Goss, 25.08.2016

 

top25.08.2016

 

 

 

Smoleński spęd w podpoznańskich Krzesinach

Smoleński spęd w podpoznańskich Krzesinach

W podpoznańskich Krzesinach, w 31. Bazie Lotnictwa Taktycznego, w weekend odsłonięty zostanie pierwszy w kraju pomnik ofiary smoleńskiej – wiadomo „poległego” – gen. Andrzeja Błasika. Na uroczystości będzie cała formalna wierchuszka władzy – Andrzej Duda, Beata Szydło, a także największy na globie znawca tematu smoleńskiego – Antoni Macierewicz. Niestety, nie będzie obywatela nr 1, posła i prezesa w jednej osobie Jarosława Kaczyńskiego. Chyba tylko z jednego powodu – urlopuje.

Pomnik nie musiał zyskiwać aprobaty władz samorządowych ze względów zagospodarowania przestrzennego, bo baza wojskowa jest suwerenna i takiego pozwolenia nie potrzebuje. Dlatego z decyzją budowy tak szybko się uwinięto.Na pewno będzie tzw. apel smoleński, przemówienie prezydenta Dudy, usłyszymy od niego o ofierze generała dla Polski. Na pewno pójdą nowe impulsy smoleńskie, bo to religia narodowa ludu pisowskiego. Pomnik z pewnością zostanie odsłonięty przez wdowę po generale, bo ta od zawsze wierzyła, że… i to właśnie mamy kłopot.

Wdowa Ewa Błasikowa od zawsze wierzyła, że mąż generał, dowódca Sił Powietrznych nie był obecny w kokpicie Tupolewa do ostatnich chwil przed katastrofą ani nie znajdował się pod wpływem alkoholu. Niestety, może to nie być prawdą, albowiem przepędzony przez Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobrę w marcu bieżącego roku zespół biegłych (20 osób), powołany przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, wydał jednoznaczną opinię. Generał Błasik był w kokpicie do końca i „jego obecność w kabinie mogła blokować psychicznie załogę”. Czy był pod wpływem alkoholu – o tym biegli nie mówili. Takie są ostatnie ustalenia rzeczywistych fachowców, a obecnie powołani amatorzy nie wypowiadają się w ogóle. Głos za to zabierają takie tuzy smoleńskie, jak Macierewicz tudzież jego zasłużeni na złoty medal Bartłomieje Misiewicze.

Polską specjalnością jest polec, przegrać i mieć pomnik. Ale trzeba mieć jeszcze pośmiertne wpływy. Lotnicy, którzy zginęli wcześniej w wypadku wojskowego samolotu CASA pod Mirosławcem, takiego szczęścia nie mają, bowiem pomnika nikt im stawiać nie chce. Może dlatego, że do katastrofy nie doszło na „ruskiej” ziemi. I nie mieli okazji „polec” z rąk wroga. Smoleńsk to jeden z fundamentów ideologii pisowskiej, dlatego na spędzie w Krzesinach będą wszyscy politycy sformatowani pozytywnie do „polegnięcia”, oprócz prezesa.

Waldemar Mystkowski

smoleński

Koduj24.pl

Czwartkowe występy. Maziarski. PiS chce cofnąć zegar

Wojciech Maziarski, 25.08.2016

„Teleranek” – nowe logo (Fot. TVP)

PiS w ramach dobrej zmiany przywrócił „Teleranek” w telewizyjnej Jedynce, ale teraz zapowiada skasowanie go od jesieni.

PiS w ramach dobrej zmiany przywrócił „Teleranek” w telewizyjnej Jedynce, ale teraz zapowiada skasowanie go od jesieni. Dzieci nie chcą tego programu oglądać – ma zaledwie 250 tysięcy widzów, w tym tylko 14 tysięcy najmłodszych, do których teoretycznie jest adresowany.

To, że PiS-owscy decydenci wycofują się z idiotycznej decyzji, jest sygnałem optymistycznym – jednak coś do nich dociera i nie są tak całkiem odklejeni od rzeczywistości. To pozwala mieć nadzieję, że może i w innych sprawach z czasem pójdą po rozum do głowy, np. w kwestii Trybunału Konstytucyjnego, małego ruchu granicznego czy likwidacji gimnazjów. Może i tu dotrze do nich, że ich rzekomo zbawienne i oczekiwane przez lud decyzje wcale nie są takie zbawienne i że lud wcale na nie nie czeka. Przeciwnie.

Dla każdego jako tako rozgarniętego obywatela jest oczywiste, że dzieci nie oglądają dziś telewizji, a już zwłaszcza nie oglądają podstawowych kanałów w rodzaju państwowej Jedynki czy Dwójki. Najmłodszym rodzice włączają kanały dziecięce, nieco starsi przerzucają się na internet i nawet seriale telewizyjne oglądają w sieci. Zatem osoba, która zadecydowała o reanimacji archaicznego „Teleranka”, nie ma zielonego pojęcia o zachowaniach widzów.

W rzeczywistości jednak nie o sam „Teleranek” i nie o dzieci chodziło. PiS-owscy zarządcy TVP chcieli zademonstrować tzw. ludowi, że nowa władza przywraca światu dobrze znane, oswojone kształty i nawiązuje do czasów szczęśliwego dzieciństwa dzisiejszego wyborcy. Drogi obywatelu, jesteśmy z tobą, odzyskujemy naszą wspólną tradycję, przywracamy ci twoją duchową ojczyznę, którą ONI chcieli zniszczyć, wciskając zamiast niej jakieś nowomodne cudactwa.

U podłoża tego sposobu myślenia kryje się przekonanie, że zmiany zachodzące w świecie nie są wynikiem naturalnej ewolucji, lecz świadomej działalności wrogów o złych intencjach, lepkich rękach i chytrych spojrzeniach. Gdyby nie podłe intrygi tych kreatur, w telewizji wciąż oglądalibyśmy „Teleranek”, do szkoły szlibyśmy później, na emeryturę wcześniej, na wakacje jeździlibyśmy z Funduszem Wczasów Pracowniczych, a do Kaliningradu z wizami. I nie musielibyśmy płacić składek na ZUS ani przyjmować uchodźców. A skoro tak, to dobra władza łatwo może wrócić do tego, co było, wystarczy, że podejmie taką decyzję polityczną.

Czy politycy PiS naprawdę w to wierzą? Oczywiście nie można wykluczyć, że jest wśród nich jakaś część kompletnych durniów – to nawet całkiem prawdopodobne – jednak większą rolę gra chyba cynizm podpowiadający rządzącym: „Wiemy, że to bez sensu, ale dajmy ciemnemu ludowi to, czego chce; cofnijmy zegar o kilkadziesiąt lat”.

Tyle tylko, że jak pokazuje przykład „Teleranka”, w rzeczywistości lud wcale nie jest taki ciemny, a nostalgia za „starymi dobrymi czasami” nie jest równoznaczna z chęcią cofnięcia się do nich. Mieszkańcy obecnego świata miło wspominają programy z epoki swego dzieciństwa, ale to nie oznacza, że chcą je dziś oglądać w telewizji. Mają dobre wspomnienia z ośmioklasowej podstawówki i czteroletniego liceum, ale to nie znaczy, że chcą skasować gimnazja, do których chodzą ich dzieci.

PiS tego nie rozumie. Jest ciemniejszy od „ciemnego ludu”. Zapłaci za to. Nie będę państwu wmawiać, że mnie to jakoś szczególnie martwi.

Zobacz także

pisWramach

wyborcza.pl

nieZaproszono

Roman Giertych o wyroku w sprawie żony Roberta Janowskiego. „Nazywali ją złodziejką i szmatą”. TO nie wszystko

AW, 25.08.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,154063,20598923,video.html?embed=0&autoplay=1
Roman Giertych na swoim Facebooku poinformował o szczegółach decyzji sądu w sprawie tzw. „afery futrzanej”. Udało mu się wywalczyć rekordowe zadośćuczynienia, a wyrok ma charakter precedensu. Mecenas udzielił nam w tej sprawie wymownego komentarza.

 

Roman Giertych umieścił wpis dotyczący wyroku sądu okręgowego w Warszawie w sprawie tzw. afery futrzanej. Ma on charakter precedensu i  może mieć duży wpływ na dotychczasowe funkcjonowanie polskich tabloidów. Mecenas reprezentuje Monikę Głodek (żonę Roberta Janowskiego), która w 2013 roku wraz z Janiną Drzewiecką (żoną byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego) została oskarżona za kradzież luksusowych towarów z butiku na Florydzie. Temat wielokrotnie trafiał na okładki tabloidów i był mocno eksploatowany, a cała sprawa doczekała się procesu. Monika Głodek wytoczyła bowiem wydawcom Super Expressu sprawę za naruszenie dóbr osobistych. Wyrok sądu okazał się bardzo surowy i niekorzystny dla SE.

Udało nam się skontaktować z mecenasem, który właśnie przebywa za granicą. Przedstawił nam swoje stanowisko w tej sprawie:

Nigdy wcześniej w Polsce nie było naruszenia dóbr osobistych na taką skalę, by przez rok w kilkudziesięciu publikacjach nazywać kogoś złodziejką i szmatą, która będzie sprzątać w więzieniach (…). Sprawa w sądzie amerykańskim zakończyła się umorzeniem postępowania ze względu na całkowity brak podstaw oskarżenia, a Super Express przez rok na pierwszej stronie publikował nieprawdziwe i szkalujące teksty. Dlatego teraz przez 30 dni powinien przepraszać tak, żeby wszyscy – nawet Ci którzy go nie czytają, ale zapoznały się z zarzutami poprzez kontakt z okładką – mogli zapoznać się się z przeprosinami (…). A Pan Jastrzębowski nie powinien się tak denerwować, bo będzie miał ułatwiony miesiąc urlopu, ponieważ nie będzie musiał redagować okładki.

W dalszej części rozmowy Roman Giertych odniósł się do słów redaktora naczelnego SE. Sławomir Jastrzębowski na Wirtualnych Mediach zapowiedział apelację i nie przebierał w słowach:

To absolutnie skandaliczny wyrok, który jest próbą zakneblowania prasy i cenzury prewencyjnej.

Innego zdania jest natomiast mecenas Giertych:

Sprawa jest oczywista. Tu nie chodzi o cenzurę i zakneblowanie prasy, tylko o to, by przestrzegać prawa prasowego i zachować minimalne standardy. Jeżeli prawo prasowe mówi, że nie można podawać imion i nazwisk osób, to należy się do tego stosować. A Super Express sobie ten obowiązek zlekceważył, sprawa skończyła się w sądzie i ponosi teraz tego konsekwencje. Niech Jastrzębowski teraz nie płacze, bo to trzeba było myśleć wtedy, kiedy formułował te zarzuty.

Wcześniej Jastrzębowski skomentował też wyrok na swoim Twitterze, powołując się na raport amerykańskiej policji:

A Wy, co o tym sądzicie?

roman

plotek.pl

Dyskusja o katastrofie smoleńskiej. Dziennikarz nie wytrzymał: „Opowiada pan głupstwa!”

mk, 25.08.2016

Ryszard Czarnecki

Ryszard Czarnecki (Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)

W studiu TVN24 wywiązała się dyskusja między europosłem PiS Ryszardem Czarneckim a prowadzącym Andrzejem Morozowskim. Temat dotyczył organizacji lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r.

 

Trwa proces byłego szefa kancelarii premiera, Tomasza Arabskiego, oraz czterech innych urzędników, którzy organizowali wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Były pracownik kancelarii prezydenta zeznał, że uprzedzał o możliwych problemach z lądowaniem na lotnisku w Smoleńsku.

Stwierdził, że polski MSZ i KPRM naciskały, by prezydent w ogóle nie leciał do Katynia. Jak twierdzi Maciej J., Rosjanie uprzedzali, że „utrzymanie lotniska w pełnej gotowości 10 kwietnia będzie trudne”. CZYTAJ WIĘCEJ>>>

Czarnecki: Lech Kaczyński chciał wspólnej wizyty

O sprawie rozmawiał Andrzej Morozowski ze swoimi gośćmi w programie „Tak jest” w TVN24. Na początku wdał się w dyskusję z europarlamentarzystą Prawa i Sprawiedliwości Ryszardem Czarneckim.

Dziennikarz zapytał, czy w świetle nowych zeznań PiS „zmieni podejście do sprawy”, Z zeznań wynikało bowiem, że KPRM i MSZ nalegały, by prezydent leciał nie do Katynia, a do Charkowa. Jak twierdził urzędnik, w kancelarii prezydenta w ogóle nie mówiło się o planach wspólnej wizyty Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska.

– Pan sam sobie zaprzecza, panie redaktorze. Pan powiedział, że była sugestia, żeby lot był do Charkowa, więc rzeczywiście mowa była o dwóch oddzielnych wizytach – powiedział Czarnecki. Andrzej Morozowski zaznaczył, że urzędnik nie słyszał o tym, by miało dojść do wspólnej wizyty. -Teraz przekręca pan słowa tego człowieka – powiedział dziennikarz. Czarnecki zareagował błyskawicznie:

Ś.p. Lech Kaczyński chciał, żeby była to oficjalna wizyta państwowa, i prezydenta i prezesa Rady Ministrów w okrągłą 70. rocznicę Katynia

– Ten urzędnik tego nie potwierdza, mówi, że nie było takiej sugestii – odpowiedział Morozowski.

Dziennikarz: To są głupstwa, które pan opowiada

-Teraz pan komentuje jedno zdanie i na tym buduje jedną konstrukcję. Radziłbym poczekać na wyrok sądu. Odpowiedzialność polityczna jest jednoznaczna. Gdyby nasz prezydent RP poleciał wtedy, kiedy leciał pan premier Tusk…

– Ale nie było takiego planu! – zareagował dziennikarz.

–  …był tam premier Putin i Rosjanie to lotnisko przygotowali znakomicie, bo tam był ich premier Władimir Putin, to nie byłoby tej całej tragedii.

– Z tego wynika, że jakbym ja był prezydentem Rosji, to w ogóle nie byłoby tej całej historii. To jest tak samo niemożliwe, jak niemożliwy był wspólny lot – ironizował Morozowski. Reakcja europosła?

Andrzej Morozowski i prezydent Rosji? Kabaret, przecież to jest sprawa poważna

– Pytam pana o słowa tego człowieka. Pan mi zarzuca kabaretowość, więc ja panu odpowiadam. To są głupstwa, które pan opowiada. Jest urzędnik, który mówi, że nie było planu wspólnego lotu, on nic nie słyszał – powiedział Morozowski.

„Rosjanom było na rękę, żeby prezydent nie leciał z premierem”

– Pan jest impertynencki, pan mnie zaprasza, pan mi przerywa pięciokrotnie – stwierdził europoseł. – Jest urzędnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego, pracował w jego kancelarii i on zaprzecza tej teorii. Ja pana o to pytam, a pan mówi: „Nie, było tak, jak ja mówię od początku”. Nie istnieją dla pana te zeznania? – dopytywał Morozowski. Europarlamentarzysta odpowiedział:

Bardzo wyraźnie podkreślam, że wielokrotnie ze strony kancelarii prezydenta RP publicznie mówiono i mówiło to wiele osób, które na szczęście, Bogu dzięki, żyją, że była wola pana prezydenta, żeby była delegacja wspólna z panem premierem Tuskiem. Na rękę Rosjanom było to, żeby prezydent Kaczyński nie leciał z premierem Tuskiem. To jest fakt polityczny

– A ja panu mówię: przychodzi urzędnik do sądu, zeznaje pod przysięgą, przynosi też dokumenty, które świadczą, że było zupełnie inaczej – nie ustępował prowadzący. – Taka była jego wiedza. A wiedza wyższych urzędników była zupełnie inna, rozleglejsza. Bardzo proszę, by pan szanował swoich gości – mówił Ryszard Czarnecki.

–  Ale on mówi, że ich wiedza pochodziła od wyższych urzędników – powiedział Morozowski. – Wyżsi urzędnicy rozmawiali z ministrem Arabskim, wiceszefem MSZ-u – zakończył Czarnecki.

Zobacz także: Prof. Belka, Ryszard Czarnecki i pożyczone kąpielówki

zięć

gazeta.pl

 

WALDEMAR KUCZYŃSKI: Wytrwałość i cierpliwość

Wytrwałość i cierpliwość – taki przed nami imperatyw

Rozmowa Jolanty Pędziwiatr z Waldemarem Kuczyńskim, ekonomistą, publicystą, działaczem opozycji demokratycznej w PRL, ministrem rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Dla PiS, III Rzeczpospolita to był kraj zagarnięty przez antypolskie siły, który trzeba było odbić.

– Czy możemy być spokojni o przyszłość Polski?
– Do niedawna sądziłem, że tak, że nad Ojczyzną pierwszy raz od kilku wieków czyste niebo. Ale dziś już nie jestem tak spokojny. Od dwóch lat mamy znów widmo zimnej wojny, a od roku poważny problem z demokracją w kraju. W ubiegłorocznych wyborach do władzy doszła formacja, która nie uznawała powstałego po 1989 r. państwa. Prawo i Sprawiedliwość, a przede wszystkim sami Kaczyńscy, od początku tego kształtu państwa i tej Polski nie akceptowali. Nie uznawali też konstytucji z 1997 roku. Dla nich III Rzeczpospolita był to kraj zagarnięty przez wrogie polskości siły, który trzeba odbić. Nie szczędzili więc przez 8 lat wysiłku, by to zrobić i w ubiegłym roku im się wreszcie udało. Cierpliwość i wytrwałość, trzeba powiedzieć budząca wrażenie, dały im efekt.

– W tym sukcesie bardzo im pomogliśmy, nie idąc do wyborów…
– Tak, ale nie tyle przez to. Od 1989 r. prawie połowa, a czasem więcej niż połowa, wyborców nie głosuje. Problem polega na tym, że po stronie PiS jest zwarty, wierny elektorat, a Polska nie-pisowska jest różnorodna i podzielona. Część partii tej Polski nie przekroczyło progu i te głosy wyborców przepadły bez efektu. To matematyczny wyraz wyborczego naszego krajobrazu, ale jest coś bardziej merytorycznego – ocena ośmiu lat rządów PO. Tak długich, że mogły nużyć, choć to były lata dla Polski pomyślne. PO wiele zrobiła dobrego, ale wiele zaniedbała, w czynach i w komunikacji. Zatraciła świeżość w kontaktach z wyborcami, jej język nabrał sztampy partyjnej, dosięgnęła ją też pycha i niefrasobliwość, co udowodniła afera taśmowa. Swój udział, w tym co się stało, ma również prezydent Bronisław Komorowski i jego najbliższe otoczenie polityczne. Wspólnie dopuścili do tego, że zaczynając jako wysoko notowany faworyt – wybory przegrał.

– Wygrani szybko nabrali wiatru w żagle i uzasadniając swoje często szokujące posunięcia, mówią dziś otwarcie o tej niepisowskiej Polsce: nasi współobywatele są z innej cywilizacji …
– To stara teza J. Kaczyńskiego, że społeczeństwo polskie składa się z Polaków i „nie-Polaków”, z elementu obcego, z „najeźdźców”. W drastycznej formie wyraził ją Jarosław Marek Rymkiewicz, mówiąc, że Polacy to jest 25 proc, a resztę to pies może j….ć. Prezes PiS takiego języka publicznie nie używa, ale właściwie to powtarza, a kryterium selekcji jest proste – kto nie uznaje kierowniczej roli prezesa jest „gorszym sortem”, sąsiadem ZOMO, komunistą i złodziejem itp. Istotą polityki dla Kaczyńskiego jest nigdy nieustająca konfrontacja, z sąsiadami na zewnątrz, z częścią rodaków wewnątrz. To wielki, ale bardzo zły talent polityczny – do dzielenia społeczeństwa i rozsiewania klimatu rozbratu oraz nienawiści. Owoce tego talentu obserwujemy. Potencjał nienawiści w narodzie, który narasta od 10 lat wszędzie – w mediach, na ulicy, nawet w rodzinach – od niego bierze początek. Oczywiście, dzisiaj to istnieje po obu stronach, bo zaatakowani się bronią i sięgają po podobne sposoby, co napastnicy. Wojna to wojna.

– Z pańskiej oceny sytuacji jednoznacznie wynika, że jest się o co martwić…
– Warto mieć świadomość intencji i planów szefa PiS, jeśli się chce rozumieć wydarzenia. Jego ideałem jest państwo, które nazywam „państwem narodu”, czego nie należy mylić z pojęciem państwa narodowego. W państwie Kaczyńskiego podmiotem praw nie ma być obywatel, jak to jest w obecnej Konstytucji, lecz naród. Naród, w odróżnieniu od obywatela, to jako podmiot praw enigma i musi być zdefiniowany. Oczywiście przez przywódcę, wodza. Ideałem Kaczyńskiego jest system polityczny, w którym za parawanem instytucji demokratycznych, wypranych z treści, kryje się jednolita, niepodzielna władza na czele z nim. Ten system PiS próbowało wprowadzać, kiedy miało władzę poprzednio i próbuje to robić ponownie, w dużo korzystniejszych dla takich poczynań warunkach. To jest zmiana ustroju, na co PiS nie dostał od wyborców mandatu, w postaci większości konstytucyjnej. By mimo braku mandatu, PiS zaczęło od rujnowania głównego bezpiecznika – Trybunału Konstytucyjnego, który już raz w latach 2005 – 2007 stanął mu na drodze. Usiłuje przekonywać, że konflikt wokół tej instytucji zaczęła PO, powołując pięciu sędziów w poprzedniej kadencji. To kłamstwo, w które uwierzyła część komentatorów. Prawda jest taka, że gdyby PO wybrała tylko 3 sędziów, prezydent Duda też by ich nie zaprzysiągł… To jednoznacznie zasygnalizował Kaczyński w wywiadzie dla Rzeczpospolitej z 17 stycznia br. Plan był wcześniejszy i klarowny: obezwładnienie TK i przeprowadzenie zmian ustroju w oparciu o ustawy, powstałe z pominięciem zapisów konstytucyjnych. Treść tych zmian nie zostawia wątpliwości.To próba tworzenia władzy absolutnej jednego człowieka, bez mandatu konstytucyjnego, mimo oporu części społeczeństwa i sprzeciwu całej społeczności euroatlantyckiej. Ale to się nie uda. W finale zrobią z Polski ni to ni owo, jakąś pokrakę, ponurą groteskę. Żadną tam dyktaturę. Polska wiele na tym straci.

– Jak więc społeczeństwo powinno się zachować w tej sytuacji? Czy jakikolwiek ruch obywatelski ma szanse?
– Społeczeństwo żywe jest zawsze wartością. Dziś szczególnie. W obronie zagrożonej demokracji może nam pomóc Unia, ale nie obroni jej za nas. Opór społeczny jest niezbędny – maksymalnie szeroki front różnych środowisk. I to, jak silny się on stanie, będzie też o wiele bardziej wiarygodnym niż słowne zaklęcia. Będzie testem, jak bardzo my Polacy jesteśmy do wolności przywiązani i czy rozumiemy, na czym demokracja polega. Mam nadzieję, że go zdamy.

– Jaką drogą winien ów ruch kroczyć, skoro rządzący lekceważą wszelki sprzeciw i robią swoje?
– Potrzebna jest cierpliwość i spokojne, przemyślane działanie. Nic nagle się nie stanie. W 12 miesięcy po wyborach, z punktu widzenia wielkich mas społeczeństwa, właściwie nic złego się nie dzieje, a nawet odwrotnie. Duża część rodzin, która była w dramatycznej sytuacji finansowej, została w sposób niebiański wprost wyprowadzona z tego stanu przez 500+.

– Czy trzeba się liczyć z tym, że PiS dotrwa do końca kadencji?
– Na razie nic nie wskazuje na to, by miało być inaczej. Z jakiego powodu?

– A kłamstwa wyborcze, a niespełnione obietnice, a podwyżki cen?
– Ale w sondażach PiS ma ciągle powyżej 30 proc poparcia. To, o czym pani mówi, to są zjawiska, które występują od 27 lat. Co i raz jakaś grupa społeczna jest niezadowolona i stawia żądania. Żadna władza tego nie uniknie. Nic nie wskazuje obecnie, by w najbliższym czasie mogło dojść do masowych protestów społecznych. Być może KOD-owi będzie się udawało przez dłuższy czas gromadzić ludzi na manifestacjach, ale tego rodzaju wydarzenia nie wstrząsną władzą. Może nią wstrząsnąć „pęknięcie” wewnątrz rządzącej ekipy, która nie jest jednolita. Gdyby PiS stracił w Sejmie większość bezwzględną i musiał negocjować swe posunięcia, to byłaby zasadnicza zmiana sytuacji na lepszą. Na razie tzw. przystawki jak za panem tatą – idą z nim ręka w rękę. Na razie nie widzę zagrożeń dla tej władzy. Powtarzam – na razie!

– Wizję Pan kreśli jednak pesymistyczną, bo temu stanowi, w którym mamy trwać przez najbliższe lata, towarzyszą wielkie przykrości, a to np. apele smoleńskie, a to tortury psychiczne wobec powstańców, samowola budowlana, tablice przed pałacem, pomniki itp… Stoimy bezradni wobec tych faktów… To tak teraz, jak będziemy żyć?
– Nie bardzo właściwie wiem, co na to powiedzieć. Oczywiście, wiele z tych i podobnych rzeczy znacznej części Polaków się nie podoba, ale tej drugiej części, też bardzo przecież dużej, się podoba.

– Jest to jednak burzenie dotychczasowego porządku, działanie wbrew umowie społecznej.
– Kaczyński chce mieć pomniki na Krakowskim Przedmieściu… Hm, jeżeli on potrafi załatwić to zgodnie z prawem, a pewnie potrafi, bo może zmienić ustawę i nie sądzę, by była ona niekonstytucyjna. On zdobył władzę i w ramach tego, co konstytucyjne ma prawo robić, co mu się podoba. Części ludzi może to nie odpowiadać i on może za to zapłacić politycznie, ale ma prawo to robić. Mnie się nie podoba apel smoleński i to, co Kaczyński wygaduje, ale pretensje mam o te działania, które ewidentnie gwałcą Konstytucję RP. To sprawia, że tę władzę traktuje jako władzę uzurpatorską. Proszę spojrzeć, kogo mianują do spółek skarbu państwa, jak obsadzają media. Może mi się to nie podobać, ale na to mają glejt wyborczy. Mogę uważać, że mianowanie człowieka bez kwalifikacji na stanowisko menadżerskie w wielkiej firmie to bezsens i to się w końcu zemści, ale to jest działanie prawne. Nigdy nie byłem wyborcą PiS, ale jako wręcz wrogie odbieram działania przekraczające mandat wyborczy i gwałcące Konstytucję. To dotyczy Kaczyńskiego, prezydenta, premiera i rządu. Gwałcą Konstytucję Rzeczpospolitej, a to jest moje państwo!

– Jakby Pan zdefiniował postawę prezydenta?
– Chwilami robi wrażenie klona Kaczyńskiego, który myśli i odczuwa, jak on, więc żadna szczelina między nimi powstać nie może. Ale to raczej błędna hipoteza. Myślę, że on i przynajmniej część otoczenia wie, że uczestniczą aktywnie w niszczeniu porządku w państwie, że łamią Konstytucję i popełniają przestępstwa. I czują się z tego powodu bardzo niekomfortowo. Ale z jakiegoś powodu prezydent jest w działaniu całkowicie uległy, bezwolny, chwilami jak robot. Łykający też bez skrzywienia, ostentacyjne, obraźliwe i pogardliwe traktowanie przez prezesa PiS. Niestety, Andrzej Duda ten urząd degraduje i poniewiera. W swych zachowaniach to nie jest prezydent RP, lecz prezydent Jarosława.

– Andrzej Duda to człowiek młody, przez lata funkcjonujący w środowisku intelektualnych elit. Co się z nim stało, że uległ takiemu złu?
– Poza epizodem w Unii Wolności, związał swoją karierę z PiS. Najpierw wyniosło go ono do Parlamentu Europejskiego, potem Kaczyński – bez wiary w jego sukces – wybrał go do rywalizacji z Bronisławem Komorowskim. Duda musi mieć poczucie, że choć wygraną zawdzięcza też sobie, to jednak urząd zawdzięcza Jarosławowi i partii. A także tym rzeszom „ludu pisowskiego”, który witał go z nieudawanym entuzjazmem i jeszcze większym witał jego zwycięstwo. On przecież ma tę Polskę przed oczami. Pamięta tych ludzi i dobrze wie, że jeśli zrobi coś przeciwko Kaczyńskiemu, a więc i przeciw nim, to ta Polska PiS-owska nie tylko się od niego odwróci, ale odsądzi go od czci i wiary i okrzyknie zdrajcą. Niełatwo jest się z takich uzależnień uwolnić. Trzeba mieć ogromne przekonanie o racji i potężną siłę woli.

– Ale gdyby zaryzykował i sprzeciwiłby się poczynaniom PiS w sprawie konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego – wtedy też?
– Ależ oczywiście, że tak. Jeżeli Andrzej Duda ustąpiłby w sprawie TK, np. przyjął przysięgę od 3 sędziów, to załamałby plan swego mocodawcy i ostatnią szansę na zrealizowanie jego celu życiowego – zrobienia Polski na swój obraz i podobieństwo. Najpierw obezwładnienie, a potem podporządkowanie Kaczyńskiemu TK jest warunkiem przebudowy ustroju bez konstytucyjnego mandatu. To sprawa dla Prezesa PiS najważniejsza. Niełatwo więc podjąć Dudzie taką decyzję. Ona byłaby bohaterstwem i zapewniłaby prezydentowi godne miejsce w historii. No, ale bohaterstwo, jak wiadomo, drogo kosztuje.

– Jaki będzie finał rozgrywki z TK? Co obecnie chciano osiągnąć, publikując 21 z 23 wyroków? Czy to kolejna gra na zwłokę?
– Publikacja 21 wyroków nie jest wycofaniem się przez PiS. Bezprawie trwa nadal, bo nie opublikowano dwóch wyroków, a rząd nie ma prawa ich selekcjonować. Powód, dla którego to zrobili, jest klarowny – formalnie na podstawie tej ostatniej ustawy, którą TK w części zakwestionował. Ale ona sama została tak pomyślana, by maksymalnie zmniejszyć, obciążające PiS, zjawisko dwóch porządków prawnych, które się zarysowało po tym, jak duża część środowiska sędziowskiego, a także samorządy zadeklarowały przestrzeganie wyroków TK, nawet nieopublikowanych. Publikacja tych wyroków zmniejsza potencjalną skalę takiej dwutorowości, a więc bałaganu prawnego. I ukrywa także skalę konfliktu z wymiarem sprawiedliwości, zarówno w odbiorze krajowym, jak i co także ważne – zagranicznym. To jest więc unik, a nie rozwiązanie, ale także zwycięstwo środowiska sędziowskiego. Niepełne, walka więc powinna być dokończona. Opór i sprzeciw powinny nadal trwać.

– Na 4 września zapowiedziano nadzwyczajny kongres sędziów, którzy zapowiadają stworzenie „Białej księgi” nadużyć, które kiedyś mogą być rozpatrywane przez Trybunał Stanu. Czy PIS się przestraszył?
– To nie jest sytuacja zero – jedynkowa; przestraszył się, czy nie. Nawet jak się nie przestraszył, to warto. Miejmy w pamięci piękny wiersz Jacka Kaczmarskiego: „Bo cóż drąży kształt przyszłych przestrzeni, jak nie rzeka podziemna? Groty w skałach wypłucze, żyły złote odkryje. Bo źródło, bo źródło wciąż bije”. Każdy taki obywatelski czyn, takie źródło, drąży, rysuje i uszkadza niecny zamiar zafundowania nam Polski, która, za parawanem obezwładnionej demokracji, będzie pod dyktatem jednego polityka, właściwie będzie jego dyktaturą. Każdy taki czyn ma sens. Życzę sędziom, by im się kongres udał i by jak największa część środowiska sędziowskiego miała świadomość tego, że są też na celowniku, ich niezależność i oni sami. Muszą wiedzieć, że PiS będzie dążyło do sparaliżowania niezależnych ośrodków władzy i wpływu. Kaczyński nie toleruje różnorodności, ma wiele cech osobowości totalitarnej. Kierowana przez niego formacja będzie dążyła do władzy coraz mniej podzielonej, skupionej w jednym ręku. Każda inicjatywa, która temu stawia barierę, nawet jeśli z pozoru wydaje się to bezskuteczne, ma sens i powinna być kontynuowana. Trzeba wytrwałości i cierpliwości. Taki jest dziś imperatyw.

wytrwałość

Koduj24.pl

liga
http://www.legia.sport.pl/legia/1,139320,20599846,maja-to-co-chcieli-wielkie-potegi-na-drodze-legii-mistrz.html#MT
CZWARTEK, 25 SIERPNIA 2016

STAN GRY: GW: Rodzi się więcej dzieci, efekt 500+? Stołeczna: Radne PO wstrzymały się ws skweru Brzeskiej

— LIVEBLOG 300POLITYKI:
Kempa: W okolicach marca-kwietnia rząd dokona oceny funkcjonowania 500+
Soloch o współpracy w ramach Trójmorza: Punktem wyjścia jest bezpieczeństwo
Petru: Biorę pod uwagę przyspieszone wybory w Warszawie. Raczej mam kandydata na prezydenta
Petru: Schetyna zażądał audytu, czyli sam ma obawy, że coś było nie tak
Petru pytany o dymisję HGW: Trzeba najpierw zobaczyć, co się działo w Warszawie
Rafalska: Zakładaliśmy, że 500+ będzie dotyczyć 30% “pierwszych dzieci”, dotyczy 32%
Rafalska: Na 500+ trzeba będzie przeznaczyć dodatkowo kilkaset milionów. Liczba uprawnionych jest większa, niż nasze szacunki
Prezydent Duda na forum ABC w Chorwacji
Rząd zajmie się wstępnym projektem budżetu na 2017 rok
O 11:00 konferencja samorządowa PO
http://300polityka.pl/live/2016/08/25/

— RADNE PLATFORMY WSTRZYMAŁY SIĘ OD GŁOSU WS SKWERU I GŁAZU DLA ZAMORDOWANEJ JOLANTY BRZESKIEJ – jedynka Gazety Stołecznej: “Jolanta Brzeska, zamordowana działaczka ruchów lokatorskich, będzie mieć na Mokotowie skwer swojego imienia blisko domu, z którego wyrzucał ją kupiec roszczeń do kamienic. Radne PO w tej sprawie wstrzymały się od głosu. (…) Pomysł skweru Jolanty Brzeskiej zdobył też uznanie ekspertów Zespołu Nazewnictwa Miejskiego. Ale w komisji przychyliła się do niego tylko dwójka samorządowców PiS. Trzy radne PO (Anna Nehrebecka, Małgorzata Zakrzewska i Aleksandra Sheybal-Rostek) wstrzymały się od głosu. – Bo to dla nas nowa sprawa, nie znamy tego miejsca. Musimy to przegadać w klubie, ale nie jesteśmy przeciw – zapewniały. Jednak działacze lokatorscy opuszczali komisję zawiedzeni brakiem jednoznacznego poparcia. Teraz w sprawie planowanego skweru Jolanty Brzeskiej wypowie się Rada Mokotowa, a na końcu zagłosuje cała Rada Warszawy”.

— BĘDZIEMY BRONIĆ HANKI – mówi RZ jeden z wpływowych stołecznych posłów PO: “Politycy Platformy przekonują, że władza w Warszawie jest dla nich zbyt ważna, a Gronkiewicz-Waltz zajmuje zbyt wysokie stanowisko w partyjnej hierarchii, by można było inaczej zareagować. – Będziemy bronić Hanki. Wbrew plotkom, nie ma najmniejszych kontrowersji w kierownictwie partii – mówi “Rzeczpospolitej” jeden z wpływowych stołecznych posłów. Inny polityk PO, członek zarządu partii pochodzący z południowej Polski, podkreśla: – Nie ma żadnych poszlak wskazujących, że Gronkiewicz-Waltz jest nieuczciwa albo że kryła nieprawidłowości. Wręcz przeciwnie, to ona donosiła do prokuratury na podejrzane działania urzędników”.

— W PIĄTEK HGW MA ZORGANIZOWAĆ SPECJALNĄ KONFERENCJĘ – pisze dalej RZ: “W piątek, po powrocie z urlopu, prezydent stolicy ma zorganizować specjalną konferencję prasową. Przedstawi na niej losy najbardziej kontrowersyjnych reprywatyzacji, które – jak będzie przekonywać – przeprowadzono zgodnie z prawem. Zaatakuje też tych urzędników swego ratusza, których działania budzą największe kontrowersje”.

— HANKA MUSI POKAZAĆ TWARDĄ RĘKĘ – zapowiada w RZ współpracownik HGW: “Hanka musi pokazać twardą rękę. Będą dymisje i doniesienia do prokuratury na nieuczciwych urzędników – zapowiada bliski współpracownik pani prezydent”.

— CBA BIERZE STOLICĘ POD LUPĘ – pisze w RZ Grażyna Zawadka: “Funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego właśnie rozpoczęli kontrolę oświadczeń majątkowych samorządowców z warszawskiej dzielnicy Ochota oraz badanie transakcji sprzedaży należących do niej lokali użytkowych. To najnowsza odsłona działań, które mają wyjaśnić, czy stołeczni urzędnicy odpowiedzialni za gospodarowanie wartościowymi działkami i lokalami mogli dopuszczać się nadużyć”.

— RODZI SIĘ WIĘCEJ DZIECI. EFEKT PROGRAMU 500+? – TYTUŁ W GW.

— GW O 500+: “Czy wzrost urodzeń to faktycznie efekt programu 500 plus? Demografowie wcześniej twierdzili, że „w pierwszym czy drugim roku może się więc pojawić wskutek programu 500 zł na dziecko więcej urodzeń”. Ten efekt ma jednak szybko wygasnąć. Niezwykle trudno jest również stwierdzić, czy urodziny dziecka to rezultat nowego programu rządu PiS, czy może działań poprzedników, czyli koalicji PO-PSL. Od 2008 roku stopniowo zwiększało się wsparcie państwa dla rodziny w różnych formach. Poprawił się dostęp do przedszkoli, wprowadzono urlopy rodzicielskie, od stycznia 2016 r. wprowadzono roczne świadczenie rodzicielskie w kwocie 1000 zł miesięcznie dla matek, które nie pobierają zasiłku macierzyńskiego, wprowadzono również Kartę Dużych Rodzin”.

— DZIĘKI 500+ ZNIKA BIEDA – tytuł w Fakcie.

— BRAKUJE PRACOWNIKÓW – GW O NAJNIŻSZYM BEZROBOCIU OD 25 LAT: “Bezrobocie w Polsce jest najniższe od 25 lat. Mimo deflacji rosną płace, ale pracownicy zmieniają pracę tak często jak nigdy dotąd. Poniedziałkowy wieczór. Przed kasami jednego z warszawskich marketów budowlanych ustawiają się długie kolejki. – Dużo tu macie pracy, pewnie za mało ludzi – zagaduję do kasjerki. – Dziś odeszło dwóch pracowników kas, kolejni mówią, że zrobią to w ciągu kilku dni – odpowiada . Przy wydawaniu reszty z rozbrajającą szczerością przyznaje, że sama planuje zmianę pracy. Czy kiepsko płacą? – Całkiem dobrze, ale klientów jest tak wielu, że trudno wyrobić – żali się”.

— WYMIENI RZĄD DOPIERO WIOSNĄ? PREZES NIE PALI SIĘ DO TEGO, BY ZOSTAĆ PREMIEREM – pisze w Fakcie Magdalena Rubaj: “Jarosław Kaczyński jeszcze mniej chętnie myśli o tym, by zastąpić Beatę Szydło (53 l.) w roli szefa rządu.- Gdyby został premierem, odium społecznego niezadowolenia spadłoby na niego – tłumaczy ważny polityk PiS, który był wśród namawiających prezesa na tę zmianę. Fakt, że Szydło pozostanie, nie oznacza rezygnacji ze zmian w rządzie”.

— BAŃKA, ADAMCZYK, SZAŁAMACHA – NA LIŚCIE FAKTU DO REKONSTRUKCJI.

— WENTA CHCE STARTOWAĆ NA PREZYDENTA KIELC Z POPARCIEM PO I NOWOCZESNEJ? – jak pisze lokalna GW: “Europoseł Bogdan Wenta tworzy stowarzyszenie, na czele którego chce iść do wyborów samorządowych w 2018 roku. Do współpracy zaprosił działaczy Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. Czy Wenta stanie do walki o fotel prezydenta Kielc?”.
http://kielce.wyborcza.pl/kielce/1,47262,20593825,bogdan-wenta-tworzy-nowa-druzyne-czy-stanie-do-walki-o-prezydenta.html

— JAŚKOWIAK PODDANY KRYTYCE WŁASNEJ PARTII – jak pisze poznańska GW: “ – To, co zrobili na ulicach Poznania Jaśkowiak i Wudarski, to 5 proc. mniej dla PO w wyborach samorządowych – twierdzi Bartosz Wachowiak, sekretarz poznańskiej PO. – Prezydent ma szczęście, że za chwilę nie ma wyborów – dodaje prof. Dorota Piontek z UAM. Za zmiany w komunikacji prezydenta krytykuje PiS, Nowoczesna i jego własna partia. (…) – Obecną organizacją ruchu w centrum miasta Maciej Wudarski i Jacek Jaśkowiak załatwili PO minus 5 proc. w wyborach samorządowych. Jest bałagan, zmiany nie są przemyślane, pisane na kolanie. Jeszcze nigdy nie udało się zakorkować miasta w okresie wakacji. Ideologia nie może kroczyć przed zdaniem mieszkańców. Rewolucje rządzą się swoimi prawami, ale u nas rewolucje wprowadza ktoś, kto miał najmniejsze poparcie – napisał na Facebooku Bartosz Wachowiak, sekretarz poznańskiej PO, odnosząc się do wyniku Wudarskiego w wyborach na prezydenta Poznania”.
http://poznan.wyborcza.pl/poznan/1,36037,20588654,jaskowiak-zbiera-ciosy-od-wszystkich-krytyka-pis-nowoczesnej.html

— SZYDŁO MA PRYWATNĄ DROGĘ – TO PIĘKNY PREZENT PODATNIKÓW DLA UKOCHANEJ PREMIER – drwi SE na jedynce: “Blisko 140 tys. zł kosztował podatników remont drogi prowadzącej do rodzinnego domu premier Beaty Szydło (53 l.) w Przecieszynie (woj. małopolskie). Z inwestycji powinni skorzystać wszyscy, ponieważ droga od ponad 20 lat jest drogą publiczną i zarządza nią gmina Brzeszcze. Jednak od niedawna jej odnowionym fragmentem poruszać się mogą jedynie szefowa rządu i jej rodzina”.

— OTWARCIE TRAKTATU NIE JEST DLA NAS ŻADNYM TABU, ALE POD WARUNKIEM, ŻE SYTUACJA DO TEGO DOJRZEJE – mówi Konrad Szymański w rozmowie z Jędrzejem Bieleckim w RZ: “Otwarcie traktatu nie jest dla nas żadnym tabu, ale pod warunkiem, że sytuacja do tego dojrzeje. Realne odnowienie Wspólnoty będzie tego wymagało i chcemy być na to gotowi. Rozumiem obawy Niemiec. Ale właśnie dlatego taka operacja musi być dobrze przygotowana, musi czemuś konkretnemu służyć.
– No właśnie, czemu?
– Dominujący od lat argument, że nie należy zmieniać obecnych zasad integracji, bo alternatywa może być jeszcze gorsza – po prostu już nie działa. Jeśli nie znajdziemy pozytywnych przesłanek dla funkcjonowania Unii w szczególności w państwach zachodnich, projekt europejski prędzej czy później skończy się klęską. Dlatego musimy przejść bardzo trudny proces refleksji, czego tak naprawdę oczekujemy od Wspólnoty”.

— NIEMIECKO-FRANCUSKO-POLSKI MOTOR MOŻE ZADZIAŁAĆ – mówi dalej Szymański: “Warszawa już teraz jest elementem rozwiązania wielu kluczowych problemów, jak negocjacje z Wielką Brytanią przed referendum czy z Turcją w sprawie przyjęcia uchodźców. Nie tylko jako Polska, ale jako Europa Środkowa jesteśmy gotowi odgrywać konstruktywną rolę w procesie integracji, zależy nam, aby ten projekt trwał, aby miał się dobrze, aby go uzdrowić. Jeśli nasze warunki brzegowe zostaną spełnione, niemiecko-francusko-polski motor może zadziałać, choć zapewne dopiero po wyborach w Niemczech i we Francji, bo do tego czasu trudno będzie tym krajom podjąć jakieś większe inicjatywy w Unii”.

— NA PEWNO BYŁOBY LEPIEJ, GDYBY PROBLEM TRYBUNAŁU ZOSTAŁ JUŻ ROZWIĄZANY – Szymański o TK: “Nie zgadzam się z retoryką, że w Polsce nie są respektowane zasady demokracji. Mamy poważny problem z jedną z instytucji konstytucyjnych. Próbujemy go rozwiązać i w Europie powinno to zostać docenione. W ostatnim czasie wiele rzeczy zostało poprawionych. Szkoda, że Komisja Europejska, która na samym początku zachowała się bardzo proaktywnie w tej sprawie, w końcowej fazie okazuje się tak mało konstruktywna. Na pewno byłoby lepiej, gdyby problem Trybunału został już rozwiązany, ale nie możemy tego uczynić pod dyktando czyichś oczekiwań. Byłby to bardzo zły precedens pozwalający Komisji Europejskiej w szczegółach określać zasady funkcjonowania instytucji państwowych. Muszą być pewne granice tych ingerencji”.

— DECYZJA WS. EURO BĘDZIE PODEJMOWANA PRZEZ INNY GABINET – jeszcze Szymański: “To nie jest bilet, który daje większe wpływy w Brukseli. Inne czynniki o tym decydują. Unia musi się pogodzić z tym, że nie będzie organizacją jednowalutową. Berlin doskonale to rozumie. Jest silnie powiązany z wieloma gospodarkami spoza strefy euro i dzielenie UE według tego klucza nie leży w jego interesie. W polityce nie można niczego wykluczać, ale bardzo wątpię, aby Polska nawet w dalekiej perspektywie należała do unii walutowej. Decyzja w tej sprawie będzie jednak podejmowana przez inny gabinet”.

— GW O PROCESIE ARABSKIEGO – KANCELARIA PREZYDENTA WIEDZIAŁA O STANIE LOTNISKA – pisze Mariusz Jałoszewski: “O kulisach przygotowania wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu opowiadał zwykły urzędnik z jego kancelarii Maciej J. Szkoda, że jego zeznań nie słuchali dziennikarze wspierający PiS, którzy tłumnie przyszli dwa tygodnie temu, by zobaczyć „strach w oczach Tomasza Arabskiego”. Bo zeznania świadka – zwykłego urzędnika – po raz pierwszy z dużą ilością szczegółów pokazują, jak pracowała wtedy kancelaria prezydenta Kaczyńskiego, jakie podejmowała decyzje i co wiedziała o fatalnym stanie nieczynnego lotniska w Smoleńsku”.

— UTRUDNIALI WIZYTĘ – GPC O PROCESIE ARABSKIEGO: “Rząd premiera Donalda Tuska i strona rosyjska utrudniały organizację wizyty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w 2010 r. – potwierdzili zeznania, jakie złożyli w środę świadkowie w procesie Tomasza Arabskiego i innych ówczesnych urzędników prezesa Rady Ministrów oraz MSZ-etu”.

— ADAM LESZCZYŃSKI O GOWINIE: BRAK POMYSŁÓW NA NAUKĘ – pisze w GW: “Podkreślał, że polska nauka ma się wpisać w plan Morawieckiego. Nadal jednak nie wiadomo, jak to konkretnie ma wyglądać. Sam plan Morawieckiego dopiero niedawno doczekał się wersji pisemnej, wcześniej był tylko serią slajdów. Czas upływa na gadaniu. Z ław poselskich PiS wynurzył się jak dotąd tylko projekt zakazania pracy na uczelniach byłym pracownikom i współpracownikom SB. Z pewnością wtedy nauka polska rozkwitnie”.

— GPC O WYROKACH SĘDZIEGO, KTÓRY ORZEKŁ WS PIS-GW: “Syn premiera Michał Tusk nie był osobą publiczną; byłemu szefowi Narodowego Centrum Sportu Rafałowi Kaplerowi należała się gigantyczna premia; “Wyborcza” może pisać o “mafijnym państwie PiS-u” – takie orzeczenia wyszły spod ręki sędziego Pawła Pyzia”.

— MARIHUANA NIE UROŚNIE – pisze w RZ Andrzej Gajcy: “PiS nie zgodzi się na hodowlę kannabinoidów. Zdaniem rządu, pacjenci mają wystarczający dostęp do produktów zawierających narkotyk”.

— SZEFOWEJ KOMISJI ETYKI POSELSKIEJ MARZY SIĘ WPROWADZENIE FINANSOWYCH KAR DLA SEJMOWYCH SKANDALISTÓW – pisze w RZ Izabela Kacprzak: “ – Jestem za tym, by zaostrzyć kary i nie udawać, że nic się nie zmieniło – mówi Mrzygłocka. Komisja przygotowuje więc zmiany w regulaminie Sejmu. Jednym z pomysłów jest zastąpienie nagan bardziej dotkliwymi karami finansowymi (Mrzygłocka nie chce ujawnić, o jakich kwotach mowa). Tyle że to większość sejmowa zdecyduje o tym, czy te propozycje zostaną przyjęte. A z tym może być kłopot. Zdominowane przez PiS prezydium Sejmu właśnie uchyliło karę nagany nałożoną przez Komisję Etyki na Jacka Żalka, wiceprzewodniczącego Kubu PiS, kiedyś posła PO”.

— RPO ATAKOWANY, BO NIEZALEŻNY – tytuł w GW.

— SOLIDARNOŚĆ TYLKO Z DUDĄ – piszą w GW Renata Grochal i Maciej Sandecki: “Prezydent Andrzej Duda weźmie udział w organizowanych przez „S” uroczystościach z okazji 36. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Lecha Wałęsy nie będzie. Politycy PO i PSL nie dostali zaproszeń”.

— KINO WYKLĘTE MINISTRA – Roman Pawłowski w GW: “Piotr Gliński lubi podkreślać, że jest pierwszym od czasów PRL-u ministrem kultury, który łączy to stanowisko z funkcją wicepremiera. Z komunistycznymi urzędnikami łączy go jeszcze jedna właściwość: upodobanie do ręcznego sterowania”.

300polityka.pl

 

kOD IPN

CZWARTEK, 25 SIERPNIA 2016

Petru: Takiego budżetu w historii III RP jeszcze nie było. Być może to początek IV RP

16:39
Petru

Petru: Takiego budżetu w historii III RP jeszcze nie było. Być może to początek IV RP

Jak mówił na konferencji prasowej w Sejmie Ryszard Petru:

„Takiego budżetu w historii III RP jeszcze nie było. Być może to początek IV RP. Tak rekordowo nikt Polski nie zadłużał. Deficyt jest na styk. Zobaczymy jeszcze na strukturę tego budżetu, ale jest duże prawdopodobieństwo że ten [deficyt] będzie znacznie wyższy”

Jak dodał:

Po pierwsze zapisano, że po stronie dochodów będzie 10 mld więcej z CIT i VAT. Pytam skąd ta wiedza. Nie widziałem żadnych działań MF, że takie uszczelnienie nastąpiło. Po drugie, rząd zakłada że w przyszłym roku Polska będzie się szybciej rozwijała. Ale w pierwszych dwóch kwartałach tego roku gospodarka rozwijała się wolniej niż rząd oczekiwał. Spadały inwestycje – polskie firmy nie inwestują. Mamy chaos prawny. Bardzo dużo polskich firm przenosi swoją działalność na Słowację. Wzrost gospodarczy może w przyszłym roku spowolnić.

Jak podkreślił: „Moim zdaniem ten deficyt jest nierealistyczny. Przekroczymy szybko poziom 3% PKB. Ten budżet pokazuje jednoznacznie, że nie stać PiS na obietnice. Mówiłem w trakcie expose, że puszczą nas z torbami. Dziś widzimy, jak nas puszczają”

16:11

Szałamacha: W przyszłym roku zostanie utrzymana 23% stawka VAT

Tak, jak to wielokrotnie zapowiadaliśmy, stawka VAT [na poziomie 23% VAT] zostanie utrzymana. Co do tego, jak długo – to kwestia niejako wykraczająca poza horyzont decyzyjny natychmiastowy. Kto będzie rządził w Polsce za 5, 6, 10 lat – to ludzie zdecydują. Na pewno zostanie utrzymana w przyszłym roku – mówił na konferencji minister finansów Paweł Szałamacha.

15:56

Szałamacha: Jeżeli 500+ odniesie sukces, to oczywiste, że wydatki będą wzrastać. My będziemy uważali to za sukces

Jeżeli program 500+ odniesienie sukces, na którym nam zależy, a tym sukcesem jest wyższy wskaźnik urodzeń, to oczywiste jest, że wydatki na ten program będą wzrastały. My będziemy uważali to za sukces. Polska powinna zmierzać do odbudowy demografii – mówił Paweł Szałamacha na konferencji po posiedzeniu rządu. Jak dodał minister finansów, „wszystkie kwoty są w pełni zabezpieczone”.

15:50

Rząd przyjął wstępny projekt budżetu na 2017 rok

– Rząd przyjął wstępny projekt budżetu na 2017 rok – poinformowała premier Szydło na konferencji. Jak mówiła:

„Projekt zostanie skierowany do RDS, będzie konsultowany, czekamy na uwagi, ale przez ten czas, do końca września będą trwały nadal prace w resortach i prace w resorcie finansów. To nie była łatwa dyskusja, nad przygotowaniem projektu budżetu, który z jednej strony wyczerpałby oczekiwania resortów, a z drugiej strony – zrealizować priorytety programu, który przyjął rząd wobec obywateli, do którego się zobowiązaliśmy, programów prospołecznych, proinwestycyjnych i tych wiele potrzeb, które są związane z bezpieczeństwem, edukacją, i żeby to był budżet odpowiedzialny. My jesteśmy zdeterminowani do tego, aby odbudowywać dochody podatkowe, żeby uszczelniać system, wydawać pieniądze racjonalnie, żeby utrzymać stan finansów w jak najlepszej kondycji, żeby był niski deficyt”

Jak poinformował Paweł Szałamacha, wzrost PKB ma wynieść 3,6%, inflacja – 1,3%, a stopa bezrobocia na koniec roku – 8%.

300polityka.pl

„Była taka plotka o lotnisku w Smoleńsku”. Zaskakujące zeznania pracownika kancelarii Lecha Kaczyńskiego

OK, PAP, 25.08.2016

73. miesięcznica katastrofy smoleńskiej

73. miesięcznica katastrofy smoleńskiej (Łukasz Krajewski/AG)

• Trwa proces urzędników oskarżonych przez rodziny smoleńskie
• Zeznawał w nim pracownik kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego
• Powiedział on, że uprzedzał o problemach z lotniskiem w Smoleńsku

Szef polskiego MSZ zapowiedział w środę, że ujawni dokumenty, które rzucą nowe światło na katastrofę smoleńską. Witold Waszczykowski mówił w TVP Info, że przekaże prokuraturze i komisji smoleńskiej notatki z rozmów polsko-rosyjskich, z których ma wynikać, iż Rosjanie naciskali na rozdzielenie uroczystości w Katyniu. Tymczasem nowe fakty przynoszą zeznania świadków w procesie, który toczy się w Warszawie. Były pracownik kancelarii prezydenta zeznał, że uprzedzał o możliwych problemach z lądowaniem na lotnisku w Smoleńsku.

Radzili Kaczyńskiemu, by nie leciał

W warszawskim Sądzie Okręgowym trwa proces byłego szefa kancelarii premiera, Tomasza Arabskiego, oraz czterech innych urzędników, którzy organizowali wizytę Donalda Tuska w Katyniu – 7 kwietnia – oraz Lecha Kaczyńskiego – trzy dni później. Część rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej oskarżyła ich w trybie prywatnym o niedopełnienie obowiązków przy organizacji wizyty prezydenta z 10 kwietnia 2010 r.

Szóstego dnia procesu zeznawał Maciej J., były pracownik kancelarii Lecha Kaczyńskiego – stwierdził on, że polski MSZ i KPRM naciskały, by prezydent w ogóle nie leciał do Katynia – urzędnik miał to usłyszeć od swojego przełożonego min. Mariusza Handzlika.

– To, że lotnisko (w Smoleńsku – przyp. PAP) jest nieczynne, istniało w świadomości w momencie przygotowywania tej wizyty – powiedział. Dodał jednak, że „biorąc pod uwagę poprzednie wizyty, Rosjanie na nasze prośby dostarczali sprzęt i ludzi, którzy je obsługiwali”.

Co jest z lotniskiem w Smoleńsku?

W marcu 2010 r. urzędnik wysłał e-mail do kolegi z kancelarii prezydenta, by sprawdzić, „co jest z lotniskiem w Smoleńsku” – usłyszał bowiem plotkę, zgodnie z którą „Rosjanie twierdzili, że ono niezbyt działa”. Nie pamiętał jednak, czy dostał jakąś odpowiedź na swoją wiadomość.

Maciej J. zeznał, że Rosjanie mówili, iż podczas wizyty Donalda Tuska 7 kwietnia lotnisko w Smoleńsku będzie w pełni gotowe, ale dodawali, że „utrzymanie pełnej gotowości 10 kwietnia będzie trudne”. Urzędnik stwierdził jednak, że istniało „przekonanie, iż sprawa lotniska jest rozwiązana”. 

„Mówiłem załodze, by nie lądowali”

Maciej J. był na lotnisku w Smoleńsku rano 10 kwietnia. Według niego pojawiały się wtedy informacje, że samolot z prezydentem ma lądować w Brańsku lub Moskwie, a potem, że „będzie robił próbę podejścia do lądowania”. Później usłyszał huk, po czym „zaczął się ruch na lotnisku”.

Przy budce kontroli lotów urzędnik usłyszał słowa zdenerwowanego Rosjanina w mundurze polowym, które miały sprowadzać się do tego, że „mówił załodze, by nie lądowali” .

A TERAZ ZOBACZ: Zapytaliśmy przechodniów, jak dowiedzieli się o tragedii w Smoleńsku. ”Pamiętam dokładnie…”

 była

 

Złoty pociąg czy złoty interes?

Olga Bierut, 25.08.2016

Rys. Piotr Chatkowski

Za zwykłą rozmowę jakiś tysiączek, dwa. Za całość z pół miliona. Pani zapłaci, a oni fachowo zagrają odkrywców.

Kto by pomyślał, że okres lęgowy wróbli może się tak strategicznie wpasować. Do połowy sierpnia trzeba być ostrożnym, potem koparkami można rozkopać wszystko. A to równo rocznica, odkąd fascynatom historycznych zawiłości i tajemnic zapłonęły oczy. Oto pod ziemią, na 65. kilometrze trasy kolejowej między Wrocławiem a Wałbrzychem, ma stać pociąg pełen złota.

Odkrywcy na operację wydobycia wydali ponad 140 tys. zł, rozstawili wysokie rusztowania, a za nimi 50 pracowników z koparkami.

Kopać, panowie, zakrzykną razem Andreas Richter i Piotr Koper. Pierwszy robił przed laty karierę sekretarza wałbrzyskiej parafii ewangelickiej, zarządzał poniemieckimi dokumentami. Ale chciał robić biznesy. Z kościelnych ksiąg znał rodzinne zawiłości. Zajął się więc tworzeniem drzew genealogicznych. Na zlecenie sądów pomagał szukać spadkobierców zmarłych. Jak zarobił, zainwestował w georadar, wiedząc, ile skarbów może siedzieć pod ziemią.

Piotr Koper też interesował się historią, ale bardziej pieniędzmi: z wykształcenia technolog drewna, z wyboru budowlaniec i właściciel myjni samochodowej. Wtedy w Wałbrzychu wszyscy byli z węgla. Kiedy z dnia na dzień 15 tys. osób traci pracę, jedna piąta mieszkańców miasta, to jest to problem. Wynieśli się z kopalni i weszli w biedaszyby. Węgiel sypki, kiepski, ale cenny, jedzie w Polskę, a dziury na kilkadziesiąt metrów, podkopane drogi, walące się drzewa, zapadliska przy blokach zostają w Wałbrzychu razem z poległymi w walce o urobek nielegalnymi górnikami, do których nikt nie wezwie pogotowia, żeby nie dać się złapać policji. Koper i Richter swoje firmy założyli wtedy, kiedy padała ostatnia kopalnia. Ale żeby się spotkać, musieli poczekać kilkanaście lat. Obaj chcieli skarbów – Koper miał koparki, Richter nawigację, połączyli siły. Obaj bogaci, ale bez przesady.

Mieszkańcy pukają się w czoło: wariaci. Tyle kasy dawać w błoto na wykopki? Naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej, stawiając na szali zawodowe kariery, nie owijali w bawełnę, gdy przeprowadzili badania magnetometrem: pociągu nie ma, ba, szyn nawet. Nie znaleźli żadnych anomalii, które świadczyłyby o tym, że pod ziemią jest obiekt ze stali. – Panie profesorze, ale jak to? – odkrywcom opadają przy publikacji wyników kąciki ust. – Że zacytuję klasyka, panowie: błądzić jest rzeczą ludzką, tkwić w błędzie: głupotą – macha ręką prof. Janusz Madej z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Odkrywcy odchrząkną: wiara czyni cuda. Kopać, panowie!

Bardziej przedsiębiorczy mieszkańcy wyjaśnią: nie wariaci, to biznesmeni, którzy, wiedząc, że pociągu nie ma, inwestują w jego wydobycie. Inwestują! Bo złoto jest gdzie indziej.

„Złoty pociąg”. Zdjęcia, mapy i pełna historia odkrycia

Złoto Breslau i Wunderwaffe

Odkrywcy mówią, że wierzą. Wierzą, że któregoś z mroźnych grudniowych dni 1944 Niemcy zarządzili: najcenniejsze skarby Breslau, złoto i depozyty, spakować w 12 wagonów, a następnie, razem ze wszystkim, co wiadomo o Wunderwaffe, prototypach broni, zebrać, ułożyć w pociągu i wywieźć, żeby doczekało lepszych czasów. Łącznie 56 skrzyń z wiekami uszczelnionymi gumą, co odnotowano z niemiecką skrupulatnością. Nikt z nich nie wierzył, że przegrają wojnę, chcieli przeczekać przejście Ruskich, a potem wyciągnąć zakopaną broń i uderzyć z zaskoczenia. Pociąg miał wyjechać z Wrocławia i zaginąć po drodze do Wałbrzycha. A potem przyszło SS i powiesiło całą niemiecką rodzinę, która miała dom przy Uczniowskiej w Wałbrzychu, a okna z ich kuchni wychodziły na tory i 65. kilometr linii kolejowej. Co mogli zobaczyć przez szybę, grzejąc w czajniku wodę tuż przed zakończeniem wojny?

Złoty pociąg. Wkrótce zaczną kopać, ale dziennikarzy nie wpuszczą

Złote piwko, złota myjnia

– Zbudowany na urwistym wzgórzu, był nazywany Perłą Śląska. Spod panowania książąt jaworskich przeszedł w ręce czeskie, polskie, potem pruskie – turyści z Pomorza zaczynają się nudzić, kręcąc się po korytarzach zamku Książ. Dzieci zaczynają się dąsać. – W 1941 roku budynek został skonfiskowany przez hitlerowców. Pod zamkiem i dziedzińcem wykuli potężne tunele. Dokąd prowadzące? Po co? – przewodnik zawiesza głos. Każdy słucha i już się ekscytuje.

Turystów tu na potęgę. Na zamku drugie tyle co przed rokiem, zespół 12 przewodników rozrósł się do ponad 40, bo przyjezdni blokowali serwery z rezerwacjami wycieczek. W kasie zamku ze sprzedanych biletów wylądowało ponad 300 tys. zł. A ludzi po knajpkach, popijających chłodne piwko Złoty Pociąg – cena 39 zł za trójpak – jest jeszcze więcej. Obwieszeni koszulkami ze złotem – za 60 zł każda, z wydawanymi naprędce książkami o pociągu pod pachami, odpalają sobie papieroski sztabkami złota – cena zapalniczki 5 zł za sztukę. Podjeżdżają pod tajemniczy 65. kilometr, parkują na płatnym Parkingu przy Złotym Pociągu, a jak się auto wybrudzi od kurzu z koparek, to umyją za rogiem w Myjni nad Złotym Pociągiem. Saperka tu to jak ciupaga w Zakopanem, zwłaszcza że sieciówki zachęcają plakatami: „A może na weekend wybierasz się do Wałbrzycha? Jesteśmy przygotowani na wszystko: oto saperka samokopiąca, z wbudowaną matą grzewczą, silnikiem udarowym i wykrywaczem złota”. Niektórzy przejadą się Złotym Pociągiem, który kursuje po okolicy, inni popływają łódeczkami w sztolniach Walim – 22 zł za bilet dla dorosłego – a koneserzy posłuchają przeboju disco Edyty Nawrockiej z Wałbrzycha, która na co dzień śpiewa o miłości, ale teraz spontanicznie zarymowała do rytmu o kolejnictwie: „Jedzie pociąg z daleka, złotem cały ocieka, bronią i diamentami, wykryty georadarami”.

Pokoju w Wałbrzychu człowiek już tak łatwo nie wynajmie, złote atrakcje trzeba planować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Piarowcy doradzają prezydentowi miasta: zmieńcie nazwę na WAubrzych, Au to symbol złota.

„Złoty pociąg”. Na razie bez powodzenia. Mamy pierwsze zdjęcia z wykopu [ZDJĘCIA]

Złote prawo autorskie

Jarosław Chmielewski był senatorem, startował z list PiS. Dziś rządzi stawkami i żongluje cennikami. Koper i Richter swojego prawnika polecają jak menedżera. On ich – jak gwiazdy. Tłumaczy: im na pieniądzach nie zależy, ale niech dziennikarze wybaczą, panowie tyle wiedzy zgromadzili przez lata, że nie wypada brać jej za darmo. Tylko za półdarmo: tysiączek, dwa za rozmowę. Jeśli ktoś będzie chciał jakieś zdjęcie, dajmy na to, pracującej koparki, to zrobimy, za odpowiednią opłatą, że odkrywcy stoją, kopią. Cenę jeszcze ustalamy. Na pewno, jeśli pociąg znajdziemy, będzie wysoka. Myślę, że i pół miliona złotych, porozmawiamy wtedy o ewentualnej wyłączności. To będą duże widełki, zdaję sobie sprawę, ale proszę uszanować prawo autorskie do wizerunku odkrywców, oni chcą go chronić. Skonstruujemy sobie taką umowę o dzieło, potraktujemy ich jako aktorów, pani zapłaci, będziecie zadowoleni.

A kto liczy, że samodzielnie podglądnie, co się dzieje na placu budowy tuż przy urzędzie skarbowym, ten się zdziwi. Najpierw odkrywców i ich koparki otoczy wysokie, szczelne rusztowanie, zza którego będzie widać ramię sprzętu i czubki kasków. Potem zapowiedzą: nie doprowadźcie nas do szału żadnym dronem nad głową, bo zobaczymy pierwszego i od góry przykryjemy się siatką.

Potem, zaraz po zakończeniu okresu lęgowego wróbli, zrobią konferencje prasowe, żeby pokazać, co widzą w ziemi. I przy okazji zorganizują festyn: dzieciakom pracownicy fast foodu z kurczakami dadzą baloniki, pszczelarz rozłoży stanowisko do zarabiania pieniędzy i na patyczkach do mieszania kawy będzie wtykać do smakowania potencjalnym klientom a to spadziowy, a to lipowy, a to miód wielokwiatowy. Kucharki w urzędzie skarbowym też będą zacierać ręce: na ich jajeczniczkę na bekonie i pierożki z serem znów skuszą się nie tylko urzędnicy, ale i japońscy, amerykańscy, brytyjscy dziennikarze. Właściciele agroturystyk w krzakach rozdadzą gapiom wizytówki, a ludyczny Koper podzieli się pomidorami z własnego ogródka i będzie tylko narzekał, że mu do kiełbasy musztardy zabrakło.

Złoty pociąg. Gorączka wróciła z koparkami

Złote kolano, złota blizna

Na Wałbrzych w czasie wojny spadła jedna bomba, ale nikt nie zginął. Spadła daleko od domów. Ofiary wojny są tu policzone dokładnie – 360 Niemców popełniło samobójstwo w nocy z 8 na 9 maja 1945 roku, w tym samym czasie, kiedy w Berlinie zostało powtórzone podpisanie aktu kapitulacji III Rzeszy. Powiesili się albo odkręcili gaz. Miasto przetrwało w zasadzie nienaruszone. W jednym miejscu Niemcy jednak podłożyli materiały wybuchowe, co zauważyli potem polscy urzędnicy. Sporządzając wykaz bocznic kolejowych, zanotowali – ta zlokalizowana na 64,938 kilometrze trasy między Wrocławiem a Wałbrzychem została wyminowana.

A teraz niemieckie kolano. Zginało się wielokrotnie, kiedy jego właściciel przeciskał się wąskimi korytarzami wałbrzyskich kopalń. 1 stycznia 1955 roku trafił tam też Tadeusz Słowikowski. Z wykształcenia rzeźnik, z przekonania wróg Niemców (matkę zabili mu w Oświęcimiu) i ich wielki przyjaciel (jak zabili mu matkę i został z rodzeństwem sam, to ukrywali go u siebie w gospodzie Niemcy).

I kiedy inny Polak w kopalni popił, splunął Niemcowi w twarz, zwyzywał od deutsche Schweine i kopnął Niemca w jego niemieckie kolano, Słowikowski stanął w obronie kopniętego. Kto by wtedy pomyślał, że Polak się za Niemcem wstawi. Niemiec wziął więc Polaka na wódkę, żeby wynagrodzić. A przy wódce opowiedział historię, o której od dziesięciu lat milczał jak grób, bojąc się, że i jego rodzinę ktoś powiesi, nawet jeśli okna z jego kuchni wychodzą na zupełnie inną stronę.

Tadeusz Słowikowski usłyszał, że grupa Niemców miała zakopać pociąg z cenną zawartością w miejscu, które widać z okna kuchni w domu przy ulicy Uczniowskiej. Pomyślał wtedy, że jak się człowiek skaleczy, to blizna zostanie, i że on chce znaleźć bliznę po pociągu w lesie. Potem Słowikowski będzie mówił, że jak nieboszczyka zakopać, to trumna siada w ziemi, dlatego szukać trzeba niżej, niż się wydaje, ale to będzie 60 lat później, czyli kiedy rzeczywiście grawitacja – jeśli wierzyć tym, co wierzą – miała szansę ściągnąć pociąg głębiej.

„Złoty pociąg”. Termozagadka wyjaśniona. Wiadomo, skąd pochodziło ciepło na 65. kilometrze

Whisky Golden Train

Kiedy Piotr Żuchowski, generalny konserwator zabytków, podskakiwał z rozpalonymi policzkami na konferencji prasowej tydzień po wybuchu gorączki złota, w sierpniu, mówiąc, że pociąg istnieje na sto procent, Dariusz Domagała na chłodno kupował kolejne domeny w internecie. W kilkadziesiąt godzin postawił pierwszy serwis internetowy, w którym zbierał wszystkie wyobrażenia o pociągu, doskonale wpasowując się w złote gusta poszukiwaczy. Kopra i Richtera nie znał, ale legendę, którą odświeżyli, usłyszał jeszcze jako dziecko. Dorósł, został menedżerem zespołów, założył radio, telewizję, firmę handlującą powierzchnią na billboardach, hotel, restaurację, a teraz znów bawi się w historię. Ale już poważnie inwestując w zabawki. Dziś, po roku, patrzy na słupki: odkąd Koper i Richter zainstalowali koparki na 65. kilometrze, ruch na jego stronie wzrósł dziesięciokrotnie. Domagała: – Cieszę się, ale nie chcę się denerwować, więc nie policzę, ile wydałem na to kasy.

Turyści piją obrandowane przez Domagałę piwo Złoty Pociąg, a jego restauracja, dzięki nowej etykiecie, tylko w ostatnim miesiącu sprzedała więcej butelek niż przez ubiegły rok, gdy piwo nazywało się Lwówek Śląski. Dla wybrednych jest też wino Złoty Pociąg, a zaraz ma być rozlewana – po angielsku, już jako Golden Train – i wódka, i whisky dla koneserów. Do kupienia w całej Polsce. Domagała: – No tak, interesuje mnie sprzedanie milionów butelek. Bardzo mnie to pociąga, ta historia, bardzo łatwo mi się więc wydaje na inwestycje. Żona się tylko uśmiecha.

Złoty Pociąg. Nowe piwo browaru Lwówek

Złote rysunki, martwy pies

15 lat po wódce z Niemcem Słowikowski chodził po mieście niespokojny. Patrzył przez okno przy Uczniowskiej, myślał o powieszonej rodzinie. Rozrysował na kartkach teren, zaznaczył, gdzie brakuje drzew, gdzie ziemia dziwnie się zapada albo podnosi, gdzie nienaturalnie dużo kamieni leży pod piachem. Kreślił kółka, zmazywał, jeszcze raz szedł na Uczniowską, obserwował. W końcu dostał zgodę na wykopanie dziury przy torach. Ledwo wbił łopatę, przyszli sokiści i odebrali papier.

Potem ktoś włamał mu się do mieszkania, chciał ukraść rysunki. Nie wyszło, to otruł Słowikowskiemu psa. Żona zapytała: czyś ty powariował, całą rodzinę chcesz, żeby wytruli? Potem będzie pytała: czyś ty powariował, ci dziennikarze się zjeżdżają, człowiek nie ma jak w spokoju pralki włączyć, żeby buczenie nie przeszkadzało. Ale tak będzie pytała dopiero za 30 lat.

Złote fusy, złote podatki

A teraz powróżmy z fusów, mówi prof. Marian Noga, ekonomista, były członek Rady Polityki Pieniężnej. Że wydany pieniądz robi pieniądz – to wiadomo. Mamy taki mnożnik, wynosi on 25. Jeśli odkrywcy mówią, że wydali 140 tys. zł, to znaczy, że na rynku wałbrzyskim dostaniemy z tego 3,5 mln złotego interesu.

Konsumenci, dajmy na to, że jest ich 150 tys., patrząc tylko na wyniki zamku Książ, wydadzą tu średnio po 20 zł na bilety (otrzymamy kolejne 3 mln), 40 na obiad w barze (6 mln), 30 na transport (4,5 mln).

Szybka suma – i mamy 17 nowych milionów złotych na rynku wałbrzyskim. I trzeba oto zapłacić od tego podatki – z CIT i PIT w kasie miasta ląduje więc 800 tys. zł. Efekty mnożnikowe będą takie, że w następnym roku miasto z tego będzie mieć 8 mln. Po kolejne: jeśli moje obliczenia potraktujemy jako efekt pieniężny pierwszego roku (18 mln razem z podatkiem), to w drugim roku przemnożymy to razy 55, a to nam da 450 mln zł. Odważnie? Jako że procesy mnożnikowe nigdy nie dochodzą do końca, złagodźmy trochę i oszacujmy, że mamy tu po 80 mln złotego interesu rocznie.

Złoty komiks, złote g…

Introligatorzy też by chcieli zarobić na pociągu. Zbigniew Jagielnicki z Wałbrzycha wziął czarny karton, na złoto wydrukował na nim komiks i rozdaje. Scena pierwsza: postaci z łopatami. Scena druga: jeden chce siku. Scena trzecia: z latryny wykrzykuje: znalazłem! Scena czwarta: otwiera drzwiczki z serduszkiem, pokazuje rozkład jazdy pociągów z 1944 roku, mówi, że reszta składu też musi być w środku. Scena piąta: postać z latryny mówi do mikrofonów, że już kopać nie będą, bo nie będą przecież się grzebać w gównie.

A potem już tylko strona internetowa Zbigniewa i cennik usług introligatorskich.

Złota gra pozorów

Kiedy padała kopalnia w Wałbrzychu, złoty pociąg – jeśli wierzyć tym, co wierzą – pod ziemią ulegał grawitacji od ponad 50 lat.

Roman Szełemej jeszcze nie myślał, że w przyszłości z dyrektora szpitala stanie się najpierw Żelaznym Romanem (tak mówią jego pracownicy) i prezydentem Wałbrzycha, a potem zwykłym maszynistą (w ministerstwach, cokolwiek by załatwiał, wszyscy się szczerzą: panie, a co z tym pociągiem?)

Krzysztof Szpakowski był po pierwszym rozwodzie, ale jeszcze przed zostaniem organizatorem wyborów Miss World i przed użyciem różdżek do wyszukiwania podziemnych sztolni i poniemieckich skarbów. Zanim jednak będzie zarządzał skarbami, Szpakowski będzie zarządzał kompleksem Włodarz, podziemiami Riese, po których turystom pozwoli pływać łódeczką.

Marek Słowikowski, syn Tadeusza, miał już papiery na bycie pielęgniarzem w Niemczech, ale regularnie przyjeżdżał do Polski.

Dariusz Domagała pracował w mediach, ale nie znał jeszcze Edyty Nawrockiej, która za kilka lat będzie czytać w jego serwisach wiadomości, a potem wyśpiewa przebój disco.

Łukasz Kazek robił papiery na przewodnika i zaczytywał się w książkach o historii Dolnego Śląska. W przyszłości, o czym oczywiście nie wiedział, miał wiedzę wykorzystać szerzej: sam pisać książki, eksplorować i prowadzić program telewizyjny „Na tropie Złotego Pociągu”.

Złoty wywiad, złota kamera

Menedżer aktorów nie chce zdradzić żadnych szczegółów, to tajemnica handlowa. Ale ci, którzy negocjowali, puszczają w obieg informacje: jedna z polskich telewizji zapłaciła za wywiad z Koprem i Richterem, którzy stawki negocjowali 17 dni, kilkanaście tysięcy złotych. Mało! Amerykanie za towarzyszenie w spacerach po ziemi nad złotym pociągiem mieli dać 100 tys. Dalej mało! Wideo zza rusztowania nagrywa ktoś z rodziny odkrywców. Za 500 euro można kupić ujęcia na plecy robotników, nogi sapera, rozjazdy i dojazdy na ziemię, pokazujące wszystko i nic, w stylu weselno-festynowym. Dziennikarze mówią, że ten, kto trzymał kamerę, trzymał ją pierwszy raz w życiu. Nic nie widać.

Chmielewski: – Zgłosiliśmy do urzędu patentowego logo i nazwę „Złoty Pociąg”. Chcemy je zastrzec, mieć pełnię praw do wszystkiego, co produkowane jest pod tą nazwą, bo pod sukces Kopra i Richtera próbują się podpiąć biznesmeni i robić pieniądze na wiedzy i inwestycji odkrywców. Czekamy już na publikację zgłoszenia i będzie basta.

Ale Dariusz Domagała się nie boi. Myśli dalej. Zwłaszcza że turysta to nie pijak, żeby tak tylko przy piwku siedzieć! Tu turysta to odkrywca.

Domagała: – Daję im więc Paszporty Poszukiwaczy Skarbów. Cena: 1150 złotych dla dwóch dorosłych. W środku wizy do Podziemnego Miasta, Starej Kopalni. Zakwaterowanie i wyżywienie na zamku. A jeśli poszukiwacze dotrą na 65. kilometr i zrobią na miejscu zdjęcie, odkrywają, że w hotelu czeka ich nagroda: piwo, wino i gadżety dla dzieciaków.

Dariusz Domagała za kilkaset złotych od osoby daje też pakiet krwi, potu i łez bez noclegu. Usadzi na drezynie, wojskowych pojazdach z czasów wojny, każe wejść do podziemi, znaleźć skrytki z niemieckimi dokumentami, rozwiązać tajne szyfry, pokonywać w lesie przeszkody, a na koniec da grochówki. Na wrzesień zebrała się dwustuosobowa drużyna poszukiwaczy.

Złota ustawa

Słowikowski zakopał w ogródku otrutego psa, a potem zapakował rysunki. Pokazał kolegom palcem na mapie, wśród patrzących był i Koper, gdzie jego zdaniem jest złoty pociąg. Kto by wtedy pomyślał, że za kilkanaście lat właśnie kolega budowlaniec na umowach o dzieło będzie widnieć jako aktor spektaklu o złotym pociągu?

Ale Koper najpierw usłyszy o tym, że jakiś szaleniec od ksiąg ewangelickich kupuje georadar. Zapozna się. A potem nastroi z Richterem aparat za kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zrobi zdjęcie, a potem aż siądzie. Na kartce lokomotywa z dwoma świecącymi się oczami, z czupryną zrobioną z ponakładanych na pociąg platform, z jednym niesfornym działem.

– Jak kiedyś znajdziesz, człowieku, pociąg, taki, co go cały świat szuka, to co zrobisz? Trzeba to zgłosić. Komu? Pozbierać dokumenty i co w nich wpisać? Człowieku, co byś zrobił, jakbyś znalazł coś, co żyje tylko w legendach? – Koper się zastanawiał (wtedy jeszcze zastanawiał się głośno i za darmo). Rok myśleli z Richterem. Dokładnie tyle, ile trzeba było czekać, aż zmieni się ustawa o rzeczach znalezionych – czyli do ubiegłego czerwca – dzięki której za wyciągnięcie takiego znaleziska („działa samobieżne i przedmioty wartościowe, cenne materiały przemysłowe oraz kruszce szlachetne”, jak zapisali w zgłoszeniu) skarb państwa zapłaci im grube pieniądze.

Chronologia złotego roku

18 sierpnia 2015 r. wałbrzyska telewizja Dami TV opublikowała skromny tekst, zilustrowany zdjęciem lokomotywy, zatytułowany „Sensacyjne odkrycie”. A w środku zdawkowa informacja: Polak i Niemiec znaleźli złoty pociąg.

Tadeusz Słowikowski przeczytał skromny artykuł i znów, jak 15 lat po wódce z właścicielem niemieckiego kolana, zaczął chodzić po mieście jakiś niespokojny.

Internetowej redakcji zaczęły się grzać serwery. Najpierw klikali mieszkańcy Wałbrzycha. Potem ci z Wrocławia. Zaraz rozdzwoniły się telefony z Warszawy, a później do małej redakcji w mieście biedaszybów, gdzie w ekscytacji mieszkańcy nasprejowali na murze: „chuj tam wieża Eiffla, mamy złoty pociąg”, dobijał się już cały świat. Ktoś zdradził: informacje o jego istnieniu przekazał ktoś na łożu śmierci.

Tadeusz Słowikowski uszczypnie się w policzek. Przecież nie umarłem.

Złota gra pozorów 2

W mieście, w którym strata pracy przez 15 tys. osób to strata pracy przez jedną piątą mieszkańców, wszyscy się znają, choćby ze słyszenia. Kiedy więc urzędnik przeczytał o złotym pociągu w oficjalnych dokumentach, które wpłynęły do jego wydziału, natychmiast opowiedział o sprawie kumplowi. Natychmiast skany tajnych zgłoszeń dotarły do lokalnych dziennikarzy, a oni natychmiast je opublikowali, omijając nazwiska odkrywców, bo wszyscy też wiedzieli, że Słowikowskiemu kiedyś przez ten pociąg otruli psa.

Nie minął tydzień od publikacji skromnego artykułu, kiedy do kolejki po znalezisko stanęły kolejno: skarb państwa, Światowy Kongres Żydów, rosyjscy prawnicy rządowi, Fundacja Czartoryskich i saperkowicze amatorzy, którzy mimo groźby mandatu za wejście do lasu nadal czesali krzaki. Gdzie odkrywcy? Anonimowi dla świata przez równo 17 dni negocjowali stawki za pierwsze wywiady. Lokalni przewodnicy, historycy, eksploratorzy nabierali wody w usta. Kazek nic nie zdradził, Szpakowski nawet się nie zająknął, kiedy najpierw dziennikarze, a potem tabun turystów przetaczał się przez jego sztolnie i łódeczki, z rozpalonymi policzkami słuchał o niemieckich tajemnicach. Nawet już nie policzy, ile zapłaciłby za taką reklamę w mediach. A dostał za darmo! Podziękuje na własnym weselu pod koniec września, na którym oczywiście Niemiec będzie się bawił do rana. Jak to na weselu dobrego kumpla.

Tylko Słowikowski naprawdę nic nie wie. Jego syn, akurat przyjechał z Niemiec, słucha zza ściany. O czym ojciec tak gada cały czas przez telefon? W końcu sam bierze słuchawkę. – Dziennikarzom, którzy chcą porozmawiać z ojcem, radzę przygotować 3 tys. zł – mówi. Telefon ojca milknie. Słowikowskiemu trochę smutno, że nikt go do Nowego Roku już nie zapyta o złoty pociąg. Potem dowie się, że nikt po prostu nie ma w pogotowiu takiej kwoty, i pokłóci się z synem za to, że młody też chciał ukręcić lody na złotym pociągu.

Gorączka złota roku ubiegłego

Pod koniec sierpnia upał straszny, w krzakach na 65. kilometrze tłok, ciekawscy z głodu wyżarli wszystkie mirabelki z sadu, ale nikt nie odpuszcza, wszyscy chcą popatrzeć. Pan Krzysztof założył koszulkę z saperką, chciałby porozmawiać z telewizjami o tym, co wie, ale nie może: żona by go zabiła, jakby się z ekranu dowiedziała, że on nie w pracy, tylko w krzakach siedzi, a on się nie mógł powstrzymać i wziął na żądanie. Pan Jerzy przyjechał z centrum, bo się zna. Teraz pokazuje, gdzie według niego siedzi lufa. Cały teren rozkopany, możliwe, że tam Polak i Niemiec grzebali, chociaż teraz już nic nie wiadomo, bo eksploratorzy hobbyści rozdeptali wszystkie ślady w kilka godzin. Pan Mirosław też rozdeptuje, mimo że bardziej od historii w liceum wolał fizykę. Ale wziął pod pachę plastikową sztabkę złota, pozuje fotoreporterom. I macha policjantom, bo się przyglądają. Co oni, zamiast przy krawężnikach, to na polach teraz pilnują?

Poza policjantami przy torach dyżury pełnią strażnicy leśni, miejscy i ochrony kolei. Czasem po 12 osób na dyżurze. Jest trochę nawet jak na koloniach. A że żony policjantów są mistrzyniami w robieniu szarlotek, wszyscy siadają na sjestę nad pociągiem. Zaraz ma dojechać też wojsko, nie wolno więc zjeść wszystkiego.

Przyjeżdża też Christel Focken, niemiecka poszukiwaczka. Pokazuje, że – posługując się mapą znalezioną w internecie – znalazła tu śrubę. Pan Jerzy i Mirosław trochę się krzywią, że chodzili po krzakach i przeoczyli. A śruba to z pewnością dowód. Za pokazanie śruby Focken prosi fotografów o kilka tysięcy euro. Za rok, ze swoim nosem do interesów, zostanie niemieckim rzecznikiem prasowym Kopra i Richtera.

Złota Bursztynowa Komnata

Skoro państwo gwarantuje znaleźne w wysokości jednej dziesiątej wartości rzeczy znalezionej, to trzeba szukać.

Na internetowych aukcjach berety afrykańskich żołnierzy sprzed kilkudziesięciu lat są warte kilka tysięcy euro. To ile kolekcjoner da za czołg? Za pociąg? We wrześniu ktoś skonstruował prowizoryczną drabinkę z linek i spuścili się na niej z kolegami do grobowca w Świebodzicach, tuż koło Wałbrzycha. Myśleli, że w środku znajdą kosztowności, z których wezmą sobie jedną dziesiątą. Jeden spadł na głowę pięć metrów w dół. Pogotowie stwierdziło zgon.

Do urzędów wpływają oficjalne pisma: we wrześniu Krzysztof Szpakowski, zarządca kompleksu Riese, magicznymi różdżkami odnalazł wielopoziomowy kompleks kolejowy. Burmistrz Mieroszowa zgłasza, że coś, może Bursztynowa Komnata, jest tuż obok, pod górą Dzikowiec. Niemka od śruby, że w Wałbrzychu znalazła kolejne tunele lub pomieszczenia o nieznanym układzie. Ktoś informuje o podziemiach we wzgórzu, na którym zbudowana jest świątynia w Jędrzychowie. Coś jest też pod Bolkowem – anonimowy znalazca mówi, że dzieła sztuki, tajna broń i chemikalia. Przy stacji Wałbrzych Główny nagle w październiku znajduje się tender, 100-letni wagon do wożenia węgla. W Srebrnej Górze – XVII-wieczna kopalnia srebra. W Kamiennej Górze mieszkańcy dopatrzyli się podziemnej hali produkcyjnej, a w niej ciężarówek z nieznanym ładunkiem. I jeszcze pojawia się 300-metrowa sztolnia wydrążona w skale pod Wałbrzychem, a tuż obok jaskinia z depozytami z czasów wojny. Ktoś dobił się w grudniu do tajemniczych pancernych drzwi w kompleksie Jugowice Górne, a w okolicach Boguszowa-Gorc ktoś inny odkrył dodatkowe sztolnie. To nie wszystko! Policjanci z Wałbrzycha trochę się denerwują: nagle mają kilkaset zgłoszeń o nielegalnych pracach ziemnych saperkowiczów amatorów z zamiłowaniem do szukania złota po okolicy. Odkryć, zgłoszonych oficjalnie do gmin wokół Wałbrzycha, w rok napęczniało w kopertach urzędników do kilkudziesięciu.

Już nie tylko „Złoty pociąg”. Jest kolejny tunel pełen skarbów?

Złota jajecznica

Kucharki z urzędu skarbowego chciałyby, żeby panowie kopali i kopali, bo aż do emerytury mogłyby słuchać tylu komplementów w tylu językach na temat pierogów i jajeczniczki. Urzędnicy, którzy nagle muszą po jajeczniczkę stać w długiej kolejce, mają dość jedzenia w pośpiechu, żeby zmieścić się w przerwie. – Ja tobym sam wykopał ten pociąg. W kosmos.

Wtorek. Kolejne dowody na istnienie złotego pociągu padają: zamiast sklepienia tunelu zwykły ił, wykopywana porcelana to fragmenty drenażu, a sam nasyp to piach i skały. Mimo to odkrywcy chcą szukać dalej. Biorą się za olbrzymie wiertnice. – Bo pociąg jest, tylko niżej, trochę się nam schował – mówi Koper, chociaż nie ma już żadnego dowodu. Mówi za darmo, jakiś zrezygnowany, w ochlapanej obiadem koszulce, z nosa mu kapie.

Powiesiłby białą flagę i poszedł do domu, na kanapę, bo trochę już wstyd, przyznaje obsługa koparek.

Koper odwierty odkłada: a to pogoda za brzydka, a to błoto po deszczu.

– Panie Koper, przecież pan nabiera cały świat – mówię do odkrywcy.

– Ludzie, jak się tak czujecie, to ja już nie mam na to wpływu, serio. Ale popatrzcie, stoją turyści, patrzą, czekają na pociąg, czy czują się nabrani? Oni tu chłoną historię!

Roman Szełemej, prezydent Wałbrzycha nazywany teraz złośliwie maszynistą, bierze wszystko na chłodno: – Ja tylko mogę wysunąć tu refleksje nad stanem emocji, wiedzy historycznej, oczekiwaniem nowości, niebywałym poziomem pasji i braku racjonalności. Tacy są nasi odkrywcy. A jaki jest świat wokół nich? To świat obrazkowy, pełen memów, skrótowej informacji, ludzi, którzy nie oczekują pogłębionej wiedzy. Pasja odkrywców padła na podatny grunt. Może takiego by nie było, gdyby ktoś na Mazurach powiedział, że pod ziemią jest arka Noego, ale kto wie?

olga.bierut@gmail.com

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Mikołaj Makłowicz: Kelner musi być lekko homoseksualny
Szef kuchni walnął moją głową w talerz. Powiedział, że jak jeszcze raz zobaczy wodę koło grzybów, to mnie zabije. Rozmowa z Mikołajem Makłowiczem

Złoty pociąg czy złoty interes?
Za zwykłą rozmowę jakiś tysiączek, dwa. Za całość z pół miliona. Pani zapłaci, a oni fachowo zagrają odkrywców

Andrzej Białas: Niech mi pan nie grozi, ja umieram. Urzędnik, który nie uległ Macierewiczowi
Nie musi mi pan grozić. Ja akurat już umieram, więc mi to powiewa. Rozmowa z Andrzejem Białasem, szefem gabinetu prezydenta Poznania

Ameryka strzela do muzułmanina
Skazańcy, którzy noszą gniew, umierają z przekleństwem na ustach. On w ostatniej minucie powiedział, że nienawiść musi być powstrzymana

Blok – maszyna do mieszkania. Baśń z 1001 bloku
Dlaczego on się zabił? Cały blok miał potem wyrzuty sumienia. Że mógł ciszej sikać w nocy, wody nie spuszczać. Rzadziej kaszleć, stękać

Śląski szeryf kręci western. W PRL-u
Spielberg jak się dowiedział, że Polak w komunie robi westerny pod nosem Ruskich, to chciał mój życiorys na wyłączność. Za milion dolarów

Każdy chłopak idzie do klasztoru. Polecamy dokument
Opat jest cały wytatuowany i ma dość szemraną przeszłość. Rozmowa z Rafałem Skalskim

Rota z Ukrainy. 80 ludzi Fidela [FOTOREPORTAŻ]
Powiedział: „Jestem tu, bo lubię postrzelać i napić się wódki”. Wydawał się szczęśliwy w okopie pod Ługańskiem. Rozmowa z Wojciechem Grzędzińskim, fotografem

złoty

wyborcza.pl

 

CqsDbKlWcAApjGL

 

CqrtMMsWAAUor_M

CZWARTEK, 25 SIERPNIA, 13:47

Kolarski o Jedwabnem: Zrobili to oczywiście nasi rodacy

Jak mówił Wojciech Kolarski w audycji „Polityka w samo południe” w Polskim Radiu RDC, pytany, kto jego zdaniem jest winny zbrodni w Jedwabnem:

„To zbrodnia, która miała antysemickie podłoże. Antysemityzm nie ma narodowości, tak bym niestety powiedział. Antysemici zdarzają się w każdej zbiorowości, społeczności, w każdym narodzie i w przypadku Jedwabnego należy pamiętać o tym, że oczywiście zrobili to nasi rodacy, którzy kierowali się antysemickim instynktem, którzy tym samym zniszczyli wielowiekową tradycję, o której prezydent mówi, używając określenia „Rzeczpospolita przyjaciół”, ale należy pamiętać o ważnym, albo fundamentalnym dla tej zbrodni kontekście historycznym. W wolnej Polsce nie dochodziło do takich zbrodni, do pogromów. Ten pogrom zdarzył się w czasie II wojny światowej, kiedy Polska została pozbawiona suwerenności przez dwa totalitaryzmy. Ta ziemia doświadczyła obu totalitaryzmów w sposób dramatyczny”

„Próba manipulowania faktami albo przeinaczanie historycznej prawdy nie może mieć miejsca”

„Naszym obowiązkiem jako Rzeczypospolitej jest pokazać, że próba manipulowania faktami albo przeinaczanie historycznej prawdy nie może mieć miejsca. Nasza, czyli Polaków reakcja, państwa polskiego. Mam na myśli próbę przypisania Polakom jakiegoś sprawstwa czy współsprawstwa w Holokauście czy używania określenia „polskie obozy śmierci”. Nie możemy się na to zgadzać i wysiłek, który podejmuje prezydent zmierza do tego, żeby pokazać światu, iż Polacy byli ofiarami II wojny światowej, okupacji i że to w Polsce za pomoc obywatelom narodowości żydowskiej groziła kara śmierci”

13:37
kasper1

Wiceminister spraw zagranicznych Katarzyna Kacperczyk odwołana ze stanowiska

Z dniem 24 sierpnia 2016 r. Pani Katarzyna Kacperczyk została odwołana ze stanowiska Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych – informuje MSZ. Kacperczyk zajmowała się dyplomacją ekonomiczną, pracowała w MSZ od 2002 roku. Ministerstwo nie komentuje przyczyn odwołania.

13:23
kolarski2508

Kolarski: Komentatorzy czy politycy nawet z odległych ugrupowań podkreślali przełomowy charakter wizyty PAD na Ukrainie

Ten ostatni tydzień, rozpoczęty w poniedziałek, jest intensywny i jest dobrym przykładem, jak bardzo intensywna i dynamiczna jest ta prezydentura – mówił Wojciech Kolarski w audycji „Polityka w samo południe” w Polskim Radiu RDC. Jak dodał prezydencki minister:

„Wczoraj mieliśmy wizytę w Kijowie. Ważną wizytę. To wizyta miała bardzo istotne, symboliczne znaczenie. Ale też ten symbol bierze się z tego, że to nie jest moja opinia, ale komentatorzy czy też politycy – nawet z odległych ugrupowań od obozu politycznego, który reprezentuje prezydent – podkreślali przełomowy charakter wizyty, przynajmniej w wymiarze ostatnich lat. Zmieniło się coś w atmosferze między Polską a Ukrainą (…) Można mówić o restarcie, bo w wymiarze symbolicznym to była ważna wizyta i tam padły słowa o współpracy, strategicznym partnerstwie. Była mowa o przyszłości, że niepodległa Ukraina jest potrzebna Polska, że niepodległa Polska wspiera niepodległą Ukrainę”

300polityka.pl

 

CqsWTUGXYAABdrs

Zginął w katastrofie smoleńskiej. Będzie miał pomnik w Poznaniu

Tomasz Nyczka, 25.08.2016

28 kwietnia 2010 r., pogrzeb gen. Andrzeja Błasika na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Wdowa po generale od lat powtarza, że jest on fałszywie oskarżany o to, że był w kokpicie prezydenckiego samolotu

28 kwietnia 2010 r., pogrzeb gen. Andrzeja Błasika na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Wdowa po generale od lat powtarza, że jest on fałszywie oskarżany o to, że był w kokpicie prezydenckiego samolotu (ADAM KOZAK)

Pierwszy w Polsce pomnik gen. Andrzeja Błasika zostanie odsłonięty w weekend w bazie lotniczej w podpoznańskich Krzesinach. W uroczystości weźmie udział prezydent Andrzej Duda.

Od dzisiaj do soboty w Krzesinach obchodzone będzie Święto Lotnictwa Wojskowego. To jednocześnie święto 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego. Mija właśnie dziesięć lat od czasu, gdy trafiły do niej myśliwce F-16.

W uroczystościach wezmą udział m.in. prezydent Andrzej Duda, premier Beata Szydło i minister obrony narodowej Antoni Macierewicz. Głównym punktem obchodów będzie odsłonięcie w bazie w Krzesinach tablicy poświęconej Lechowi i Marii Kaczyńskim i pomnika gen. Andrzeja Błasika. Błasik – podobnie jak Kaczyńscy – był pasażerem rządowego tupolewa, który w kwietniu 2010 r. rozbił się w okolicy lotniska w Smoleńsku. Gen. Błasik był wtedy dowódcą polskich sił powietrznych. Wcześniej od 2004 r. związany był z Krzesinami.

– Dowodził 31. Bazą Lotnictwa Taktycznego. Potem został dowódcą 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu. Pełnił służbę w czasie, gdy przyjmowaliśmy myśliwce F-16. Przyczynił się do tego, że te samoloty trafiły do Polski – mówi por. Grzegorz Jasianek, oficer prasowy dowództwa 2. Skrzydła Lotnictwa Taktycznego.

Pomnik będzie stał na skwerze, niedaleko domku pilota 3. Eskadry Lotnictwa Taktycznego. Osoby postronne nie będą mogły go oglądać, bo stanie na terenie bazy wojskowej. Takiego pomnika nie dotyczą też przepisy, które regulują stawianie w przestrzeni publicznej monumentów.

To inicjatywa społeczności lotników

– Przygotowano już specjalną wylewkę, na której zostanie ustawiony. Znajdzie się tam najpóźniej w sobotę – mówi por. Grzegorz Jasianek. I dodaje: – Ten pomnik to przede wszystkim inicjatywa społeczności lotników. Zbiórkę pieniędzy na pomnik prowadziło warszawskie Wojskowe Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne SWAT.

Członkowie stowarzyszenia pomagają finansowo rodzinom wojskowych, którzy stracili członka rodziny w katastrofach wojskowych i nieszczęśliwych wypadkach na służbie. Cele stowarzyszenia to m.in. „krzewienie wartości patriotycznych i narodowych”.

– Nie można powiedzieć, że inicjatywa wyszła od nas. To raczej pomysł wojska. Nasze stowarzyszenie prowadziło natomiast zbiórkę pieniędzy na pomnik. Taka jest rola organizacji pozarządowej. Wojsko nie może tego robić – mówi Ryszard Pietrzak, prezes SWAT.

Pomnik gen. Błasika stworzył rzeźbiarz Tomasz Sobisz. To absolwent i wykładowca Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Jest m.in. autorem pomników Jana Pawła II w Lęborku i Lubichowie, ale też upamiętniającego zbrodnię w Katyniu i jednocześnie katastrofę smoleńską pomnika-nieśmiertelnika w Darłowie.

Jakby szedł na kolejny lot

– Pomnik generała jest nawet większy niż naturalnej wielkości. Ma około dwóch metrów wysokości. Moim podstawowym założeniem było pokazanie generała w naturalnej pozie, jakby szedł na kolejny lot. Jest więc w mundurze, ale nie galowym, tylko codziennym, roboczym. Chciałem pokazać nie tylko dowódcę, ale normalnego pilota. Pomnik jest z brązu spiżowego, czyli tego bardziej szlachetnego – mówi Tomasz Sobisz. I dodaje: – Na razie nie chciałbym go pokazywać. Samo odsłonięcie pomnika powinno być jego premierą.

Pomnik Błasika w bazie w Krzesinach to kolejna inicjatywa upamiętnienia tragicznie zmarłego generała. Poświęcona mu tablica pamiątkowa znajduje się w amerykańskiej bazie lotniczej w Ramstein. Takie tablice są też na ścianie szkoły lotników w Dęblinie oraz na lotnisku w Łodzi.

Ponad rok temu poznański PiS i klub „Gazety Polskiej” zaproponowały, by jedna z ulic na os. Lotników Wielkopolskich na Woli nosiła imię gen. Andrzeja Błasika. Sprzeciwili się jednak temu osiedlowi radni i negatywnie zaopiniowali projekt.

ofiara

poznan.wyborcza.pl

 

 

Katastrofa smoleńska. Kto wiedział o złym lotnisku w Smoleńsku? Szósty dzień procesu szefa kancelarii Tuska

Mariusz Jałoszewski, 25.08.2016

Wrak prezydenckiego tupolewa w Smoleńsku, 11 kwietnia 2010 r.

Wrak prezydenckiego tupolewa w Smoleńsku, 11 kwietnia 2010 r. (SERGEY PONOMAREV/ASSOCIATED PRESS)

Pracownik kancelarii Lecha Kaczyńskiego informował przełożonych, że może być problem z lądowaniem 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Kancelaria wiedziała, że to lotnisko jest nieczynne.

Takie ważne słowa padły w środę w szóstym dniu procesu, który rodziny smoleńskie wytoczyły byłemu szefowi kancelarii premiera Donalda Tuska Tomaszowi Arabskiemu oraz czwórce urzędników z kancelarii premiera i polskiej ambasady w Moskwie.

O kulisach przygotowania wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu opowiadał zwykły urzędnik z jego kancelarii Maciej J. Szkoda, że jego zeznań nie słuchali dziennikarze wspierający PiS, którzy tłumnie przyszli dwa tygodnie temu, by zobaczyć „strach w oczach Tomasza Arabskiego”.

Bo zeznania świadka – zwykłego urzędnika – po raz pierwszy z dużą ilością szczegółów pokazują, jak pracowała wtedy kancelaria prezydenta Kaczyńskiego, jakie podejmowała decyzje i co wiedziała o fatalnym stanie nieczynnego lotniska w Smoleńsku.

Jak zapadła decyzja o locie Kaczyńskiego

Maciej J. w 2010 r. pracował w Biurze Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta. Wyznaczono go do prac w grupie przygotowującej wizytę Kaczyńskiego w Katyniu. Był odpowiedzialny za merytoryczne przygotowanie programu wizyty.

Zeznał, że oficjalnie przygotowania zaczęły się w styczniu 2010 r., ale o tym, że Kaczyński może jechać do Katynia, rozmawiano nieformalnie już kilka miesięcy wcześniej. – Koncepcja udziału prezydenta w obchodach pojawiła się po spotkaniu Mariusza Handzlika [wiceminister w Kancelarii Prezydenta, zginął w katastrofie smoleńskiej] z rosyjskim ambasadorem Władimirem Grininem w grudniu 2009 r. – mówił w sądzie urzędnik. Sporządził z niej notatkę. Znalazły się w niej informacje, że ambasador wypytywał, czy Tusk i Kaczyński wybierają się na obchody do Katynia. Handzlik miał nie odpowiedzieć, czy prezydent pojedzie.

Oficjalne przygotowania do wizyty Kaczyńskiego zaczęły się 27 stycznia następnego roku, gdy wysłano pismo z polecenia Handzlika do polskiego MSZ, Andrzeja Przewoźnika, który koordynował organizację centralnych uroczystości w Katyniu, i ambasady rosyjskiej. W piśmie do ambasady była informacja, że w kwietniu (bez dokładnej daty, bo ta nie była jeszcze znana) prezydent wybiera się do Katynia. – Wizyta miała być w okolicy 10 kwietnia, w rocznicę pierwszych rozstrzelań oficerów – zeznawał urzędnik. Na początku lutego kancelaria premiera poinformowała, że premier Putin zaprosił Tuska do Katynia na 7 kwietnia. Potem do Kancelarii Prezydenta doszły wieści od ambasadora Rosji, że nie dostał on pisma o wizycie. Min. Handzlik wyjaśniał to potem na spotkaniach z ambasadorem Rosji, a ten mówił, że to nieporozumienie, bo pismo doszło.

Kto wiedział o złym stanie lotniska w Smoleńsku

Maciej J. był też w składzie grupy przygotowawczej, która 23-25 marca była w Smoleńsku i Moskwie.

W tej grupie było ok. 20 osób – pracownicy KPRM, MSZ, ambasady w Moskwie, BOR i cztery osoby z Kancelarii Prezydenta. W Katyniu oglądano cmentarz, a w Smoleńsku miejsce, w którym miał być obiad, i salę, w której miało się odbyć spotkanie z Polonią. Grupa początkowo chciała lecieć z Polski do Smoleńska samolotem, ale Rosjanie mówili, że lotnisko jest zamknięte. Poleciała samolotem rejsowym do Moskwy, a stamtąd samochodami do Smoleńska.

Pełnomocnik rodzin pytał świadka: – Czy podczas wizyty grupy poruszano sprawę lotniska? Urzędnik: – Od dłuższego czasu był to jeden z tematów rozmów. Było wiadomo, że jest czasowo lub na stałe zamknięte. Ale z praktyki lądowań w Smoleńsku, a nawet w Twerze, wynikało, że Rosjanie wychodzili naprzeciw. Dostarczali sprzęt i ludzi do obsługi. W czasie wizyty przygotowawczej ten temat nie był więc planowany – zeznał. Ale dodał, że władze regionalne w Smoleńsku tłumaczyły, że im nic do tego, bo lotnisko podlega pod MON i decyduje Moskwa.

Sąd pokazał mu w aktach maila, którego wysłał do Dariusza Jankowskiego, też z Kancelarii Prezydenta (zginął w Smoleńsku). – Czy on zareagował na pana prośbę, by sprawdzić lotnisko w Smoleńsku? – pytał sąd. – Nie pamiętam. Prawdopodobnie w rozmowie z kimś z MSZ lub ambasady w Moskwie usłyszałem plotkę, że mogą być problemy z lotniskiem, i przekazałem mu to – odpowiedział Maciej J. – To, że lotnisko jest nieczynne, stało się jasne w momencie przygotowań wizyty. Na poprzednich wizytach w Miednoje i w Katyniu Rosjanie na nasze prośby dostarczali sprzęt i ludzi. Wariant, żeby lądować gdzie indziej, nie był rozważany z powodu logistyki. Podróż samochodem z Moskwy trwa 4-5 godzin. Z innych lotnisk są złe drogi – zeznawał.

Wcześniej w prokuraturze mówił: – Przedstawiciele lokalnych władz mówili, że 7 kwietnia lotnisko będzie otwarte, bo będzie ich premier. Ale utrzymanie go w gotowości będzie trudne na 10 kwietnia ze względu na koszty i obsługę. Nie obiecywali wprost, że będzie otwarte. Żądali gratyfikacji finansowej, by było otwarte [to normalne, bo to strona wizytująca ponosi koszty]. Nie było ostrzeżeń o stanie lotniska, tylko uwagi, że trzeba ściągnąć obsadę i wyposażenie. Lotnisko jakoś funkcjonowało.

Urzędnik wyjawił jeszcze, że za przygotowanie wizyty prezydenta odpowiadali Katarzyna Doraczyńska (zginęła w Smoleńsku) oraz Jacek Sasin, dziś poseł PiS.

Czy rozdzielono wizyty

Obrona oskarżonych pytała: – Czy była koncepcja wspólnej wizyty premiera i prezydenta? Urzędnik: – W Kancelarii Prezydenta nie było takiego pomysłu. Mógł gdzieś paść w rozmowach, gdy Putin zaprosił Tuska. Padały różne warianty. Ze strony MSZ i KPRM były sugestie i naciski, by prezydent nie jechał do Katynia, by wziął udział w obchodach w Charkowie.

Z jego zeznań wynika, że o tym, jak rozwiązać sprawę wizyt Tuska i Kaczyńskiego w Katyniu, rozmawiano w gronie: Arabski, wiceszef MSZ Andrzej Kremer (zginął w Smoleńsku), Mariusz Handzlik, szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak (zginął w Smoleńsku), sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik (zginął w Smoleńsku).

Stefan Hambura, pełnomocnik części rodzin smoleńskich, pytał: – Czy rozdzielono wizyty? Urzędnik: – Nie. Intencją prezydenta był udział w uroczystościach. Wtedy nie wiedziałem, że Tusk też się wybiera.

W śledztwie jednak przyznał, że w Kancelarii Prezydenta rozważano wspólną wizytę.

Co zezna świadek Sasin?

W środę zeznawał jeszcze Adam J. (pracował w biurze prasowym Kancelarii Prezydenta, dziś prowadzi własną firmę). Odpowiadał za obsługę medialną wizyty. Był w grupie przygotowawczej. Przyznał, że krążyły informacje, że są problemy ze zgodą na lądowanie w Smoleńsku. Mówił, że chodził na spotkania z Sasinem i Przewoźnikiem. Zeznał, że mówiono na nich, że lotnisko jest zamknięte i będzie uruchomione 7 i 10 kwietnia.

Sąd jeszcze nie zdecydował, czy będzie przesłuchiwał Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego. Sąd zaproponował rodzinom smoleńskim, by z tego zrezygnować, sugerując, że te zeznania wniosą niewiele. Większość rodzin poparła ten wniosek, ale przeciw był mec. Hambura. Na liście świadków jest Sasin (PiS).

Zobacz także

 

wyborcza.pl

Andrzej Białas: Niech mi pan nie grozi, ja umieram. Urzędnik, który nie uległ Macierewiczowi

Violetta Szostak, Marcin Kącki, 25.08.2016

Andrzej Białas

Andrzej Białas (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Nie musi mi pan grozić. Ja akurat już umieram, więc mi to powiewa. Rozmowa z Andrzejem Białasem, szefem gabinetu prezydenta Poznania

Mocno pan powiedział.

– Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, gdybym wiedział, że będzie to upublicznione. Ale na tym placu było gigantyczne napięcie…

Pan nie wiedział, że politycy PiS to nagrywają?

– Trzy dni później siedzę przy biurku w urzędzie, przychodzi pracownik i mówi: „Panie dyrektorze, jest pan na filmiku w internecie”. Zbladłem. Włączam… Usłyszałem, że „umieram”… Co niestety jest faktem, ale człowiek nie wygłasza takich rzeczy publicznie, bo po cholerę.

28 czerwca, plac Mickiewicza w Poznaniu, za chwilę zaczną się uroczystości 60. rocznicy poznańskiego Czerwca ’56. Krzysztof Szczerski, sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy, i wojewoda wielkopolski Zbigniew Hoffmann z PiS naciskają na pana, by na plac weszło wojsko. Pan chce mieć na piśmie, że wojsko nie odczyta apelu smoleńskiego. Wojewoda: „A jak za dwa lata pan nie będzie dyrektorem, to co?”. Pan: „Coś mi pan sugeruje?”. Wojewoda: „Tak, sugeruję panu, niech się pan zastanowi”. Pan: „Panie, ja akurat już umieram, więc mi to powiewa. Nie musi mi pan grozić”.

– Odebrałem to jako groźbę, że za dwa lata pracy nie znajdę. Zareagowałem emocjonalnie, ale myśmy, jako gabinet prezydenta Poznania, żyli w wielkim napięciu przez te dni i godziny poprzedzające uroczystość. Gdy jechałem na plac, miałem w głowie najgorsze scenariusze: że będę musiał stanąć naprzeciw wojska, a to wojsko po mnie przejdzie…

Aż tak?

– Po tym, co działo się wcześniej, możliwe wydawało się wszystko.

Macierewicz rozkazuje, by wojsko podczas rocznicy Czerwca czytało listę smoleńską. Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak ogłasza, że w tej sytuacji rezygnuje z udziału wojska w uroczystości. To było tydzień przed obchodami. A potem?

– W dniu uroczystości, po godz. 16, dostajemy faks. Kancelaria prezydenta Andrzeja Dudy informuje nas, że na placu będzie jednak wojsko – kompania honorowa, orkiestra. Prezydent Jaśkowiak wychodzi już wtedy z urzędu i jedzie odebrać prezydenta Wałęsę, a ja dostaję od niego wytyczne, jak mam działać. Odpowiadam kancelarii, że porządek uroczystości jest ustalony, nie przewidujemy wojska. I jadę na plac.

Przedtem jeszcze prezydent Jaśkowiak spotykał się z wojewodą i z Witoldem Czarneckim, szefem wielkopolskiego PiS. Prezydent mówi, że zgodzi się na asystę wojskową, jeśli nie będzie apelu smoleńskiego. I chce to na piśmie. Dostaje pismo, z którego nic nie wynika. Były też telefony, że właśnie minister Macierewicz zmienił rozkaz i wojsko nie musi czytać apelu. Ale pisma nie dostajemy. Stąd moje upieranie się, które słychać na nagraniu, że chcę mieć zmieniony rozkaz na piśmie.

Czerwiec 1956. Miasto powinno ulec i wpuścić wojsko? Ekspert wyjaśnia

Wyobrażał pan sobie, że wojsko wejdzie na plac i odczyta apel na siłę?

– Wyobrażałem to sobie bardzo mocno. Nagranie zaczyna się od moich słów: „Czy pan myśli, że jestem idiotą?”. To wynikało z naszego braku zaufania. Oni mówią: wejdzie orkiestra wojskowa, żeby odegrać hymn Polski i Węgier. Ale hymn Węgier w ogóle nie był planowany i nie przewiduje go protokół dyplomatyczny.

Parę dni wcześniej byli w Poznaniu przedstawiciele Kancelarii Prezydenta, BOR i MSZ. Cały harmonogram został już ustalony. Choć prezydent Duda nie potwierdził do końca swojej obecności. Myśmy się ze strony internetowej dowiedzieli, że do Poznania przyjeżdża prezydent Węgier na zaproszenie prezydenta Dudy. Z tego wnioskowaliśmy, że Duda też pewnie będzie.

No i jedzie pan na plac. Co się dzieje?

– Widzę, że jeden z naszych pracowników prowadzi już dyskusję z ministrem Szczerskim. Przejmuję tę dyskusję. Naprzeciw siebie mam wojewodę z PiS, ministra i majora Wojciecha Nawrockiego, szefa poznańskiego garnizonu wojskowego. Po tej wymianie zdań, którą słychać na nagraniu, podchodzi jeszcze wojewoda i mówi: „To jest pana wina, że na obchodach nie będzie prezydentów Polski i Węgier”. Odpowiadam: „Panie wojewodo, będą wszyscy ci, którzy chcą być na tej uroczystości”. I widzę, jak znikają z placu wszyscy urzędnicy Kancelarii Prezydenta, wojewody…

Gdzie zniknęli?

– Pewnie gdzieś, gdzie podejmowali decyzję, co dalej robić, bo jakiś palant Białas nie pozwala wejść wojsku. A wojsko siedzi w autobusie obok i czeka. My w odwodzie trzymamy naszą orkiestrę Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji, która według planu ma grać na uroczystości i czeka na sygnał.

Dla mnie to był tak ciężki dzień, że jak potem znalazłem pięć minut, żeby usiąść na krześle, to myślałem, że się z tego krzesła nie podniosę.

Prezydent Poznania o ataku na urzędnika: TVP manipuluje i wprowadza widzów w błąd

Wojsko nie weszło, zagrała orkiestra MPK. Prezydenci Polski i Węgier byli. Apelu smoleńskiego nie było. Nazwiska poległych w Czerwcu 1956 odczytali harcerze i jedna z bohaterek tamtych wydarzeń. Teraz dowiadujemy się, że szef Garnizonu Poznań został odwołany przez ministra Macierewicza. To kara za nieodczytanie apelu smoleńskiego?

– A jak inaczej to odbierać?

Lista przebojów Antoniego Macierewicza

Dlaczego było tak ważne, żeby ten apel nie został odczytany?

– To już powiedział prezydent Jaśkowiak. W Poznaniu stosunek do Czerwca ’56 wszystkich jednoczy. I wprowadzanie nagle czegoś, co dzieli – a apel smoleński podzielił nawet samych kombatantów – uznaliśmy za szalenie szkodliwe. Myśleliśmy, że to przejdzie w miarę łagodnie: powiemy, że nie chcemy wojska, to wojska nie będzie. Nikt się nie spodziewał, że na placu zacznie się taka zabawa.

Skąd ta determinacja polityków PiS, ministra Macierewicza?

– Dwa dni przed uroczystościami Macierewicz mówił – i chyba było to skierowane do Poznania – „nie pozwolimy na to, żeby dzielić polską krew”. Czyli że ta krew przelana pod Smoleńskiem jest taka sama jak poległych robotników w 1956. To budowanie narracji, których ja kompletnie nie rozumiem, w które my, jako samorząd, nie chcemy się wpisywać.

A gdy siedzicie sami z prezydentem Jaśkowiakiem, to jak to komentujcie?

– Nie powiem .

„Daliśmy im popalić, co będą nami poznaniakami rządzić”?

– Tak nie rozmawiamy. Ale jest ten dzień, gdy film pokazuje się w internecie na jakimś prawicowym portalu, i czytam pod nim komentarze o sobie: „Ty folksdojczu, chuju, gnoju”. Pod moim gabinetem ekipa TVP czeka, kiedy wyjdę. I wtedy dzwoni pan prezydent Jaśkowiak: „Andrzej, super, gratuluję ci postawy”.

Nie wiedział wcześniej o tej rozmowie na placu?

– Myśmy po tych uroczystościach nawet nie mieli czasu porozmawiać. Ale jeszcze coś muszę powiedzieć. Gdy pan prezydent na konferencji prasowej ogłosił, że nie chcemy apelu smoleńskiego i rezygnujemy z asysty wojskowej, dostaliśmy setki maili. Wydrukowałem i zaniosłem mu. A tam: „super”, „prawdziwy prezydent”, „wreszcie ktoś ma odwagę”. To było też stymulujące dla prezydenta, że poznaniacy takiej postawy oczekują.

Kto nagrał ten film?

– Przy tej rozmowie był obecny osobisty doradca prezydenta Dudy, stał z wycelowanym we mnie telefonem.

Prawicowe portale wrzuciły to do sieci, by pana zdyskredytować: skandal w Poznaniu, nie pozwolili orkiestrze wojskowej zagrać hymnu. Strzał w stopę, bo na nagraniu słychać, jak wojewoda z PiS grozi urzędnikowi. Tam zderzają się dwa języki: partyjnej władzy, która może wszystko, i pana „ja umieram” – z innego porządku zupełnie. Pan nie był politykiem, a urzędnikiem w gabinecie nowego prezydenta Poznania jest pan dopiero od roku. Skąd pan się wziął?

– Z ruchów miejskich, od ponad 20 lat przewodniczę radzie osiedla Ławica. Jestem facetem od gry zespołowej, nie jestem indywidualistą. Dlatego krępuje mnie opowiadanie o sobie.

Poznaniak z dziada pradziada?

– Dziadkowie to poznaniacy. Mówiło się, że jakaś parparaprababka miała powiązanie z Berlinem, ale nie prowadziłem badań. Mama nazywała się Schmude, a w latach 50., gdy spolszczano nazwiska, została Szmudą. Ale jej siostrom nazwisk nie zmieniono i gdy doszło do rozprawy spadkowej, były Szmuda i Schmude, trzeba było udowodnić, że to siostry.

Od strony ojca to Białasy. Brat babci był pierwszym prezesem drużyny piłkarskiej w Poznaniu, z której narodził się Lech Poznań.

A pana ojciec Edmund Białas to wielki piłkarz. Reprezentant Polski, legenda Lecha Poznań, potem trener, trybuna na poznańskim stadionie nosi jego imię.

– O Boże! Mieć takiego ojca to marzenie! Gdy urodziłem się w 1957 roku, już nie grał, był trenerem. Mogłem stać za bramką na meczach, jeździłem na obozy z piłkarzami. Wyobrażacie sobie? Dla chłopaka to był hit!

Ale jak ma się takiego ojca, to strasznie się chce grać w piłkę. Pokazać temu ojcu. Grałem w drużynie ministrantów, zapraszałem ojca, żeby nam sędziował. Cuda wyprawiałem, żeby strzelić gola. Po meczu: „Tata, i co?!”. A tata tak na mnie patrzył: „Andrzej, ty się lepiej ucz”.

Dom cały w pucharach ojca?

– Były tylko dwie ważne rzeczy. Złoty sygnet, który dostał z grawerką „KKS Poznań” na swój 300. mecz w drużynie w 1945 roku, tuż po wojnie. Unikat, czasem go zakładam.

Przy jakiej okazji?

– Założyłem, gdy Lech zdobywał mistrzostwo Polski. A druga rzecz to złoty szwajcarski zegarek Doxa, który ojciec dostał za 500. mecz. I zgubił go w tramwaju albo mu ukradli. Miał grawerkę: „Dla Edmunda Białasa”. Tata mi opowiadał, że we wszystkich kościołach w Poznaniu czytali wtedy komunikat: „Kto znajdzie, proszony jest, żeby Edmundowi Białasowi zegarek oddać. Za wynagrodzeniem”. Nie znalazł się.

Ojciec opowiadał o swoich słynnych meczach?

– Czasem mówił. Jak na meczu z Wartą zniesiono go z boiska z rozciętą głową, obandażowali go, wyrwał się i wrócił, strzelił gola tą głową, wygrali. Albo o tym, jak sędzia uznał gola, którego w opinii ojca nie było. Już po 30 latach widziałem, jak ten sędzia, wiekowy już, odwiedził mojego ojca i dalej się o tego gola spierali.

A mecz z nakazu hitlerowców w Rzeszowie? Mówił o tym?

– Dopiero gdy ktoś przyjechał robić z nim wywiad. Został powołany na mecze reprezentacji Polski na 3 i 6 września 1939 roku. To miał być jego debiut w reprezentacji. Niemcy całą polską reprezentację wywieźli do Rzeszowa, do pracy w zakładach zbrojeniowych. Tam stacjonował też austriacki zespół piłki nożnej. I kiedyś zagrali. Wyposażyli Polaków w stroje, buty. Dookoła stali esesmani z psami. Ojciec mówił zawsze, że to był dla niego debiut w reprezentacji Polski. Polacy wygrali 2:0. Podobno Niemcy się wkurzyli, doszło do aresztowań wśród publiczności.

Po wojnie grał w Lechu, a w 1948 znów dostał powołanie do reprezentacji Polski, ale miał już 28 lat, najlepsze lata uciekły. Potem zaczął trenować Lecha i z III ligi wyprowadził go do pierwszej. Jeden ze starych piłkarzy Lecha powiedział mi kiedyś: „Jak wychodziliśmy na boisko, to graliśmy dla twojego ojca”. Wzruszyłem się.

Był prostym, fajnym człowiekiem. Nie przeszedł ulicą, żeby z kimś nie porozmawiać. Nigdy nie był w partii, mimo że go namawiali, bo dobrze byłoby mieć w szeregach kogoś takiego. Pracował na kolei, był radcą, ale żyliśmy bardzo skromnie. Bo grał i trenował właściwie za friko, „za szklankę herbaty”, jak mówił. Z cennych rzeczy miał tylko motocykl, junaka. Całe życie go remontował. Zimą przynosił do kuchni i rozkładał na części. Junak miał boczny wózek i ojciec mnie w nim woził. To była rewelka ten junak!

Miał też akordeon, wszędzie go woził, na mecze też. Mam go do dziś, superakordeon! Przez ten akordeon poznali się z mamą, po wojnie, na sylwestrze, na którym ojciec grał. Mama była wdową z dwójką dzieci, gdy poznała tatę. Jej pierwszy mąż, który był kolarzem, został stracony przez Niemców w 1945 roku w forcie w Poznaniu, bo próbował nielegalnie załatwić mięso dla rodziny. Tata był dla moich przyrodnich sióstr fantastycznym ojcem. Oczywiście jak ja się urodziłem, to wszyscy mówili: „Narodził się następca Edmunda Białasa”. Gówno prawda… (śmiech)

Uczył się pan, jak tata radził?

– Skończyłem cyfrowe systemy sterowania na Politechnice Poznańskiej. Trudno było się dostać na te studia, siedem osób na miejsce. Pamiętam egzamin z matematyki na pierwszym roku. Pierwsza sesja – nie zdasz, wylatujesz. Docent Ratajski otwiera indeks: „Białas… Białas… Był taki piłkarz…”. A ja: „To mój ojciec!”. Na to on: „Proszę pana! Ja chodziłem na te mecze, on tak grał świetnie…”. I zaczyna opowiadać. Myślę: „Kurde, chyba mnie nie uwali”. Na koniec patrzy na mnie: „Ale tylko czwórkę mogę panu dać”.

Gdy byłem młody, żyłem też wyjazdami do Anglii, do cioci i wujka, którzy mieli fascynującą historię. Siostra mojej mamy brała udział w powstaniu warszawskim, trafiła potem do obozu w Niemczech. Jej przyszły mąż walczył w 1939 w Strzelcach Podhalańskich, potem ewakuował się przez Rumunię do Francji, dostał się do niewoli, uciekł przez Pireneje do Gibraltaru, dotarł do Anglii, był porucznikiem w wojsku Sosabowskiego. W 1944 wyzwalał obóz, w którym była ciocia. Tak się poznali. Zostali w Anglii, nie mieli dzieci i ja zostałem takim next kingiem. Jeździłem do nich od małego, uczyłem się języka. Mnie stan wojenny zastał w Anglii. Wszyscy mówili: „Nie wracaj!”. Wróciłem pierwszym samolotem LOT-u, który 9 stycznia 1982 roku wywiózł część personelu ambasady angielskiej do Londynu, zgłosiłem się na lot powrotny.

Dlaczego?

– Tu miałem rodziców, siostry, nie wyobrażałem sobie, żeby tam zostać na zawsze. Jeszcze w tym samolocie pasażerowie mieli lekki humorek, ale po lądowaniu podjechały trzy ciężarówki, wyskoczyli żołnierze z karabinami, otoczyli samolot. Gazety z Londynu schowałem pod siedzenie. Wróciłem do Poznania i po roku wzięli mnie do wojska.

A potem już była firma telekomunikacyjna, w której projektowałem centrale telefoniczne. W 1988 założyliśmy z kolegami firmę, potem kolejną, byłem prezesem. Prowadziłem wiele kontraktów zagranicznych. I pracowałem społecznie. Bo gdziekolwiek się zjawiałem, to, cholera, zawsze mnie do czegoś wybierali: przewodniczący w podstawówce, w szkole średniej, na studiach, szef rady rodziców. Nawet jak na zebraniu mnie nie było, wybierali mnie zaocznie. Ale myślałem tak: skoro córka jest w tej szkole, powinienem być aktywny, a nie przychodzić i narzekać, że wszystko jest do dupy. A kiedy zamieszkaliśmy tutaj, zacząłem działać w radzie osiedla. Zajęliśmy się telefonizacją, budową dróg…

„Andrzej Białas to typ prawdziwego lidera. Walczy w naszym imieniu z odpowiedzialnymi urzędnikami i instytucjami o bezpieczeństwo, utrzymanie porządku i stan dróg, odśnieżanie zimą, postawienie latarni (…)” – tak przed wyborami do Rady Poznania mówiła o panu jedna z mieszkanek osiedla, Anna Potok, była wiceminister rolnictwa w rządzie Mazowieckiego. Brzmi jak hagiografia!

– Na osiedlu dzieci wołają za mną: „Andrzej!”. Sąsiad, mały Rysio, miał wśród klocków Lego ludzika, którego nazywał „pan Białas” (śmiech ).

Do rady miasta wystartował pan ze stowarzyszenia My-Poznaniacy.

– W 2010, to było coś unikalnego w Polsce: nigdy wcześniej żadna organizacja społeczna nie wystartowała w wyborach i nie walczyła z partiami politycznymi. Byliśmy potem instruktorami dla społeczników z innych miast, z Gdańska, Bydgoszczy, Wrocławia, Warszawy. Rok później zwołaliśmy pierwszy w Polsce kongres ruchów miejskich, przyjechała ponad setka liderów z całej Polski. Otwierałem ten kongres. Na drzwiach ratusza w Poznaniu przybiliśmy „tezy miejskie”. Miasto dla mieszkańców! Władza ma kierować się ich opinią, a decyzje nie mogą być podejmowane w ciszy gabinetów. W 2014 już w większości miast organizacje miejskie poszły do wyborów i odniosły sukcesy. Ale to w Poznaniu się zaczęło! Od walki o tereny zielone. W 2007 ludzie z różnych rad osiedli walczyli z władzami Poznania w sprawie zmian w studium zagospodarowania przestrzennego. Każdy o swój kawałek: o park na osiedlu, który miasto chciało zabudować, o lasek, przez który miała przebiegać droga… Chodziłem na wszystkie posiedzenia komisji polityki przestrzennej, a były czasem dwa razy w tygodniu.

Na sesję zrobiłem transparent, wypisałem, za jaką poprawką radni mają głosować, i chodziłem przed nimi z tym transparentem. Wiecie, co było dla mnie największym rozczarowaniem? Radni, którzy mówili mi w kuluarach „tak trzymać!”, głosowali zupełnie odwrotnie! Bo mieli dyscyplinę partyjną albo interesy. Przegrałem, uchwalili przebieg trasy przez nasz lasek. Niektórzy mówili o nas: „Oszołomy, pokrzyczą, rozejdą się”. Ale myśmy zjednoczyli siły, podpisaliśmy porozumienie My-Poznaniacy. A potem zdecydowaliśmy: „Dobra, spróbujemy do wyborów”. Nie mieliśmy pieniędzy, agencji PR, sami robiliśmy plakaty. Sondaże dawały nam 0,5 proc., wszyscy się z nas śmiali. A my zdobyliśmy prawie 10 proc. głosów! Miałem 26. wynik w mieście. Ale ordynacja wyborcza jest tak skonstruowana, że nie weszliśmy do rady miasta, choć z dużych partii wchodziły osoby, które miały o połowę mniej głosów niż ja. To 10 proc. było jednak sukcesem. Już nie byliśmy „oszołomami”, nasz głos zaczął być traktowany poważnie. Kropla drążyła skałę.

Cztery lata później, już jako stowarzyszenie Prawo do Miasta, wprowadziliśmy do rady naszego radnego! Jak się o tym dowiedziałem, to się poryczałem. Ja, stary facet… No kurde … (Zdejmuje okulary, ociera oczy). Sami widzicie…

W 2010 r. wystawiliście swojego kandydata na prezydenta Poznania: prawnika, biznesmena, organizatora biegów narciarskich Jacka Jaśkowiaka. Dlaczego on?

– Ktoś z naszego grona go zaproponował. Myśmy typowali się nawzajem, ale nikt nie chciał.

Jaśkowiak dostaje 7 proc. głosów, ale cztery lata później jako kandydat PO wygrywa z Ryszardem Grobelnym, który był prezydentem od 16 lat. Jaśkowiakowi nikt nie dawał szans. Pan też wtedy wypowiadał się o nim krytycznie.

– Byłem przekonany, że został wystawiony przez PO, żeby przegrał. I miałem pretensje do najsilniejszego ugrupowania w Poznaniu, że nie wystawia kogoś, kto miałby większe szanse, by wygrać z Grobelnym. Ale po wyborach widzę, że jest człowiekiem, który nie daje się wsadzać w cudzy garnitur i w cudze poglądy.

Prezydent Jacek Jaśkowiak zdyscyplinuje kibiców Lecha Poznań?

Wchodzi w spór z Lechem Poznań, dla kiboli staje się wrogiem numer 1. Grobelny zawsze zabiegał o względy kibiców, nie zdejmował klubowego szalika.

– A prezydent Jaśkowiak nie obawiał się konfrontacji.

Pan też. Gdy w 2010 szef stowarzyszenia kibiców opluł na poznańskim stadionie kibica w biało-czerwonych barwach i jego rodzinę, pisze pan w liście otwartym: „Obrażono nas wszystkich”. I dodaje, że być może na takim stadionie dla pana, syna Edmunda Białasa, nie ma już miejsca.

– Uważałem, że jestem to winny mojemu ojcu. Napisałem ten list na laptopie w poczekalni u lekarza. Poczułem, że muszę zareagować, skoro klub udaje, że nic się nie stało.

Chodzi pan na mecze?

– Niemal na każdy. Z małżonką, która też jest wielką kibicką. Kiedyś udało mi się zaprosić na mecz prezydenta Jaśkowiaka. Chciał zobaczyć, jak to jest. Trafiliśmy na mecz z Legią. Jacek był świeżo po wyborach, siedział na trybunie jak wszyscy. I słyszę z tyłu: „Ty, to on! Kurwa, nie, to nie on…”. Odwracam się i mówię: „To on”. W przerwie wszyscy robili sobie z nim selfie.

Teraz kibole przychodzą na jego spotkania i wznoszą wrogie okrzyki. Zaogniło się, gdy ogłosił, że ma dość burd i rasistowskich wybryków na stadionie.

– Chcieliśmy zorganizować spotkanie i pogadać o tym, że stadion nie może być miejscem nienawiści. Ale klub zachowuje się dziwnie. Prezydent powiedział kiedyś publicznie, że klub się boi kibiców, i wtedy rozmowy się skończyły. Ja sercem z Lechem zawsze będę. Chodzę na spotkania dawnych piłkarzy. Ale pamiętam innego Lecha.

Wszyscy kumple Lecha Poznań

Jaśkowiak nie obawiał się też konfrontacji z poznańską kurią. Wystąpił o uregulowanie spraw majątkowych między Kościołem i miastem. Ogłosił, że nie będzie rozmawiał z arcybiskupem na kolanach.

– Ja jako katolik również nie rozmawiam z żadnym duchownym na kolanach. Relacje majątkowe między miastem a kurią były w poprzednich latach niejasne. Kościół – moim zdaniem – powinien być wdzięczny prezydentowi Jaśkowiakowi, że chce te sprawy wyprowadzić na prostą. Pan prezydent może w sposób bardzo ekspresyjny wiele tematów wyraża. Ale takie jest jego prawo.

A jak pan się czuje, siedząc w kościelnych ławach, gdy słyszy pan, że prezydent Jaśkowiak przedłuża decyzje nazistów, nie godząc się na ustawienie w centrum miasta pomnika Wdzięczności z figurą Chrystusa? Takie słowa padały też z ust arcybiskupa Gądeckiego.

– Oczywiście czuję się wtedy niewygodnie. Prezydent Jaśkowiak używa argumentów merytorycznych – wskazuje miejsce, w którym pomnik mógłby stanąć zgodnie planami zagospodarowania miasta. A wytacza się przeciw niemu takie działa. Uważam, że kościół to nie jest w ogóle miejsce do takiej dysputy. Gdy słyszę coś takiego, czuję się… gorszy.

Gorszy?

– Bo mam inne poglądy. Jestem więc pewnie gorszym katolikiem. Ale zostawię to do rozstrzygnięcia szefowi na samej górze. Lubię mówić, jak znajomy ksiądz, o sobie: „Mam nadzieję, że Pan Bóg sobie ze mną poradzi”.

Zaskoczył pana Jaśkowiak, gdy ogłosił, że chce walczyć na pięści z Dariuszem Michalczewskim?

– Tak. Idea meczu była charytatywna, ale myśmy jako gabinet zastanawiali się tylko, jak to będzie, kiedy pan prezydent zostanie trafiony i będzie liczony na deskach. Przeciwnicy chętnie by wykorzystali takie zdjęcie przy następnych wyborach. Ale prezydent zdecydowanie chciał walczyć.

My, jako gabinet, możemy tylko coś mu sugerować. W przypadku udziału w różnych uroczystościach – wątpliwych, niebezpiecznych – prowadzimy konsylium. A on przyjmuje to albo mówi: zrobię po swojemu.

Dariusz Michalczewski: Świeża krew dobrze nam zrobi

Nie poszedł na obchody powstania wielkopolskiego. Miał wtedy urlop i wrzucił na FB zdjęcie. Wszyscy mogli zobaczyć, jak tego dnia spędza rodzinny poranek w łóżku z żoną i wnukiem. Posypały się na niego gromy.

– Mnie się wydaje, że w swojej szczerości tak się zachował, nie biorąc pod uwagę reakcji. Poprzedni prezydent też na wszystkie rocznice powstania nie chodził, wysyłał zastępców i jakoś nikt go nie piętnował. Ale tak, teraz nauczeni doświadczeniem, oceniamy „poziom ryzyka” uczestnictwa w uroczystościach. Choć szczerze powiem, że nie wiem, jak pan prezydent miałby się zachować, gdyby na tamtych obchodach był – bo, przypominam, że wtedy po raz pierwszy minister Macierewicz rozkazał, by wojsko odczytało apel smoleński na uroczystości niezwiązanej z katastrofą w Smoleńsku.

Gdy idzie na demonstrację KOD, też to konsultuje?

– Nie. Chodzi, bo chce.

Kiedyś pan walczył z urzędem, teraz nim kieruje. Zmieniło się panu spojrzenie?

– Trochę mnie krępuje, gdy mówią do mnie „dyrektorze”. Owszem, w garniturze jestem bardziej podobny do Jamesa Bonda, ale nadal jestem tym samym Andrzejem. Nadal czuję się społecznikiem. Chcę wsłuchiwać się w to, co ludzie mają do powiedzenia.

Głośno było, gdy nie wpuścił pan do sekretariatu miasta członków Poznańskiego Związku Patriotycznego „Wierni Polsce”, którzy domagali się ustawienia na placu w centrum figury Chrystusa. Wysłał pan na Wiernych Polsce straż miejską. Tu nie znalazł pan w sobie społecznika?

– Moje pracownice mówiły, że się tych ludzi boją. Na różnych uroczystościach spotykają się z agresją ze strony przeciwników prezydenta, są wyzwiska, groźby. Stąd moja reakcja.

Ogłosiliście konkurs na logo do hasła „Wolne miasto Poznań”. Wolne od czego?

– Od rasizmu, nietolerancji, ksenofobii. Żebyśmy potrafili rozmawiać bez względu na poglądy, żeby drugi nie był wrogiem. Nie chodzi o to, byśmy byli „wolni od PiS”. Nie jestem związany z żadną partią polityczną, ale w 2002 roku startowałem z listy PiS w wyborach do rady miasta.

Z PiS?

– Zadzwonił do mnie jeden z radnych, którego ceniłem, i zapytał, czy jako społecznik nie chciałbym wystartować z ich listy. Ale to była wtedy inna partia, mówiło się, że będzie koalicja PO-PiS. Znam od lat wielu radnych PiS w Poznaniu i ze zdziwieniem odbieram ich nowe, radykalne poglądy. Ale chciałbym zachować z nimi dobre relacje. Mnie w najmniejszym stopniu nie przeszkadzają cudze, inne poglądy. Nieraz jest tak, że moi koledzy z Prawa do Miasta, gdy jest jakaś żywa dyskusja na tematy światopoglądowe, religijne, reflektują się: „Czy nie urazimy twoich uczuć?”. Mówię: „Wiara, walcie, co chcecie, dlaczego miałoby mi to przeszkadzać?”.

Czy poznański samorząd obroni swoją niezależność od PiS i centralnej władzy?

– To zależy od samych mieszkańców i ich postawy w wyborach. Można sobie wprawdzie wyobrazić, że zostaniemy zlikwidowani jakąś ustawą uchwaloną w nocy, ale to byłby kraj, w którym nie chciałbym żyć. Mam nadzieję, że zdołamy przejść przez ten okres pokojowo i w ramach demokratycznych procedur. Choć oczywiście mamy obawy: pan prezydent nas przestrzega, że mamy być czujni, że mogą w nas uderzyć, mogą się zdarzyć prowokacje, które posłużą do tego, by nas zdyskredytować.

Po tym filmie z jakimi reakcjami pan się spotkał w Poznaniu?

– Były oczywiście listy „Ty świnio”. Ale zdecydowana większość to były reakcje pozytywne. Ktoś przysłał do gabinetu bukiet czerwonych róż. Gdy podziękowałem na Facebooku, odezwali się, zaprosiłem ich na kawę do gabinetu – sześcioro poznaniaków, zwykli ludzie.

Film ukazał się w piątek. W niedzielę idę do kościoła. Akurat mieliśmy siódmą rocznicę istnienia naszej parafii pw. Zwiastowania Pańskiego. Proboszcz rozdawał ludziom cukierki po mszy. Ludzie brali te cukierki, podchodzili i dawali mnie, bo należą mi się za to, co zrobiłem. Wróciłem do domu z paczką cukierków od katolików.

A proboszcz?

– Nasze relacje są bardzo dobre. Działam w parafii od lat i to się odbywa kompletnie poza polityką. Np. wiele lat temu wymyśliłem na święta drzewko – wieszamy serduszka z wypisanymi imionami i potrzebami: „Kasia, lat 7, piżamka, miś pluszowy”. Caritas lokalny pomaga nam listę ułożyć. Ludzie zabierają sobie takie serduszko i kompletują paczkę. Jakbyście widzieli, jakie paczki ludzie znoszą!

Jest pan szafarzem w swojej parafii.

– Od 15 lat co niedziela jeżdżę z komunią do chorych. Byłem na osiedlu znany, ludzie mnie chętnie przyjmowali. Czekali też, żeby pogadać. Czasami zabierałem jakiś placek, piliśmy kawę. Ludzie się cieszą, jak mogą też pogadać o sprawach innych niż tylko, że umierają. Zaczynałem od 15 osób. Jak brałem po mszy komunię, to wracałem do domu po czterech godzinach. Teraz zostały mi dwie starsze panie.

A pozostałe osoby?

– Umarły. To uczy pokory. Pukasz do drzwi jak zwykle, ktoś otwiera i mówi: „Dzisiaj już nie. Córka nie żyje”. Pamiętam tę młodą dziewczynę, której trafiło się stwardnienie rozsiane, miała jakieś 22 lata. Chodziłem do niej z komunią dwa lata, widziałem, jak z tygodnia na tydzień słabła. Pamiętam tę mamę, która otworzyła mi na koniec drzwi.

Gdy chodził pan z komunią do chorych, dowiedział się pan o swojej chorobie?

– W 2008 roku miałem okresowe badanie krwi, żona namówiła mnie, żebym przy okazji zrobił sobie markery nowotworowe, badanie kosztuje 28 zł. I okazało się, że markery są wypikowane do góry tak, że… Poszedłem do urologa i się zaczęła cała zabawa. Od tego czasu przeszedłem pięć poważnych operacji, naświetlań, kuracji hormonalnych, chemicznych.

Ale teraz mam przerzuty, nieoperacyjne. Biorę potrójną chemię w postaci tabelek i jeżdżę na naświetlania, dlatego umówiliśmy się na rozmowę od rana, bo na 15 muszę zapieprzać do szpitala. Ta chemia, muszę powiedzieć, mnie trochę rozkłada. Pracuję normalnie, nie wziąłem L4, ale nie biorę już żadnych uroczystości po południu. I w piątki staram się wziąć wolne, bo nie wyrabiam. Wczoraj mieliśmy delegację z Francji, więc pojechałem rano na te naświetlania; jak wróciłem do roboty, to myślałem, że się wypierniczę po prostu, zawroty głowy, cały mokry. Potem się uspokoiło.

Jak są wycięte węzły chłonne, to układ limfatyczny powoduje, że nogi puchną. Zdarza się, że idę, wydaje mi się, że podniosę nogę, a jej nie podniosę, trafiam w krawężnik i ląduję na chodniku. W urzędzie to mi się na razie nie zdarzyło. W urzędzie, muszę powiedzieć, biegam jak fryga. Ale o godz. 14 powinienem poleżeć z nogami do góry, najczęściej w pracy nie daję sobie na to czasu i działam.

Jak panu się to udaje? Oswoił pan taką chorobę?

– Tylko raz, w tym 2008, gdy lekarz powiedział o wynikach, poczułem, jak krew ze mnie odchodzi. Teraz choroba mnie co najwyżej wkurza. Myślę tak: ludzie wychodzą na ulicę i przejeżdża ich samochód, ja mam raka. Będzie, co ma być. Za rok skończę już 60 lat. Miałem fajne, dobre życie. Mam żonę Małgorzatę, którą kocham, i 25-letnią córkę Alicję, która jest dla mnie wszystkim. Założyłem sobie kiedyś, że dla nich właśnie nie poddam się, zniosę w zakresie leczenia wszystko. Przeszedłem już tyle, że ludzie z okolicy chorzy na raka przychodzą do mnie i ja udzielam im rad. Technicznych przede wszystkim, np. jak to będzie przed operacją i po.

Gdy żona i córka usłyszały, że pan mówi na filmie „ja umieram”, jak zareagowały?

– Ależ one wiedzą! Moja kochana żona zawsze mnie odprowadza do pracy, to znaczy schodzi ze mną do garażu, całus, ja wsiadam do auta. Kiedyś wsiadam, a byłem taki beznadziejny tego dnia, i mówię: „Wiesz co, Gosia? Ja chyba niedługo umrę”. A ona tak na mnie patrzy: „To nie mam dziś robić obiadu?”. Rozładowała totalnie wszystko… „No jasne, rób! A co będzie?” – zawołałem.

Co było?

– Mój ulubiony makaron w sosie pomidorowym.

Wiem, że mój zegar bije inaczej, że te wszystkie terapie efekt odnoszą chwilowy, to są coraz krótsze odcinki. Udawanie, że nic się nie stanie, byłoby naiwnością. Umiejętność pogodzenia się z taką sytuacją polega na tym, że trzeba dobrze wykorzystać to, co zostało.

Ta moja emocjonalna odpowiedź na nagraniu mogła wynikać też z tego, że tydzień wcześniej byłem na konsultacjach w Warszawie. Lekarz, który operował mnie już dwa razy, powiedział, że mam kolejny przerzut, taki, że on nie podejmie się już operacji. Zostały mi naświetlania, chemioterapia i hormony. I tyle.

Ale jak mam umrzeć, to wolę na stojąco. Wolę pracować, niż siedzieć i się użalać. I wiecie co, mam takie poczucie, że przydaję się w urzędzie.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Mikołaj Makłowicz: Kelner musi być lekko homoseksualny
Szef kuchni walnął moją głową w talerz. Powiedział, że jak jeszcze raz zobaczy wodę koło grzybów, to mnie zabije. Rozmowa z Mikołajem Makłowiczem

Złoty pociąg czy złoty interes?
Za zwykłą rozmowę jakiś tysiączek, dwa. Za całość z pół miliona. Pani zapłaci, a oni fachowo zagrają odkrywców

Andrzej Białas: Niech mi pan nie grozi, ja umieram. Urzędnik, który nie uległ Macierewiczowi
Nie musi mi pan grozić. Ja akurat już umieram, więc mi to powiewa. Rozmowa z Andrzejem Białasem, szefem gabinetu prezydenta Poznania

Ameryka strzela do muzułmanina
Skazańcy, którzy noszą gniew, umierają z przekleństwem na ustach. On w ostatniej minucie powiedział, że nienawiść musi być powstrzymana

Blok – maszyna do mieszkania. Baśń z 1001 bloku
Dlaczego on się zabił? Cały blok miał potem wyrzuty sumienia. Że mógł ciszej sikać w nocy, wody nie spuszczać. Rzadziej kaszleć, stękać

Śląski szeryf kręci western. W PRL-u
Spielberg jak się dowiedział, że Polak w komunie robi westerny pod nosem Ruskich, to chciał mój życiorys na wyłączność. Za milion dolarów

Każdy chłopak idzie do klasztoru. Polecamy dokument
Opat jest cały wytatuowany i ma dość szemraną przeszłość. Rozmowa z Rafałem Skalskim

Rota z Ukrainy. 80 ludzi Fidela [FOTOREPORTAŻ]
Powiedział: „Jestem tu, bo lubię postrzelać i napić się wódki”. Wydawał się szczęśliwy w okopie pod Ługańskiem. Rozmowa z Wojciechem Grzędzińskim, fotografem

niech

wyborcza.pl

Papież z ciupagą, czyli Rzeczpospolita Zakopiańska [VARGA]

Krzysztof Varga, 25.08.2016

Krzysztof Varga

Krzysztof Varga (Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta)

Nie byłem w Zakopanem co najmniej od ćwierćwiecza, co więcej – nie wybrałbym się tam przez kolejne ćwierćwiecze, gdyby nie zaproszenie na Zakopiański Festiwal Literacki

Z lektury artykułów w prasie dowiedziałem się, iż Zakopane jest najbardziej obleganym przez Polaków polskim kurortem, że bije nawet sławne miejscowości nadmorskie, że jest w pewnym sensie stolicą Tatr pod polską okupacją, ale jednak nie to było powodem mojej w Zakopanem wizyty. Nie byłem w Zakopanem co najmniej od ćwierćwiecza, co więcej – nie wybrałbym się tam przez kolejne ćwierćwiecze, gdyby nie zaproszenie na Zakopiański Festiwal Literacki, ściślej na jego pierwszą, pionierską edycję, której organizatorzy postanowili coś uczynić, by miasto to nie kojarzyło się wyłącznie z turystycznym paździerzem. Jest to pomysł heroiczny, ale nie od czapy przecież, ma Zakopane fenomenalne tradycje literackie, wiadomo, że po Zakopanem peregrynowali tacy giganci jak Witkacy, Sienkiewicz, Kasprowicz, Reymont, a nawet Joseph Conrad, nie mówiąc naturalnie o Żeromskim, który pełnił tu wręcz funkcję prezydenta Rzeczpospolitej Zakopiańskiej. Owa Rzeczpospolita Zakopiańska istniała między październikiem a listopadem 1918 roku, prezydent Żeromski urzędował w Czerwonym Dworze na ulicy Kasprusie, przez który w legendarnych latach przedwojennych przewijali się Rubinstein, Szymanowski i Witkacy, a gdzie teraz rozkręca się działalność kulturalna. Byłem, widziałem, grały słynne Trebunie-Tutki, z dala od Krupówek i krupówkowych przebojów, gdzie nieustannie słychać było zewsząd jakiś najnowszy przebój z tekstem „Ręce do góry wysoko wznieś, dziś na imprezie wielki luz”. I w istocie – trwała niekończąca się impreza, wielki odpust, bo na odpust przecież ten milionowy tłum tam przyjechał, nie na festiwal literacki bynajmniej; obecna Rzeczpospolita Zakopiańska odpustową tandetą właśnie stoi.

Obok punktów masowego żywienia rozkładały się sklepy z pamiątkami i z niebywale bogatym wyborem koszulek, obok siebie wisiały koszulki z Piłsudskim i Hansem Klossem, z „żołnierzami wyklętymi” i z czterema pancernymi, z powstaniem warszawskim i wizerunkiem kałasznikowa, wszystko się mieszało postmodernistycznie, antykomunizm z komunizmem, śmierć ze śmiechem, do tego naturalnie bogactwo koszulek promujących seks oraz picie alkoholu, a obok zyskujące ostatnio wielką popularność trykoty ze skrzydłami husarskimi. W wielkich karczmach turyści z mozołem i determinacją pożerali monstrualne porcje jedzenia z drewnianych koryt, aby było bardziej góralsko i rustykalnie; na widok tych golonek wielkości ludzkiej głowy, monstrualnych szaszłyków, wielkich kiełbas, gór pieczonych ziemniaków dostawałem nagłych ataków anoreksji.

Do tego, by wstąpić w progi niewielkiego budynku o buńczucznej nazwie Krupówki EXPO, skusiły mnie reklamujące wystawę figur woskowych pstrokate plakaty z hasłem „Przeżyj niezapomniane doznania religijne. Św. Jan Paweł II czeka na ciebie”. Ponieważ od dawna cierpię na poważny deficyt doznań religijnych, natychmiast zdecydowałem się wydać 20 złotych na bilet; 20 złotych za niezapomniane doznania religijne to nie jest wygórowana kwota, zwłaszcza jeśli czeka na mnie sam święty Jan Paweł II. Na plakatach znajdowali się, prócz Jana Pawła II, także Benedykt XVI i Franciszek oraz Marilyn Monroe, zapowiadało się więc intrygująco, ale to, co na ekspozycji zobaczyłem, przeszło najśmielsze moje oczekiwania, choć oczekiwania miałem naprawdę wygórowane.

Papież Franciszek z wosku przypomina uderzająco aktora Cezarego Żaka grającego wiejskiego proboszcza w serialu „Ranczo”. Ma to głęboki sens – w końcu polski proboszcz ważniejszą jest figurą dla rodzimego katolika niż papież z jakiejś Argentyny, podobnie serial „Ranczo” istotniejszy jest przecież niż homilie latynoskiego lewaka. Nie jest wcale wykluczone, że twórcy, lepiąc woskowego Franciszka, właśnie urodą Cezarego Żaka jako księdza o nazwisku Kozioł mocno się inspirowali. Jan Paweł II, owszem, bardziej do siebie jest podobny niż Franciszek, żeby jednak nie było już najmniejszych wątpliwości, że święty Karol Wojtyła to w istocie święty Karol Wojtyła, kukła przedstawiająca Jana Pawła II dzierży w ręku ciupagę z napisem „Zakopane”. Natomiast Benedykt XVI jest do siebie wręcz uderzająco podobny, trzeba przyznać, że artyście modelującemu Ratzingera udała się ta sztuka, natomiast co innego mnie w tej woskowej trójcy papieskiej intryguje – mianowicie Benedykt znajduje się pośrodku, i to w pozycji siedzącej, w pysznych szatach liturgicznych, natomiast Franciszek i Jan Paweł II stoją po jego bokach, niczym ordynansi. Pozycja Benedykta jest tu bezdyskusyjnie dominująca, nie wiem doprawdy, dlaczego w tym wyobrażeniu nasz Jan Paweł II odgrywa poniekąd rolę podrzędną w stosunku do niemieckiego papieża.

Ale naturalnie ekspozycja nie ograniczała się wyłącznie do trzech papieży, można powiedzieć, że Ojcowie Święci byli jedynie skromnym dodatkiem do oszałamiającej oferty owego muzeum. Naprzeciw Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka stał bowiem monumentalny Shrek z pamiętnego filmu animowanego, a po prawej stronie papieży ni mniej ni więcej tylko siedział sam Osama ben Laden, też cały w papieskiej bieli, i nie bardzo umiałem znaleźć wytłumaczenie, czemu ojciec współczesnego terroryzmu sąsiaduje z Ojcami Świętymi. Owszem – papieże wyeksponowani byli wyraźniej od szefa Al-Kaidy, jednak ben Laden znajdował się w ich najbliższym sąsiedztwie.

To nic jeszcze, oferta była o wiele szersza, prócz oczywistych oczywistości, jakie na każdej wystawie figur woskowych się powinny znaleźć, a więc Marilyn Monroe, Lady Gaga, Mick Jagger, Beatlesi, Pablo Picasso, Salvador Dali, Leonardo da Vinci, Harry Potter czy Napoleon, a więc podobizn dość banalnych, zakopiańskie EXPO prezentowało postaci, rzekłbym, nietuzinkowe. Niedaleko bowiem papieży rozgościły się takie figury woskowe jak Człowiek o dwóch twarzach (jedną twarz miał z przodu, gdzie zazwyczaj ludzie twarze mają, drugą zaś z tyłu głowy), Człowiek o dwóch głowach (na głowie właściwej wyrosła mu druga, identyczna, choć mniejsza głowa), Człowiek Wilkołak i pokryta futrem Kobieta Sfinks. W istocie, jak obiecywał plakat przed wejściem, przeżywałem właśnie „niezapomniane doznania religijne”, skorzystawszy z zaproszenia od Jana Pawła II, który „czekał na mnie”. Tyle że idąc do Jana Pawła II, nie wiedziałem, że oczekiwał mnie będzie w takim dziwacznym towarzystwie. Bo prócz wyżej wymienionych figur były przecież jeszcze inne, jak Lolo Ferrari, czyli Kobieta z największym sztucznym biustem na świecie, Kobieta z brodą, Najgrubszy człowiek na świecie (500 kg), Człowiek Jednorożec, Człowiek z trzema oczami, Człowiek z czterema oczami czy Człowiek Kaseta, czyli z najszerszymi ustami, w których rzeczywiście zmieściła się poprzecznie włożona stara kaseta VHS, o innych woskowych wybrykach natury w rodzaju Człowieka z największymi stopami na świecie nie wspominając. Zastanawiałem się, usiłując powstrzymać odruch wymiotny, czy owa zbieranina osobliwości ustawiona w sąsiedztwie papieży nie jest przypadkiem obrażaniem uczuć religijnych, a może i nawet rodzajem bluźnierstwa. Chętnie usłyszę w tej sprawie opinię Episkopatu, a przynajmniej jakichś żarliwie katolickich publicystów, którzy przecież o godne traktowanie wiary i wiernych walczą z inkwizycyjnym wręcz zapałem.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Mikołaj Makłowicz: Kelner musi być lekko homoseksualny
Szef kuchni walnął moją głową w talerz. Powiedział, że jak jeszcze raz zobaczy wodę koło grzybów, to mnie zabije. Rozmowa z Mikołajem Makłowiczem

Złoty pociąg czy złoty interes?
Za zwykłą rozmowę jakiś tysiączek, dwa. Za całość z pół miliona. Pani zapłaci, a oni fachowo zagrają odkrywców

Andrzej Białas: Niech mi pan nie grozi, ja umieram. Urzędnik, który nie uległ Macierewiczowi
Nie musi mi pan grozić. Ja akurat już umieram, więc mi to powiewa. Rozmowa z Andrzejem Białasem, szefem gabinetu prezydenta Poznania

Ameryka strzela do muzułmanina
Skazańcy, którzy noszą gniew, umierają z przekleństwem na ustach. On w ostatniej minucie powiedział, że nienawiść musi być powstrzymana

Blok – maszyna do mieszkania. Baśń z 1001 bloku
Dlaczego on się zabił? Cały blok miał potem wyrzuty sumienia. Że mógł ciszej sikać w nocy, wody nie spuszczać. Rzadziej kaszleć, stękać

Śląski szeryf kręci western. W PRL-u
Spielberg jak się dowiedział, że Polak w komunie robi westerny pod nosem Ruskich, to chciał mój życiorys na wyłączność. Za milion dolarów

Każdy chłopak idzie do klasztoru. Polecamy dokument
Opat jest cały wytatuowany i ma dość szemraną przeszłość. Rozmowa z Rafałem Skalskim

Rota z Ukrainy. 80 ludzi Fidela [FOTOREPORTAŻ]
Powiedział: „Jestem tu, bo lubię postrzelać i napić się wódki”. Wydawał się szczęśliwy w okopie pod Ługańskiem. Rozmowa z Wojciechem Grzędzińskim, fotografem

kloss

wyborcza.pl

 

CqsNKiBWAAARQWe

 

CqGZqc_WYAA-pku

 

CqsKtGuWEAAXWZv