, ale sam nie chciał jej prowadzić.

ŁP: Bo?

Bo nie lubił wysiłku, bo się go bał. Dostał komfort rządzenia, jakiego nie miał nikt przed nim, ale nie chciał z niego skorzystać. Mógł się zanurzyć w prozie, jednak stanął z boku.

TS: Dlaczego zatem ludzie rządzący wówczas Platformą postrzegają te lata jako wielkie wydarzenie? Bartłomiej Sienkiewicz w rozmowie z „Kulturą Liberalną” powiedział, że Tusk i jego rząd przestawili Polskę na tory modernizacyjne, przełamując 300 lat polskiej historii. To PO, jak twierdzi Sienkiewicz, narzuciła wszystkim przeciwnikom – także PiS-owi – społeczno-ekonomiczny język modernizacji, którym muszą się dziś posługiwać i dzięki któremu byli w stanie pokonać Platformę w kampanii wyborczej.

To prawda, ale w połowie. Tusk prawicową politykę ściągnął z chmur i oświadczył, że odtąd jej drogi będą prowadzić po ziemi. Kłopot w tym, że sam po ziemi nie chodził. Głównie na niej leżał, czasem pełzał ostrożnie. Budowa cywilizacji materialnej w epoce Tuska była wysiłkiem jedynie społecznym, w którym polityka nie miała większego udziału. Diagnoza, że dzięki Tuskowi Polska zakwitła, a polska polityka na trwałe zmądrzała, to komplement stanowczo za duży. Zwłaszcza dziś, kiedy polityka wróciła w stare koleiny, czyli sporów nie o realia, lecz imponderabilia. Sienkiewicz opisał nie rzeczywistość, ale swoje marzenia, które zresztą podzielam.

TS: W doniesieniach prasowych po każdym ważnym przemówieniu Donalda Tuska zawsze podawano liczbę obietnic, które złożył. W 2014 r., na 12 miesięcy przed końcem kadencji, wygłosił przemówienie, w którym media doliczyły się blisko 30 obietnic tylko na ostatni rok rządów! Może więc była w Tusku jakaś ambicja, choćby w zakresie skromnych, realistycznych celów?

A co miał mówić? Prawdę? Że nie ma zamiaru ryzykować fotela, aby pochylać się nad niewdzięcznym tłumem, który potem zgłasza same pretensje? Albo podstawiać się opozycji, która gdy rząd da ludziom 500 zł na kolejne dzieci, oskarża władzę o brutalne potraktowanie pierwszego dziecka? Kłamstwa są regułą w politycznej profesji – kto je liczył u Tuska, ośmiesza siebie, nie jego. Zresztą trudno zgłaszać do Tuska jakąś zasadniczą pretensję, bo postępował jak szczery demokrata, który zna potrzeby demosu i robi to, czego ten pragnie najmocniej. Czyli karmi go obietnicami, iluzjami, bajkami. Pieści słowami, zamiast męczyć decyzjami. Był pierwszym posttransformacyjnym premierem. Traktował władzę tak jak zachodni politycy – nie jako społeczną misję, ale jako dobro osobiste, które należy zdobyć, a potem oszczędnie używać, aby jak najdłużej przy sobie utrzymać.

ŁP: I postanowił nie zrobić nic?

Jan Rokita, staroświecka natura, wierzy, że nawet cynizm ma swoje granice i twierdzi, że Tusk szukał takich reform, które nie bolą, ale ich nie znalazł. Ja nie wierzę, aby ich szukał. Miał swoje priorytety, czyli siebie, o co nie mam pretensji, bo tak wygląda polityka. Jednak nie widzę też powodu, aby za egoizm chwalić.

ŁP: Wróćmy zatem do jedynej wady Tuska…

Zbyt często rządził nim nie rozum, lecz strach. Wieczna obawa o to, jak zareagują wyborcy, co napiszą media, co zrobi opozycja. Lęk przed krytyką, przed porażką, przed karą. O ile w myśleniu o polityce był zimny, perfekcyjny, bezlitosny, jak czysta inteligencja, jak przybysz z kosmosu, to jego decyzjami często rządziły małe emocje i małe paniki, od których się wręcz gotował. Co ciekawe, strach dyktował mu podobne decyzje jak rozum, można więc powiedzieć, że eksponowanie realnych motywacji nie jest potrzebne. Jednak sądzę inaczej, liczne relacje zza kulis, pokazujące ciągle spiętego premiera, bardzo go pomniejszają. Nie może być tak, że premier wiecznie się boi. Może kalkulować, rezygnować, cofać się, ale nie powinien wiecznie uciekać. Nie może też bać się lidera opozycji, bo przy wszystkich swoich wadach Kaczyński nie podrzyna rywalom gardła skalpelem. A Tusk się go bał, jeszcze na długo przed katastrofą smoleńską.

ŁP: W pana opowieści tkwi sprzeczność. Z jednej strony tak pisze pan o tchórzostwie Tuska: „przemożny strach przed Kaczyńskim narastał w Tusku od wyborów w 2005 r., stał się jego obsesją, w gronie swoich współpracowników nie mówił o nim inaczej niż «potwór»”. Ale z drugiej twierdzi pan, że po wyborach w 2007 r. Tusk jako jedyny w PO nie chciał dobijać PiS-u, bo wiedział, że będzie mógł dużo zyskać, stając się anty-PiS-em. Miał nawet powiedzieć, że „będzie sobie hodował PiS”.

Cały wywiad na kulturaliberalna.pl

Robert Krasowski

publicysta i wydawca. Założyciel i były redaktor naczelny gazety „Dziennik Polska. Europa. Świat”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Autor wywiadów rzek z politykami: Leszkiem Millerem, Janem Rokitą i Ludwikiem Dornem. Ostatnio ukazała się jego książka „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”, trzeci tom politycznej historii III RP.

Łukasz Pawłowski

sekretarz redakcji i publicysta „Kultury Liberalnej”. Pisze o polskim i amerykańskim życiu politycznym.

Tomasz Sawczuk

komentator polityczny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

kaczyńskiKocha

TOK FM

 

należyRównież

 

 

 

długoMożna

PiS jest w kleszczach. Miażdżą go własne słabości oraz siła społeczeństwa

Marek Beylin, 28.03.2016

PiS stoi w trudnej sytuacji. Z jednej strony jest u władzy, z drugiej - zaczyna już tracić na popularności

PiS stoi w trudnej sytuacji. Z jednej strony jest u władzy, z drugiej – zaczyna już tracić na popularności (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Byłoby dobrze porzucić w święta politykę, jednak polityka nie porzuca nas. Bo zbliżamy się do niebezpiecznego momentu, gdy PiS będzie decydował, co robić z protestującym społeczeństwem.
 

Władza antagonizuje coraz więcej osób i zaczyna tracić poparcie, co pokazują niedawne sondaże TNS dla „Gazety Wyborczej” i Millward Brown dla TVN. Nic dziwnego, niemal wszystko, co robi PiS, wywołuje konflikty.

Rząd rozwściecza przedsiębiorców, rolników, rodziców, w których uderzy wycofanie 6-latków ze szkół i brak miejsc w przedszkolach dla 3-latków, kobiety obawiające się zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej i ograniczenia dostępu do pigułki „dzień po”. Ostatnio minister Szyszko stojący na czele resortu dewastacji środowiska wywołał liczne sprzeciwy, gdy zarządził potężną wycinkę Puszczy Białowieskiej. Najpewniej zaraz obudzą się internauci zagrożeni niekontrolowaną inwigilacją sieci przez służby specjalne. Wszystkich tych konfliktów nie zrekompensuje program „500+”.

Długo można by wyliczać, komu już naraził się PiS, rządząc zaledwie od czterech miesięcy. Klęskom w polityce wewnętrznej towarzyszy katastrofa w stosunkach zagranicznych. Jej symbolem jest to, że prezydent Obama nie chce spotkać się z prezydentem Dudą. A gdy do coraz chłodniejszych relacji z USA dodać pogarszające się stosunki z UE i reperkusje raportu Komisji Weneckiej, wychodzi na to, że polityka zagraniczna PiS zbankrutowała, zanim zaczęła się rozkręcać.

Władza, która, jak PiS, traci grunt pod nogami, ma trzy wyjścia. Może zmienić politykę na mniej konfliktującą albo gnić pośród potęgującego się chaosu i spadającego poparcia, albo podjąć próbę umocnienia swej pozycji za pomocą represji.

Na zmianę polityki nie ma co liczyć, dopóki Polską rządzi prezes Kaczyński. PiS ma więc do wyboru: pogodzić się z narastającymi protestami i postępującym paraliżem władzy bądź pójść na konfrontację z niezadowoloną częścią społeczeństwa.

Myślę, że takiej decyzji rządzący jeszcze nie podjęli. Ale próbom pacyfikacji niezadowolonych Polaków sprzyja szykowana ustawa antyterrorystyczna. PiS może ulec pokusie, by skorzystać z tej ustawy, wprowadzić stan zagrożenia państwa czy spokoju społecznego i zakazać zgromadzeń i manifestacji. A także cenzurować internet oraz nękać aktywistów rewizjami i aresztowaniami.

Ślad takiej możliwości dostrzegam w apelu Kaczyńskiego do opozycji, by do wizyty papieża zawiesić wszelkie spory. Co oznacza: będziemy robić to, co dotąd, a wy bądźcie cicho. A jeśli nie ucichniemy? Wtedy pod ręką będzie ustawa antyterrorystyczna.

Takie jest rychłe zagrożenie, jeśli słabnąca władza spróbuje za wszelką cenę uzyskać kontrolę nad społeczeństwem. Ten wariant musimy brać pod uwagę, choć, powtórzę, nie sądzę, by decyzje już zapadły. W dodatku, pacyfikowanie opozycji podczas szczytu NATO i wizyty papieża jest mało prawdopodobne – wywołałoby zbyt wielki i kosztowny skandal. Przywódcy państw NATO i papież musieliby ostro reagować. W grę wchodzi więc przedłużanie bądź modyfikowanie nadzwyczajnych regulacji po tych lipcowych wydarzeniach. Wakacje temu sprzyjają.

Ale gdyby PiS odważył się na taką wojnę ze społeczeństwem, przyspieszyłby jedynie swój upadek. Rozwścieczyłby kolejne miliony Polaków, skłaniając ich do oporu. I niekoniecznie znalazłby chętnych, także w formacjach siłowych, do obrony reżimu.

PiS jest więc w kleszczach. Miażdżą go własne słabości oraz siła społeczeństwa. Z tej sytuacji już się nie wyrwie.

Zobacz także

pisJestwKleszczach

wyborcza.pl