Kaczyński, 05.04.2016

 

Wielcy, cenni, szanowani odchodzą… Godnych następców brakuje

Właśnie odeszła Zyta Gilowska. Ostatnio postać dość odległa Platformie Obywatelskiej. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Była bez wątpienia cenną postacią życia politycznego. Autentyczna, sprawna, inteligentna, przekonująca, z wielką wiedzą i bez wątpienia szczerymi intencjami dbania o interes państwa. Odpowiedzialna. Pamiętam, jak zdecydowanie reagowała na zadania otrzymane na ostatnią chwilę, zbyt późno. Odpowiadała, że w nocy śpi, a nie pracuje. I poleca to innym. Odmawiała przyjęcia pracy po nocach. Ostro. Rano zawsze była przygotowana. Cała pani Profesor. Bezkompromisowa i jednocześnie oddana sprawie.

Będąc ministrem kultury przez ponad siedem lat, często, niestety, brałem udział w pożegnaniach. Powszechny pogląd o tym, że nie ma ludzi niezastąpionych, szybko i z pełnym przekonaniem odrzuciłem. Bywają następcy, rozmaite role są nadal odgrywane, ale przeważnie nie mają tej klasy, tej wartości i tej siły, co reprezentowane wcześniej przez tych, co odeszli.

W polityce szczególnie bolesny jest brak Bronisława Geremka, Tadeusza Mazowieckiego, Jana Nowaka-Jeziorańskiego czy Władysława Bartoszewskiego. Często źródłem ich siły były ich życiorysy. Przed osobistością Władysława Bartoszewskiego pochylały się rządy państw, bo oprócz wiedzy, pozycji, osobowości był także niezwykle silny, i miał niepowtarzalny (mam nadzieję) życiorys.

Brak w kulturze takich postaci, jak Tadeusz Różewicz, Sławomir Mrożek, Czesław Miłosz czy Wisława Szymborska, jest bardzo dotkliwy, ale o tyle mniej, że ich dorobek pozostał, jest nadal aktualny, i poza wszelką konkurencją. Nieobecność Gustawa Holoubka, Tadeusza Łomnickiego, Zbigniewa Zapasiewicza czy takich reżyserów, jak Jerzy Jarocki, Janusz Morgenstern, Jerzy Grzegorzewski, odczuwamy inaczej, bo szukamy nowych ról i przedsięwzięć artystycznych tej samej jakości, ale bez rezultatu.

Żegnając w dość krótkim czasie Henryka Mikołaja Góreckiego, Wojciecha Kilara, a także np. Jerzego Nowosielskiego czy też Stefana Stuligrosza miałem sposobność słuchania rozmaitych opinii, przemyśleń, refleksji, a czasami nawet pewnych złośliwości. Tym jednak, co zdominowało ostatnie pożegnania, jest świadomość końca epoki tych Wielkich, którzy dobijali się do swojej wielkości niezwykle silnym połączeniem talentu i pracy, a nie w oparciu o reklamę.

W dzisiejszej polityce dominuje powierzchowność, ostrość wypowiedzi, szybkość reakcji, nawet wulgaryzm, słabiutkie przywiązanie do określonych wartości, instrumentalizm i wszechobecny pijar. Szczerość intencji czy też zwykła empatia to raczej przeszkoda niż szansa na zaistnienie. Nawet gdy jest to syndrom każdej epoki, dla każdego pokolenia nieuchronny, warto szczególnie pochylić się nad tymi, którzy jeszcze są. Korzystać z ich wiedzy, doświadczenia, przekazów, nawet wówczas, gdy już są nieco „po czasie”. Dzięki temu jest szansa, by świat był jednak lepszy, a pożegnania mniej bolesne.

Pamiętam, ile ciepłych słów padło pod adresem żegnanego Jana Kułakowskiego, Leszka Kołakowskiego, ale też Jana Machulskiego, Krzysztofa Kolbergera, Teresy Torańskiej czy wybitnego operatora Edwarda Kłosińskiego. W drapieżnym świecie walki o pozycję można być i przyzwoitym, i tak docenianym.

Tym rzeczywiście Wielkim nie jest dziś łatwo. Choć została ich garstka i nie zawsze mogą dzielić się swoją wiedzą z najmłodszym pokoleniem, poprzez np. zajęcia akademickie, to oczekiwanie na głos autentycznych autorytetów praktycznie nie istnieje. Pod pojęciem „mistrza” dziś lansowani są zaledwie aspirujący, często wypowiadający się bez minimalnej nawet wiedzy, a nawet świadomie kreujący fałszywe oceny pod określone zapotrzebowanie.

godnych

naTemat.pl

POTRZEBUJEMY WIĘCEJ KOBIET W POLITYCE

Kilka miesięcy temu, jeszcze w kampanii wyborczej, zapytano mnie czy jestem feministką. Odpowiedziałam, że nie i wywołało to pewne zdziwienie, a u niektórych oburzenie:) Dalej jednak twierdzę, że kobiet w polityce brakuje. Jednak w odróżnieniu od prawicy czy lewicy nie traktuję tego ani jako dziwactwa, ani jako przymusu.

Na pytanie, czy kobiety muszą być obecne w polityce odpowiedziałabym: nie, nie muszą. Jeśli ktokolwiek ląduje w jakimś miejscu z przymusu, to skutki będą raczej opłakane. Czego przykładem jest Pani Premier.

Bez parytetów wiele kobiet nie przebije „szklanego sufitu męskiej polityki”, ale nie rozumiem środowisk lewicowych, które większy nacisk kładą na płeć niż na kompetencje.

Nie rozumiem też środowisk prawicowych, które miejsce kobiety wyznaczają gdzieś między kuchnią a sypialnią.

Jeśli nasz kraj ma być prawdziwie wolny, kobiety same wybiorą miejsce dla siebie.

Ale ja osobiście, jako Joanna Schmidt, jako kobieta, zachęcam do polityki. Tej wielkiej, ogólnopolskiej i tej lokalnej – miejskiej, powiatowej, dzielnicowej. Dlaczego?

Dlatego, że nasz ogląd świata różni się od sposobu, w jaki go widzą mężczyźni. Nie wiem, czy widzimy więcej, czy mniej. Ale wiem, że patrzymy na świat inaczej. Inaczej robimy zakupy, najczęściej czytamy inne książki i oglądamy inne filmy. Inaczej rozmawiamy z przyjaciółmi.

Jeśli my, kobiety wycofamy się z życia publicznego, to idę o zakład, że z budżetu miasta prędzej powstanie jeden stadion niż kilkadziesiąt żłobków. Ale jeśli decyzja ta wynikać będzie z faktu, że nam, kobietom nie chciało się walczyć o mandaty radnych, to będziemy mogły mieć pretensje tylko do samych siebie.

Podobnie w przypadku dyskusji o całkowitym zakazie aborcji. Jestem przekonana, że gdyby w Sejmie zasiadało więcej kobiet, to niezależnie od opcji politycznej, pewne argumenty by się po prostu nie pojawiły.

Życie publiczne nas potrzebuje. A własne słabości i ograniczenia jakich się boimy są często wyłącznie naszą fantazją. Albo wymówką.

Moja mama nauczyła mnie pokory i wiary. To dzięki niej uwierzyłam, że można realizować swoje marzenia – mieć fantastyczną rodzinę, skończyć studia, zrobić doktorat, kierować wyższą uczelnią i wpływać na los Polski jako posłanka na Sejm Rzeczpospolitej.

Dlatego apeluję do wszystkich kobiet: nie bójcie się, że nie możecie, że nie zrobicie! Możecie i zrobicie!

potrzebujemy

naTemat.pl

Z perspektywy mrówki

Idzie słoń z mrówką po moście. W pewnej chwili mrówka mówi z podziwem w głosie do słonia: – Słoniu, ale tupiemy!

Ten stary dowcip mógłby służyć za motto w zasadzie każdej wypowiedzi czy to kogoś z rządu, czy przedstawicieli mediów prawicowych, a więc właściwie też kogoś z rządu. Dopiero co Jacek Karnowski, redaktor naczelny „wSieci” udzielił wywiadu dla TVP Info. – My jesteśmy już poważniejszym graczem, sami definiujemy swoje cele – ta polityka wzbudza irytację, bo dla części elit rozszerzenie UE było przyłączeniem, a nie rozszerzeniem. Elity europejskie irytuje, że pojawił się nowy gracz i trzeba coś uzgadniać – powiedział.

Kwestią dyskusyjną jest, czy rzeczywiście pojawił się nowy gracz. I czy rzeczywiście Europa o tym wie. Raczej pojawiło się nowe zjawisko, które sprawiło, że część świata zaniemówiła na chwilę i z fascynacją zaczęła podziwiać. Bo nie sposób nie podziwiać ministra spraw zagranicznych, który mówi coś takiego: – Odeszliśmy od murzyńskości. W ciągu zaledwie czterech miesięcy miałem okazję spotkać się z Sekretarzem Stanu USA, kongresmenami, spotkania miał minister Macierewicz, premier Szydło jedzie z wizytą do Stanów. I dodajmy, że mówi to w czasie, gdy czynione są starania o to, by Prezydent RP spotkał się z Prezydentem USA. Teraz minister się dziwi i szuka winnego tego, że Barack Obama nie spotkał się z Andrzejem Dudą. A to dopiero niespodzianka, że spotkania nie było.

Gdyby pełne pychy słowa można było zamieniać na siłę narodu, pewnie bylibyśmy już pierwszą potęgą świata. Dziś jesteśmy mrówką, która z całych sił wali w podłoże i czeka, kiedy ziemia zadrży. Tak jak drży, gdy idzie słoń. Bardziej jednak prawdopodobne, że prędzej doczekamy się śmiechu. Tyle, że głupstwa mówią nieliczni, a śmiać się będą z nas wszystkich (((

Iwona Leończuk

zperspektywy

naTemat.pl

 

PiS nie zawaha się wyprowadzić Polski z Unii Europejskiej – musimy być tego w pełni świadomi

Możemy łudzić się, że dla PIS-u istnieją granice, które można określić jako rozsądek i racjonalizm. Ale to oszukiwanie samego siebie. W przeciągu kilku miesięcy rząd PIS-u udowodnił, że sprawy międzynarodowe traktuje w taki sam sposób jak sprawy krajowe. Czyli dziel i rządź. A raczej rządź i podporządkowuj. Z tym, że w polityce zagranicznej spraw nie da się kontrolować tak łatwo jak w polityce krajowej, gdzie zawsze można kogoś zwolnić, wymienić, a odpowiednie stanowiska obsadzić swoimi.

W sprawach wewnętrznych można stworzyć propagandowy przekaz medialny, który wykreuje „dobrą zmianę”, lecz na forum europejskim Polska z tygodnia na tydzień traci jakiekolwiek znaczenie, a poszczególni politycy europejscy otwarcie mówią o „kryzysie standardów europejskich w Polsce”. PIS nie rozumie, że polityka żelaznej pięści jest kontrproduktywna w dyplomacji, bowiem to przestrzeń kompromisu, dyskusji i poszukiwania wspólnych rozwiązań. A tego partia rządząca nie potrafi i nie chce.

Jaki będzie zatem rozwój wypadków?

Urzędnicy europejscy nie ugną się pod dyktatem PIS i w sposób bezwzględny acz zasadny będą krytykować nasz kraj. Może zostanie wszczęta procedura wynikająca z art. 7 TUE, choć wątpliwe jest czy znajdzie zrozumienia pośród wszystkich państw UE. Jeśli nawet do tego nie dojdzie, to z biegiem czasu będą nas dotykać inne sankcje wynikające z różnych zobowiązań międzynarodowych podjętych przez nasz kraj przez ostatnie 25 lat.

A wtenczas PIS bezceremonialnie podejmie propagandę antyeuropejską w naszym kraju. Ogłosi, że zaistniał spisek międzynarodowy „pewnych” środowisk przeciwko „dobrej zmianie”. Że jest to próba ograniczenia naszej suwerenności. Że jest to zemsta korporacji i finansjery międzynarodowej za to, że odebrano im możliwość eksploatowania naszego kraju.

Na dzień dzisiejszy Jarosław Kaczyński najwyraźniej nie podjął jeszcze decyzji w kontekście takiego kierunku swojej polityki. Nadal szuka możliwości polepszenie wizerunku swojego rządu zagranicą. Jednak już dostrzega, że to sprawa z gruntu przegrana. Najprawdopodobniej czeka na ważne wydarzenie jakim będzie szczyt NATO w Warszawie, bowiem ma to kluczowe znaczenie dla naszego bezpieczeństwa. A postawa otwarcie antyeuropejska w sposób oczywisty mogłaby pogrzebać nadzieje PIS-u na strategicznie ważne decyzje względem rozmieszczenia wojsk sojuszu na terenie naszego kraju. Co będzie jednak jeśli Sojusz tylko częściowo lub w ograniczonej formie spełni oczekiwania polskiego rządu?

Spirala propagandy antyeuropejskiej się nasili. Z pewnością polityka będzie prowadzona w iście orbanowskim stylu. A tego rodzaju spirala propagandowa będzie niczym innym niż przygotowaniem podbudowy ideologicznej pod referendum na temat wystąpienia Polski z Unii Europejskiej. Jednak Kaczyński będzie w pierwszym okresie jedynie szafował Europę ta możliwością. Wzorcem może być tutaj Wielka Brytania, której premier David Cameron obiecał społeczeństwu referendum w tej sprawie, a następnie podjął polityczne negocjacje ze wspólnotą. Z tym, że Wielka Brytania jest 6 największą gospodarką na świecie, a brexit mógłby być nawet bardziej kosztowny dla UE niż samej Wielkiej Brytanii. Polska takiego potencjału nie ma i wątpliwym jest aby wspólnota byłaby zainteresowana ustępstwami wobec naszego kraju. Najprawdopodobniej więc będzie dokonywała się swoista próba sił, w której Jarosław Kaczyński będzie straszył Europę wyjściem ze struktur, jednak dopóki będzie można czerpać „zyski” dla Polski z członkostwa we wspólnocie, nie zdecyduje się na jej opuszczenie.

Jednak w całej tej układance może pojawić element, którą tą strukturę układu sił zaburzy. Procesy legislacyjne rządu PIS-u mogą zacząć jawnie łamać przepisy unijne, a wtenczas Komisja Europejska będzie zobowiązana do podjęcia działań przewidzianych traktatowo. Już dziś przecież wiele wskazuje, że nowa ustawa PIS o gruntach rolnych narusza przepisy unijne, co może zaowocować cofnięciem dotacji dla polskich rolników. Tego rodzaju legislacyjnych bubli z pewnością pojawi się więcej i w perspektywie nasz kraj może tracić coraz więcej europejskich funduszy. PIS z pewnością nie zmieni swej polityki, nie dostosuje się do prawa europejskiego, lecz będzie wszem i wobec utrwalał kolejną opowieść o niesprawiedliwości i nagonce europejskiej wobec Polski. Co będzie jednak w przypadku, gdy politycy PIS-u podrzucą Jarosławowi Kaczyńskiego wyliczenia, z których będzie wynikało, że Polska wpłaca do wspólnoty znacznie więcej niż z niej zyskuje w formie dotacji i funduszy strukturalnych? Jarosław Kaczyński nie zawaha się aby wszcząć działania mające na celu wyjście Polski z Unii Europejskiej, bowiem taka Unia: krytyczna wobec jego rządów i nie przynosząca żadnych finansowych profitów nie jest Kaczyńskiemu potrzebna.

Nie będzie miało znaczenia, że za granicą pozostają polscy obywateli, a na samych wyspach pracuje ponad 1 mln Polaków. Nie będzie miało znaczenia, że polskie firmy dobrze sobie radzą na rynkach europejskich i nasze członkostwu w EU otworzyło przed nimi nowe możliwości eksportowe. Nie będzie miało znaczenia, że nasz kraj w wielu przestrzeniach czerpie profity technologiczne i intelektualne ze współpracy z zachodem.

Jarosław Kaczyński ogłosi referendum o wyjściu Polski ze struktur unijnych. Z tym, że w odróżnieniu od Wielkiej Brytanii wynik polskiego referendum będzie z góry przesądzony. Gdyż wtenczas będziemy już żyli w Polsce, w której nie będzie ważne jak ludzie głosują, lecz jedynie kto liczy głosy…

piSnieZawaha

naTemat.pl

Zemsta Macierewicza za śledztwo smoleńskie: ekspert psychologii lotniczej został dowódcą kawalerii pancernej

Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski, 06.04.2016
Płk dr Olaf Truszczyński to jeden z najwybitniejszych specjalistów od psychologii lotniczej. Jest kolejną ofiarą czystek Macierewicza wśród żołnierzy, którzy po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. pracowali przy śledztwie i w komisjach badających tragedię

Płk dr Olaf Truszczyński to jeden z najwybitniejszych specjalistów od psychologii lotniczej. Jest kolejną ofiarą czystek Macierewicza wśród żołnierzy, którzy po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. pracowali przy śledztwie i w komisjach badających tragedię (FILIP KLIMASZEWSKI)

Płk Truszczyński, szef Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, został przeniesiony do wojsk pancernych w Żaganiu. Bo po katastrofie smoleńskiej oceniał stan psychiczny pilotów tupolewa.
 
Płk dr Olaf Truszczyński kierował WIML od 2003 r. Jest jednym z najwybitniejszych specjalistów od psychologii lotniczej. W Wlk. Brytanii i Szwecji kończył kursy badania katastrof powietrznych, był na stażu w armii USA. Jest autorem wielu prac naukowych oraz członkiem polskich i zagranicznych towarzystw badających psychologię pilotów w warunkach stresu.

Decyzją Antoniego Macierewicza ma dowodzić batalionem w 11. Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu, z powodu „ważnych aspektów społecznych”.

– Oczywisty absurd i represja. To fachowiec wąskiej specjalizacji, czołg widział chyba tylko na defiladzie – mówi znajomy pułkownika. Z Truszczyńskim nie udało nam się skontaktować. Według naszych źródeł złożył raport o odejście do cywila.

Szef WIML to kolejna ofiara czystek Macierewicza wśród żołnierzy, którzy po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. pracowali przy śledztwie i w komisjach badających tragedię.

Truszczyński w rządowej komisji Jerzego Millera kierował podkomisją lekarską. Eksperci podkomisji pisali o „myśleniu tunelowym” dowódcy tupolewa i „pośredniej presji”, którą na załogę mógł wywierać obecny w kokpicie dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik.

Niedawno Macierewicz odsunął od śledztwa wojskowych prokuratorów, którzy zajmowali się śledztwem smoleńskim, m.in. ppłk. Janusza Wójcika i mjr. Marcina Maksjana. Wysłał ich do jednostek wojskowych w Bartoszycach i Hrubieszowie. Pracują tam jako zwykli żołnierze. Rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz tłumaczył, że „to normalne decyzje kadrowe, swego rodzaju patologią jest sytuacja, w której żołnierz zbyt długo zasiedzi się w jednym miejscu i staje się urzędnikiem, i z takim stanem psychicznym właśnie mamy do czynienia”.

Dlaczego smoleński odwet dotknął szefa WIML? Zdaniem naszych rozmówców Truszczyński został uznany za jednego z prowodyrów sprzeciwu ekspertów lotniczych, by zasiadać w nowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP), którą chciał powołać Macierewicz. Dlatego szef MON musiał obejść prawo i powołać podkomisję – jej członkowie nie muszą spełniać szczegółowych kryteriów fachowości.

Truszczyński to niejedyny biegły smoleński, który teraz ponosi konsekwencje. „Wyborcza” i „Newsweek” pisały już o akcjach policji, która na zlecenie prokuratury wchodziła do domu ekspertów zajmujących się odczytem głosów w kokpicie – Andrzeja Artymowicza i Adama Tarnowskiego.

Artymowicza wezwano na przesłuchanie pod koniec listopada 2015 r. Powód: przeciek z kwietnia 2015. Radio RMF FM ujawniło wtedy odczyt zapisu rozmów z kokpitu tupolewa. Artymowicz był jednym z biegłych wojskowej prokuratury, którzy na nowo odsłuchali i przeanalizowali te zapisy. Przesłuchanie trwało około pięciu godzin, a kolejne pięć godzin – przeszukanie w jego domu. Policja i biegli przegrali wszystko z jego twardych dysków, w tym prywatne materiały. Oddali je dopiero w marcu. Interesowały ich m.in. kwestie odsłuchu taśm, a zwłaszcza sposobu przeprowadzenia percepcyjnej identyfikacji mówców, którą może przeprowadzać jedynie biegły znający osobiście osoby w kokpicie. A szczególnie jeden zidentyfikowany głos – gen. Błasika.

Ta ekspertyza na nowo ukazała rolę gen. Błasika. Nie tylko do końca był w kabinie pilotów, ale też akceptował schodzenie poniżej minimów w gęstej mgle. Grupa odsłuchowa prokuratury odczytała więcej niż poprzednicy, w tym więcej słów wypowiedzianych przez generała.

Pozwoliło to Tarnowskiemu na sformułowanie opinii, że jego obecność miała wpływ na załogę i na popełniane przez nią błędy. Zdaniem biegłych obecność Błasika mogła nawet zablokować pilotów psychicznie i stąd ich błędy.

Dla PiS kwestia obecności gen. Błasika w kokpicie to jeden z fundamentów smoleńskich hipotez. Macierewicz i wdowa po gen. Błasiku od lat powtarzają, że generał jest fałszywie oskarżany o naciskanie na załogę, by wylądowała pod Smoleńskiem. Ich zdaniem już samo dywagowanie o roli gen. Błasika to „hańbienie munduru lotników” i „deptanie dobrego imienia Polski”.

Również kolejny ekspert Adam Tarnowski został przez prokuratora przesłuchany. Jak pisaliśmy, policja weszła do niego do domu o 6 rano 29 lutego. Pytano, kto na niego naciskał w sprawie rozpoznania głosu Błasika.

Zobacz także

zesłany

wyborcza.pl

 

Szanowni księża, chcieliście polityki, to ją macie

Wojciech Maziarski, 05.04.2016

Kościół

Kościół (Aleksandra Walasek)

Katolicko-narodowa prawica jest oburzona demonstracją kobiet w kościołach. A przecież one protestowały już po mszy, podczas odczytywania pisma politycznego biskupów.
 

Poseł PiS Stanisław Pięta złożył do prokuratury doniesienie o przestępstwie, którego jego zdaniem dopuściły się w warszawskim kościele św. Anny uczestniczki protestu przeciw projektowi zaostrzenia zakazu aborcji. Gdy ksiądz zaczął odczytywać list biskupów w tej sprawie, grupa kobiet demonstracyjnie wyszła z kościoła, a jedna z uczestniczek protestu wdała się w spór z kapłanem, głośno wyrażając sprzeciw. „Świątynia nie jest miejscem na lewicowe happeningi. Tego rodzaju zachowanie jest opisane w kodeksie karnym” – oświadczył poseł Pięta, zarzucając kobietom, że zakłóciły mszę świętą.

Przedstawiciel Prokuratury Okręgowej w Warszawie poinformował, że takich doniesień od osób prywatnych wpłynęło więcej.

Odpowiedzmy więc tym wszystkim, których oburzył protest kobiet: demonstrujące panie nie zakłóciły mszy, bo odczytywanie przez księdza politycznej agitki biskupów, wzywającej do nowelizacji świeckiego prawa państwowego, nie jest mszą.

Wielu polskich duchownych, przy wsparciu części episkopatu, przekształciło w ostatnich latach kościoły w trybuny polityczne, wykorzystując je do agitowania na rzecz narodowej prawicy i wywierania presji na świeckie władze kraju. Prawicowi politycy stali się bywalcami kościelnych uroczystości, a liderzy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele regularnie wygłaszają na murach częstochowskiego klasztoru przemówienia w czasie corocznych pielgrzymek.

Prawo nie zabrania przeprowadzania wieców w kościołach, jednak ich organizatorzy nie mogą teraz oczekiwać, że szczególny immunitet, jaki przysługuje świątyniom, będzie im zapewniał ochronę przed oponentami.

Skoro księża zdecydowali się na uczestniczenie w polityce, to powinni zaakceptować reguły gry politycznej z całym dobrodziejstwem inwentarza. Demonstrowanie i głośne wyrażanie sprzeciwu jest standardowym elementem życia politycznego i kapłani muszą przyjąć do wiadomości, że od tej pory coraz częściej będą konfrontowani z takimi zachowaniami wiernych. A także tych, którzy wiernymi nie są, ale będą przychodzić do kościołów, by wyrazić sprzeciw. Szanowni księża, chcieliście polityki, to ją macie.

Rozwiązaniem mogłoby też być przywrócenie świątyniom ich charakteru i wyrzucenie z nich agitatorów i handlarzy politycznymi ideami. Być może niektórym polskim księżom obiło się o uszy, że ok. 2 tys. lat temu był człowiek, który właśnie to zrobił. Ze sznurków sporządził bicz i lejąc nim, ile wlezie, wypędził handlarzy ze świątyni, mówiąc: „Nie róbcie z domu mego Ojca targowiska!”.

Ciekawe, co by zrobił, gdyby w 2016 roku zobaczył polskie kościoły.

Zobacz także

szanowni

wyborcza.pl

 

Prawa i godność kobiet to też demokracja

Marek Beylin Gazeta Wyborcza, 05.04.2016

Manifestacja

Manifestacja „Nie dla torturowania kobiet” zorganizowana przez partię Razem. Poznań, 03.04.2016 (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Batalia o przestrzeganie zasad demokracji musi objąć także kwestię praw i godności kobiet. Bez tego będziemy się upominać o demokrację kaleką.
 

Tysiące ludzi pod Sejmem, manifestacje w wielu miastach – w Polsce jeszcze nigdy sprawa praw kobiet, w tym prawa do aborcji, nie zgromadziła tylu uczestników co podczas niedzielnych protestów zorganizowanych przez Partię Razem. Niespełna miesiąc temu w Warszawie na Manifie upominającej się o te same prawa maszerowało tysiąc kilkaset osób. Jednak projekt całkowitego zakazu przerywania ciąży, forsowany przez Episkopat i wsparty przez prezesa Kaczyńskiego oraz premier Szydło, błyskawicznie rozbudził poczucie zagrożenia, także wśród młodych ludzi.

Bo pod Sejmem widziałem tłumy dwudziestolatków obojga płci. Poczuli, że PiS i Kościół osaczają ich życie, chcąc wyzuć kobiety z podstawowego prawa: do zdrowia i bezpieczeństwa, również podczas ciąży. Tak szybkie uaktywnienie się młodych ludzi nie tylko doda siły ruchom kobiecym, które PiS, Kościół i wielu konserwatystów uważa za zarazę. Te protesty są ważne także dla polskiej demokracji w ogóle.

Pokazały bowiem spektakularnie, że batalia o przestrzeganie zasad demokracji musi objąć także kwestię praw i godności kobiet. Bez tego będziemy się upominać o demokrację kaleką. Teraz łatwiej przyjdzie pojąć to każdemu, kto sądzi, że prawa kobiet muszą zejść na margines w wielkim konflikcie o całokształt demokracji.

Wbrew optymistom uważam, że Sejm może przegłosować ten barbarzyński projekt. Bo Kaczyński, nawet jeśli wolałby takiej ustawy uniknąć, nie odważy się na konfrontację z Kościołem, jedynym silnym sojusznikiem tej władzy. A do PiS dołączy jeszcze część posłów z innych ugrupowań, powodujących się częściowo przekonaniami, a jeszcze bardziej strachem przed Kościołem.

Jedynie masowe protesty mogą powstrzymać tę machinę napędzaną fanatyzmem i koniunkturalizmem. Toteż protestujmy, wiedząc, że upominamy się nie o tylko o prawa kobiet do zdrowia i bezpieczeństwa, do dysponowania własnym życiem i własnym ciałem. Upominamy się o fundament demokracji: wolność i godność połowy narodu.

Zobacz także

jedynie

wyborcza.pl

 

jesteśmy

Teatr pozorowanego pojednania

Katarzyna Kolenda-Zaleska, 05.04.2016

Polacy mają już dość politycznych przepychanek. Chcą nowej polityki

Polacy mają już dość politycznych przepychanek. Chcą nowej polityki (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta)

Nie ma wątpliwości, że Polacy chcą zakończenia sporu wokół Trybunału Konstytucyjnego. Ten spór jest wyniszczający, wywołuje złe emocje, które przekładają się na jakość życia publicznego.
 

Politycy to wiedzą. Wiedzą, że ludzie są już zniecierpliwieni i że chcą porozumienia.

Jarosław Kaczyński również to wie. Dlatego wystąpił z apelem o zaprzestanie sporów do czasu przyjazdu papieża Franciszka i zaprosił liderów partii na sejmowe spotkanie. Ponieważ nikt nie ma wątpliwości, że to Kaczyński rządzi dziś w Polsce, jego inicjatywa ma pokazać, że jest tym, który inicjuje próbę zakończenia wojny. Wojny, którą zresztą sam rozpoczął.

Spotkanie w Sejmie odbyło się w miłej atmosferze i było pozbawione jakichkolwiek konkretów. Politycy wyszli z niego z niczym. Tym, który osiągnął sukces, był wyłącznie prezes PiS. Nie przedstawił żadnych konkretów poza mglistymi obietnicami, że coś tam w sprawie Trybunału zostanie zrobione. Ale kiedy i jak – tego już nie powiedział, bo przecież nie to było celem spotkania. Cel był jeden. Pokazać, że PiS jest otwarty na kompromis.

Teraz będzie można miesiącami przeciągać rozmowy i pozorować negocjacje. A PiS i Kaczyński będą chodzić w glorii zwolenników porozumienia. Spotkanie zwołano też w nieprzypadkowym momencie. Andrzej Duda mógł powiedzieć w Waszyngtonie, że właśnie w Polsce trwa ucieranie kompromisu. Polityczny majstersztyk.

Opozycja znalazła się w trudnej sytuacji, bo biorąc pod uwagę wspomniane oczekiwania społeczne, trudno było odmówić rozmowy. Wypadłoby to fatalnie w tym teatrze pozorowanego pojednania. Gdy podniesie się kurtyna skrywająca prawdziwe intencje, okaże się, że nic tam nie ma. Kaczyński przecież nie ma żadnej woli publikowania orzeczenia Trybunału. O jakim więc porozumieniu i kompromisie mówimy?

Bardzo ryzykowną grę podjęła Nowoczesna Ryszarda Petru, który w spotkaniu zobaczył światełko w tunelu. Nowoczesna chce wyjść naprzeciw oczekiwaniom społecznym i nie dać satysfakcji Kaczyńskiemu, że tylko on będzie akuszerem ewentualnego porozumienia. Chce w tym teatrze zagrać swoją rolę, ale nie zorientowała się jeszcze, że tę rolę napisał dla niej prezes PiS. Choć Nowoczesna bardzo chce się odróżnić od „totalnej” opozycyjności Platformy, to jednak Grzegorz Schetyna lepiej wyczuł prawdziwe intencje Kaczyńskiego.

Prezes wciągnął opozycję na scenę politycznej rozgrywki, celowo przemilczając konflikt prawny. A to ten konflikt jest dziś najważniejszy, bo konstytucja mówi wyraźnie, że orzeczenia trzeba publikować.

Kaczyński mąci po to, by o prawie nikt nie mówił. Chce przenieść spór wyłącznie na poziom polityczny. I Nowoczesna w to weszła. Chce się dogadywać politycznie, ignorując łamanie prawa i konstytucji. Nie wiem, czy tego oczekują wyborcy Nowoczesnej, czy raczej woleliby, aby ich lider twardo stał na czele utrzymania konstytucyjnego porządku. To on powinien dawać jasno do zrozumienia, że w sprawie publikacji orzeczenia jest non possumus.

Jeśli raz się pozwoli na lekceważenie prawa w imię politycznych racji, to powstanie szczelina, która otworzy drogę do dewastacji państwa.

Bo także w innych sprawach rządzący mogą zacząć łamać prawo, a potem zwoływać polityczne okrągłe stoły, by szukać porozumienia. To jest największe niebezpieczeństwo i największe ryzyko.

Zobacz także

kaczyńskiJuż

wyborcza.pl

„Wiadomości” Kurskiego wkopały władzę PiS

Agnieszka Kublik, 05.04.2016

TVP w

TVP w „Wiadomościach” zataiła krytyczne słowa Jaglanda o naruszeniu trójpodziału władz w Polsce (Fot. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta)

Wczoraj TVP w głównym programie informacyjnym, w „Wiadomościach”, zataiła krytyczne słowa Sekretarza Rady Europy o naruszeniu trójpodziału władz w Polsce. Tym samym udowodniła, że władza wykonawcza sparaliżowała nie tylko III władzę (sąd konstytucyjny), ale i IV władzę (media). Czyli dostarczyła Radzie Europy dowodu przeciwko prezydentowi Dudzie, premier Szydło i prezesowi Kaczyńskiemu.
 

W poniedziałek gościł w Polsce sekretarz generalny Rady Europy Thorbjoern Jagland. Badał stan praworządności, czyli czy jest przestrzegany podział władzy na władzę wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Bo, jak przyznał, Radę Europy zaskoczyło tempo, w jakim Sejm przeforsował ustawy istotne dla tego trójpodziału władz: o Trybunale Konstytucyjnym, prokuratorze generalnym i publicznych mediach.

Diagnoza Jaglanda: Trybunał Konstytucyjny (władza sądownicza) został sparaliżowany przez prezydenta i premiera (władza wykonawcza), bo prezydent Duda nie zaprzysięga prawomocnie wybranych sędziów Trybunału a premier Szydło, bo nie publikuje wyroku TK.

Jagland badał też skutki przyjętej przez parlament noweli medialnej, która przekazała media publiczne rządowi.

I wczoraj TVP, w głównym programie informacyjnym, w „Wiadomościach” zataiła krytyczne słowa Jaglanda. Tym samym udowodniła, że władza wykonawcza sparaliżowała nie tylko III władzę (sąd konstytucyjny), ale i IV władzę (media). Czyli to władza wykonawcza patrzy mediom na ręce, a nie odwrotnie.

Media sparaliżowane dyktatem władzy wykonawczej dostały zakaz informowania o tym, że władza wykonawcza paraliżuje pozostałe.

„Wiadomości” doniosły więc na siebie i na rząd PiS.

Ciekawam, czy prezes TVP Jacek Kurski jest świadom, że właśnie dostarczył Jaglandowi i Radzie Europy dowodu przeciwko prezydentowi Dudzie, premier Szydło i prezesowi Kaczyńskiemu?

Założę się, że niekoniecznie.

Zobacz także

kurskiJeszcze

wyborcza.pl

 

Nie zgadzam się na składanie kobiet w ofierze na ołtarzu. Wypisuję się z Kościoła rzymskokatolickiego

Klucz do wolności leży w naszych rękach.
Klucz do wolności leży w naszych rękach. rys. facebook.com

Nigdy nie miałam wystarczającej determinacji, by formalnie wystąpić z Kościoła rzymskokatolickiego. Do teraz. Poczułam, że sumienie nie pozwala mi należeć do męskiej organizacji, która gardzi kobietami i jest gotowa złożyć ich życie na ołtarzu swojej ideologii religijnej.

To nie jest tak, że mam coś do Kościoła, jako wspólnoty wiernych. Należą do niego osoby, które kocham, z którymi się przyjaźnię, koleguję lub choćby wymieniam pozdrowienia. To nie jest też tak, że mam coś do Jezusa – mam dużą sympatię dla tego ponoć długowłosego lewaka, którego dziś biskupi oskarżyliby pewnie o gender i inne herezje. Po prostu w pewnym momencie, kończą się wymówki i trzeba coś zrobić. Dla mnie ten moment nadszedł wtedy, gdy biskupi rozpoczęli agitację polityczną na rzecz zmuszenia do rodzenia kobiet umierających i ciężko chorych, zgwałconych i tych, których ciąża jest ciężko i nieodwracalnie uszkodzona.

Wcześniej tłumaczyłam sobie, że nie muszę się wypisywać, bo przecież się tam nie zapisywałam. Zostałam włączona do Kościoła rzymskokatolickiego jak większość z nas – jako nieświadome dziecko, bez wiedzy, a tym bardziej zgody. Procedura równie sensowna, jak chrzczenie zmarłych przez Mormonów. Całe to wypisywanie się, jeżdżenie po akt chrztu, a potem do świątyni, wydawało mi się sztuką dla sztuki. Co to za różnica, skoro i tak nie uczestniczę w obrzędach, oprócz tego, że stracę czas na kościelne formalności?

Znajomi przekonywali, że to i tak nie ma sensu, bo kto już raz zostanie polany w kościele wodą, ten już nie może opuścić Kościoła rzymskokatolickiego. Pokazywali doniesienia prasowe, o abdykacji państwa polskiego przed watykańskim w dziedzinie ochrony danych osobowych – apostazja może skutkować co najwyżej adnotacją w akcie chrztu, ale biskupi nadal mogą przechowywać i przetwarzać dane osoby, która nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Po co więc się trudzić?

Dlatego, że symboliczne gesty mają znaczenie. By wyrazić swój sprzeciw wobec mizoginicznej polityce mężczyzn z episkopatu. Dlatego wreszcie, że Bóg, gdyby istniał, miałby w głębokim poważaniu buchalterię starszych panów zafiksowanych na tym, co między kobiecymi nogami. Nie chciałabym nawet czysto formalnie należeć do organizacji, która dyskryminuje ludzi ze względu na kolor skóry, dlaczego więc miałabym machnąć ręką na to, że należę do organizacji, która ma w pogardzie życie i zdrowie kobiety? Na marginesie, biskupom trudniej byłoby funkcjonować jako ginekologiczna inkwizycja, gdyby połowę ich składu stanowiły kobiety. Antykobieca ideologia biskupów napędza apartheid płciowy w kościele, a kościelny apartheid płci wzmacnia antykobiecą ideologię biskupów.

Samo to, jak panowie biskupi gardzą kobietami byłoby dla mnie wystarczającym powodem do apostazji. Ale są przecież dziesiątki innych rzeczy, setki, jeśli nie tysiące, plugawych działań i wypowiedzi biskupów – wobec osób chorych na niepłodność, wobec dzieci, wobec ludzi wierzących w inne bóstwo, wobec ateistów… Wymienianie ich wszystkich zajęłoby dziesiątki doktoratów.

Po owocach ich poznacie. Ja poznałam. I wypisuję się z tej zgniłej organizacji.

wypisujęSię

naTemat.pl

o5.04.2016, 08:35

PBK: Rozłam w PO? Trzeba mieć poczucie wspólnoty drogi i celu, a nie tylko wspólnoty okopu. Życzę pokonania wewnętrznych problemów

Jak mówił Bronisław Komorowski w rozmowie z Konradem Piaseckim w RMF, pytany o ostatnie rozłamy w Platformie:

„Trochę za mało wiem, co dzieje się wewnątrz [Platformy]. Rozumiem, że chce mi pan powiedzieć, że dzieje się tak, jak we wszystkich partiach politycznych? W PiS-ie póki co, ale niedawno musieli się jednoczyć, a wcześniej się podzielili. Odszedł i Ziobro, i Gowin. Taki jest urok życia partyjnego, że czasami się kłócą, czasami się godzą. Życzę, aby tam była zgoda. Nie trwać w okopie, przejść do kontrofensywy. Trzeba mieć poczucie wspólnoty drogi i celu, a nie tylko wspólnoty okopu. Celem powinna być wizja Polski (…) Trwanie w okopach to za mało”

– Nie jestem członkiem partii, ale życzę środowisku Platformy – z którego się wywodzę – pokonania tych wewnętrznych problemów. One istnieją w każdym środowisku – dodał były prezydent.

08:25

PBK: Życzę KOD-owi jak najlepiej, więc opóźniam moment, kiedy się pojawię na demonstracjach

Jak mówił Bronisław Komorowski w rozmowie z Konradem Piaseckim w RMF:

„Jestem całym sercem za tym ruchem obywatelskim [KOD], ale mam świadomość, że jak się pojawię, to zaraz się uruchomią wszystkie źródła krytyki, że KOD tak naprawdę jest sterowany przez polityków. A życzę KOD-owi jak najlepiej, więc opóźniam ten moment, kiedy się pojawię na demonstracjach”

– To kwestia wyboru, w którym będę mógł, nie ściągając krytyki czy podejrzeń na KOD, pojawię się na jakimś wydarzeniu KOD-owskim. Zrobię to z największą przyjemnością. Mam nadzieję, że razem, z przedstawicielami różnych środowisk politycznych, które razem z KOD-em powinny tworzyć ten obywatelski front walki o polską demokrację – dodał były prezydent.

Komorowski mówił też:

„Wiążę nadzieję, że KOD uchroni się przed naturalnymi aspiracjami do zamieniania się w partię polityczną, że pozostanie ruchem obywatelskim, mającym przyjazne, sojusznicze relacje z partii pro-demokratycznymi. To może oznaczać utrzymanie przez POD pozycji takiej, jaką kiedyś miała „Solidarność” w stosunku do obozu zmiany”

Wiarygodność KOD-u polega na tym, że jest ruchem obywatelskim – dodał gość Kontrwywiadu.

08:16

PBK: Widzę wystraszenie się władzy i Jarosława Kaczyńskiego presją w sprawie TK

Jak mówił Bronisław Komorowski w rozmowie z Konradem Piaseckim w RMF:

„Z natury jestem optymistą, widzę światełko, ale inaczej bym to zdefiniował. WIdzę wystraszenie się władzy i Jarosława Kaczyńskiego presją w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Zarówno wewnętrzną w Polsce, organizowaną głównie przez KOD – to jednak wielotysięczne manifestacje – narastające, także presja zewnętrzna, na dodatek jeszcze wywołana przez sam rząd, bo przecież to rząd wezwał Komisję Wenecką do zbadania stanu demokracji w Polsce”

„Nie sądzę, aby to środowisko było skłonne do jakichkolwiek kompromisów”

„Nie sądzę, aby to środowisko było skłonne do jakichkolwiek kompromisów w liczących się sprawach, ale jeśli PiS, rząd, prezes Kaczyński, prezydent zdecydują się na coś, na co powinni się dawno zdecydować, wycofanie się z błędów i łamania Konstytucji ws. TK, na zaprzysiężenie 3 sędziów, na publikowanie wyroku TK, to wtedy mamy rozwiązany problem obecnego kryzysu i można szukać kompromisu”

07:46
Screenshot 2016-04-05 at 07.30.34

Kamiński: Kopacz jest potrzebna Polsce. A jej rola w Platformie będzie rosła, to sprawdzony lider

Jak mówił dziś w „Jeden na Jeden” Michał Kamiński o Ewie Kopacz i jej roli w PO:

„Jej rola w Platformie będzie rosła, jest wyrazistym liderem. Myślę, że w kontekście zdarzeń, które dzieją się w ostatnim czasie, takiego zaostrzenia kursu fundamentalistycznego, głos Ewy Kopacz będzie głosem, na który czekają nie tylko polskie kobiety; myślę, że ten głos padnie. I Ewa Kopacz jest potrzebna nie tylko Platformie, ale i Polsce. Jest sprawdzonym liderem”

07:42
Screenshot 2016-04-05 at 07.30.44

Kamiński o Schetynie: „Ma specyficzny styl”, o Protasiewiczu: „Bardzo potrzebny Platformie”

– Dobrze się czuję [w Platformie Grzegorza Schetyny]. Niedobrze się czuję w Polsce rządzonej przez PiS. Grzegorzowi Schetynie trzeba dać czas, by poprowadził partię do sukcesów. Czy podoba mi się jego styl? On ma specyficzny styl. Uważam, że mówi ciekawe rzeczy, jest z całą pewnością mocno zaangażowany w to, by PO wróciła do prowadzenia w sondażach – stwierdził dziś w „Jeden na Jeden” Michał Kamiński.

Polityk mówił też o słowach Stefana Niesiołowskiego oraz o Jacku Protasiewiczu:

„Niedawno przychodziłem do PO, więc nie myślę dziś, żeby z niej wychodzić. Też wolałbym, żeby w PO w konfliktów nie ma było. Jeśli pyta mnie o Jacka Protasiewicza, to jest to jeden z moich bliskich znajomych, bardzo dobrze się poznaliśmy w PE, bardzo go cenię. Jest bardzo potrzebny Platformie. On był jednym z polityków, który mówił mi: Michał, Ty się jeszcze znajdziesz w PO”

Kamiński stwierdził, iż „nie widzi w Platformie wielkich napięć, ale chęć do pracy”.

300polityka.pl

PO rozmienia się na drobne. Nowy klub rozłamowców w Sejmie?

Renata Grochal, 05.04.2016

Grzegorz Schetyna może mieć trudności w swojej partii - szykują się rozłamy i nieporozumeinia w PO?

Grzegorz Schetyna może mieć trudności w swojej partii – szykują się rozłamy i nieporozumeinia w PO? (Fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta)

Platforma grzęźnie w konfliktach. Części posłów nie odpowiada styl zarządzania Grzegorza Schetyny. W nieoficjalnych rozmowach mówią nawet o możliwym rozłamie w klubie parlamentarnym.
 

Wraz z wyborem nowego przewodniczącego PO miała przestać zajmować się sobą, ale nic z tego nie wyszło. Część posłów narzeka, że bilans dwumiesięcznych rządów Grzegorza Schetyny to utrata władzy przez partię w dolnośląskim sejmiku i rozwiązane struktury w dwóch województwach – na Dolnym Śląsku oraz w Lubuskiem.

Posłom nie podoba się, że Schetyna zaczął rządy od rozprawy z osobistymi wrogami, co okazało się bardzo kosztowne. Pozbawienie stanowiska szefa regionu Jacka Protasiewicza zakończyło się rozłamem w dolnośląskiej PO, wyrzuceniem Platformy z koalicji sejmikowej i związaniem nowej z prezydentem miasta Rafałem Dutkiewiczem, Bezpartyjnymi Samorządowcami oraz PSL. Tym samym Platforma utraciła władzę w jednym z mateczników.

W Lubuskiem stanowisko szefowej regionu straciła Bożenna Bukiewicz, dawna stronniczka Ewy Kopacz. Struktury na Dolnym Śląsku i w Lubuskiem rozwiązano po wewnętrznym audycie, ale kilku rozmówców zwraca uwagę, że Schetyna zlecił audyty głównie w tych regionach, których szefowie go nie poparli.

– Nie ma powodu, by rozwiązywać regiony, zwłaszcza te, których kierownictwo nie podoba się panu Schetynie. Przez to się rozpadają partie, że ktoś wygrywa wybory i zaczyna od czystek – mówi „Wyborczej” Stefan Niesiołowski, poseł z Lubuskiego. Pytany, czy odejdzie z PO, zastrzega, że na razie takiej decyzji nie podjął.

Według sekretarza generalnego Stanisława Gawłowskiego rozwiązanie tych struktur było jedynym sposobem, by zażegnać konflikt, bo partia była tam podzielona na pół. Zdaniem Gawłowskiego w Lubuskiem zapobiegło to rozpadowi koalicji PO–PSL w sejmiku. Bukiewicz pozwoliła na odwołanie przewodniczącego sejmiku z PSL, co rozwścieczyło ludowców. A nowy komisarz Waldemar Sługocki zażegnał konflikt.

Sekretarz zapewnia, że chociaż audyty trwają jeszcze w trzech województwach – łódzkim, opolskim i świętokrzyskim – to decyzji o rozwiązaniu całych regionów już nie będzie.

Wśród najbardziej niezadowolonych są posłowie skupieni wokół byłej premier Ewy Kopacz, która pozostała co prawda pierwszą wiceprzewodniczącą PO, ale nie ma wpływu na podejmowane decyzje. Zmarginalizowani zostali także jej dawni współpracownicy – były rzecznik rządu Cezary Tomczyk, doradca Kopacz Michał Kamiński, poseł Sławomir Nitras, a także Cezary Grabarczyk. Mają pretensje do Schetyny, że otoczył się tylko swoimi ludźmi.

Czekanie na Tuska

Część niezadowolonych rozważa nawet wyjście z klubu i założenie własnego. Jeden z rozmówców liczy, że za rok do Polski wróci Donald Tusk i wtedy odbije PO z rąk Schetyny.

Gdyby Tusk pozostał w Brukseli na kolejne dwa i pół roku, to nowy klub mógłby pójść drogą Jarosława Gowina – dołączyć przed wyborami do większej koalicji antypisowskiej. Ale to miraż, bo do utworzenia klubu potrzeba 15 posłów, a tylu na razie nie udało się zebrać. Dlatego wśród niezadowolonych przeważa opinia, że trzeba spokojnie poczekać na rozwój sytuacji.

Współpracownicy Schetyny bagatelizują konflikt w klubie. Dają sobie czas do końca roku na uporządkowanie partii. Powtarzają, że do najbliższych wyborów – samorządowych – zostało dwa i pół roku, więc nawet gdyby doszło do rozłamu i notowania partii by spadły, Platforma zdąży odbudować poparcie.

– Posłowie powinni wziąć się do pracy. W tym i kolejnym tygodniu mają zorganizować w powiatach akcje informacyjne o ustawie o ziemi oraz dopłatach, bo po raz pierwszy się zdarzyło, że rolnicy nie mają jeszcze wypłaconych dopłat bezpośrednich – mówi Gawłowski.

Andrzej Halicki, szef mazowieckiej PO, przekonuje, że niezadowoleni z rządów Schetyny są nieliczni. – Dla nas najważniejsze jest to, byśmy znaleźli odpowiedź na podstawowe problemy, na przykład projekt 500 plus. A do tego potrzeba zmotywowanej drużyny, myślącej o swoim zdaniu. Czeka nas przeszeregowanie na każdym poziomie – przewiduje Halicki.

Nowe konflikty z regionach

Niezadowolenie w klubie parlamentarnym to niejedyny kłopot Schetyny. W kilku regionach będzie musiał rozstrzygnąć lokalne konflikty. Najnowszy wybuchł w Kujawsko-Pomorskiem, gdzie kością niezgody stało się utworzenie Uniwersytetu Medycznego w Bydgoszczy. Obywatelski projekt ustawy poparli najważniejsi politycy PO z Bydgoszczy – posłanka Teresa Piotrowska, poseł Paweł Olszewski i wszyscy radni. Ale w Sejmie wystąpił toruński poseł Tomasz Lenz, który – powołując się na opinie Krajowej Konferencji Rektorów Uczelni Publicznych – przekonywał, że rozdzielanie uczelni na toruńską i bydgoską jest niekorzystne. Ustawa została przesłana do komisji, a bydgoscy działacze chcą, by Schetyna jeszcze w tym tygodniu przyjechał do nich rozstrzygnąć konflikt. W proteście partyjną legitymację oddała Dorota Jakuta, była przewodnicząca sejmiku z PO i radna wojewódzka, która należała do Platformy od jej powstania.

Zobacz także

platforma

wyborcza.pl

 

Kijowski z KOD w USA. Półtajne spotkanie i rozmowa z prof. Brzezińskim

Mariusz Zawadzki, Waszyngton, 05.04.2016

Mateusz Kijowski, lider Komitetu Obrony Demokracji

Mateusz Kijowski, lider Komitetu Obrony Demokracji (Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta)

Przywódca KOD Mateusz Kijowski rozmawiał w Waszyngtonie z sympatykami ruchu na kameralnym, półtajnym spotkaniu. Dziś odwiedza departament stanu i senat USA
 

Około 40 osób było na spotkaniu z Kijowskim w poniedziałek wieczorem w centrum Waszyngtonu – dokładny adres znali tylko ludzie zaufani, tzn. działacze oraz sympatycy amerykańskiej komórki KOD (Komitetu Obrony Demokracji). Podano mi go jedynie pod warunkiem, że dochowam tajemnicy.

– Kiedy mieliśmy zimą pikietę przed Kongresem, pojawiła się antypikieta zorganizowana przez przedstawicieli prawicowej Polonii – wyjaśniał Marcin Żmudzki, który wyemigrował do USA w czasach pierwszej „Solidarności”. – Byli bardzo agresywni, wyzywali nas od zdrajców, pytali kto nas finansuje itp. Wielu z nas wcześniej nigdy nie angażowało się w politykę, dlatego to było dość szokujące. Stąd tajemniczość przed spotkaniem z Mateuszem Kijowskim, nie chcieliśmy, żeby zostało sparaliżowane przez kilku hałaśliwych demonstrantów…

Gdyby jakimś cudem polonijni przeciwnicy KOD dostali się na salę, byliby srodze rozczarowani. Zamiast nawoływać do wojny z PiS – jak przystało na przywódcę zdradzieckiej, antypolskiej organizacji – Kijowski apelował o umiar i powściągliwość. Pytany o to, czy USA lub Unia Europejska powinny ukarać rząd w Warszawie sankcjami za łamanie zasad demokracji, odparł, że byłoby to bezsensowne, ponieważ odczuliby to wszyscy Polacy. – Zamiast izolować Polskę, zachodnie rządy powinny spokojnie przekonywać rząd PiS, żeby zawrócił ze złej drogi – mówił Kijowski.

Lider KOD wykręcał się też z roli męża opatrznościowego, który wystartuje w wyborach, najlepiej przyspieszonych, i powstrzyma „dobrą zmianę”. Wyraźnie oczekiwała tego od niego spora część sali. – Nie jesteśmy partią, tylko ruchem społecznym, nie planujemy startować w wyborach, naszym głównym celem jest rozbudzanie świadomości obywatelskiej i obrona standardów demokracji – zapewniał.

Oprócz zebranych pytania mogło zadawać ok. 300 sympatyków KOD, którzy oglądali spotkanie na żywo na YouTube (transmisję zorganizował Żmudzki).

Kijowski przyjechał do USA na zaproszenie Freedom House, znanej amerykańskiej organizacji promującej demokrację i prawa człowieka. Ale podróż jest organizowana nieco chałupniczo – np. lider KOD i jego żona śpią w mieszkaniach sympatyków lub działaczy KOD. W ciągu dnia w środę miał spotkanie w siedzibie Freedom House, a potem z prof. Brzezińskim, który za rządów prezydenta Cartera był doradcą ds. bezpieczeństwa państwa. Ale nie chciał o tej rozmowie zbyt wiele opowiadać, bo miała charakter prywatny (podobnie jak rozmowa Brzezińskiego z prezydentem Dudą kilka dni temu).

We wtorek Kijowski był zaproszony do senatu USA i do departamentu stanu, gdzie miał rozmawiać z pracownikami sekcji ds. Euroazji i sekcji ds. demokracji i praw człowieka. Potem planowano przelot do Chicago, które będzie zapewne najtrudniejszym etapem podróży. Większość tamtejszej Polonii popiera PiS, a co za tym idzie, nie znosi KOD. Założyciel chicagowskiej komórki KOD Andre Hryn, który był wczoraj w Waszyngtonie, opowiadał, ze ostatnio dostaje wiele pogróżek – nie tylko on sam, ale również jego żona.

Zobacz także

Półtajne

wyborcza.pl

 

Kaczyński zdradził swoich wyborców. Opozycja to przespała

Stanisław Skarżyński, 05.04.2016
Wyborcy oczekują propozycji i opozycja musi skończyć z myśleniem, że zagłosują na nią tylko dlatego, że nie będzie im się podobać rząd PiS. Warto przypomnieć, że zadaniem partii jest tworzenie programów dla całego społeczeństwa.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Zwycięstwo Andrzeja Dudy i dojście PiS do władzy wywołało różne reakcje – od entuzjazmu, poprzez wahanie (do tej grupy należałem), po czarnowidztwo. Najlepiej wypadli ci ostatni, którzy po ogłoszeniu wyników wyborów mówili, że „teraz to zobaczymy”. Rzeczywiście zobaczyliśmy. Mogą dziś zadzierać nosa i mówić: „A nie mówiłem!”.

Mogą być z siebie dumni politycy, którzy za program wyborczy przyjęli straszenie Prawem i Sprawiedliwością, i mogą być z siebie dumni publicyści, którzy przewidzieli autorytarne ciągoty Jarosława Kaczyńskiego, bombastyczne występy Antoniego Macierewicza, brak samodzielności Andrzeja Dudy i reprezentacyjną rolę Beaty Szydło.

Rację mieli ci wszyscy, którzy mówili, że PiS to „dzikość” – wróg demokratycznego, opartego na trójpodziale władzy państwa prawa, wspólnoty europejskich wartości, ekologii, zrównoważonego rozwoju itd. PiS dowodzi tego dzień po dniu. Rzeczywiście to, co politycy partii rządzącej mówią i czynią, na nowo definiuje powiedzenie: „Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać”.

Niebezpieczny argument „18 proc.”

Problem w tym, że PiS to nie tylko kompromitująca śmieszność braku kompetencji i medialnej bufonady oraz straszność kompletnej głuchoty na argumenty. Istotna część diagnozy społecznej Prawa i Sprawiedliwości jest prawdziwa, i jeśli pokonując PiS, uznamy, że pokonane zostało to, co PiS wyniosło do władzy, to w kolejnej odsłonie tego spektaklu może być już nie śmiesznie i strasznie, ale tylko strasznie.

Przesłanką, która moim zdaniem przemawia za opisem tego zagrożenia, jest to, jak często obecnie w mediach (definicja tego słowa wyłącza tzw. media prawicowe, które jako instytucje pozbawione możliwości krytyki PiS mediami nie są) podkreślane jest dziś, że PiS do samodzielnej władzy wypchnęło 18 proc. uprawnionych do głosowania. Argument „18 proc.” jest jednocześnie słuszny i niebezpieczny.

Oczywiście to, że PiS robi z tych 18 proc. „suwerena”, który dał Jarosławowi Kaczyńskiemu mandat władzy totalnej, jest manipulacją i nadużyciem, które trzeba PiS wytykać – bo ani zwycięstwo w wyborach prezydenckich, ani zdobycie większości parlamentarnej, ani nawet zdobycie większości konstytucyjnej nie uprawniają do wywracania ustroju państwa do góry nogami. A w przypadku partii, która powołuje się podobno na wartości konserwatywne (które każą najpierw długo myśleć, a potem długo robić), coś takiego powinno być zupełnie nie do pomyślenia.

Z drugiej jednak strony argument „18 proc.”, gdy przybiera formę stwierdzenia, że na PiS głosowało tylko 18 proc. uprawnionych do głosowania, jest obciążony ryzykiem zlekceważenia tych ludzi, którzy swoimi głosami – przy ogromnej mobilizacji, wysiłku i dyscyplinie – powołali ten rząd do władzy. Głosowali tak przecież nie dlatego, żeby zrobić swojemu państwu głupiego psikusa, ale dlatego, aby coś wyrazić – wysłać do Warszawy jakiś swój głos.

Wykorzystany i osierocony elektorat

Tych ludzi nie można dziś zlekceważyć, tym bardziej że PiS ich po prostu zdradził. To oni zostali „zdradzeni o świcie”, by oddać liderowi PiS wersem ze Zbigniewa Herberta, którego on użył, by zdobyć poparcie wyborców. Najpierw Kaczyński powiedział obywatelom to, co chcieli usłyszeć – o godności, honorze i podmiotowości – by zdobyć głosy, a potem, ledwo rozpoczęła się kadencja, natychmiast wymienił miliony groszowych głosów prawdziwych ludzi na jednego, poręcznego „suwerena”. To, jak arogancko Kaczyński potraktował własnych wyborców, to jest coś zupełnie niebywałego i bezprecedensowego – zamiast wsłuchać się w ich głos i realizować otrzymany mandat i misję, wykorzystał wyborców, by zająć się rozliczeniami z kolegami ze środowisk postsolidarnościowych oraz pompować sobie i kolegom z partii poczucie własnej wartości przez czerpanie satysfakcji z tego, z jak naburmuszoną i nielojalną Polską świat musi teraz współpracować.

Rząd PiS prędzej czy później upadnie, niezależnie od tego, jak beznadziejną będzie miał opozycję, ponieważ zawali się pod ciężarem własnej niekompetencji i nieporadności w zderzeniu z rzeczywistością XXI wieku. Chodzi o to, że upadając, PiS ponownie osieroci swoich wyborców oraz wiele rzeczywistych problemów społecznych. A to one pozwoliły mu skłonić 18 proc. Polaków, by wciągnęli do Troi konia z Kaczyńskim, Macierewiczem i Waszczykowskim w środku.

Jeśli się o tych ludziach i sprawach zapomni, pokonując PiS, to następnym razem z drewnianego konia zgrabnych haseł, czczych obietnic i profesjonalnej kampanii wyborczej wypełznie taki potwór, o jakim jeszcze nam się nie śniło. I to nie będzie wina tych ludzi – tylko nasza wina, współobywateli, którzy potraktowali ich per noga.

Opozycja musi dostrzec całe społeczeństwo

Minęło pół roku od wyborów, a opozycja nie przedstawiła żadnego spójnego programu włączenia zwycięskich haseł PiS do swoich programów wyborczych. Mimo przegłosowania 500+ i zbliżającego się terminu wypłat tego świadczenia wyborcy nie mają pojęcia, czy otrzymają te pieniądze również wówczas, gdy w poczuciu obywatelskiej odpowiedzialności zagłosują na dzisiejszą opozycję. Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Paweł Kukiz, lewica i Razem wydają się liczyć na to, że PiS się skompromituje przy realizacji tego sztandarowego programu i będzie można tanio się z niego wycofać.

Podobną postawę opozycja prezentuje w innych przypadkach. Zamiast potraktować zwycięstwo PiS jako wyzwanie oraz informację o oczekiwaniach Polaków i przedstawić projekt szybkiego, mądrego i odpowiedzialnego włączenia kluczowych diagnoz PiS do swoich programów wyborczych, opozycja udaje, że tych 18 proc. obywateli, którzy zagłosowali na PiS – oraz, co gorsza, 50 proc. obywateli, którzy nie zagłosowali na nikogo – po prostu nie ma. To jest nie tylko lekceważenie tych ludzi i dowód na brak powagi opozycji w podejściu do swojej roli w demokratycznym państwie (o którym jej liderzy mówią dzień w dzień!), ale również prowokowanie wyborców, aby poszukali odważniejszego w słowach i bardziej populistycznego polityka, który wydaje się mieć jakiś pomysł na państwo.

Wyborcy oczekują propozycji i opozycja musi skończyć z myśleniem, że zagłosują na nią tylko dlatego, że nie będzie im się podobać rząd PiS. Platforma Obywatelska musi przestać powtarzać, że przegrała wybory „dlatego, że PiS oszuka Polaków” – słabo się robi, gdy po pięciu miesiącach od wyborów słyszy się ciągle to zdanie! – i przyjąć do wiadomości, że zawiodła w swojej roli twórcy lepszego programu i tłumacza merytorycznych błędów konkurencji politycznej. Wszystkim ugrupowaniom opozycyjnym warto przypomnieć, że zadaniem masowych partii w nowoczesnym, demokratycznym państwie prawa jest tworzenie programów dla całego społeczeństwa, a nie dla wybranych z niego grup docelowych.

Również media, które siłą rzeczy zajęte są przede wszystkim tym, co w Polsce wyprawia PiS, muszą zacząć coraz więcej uwagi poświęcać opozycji, którą bylejakość rządów PiS potwornie rozleniwia i skłania do gry na przeczekanie, ponieważ Kaczyński – prędzej czy później; przewidział to jeszcze przed wyborami Ludwik Dorn w Radiu ZET – potknie się o własne nogi. Na to nie można opozycji pozwolić. Ma na reorganizację i przedstawienie wyborcom nowej syntezy jeszcze dosłownie chwilę. Już jesienią tego roku może być na to za późno. I to nie będzie wina ani wyborców, ani tych, którzy – choćby populizmem – przechwycą zawiedzionych wyborców PiS. To będzie wina tylko i wyłącznie opozycji, która – poza krytykowaniem Prawa i Sprawiedliwości – nie ma obecnie nic ciekawego do powiedzenia.

Stanisław Skarżyński – socjolog, dziennikarz. Doktorant w ISNS UW, członek zespołu „Res Publiki Nowej”. Współpracuje z Radiem ZET

Zobacz także

kaczyńskiZdradził

wyborcza.pl