Wałęsa, 20.11.2016

 

top21-11-2016

 

top20-11-2016

Kleofas Wieniawa:

Schetyna: Rządy PiS skończą się szybciej niż nam się wydaje

schetyna

Grzegorz Schetyna udzielił wywiadu wiadomo.co. Rozmawia z nim szef tej internetowej nowalijki Przemysław Szubertowicz.

W skrócie przedefiniowany program PO:

Zmienimy konstytucję, program in vitro i media publiczne będą finansowane z budżetu, nie chcemy naruszać kompromisu aborcyjnego, ale antykoncepcja i badania prenatalne będą powszechnie dostępne, tabletka dzień po bez recepty, a program 500 Plus musi obejmować wszystkie dzieci.

Węzłowe punkty wywiadu.

„Platforma ma skręcić w prawo? To absurdalna nadinterpretacja. Platforma jest i była partią konserwatywno-liberalną, a konserwatywna kotwica jest po to, by nie dryfować tylko w jedną z tych stron. Musimy sięgnąć do korzeni, powinniśmy być partią centrową.”

„Liberalni jesteśmy w gospodarce, ponieważ nie zgadzamy się na szkodliwe rozdawanie pieniędzy, a to właśnie robi PiS, dzięki czemu ma poparcie środowisk lewicowych, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia.”

„Nie zamykamy przed liberalną lewicą drzwi. Zapraszamy ją do debaty. Nie po to, by zmieniać poglądy, ale po to, by wspólnie rozmawiać o projekcie szerokiego centrum.”

„Staramy się tłumaczyć Nowoczesnej, że nie ma sensu się kłócić, bo za dwa i pół roku i tak usiądziemy do stołu, żeby rozmawiać o ratowaniu Polski. Jeżeli między mną a Petru będą takie same kłótnie, jak między Millerem a Palikotem, to skończy się tak samo.”

„Chciałbym mieć klucz do emocji Polaków, którzy dadzą nam zwycięstwo i odsuną Jarosława Kaczyńskiego od władzy za trzy lata, ponieważ Polska nie przeżyje w dobrym stanie kolejnej kadencji rządów PiS.”

„W Polsce stało się coś bardzo złego. Ludzie nie spędzają razem świąt, rodziny są podzielone przez politykę, kłócą się, nie chcą na siebie patrzeć, a to znaczy, że coś złego stało się z naszą wspólnotą. Nie można tego lekceważyć.”

„Jeśli prezydent chce wspólnych obchodów, to niech zaprosi swoich poprzedników – Wałęsę, Kwaśniewskiego i Komorowskiego – i niech w czwórkę ustalą coś, co będzie wspólnotowe.”

„Powinniśmy myśleć o tym, jak stacjonujące na zachodzie oddziały NATO-wskie przerzucić na wschód, nie jak obsadzać ludzi w domkach letniskowych. Świat, Europa, NATO widzą to przecież i przecierają oczy ze zdumienia. To jest ten sam wymiar absurdu, co Mistrale za dolara.”

„Rządy PiS skończą się szybciej niż nam się wydaje.”

Schetyna boryka się z interpretacją ideową, powinien postawić na opis, a nie na dogmatyczną semantykę. Niemniej narracja Platformy zaczyna nabierać wiatru w żagle, acz to jeszcze za mało, ale to już coś.

Wypracować narrację winien gabinet cieni, nie tylko składający się z polityków PO. PiS skończy się szybko, trzeba mu jednak pomóc. Już dzisiaj formułować, jak mają wyglądać zabezpieczenie ustrojowe, demokratyczne, aby Polska nie była rozwalana jak obecnie.

cxuq9eyxuaedzfq

Więcej >>>

Ferdynand Kaczyński i jego Paździochy

Ferdynand Kaczyński i jego Paździochy

Za niecały miesiąc prof. Andrzej Rzepliński kończy 9-letnią kadencję w Trybunale Konstytucyjnym. „Newsweek” żegna go na okładce wywiadem z nim przeprowadzonym. Prof. Rzepliński rok temu nie był znany szerszej publiczności i wydawało się, że tak pozostanie, bo wybitni prawnicy nie są od tego, aby świecić fizjonomią w mediach, ale by świecić rozumem, który nie jest medialny.

Zdarzyła się jednak Polsce taka partia rządząca jak PiS i jej prezes Jarosław Kaczyński. Niby jest w demokracji prawidłowość; wyczerpuje się jedna formacja polityczna, zastępuje ją inna o innym programie rządzenia i światopoglądzie. Rotacja w demokracji ożywia politykę i życie społeczne. W Polsce zdarzył się przypadek, który może jej życie odebrać, bo PiS jest złogiem zalegającym krwioobieg demokracji, niszczącym ją od wewnątrz, niszczącym organy państwa demokratycznego.

Jednym z takim organów jest Trybunał Konstytucyjny, któremu PiS zaaplikował dawkę chorobową. Czy wyjdzie z tego, czy ten organ zostanie amputowany? A pytanie egzystencjalne: czy można żyć bez wątroby? Bo Trybunał odcedzał trucizny niekonstytucyjne. Dopóki stał na czele (jeszcze przez niecały miesiąc będzie strażnikiem) prof. Rzepliński, walczył z podrzucanymi pisowskimi toksynami.

Jak będzie potem? Albo amputacja, albo martwy organ TK, który prędzej czy później zakazi cały organizm państwa prawa. Zakazi bezprawiem. Rzepliński mówi, iż pewne procesy już są nie do zatrzymania, a ich autorzy są tego świadomi. Szczególnie dobrze to widać z perspektywy zagranicznej. Tracimy poparcie elit światowych. Konserwatywni prawnicy amerykańscy nie wierzą, że ciężka praca społeczeństwa jest zatracana przez obecną władzę PiS: „Amerykanie są wkurzeni, bo dawali Polskę za przykład transformacji do demokracji i rządów prawa, podkreślając, że jeśli się ciężko pracuje, to musi się udać. I rusza się wtedy do przodu” – mówi prezes TK.

Rzepliński porównuje rządy PiS do „demokracji Kiepskich”, którzy kierują się zasadą woli – „jak to nie można, skoro można?”: „Jacyś zakompleksieni ludzie o przegranych życiorysach dostali narzędzie do ręki, którym się posługują jak cepem. W wyzywaniu, obrażaniu i wzywaniu do przemocy są bezkarni”.

Po zdemolowaniu Trybunału Konstytucyjnego przychodzi czas rozprawy z sędziami. To już się dzieje. Prokuratura Ziobry prowadzi śledztwa przeciwko sędziom, nie informując o tym. Prokuratorzy nadzorują pracę sędziów i wydawane przez nich wyroki. Mediom umyka utworzony w Prokuraturze Krajowej nowy departament, który zajmuje się przestępczością sędziów i prokuratorów. Toż to już czysta postać PRL-u, to „dziarskie kroczenie w kierunku Polski Ludowej”.

Z prof. Rzeplińskim odchodzi pierwszy etap walki społeczeństwa obywatelskiego o zachowanie praworządności w Polsce. Postać to wybitna, która będzie obecna w przestrzeni publicznej. Mimo wszystko ten wywiad napawa optymizmem, chociaż naprzeciwko mamy nie trzymających standardów prawa i demokracji pisowców. Mimo wszystko Ferdynand Kaczyński jest do ogrania w swoim gabinecie z telewizorem na Nowogrodzkiej, a jego Paździochy Ziobry, Błaszczaki nie wytrzymają konfrontacji z rzeczywistymi wartościami. Tombak zawsze przegrywa z kruszcem.

Waldemar Mystkowski

ferdynand

koduj24.pl

cxu-e3zweaawhsh

 

cxu-kzqweaa7b8c

Schetyna: Opozycja powinna być razem

Schetyna: Opozycja powinna być razem

Zmienimy konstytucję, program in vitro i media publiczne będą finansowane z budżetu, nie chcemy naruszać kompromisu aborcyjnego, ale antykoncepcja i badania prenatalne będą powszechnie dostępne, tabletka dzień po bez recepty, a program 500 Plus musi obejmować wszystkie dzieci – zapowiada w rozmowie z Przemysławem Szubartowiczem przewodniczący Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna. Rozmawiamy także m.in. o wojnach frakcyjnych w Platformie, relacjach z Ewą Kopacz i Donaldem Tuskiem, reprywatyzacji w Warszawie.

Przemysław Szubartowicz: Jak wygrać z PiS?
Grzegorz Schetyna:
Patrzeć na ręce, poważnie myśleć o tym, co chce się osiągnąć za trzy lata, nie kłócić się po stronie opozycji, mieć mocny program, który będzie zrozumiały i przekonujący dla Polaków. Tylko tyle i aż tyle.

W gabinecie cieni pana zastępczynią jest Ewa Kopacz. Widzę tam też inne nazwiska z opozycji wewnętrznej. Topory wojenne zakopane?
To ważny sygnał dla wszystkich. Ale też skład tego gabinetu pokazuje, że tylko Platforma Obywatelska dysponuje bogatym zapleczem, także w drugiej czy trzeciej linii. Ten skład jest jednocześnie oceną roku funkcjonowania klubu parlamentarnego. Eksponujemy ludzi kompetentnych, którzy dobrze się w nim odnaleźli, choć wielu jest z nami dopiero pierwszą kadencję. To nowy początek.

Nie ma już wojen frakcyjnych?
Wszyscy wiemy, o co toczy się gra. Jeśli największa partia opozycyjna nie będzie poukładana w środku, nie będzie ze sobą rozmawiać i wiosłować w tę samą stronę, to nie zbuduje jednego i silnego bloku demokratycznego i nie porozumie się z innymi partiami opozycyjnymi, żeby zatrzymać PiS.

Jestem pełen uznania dla pani premier Kopacz, że współpraca między nami jest na mocną czwórkę z plusem.

Nie boi się pan, że Ewa Kopacz wyjdzie z Platformy z grupą zwolenników? To medialne plotki?
Bardzo wiele osób z zewnątrz chce podzielić Platformę. Są i będą takie próby podejmowane. Ale to też nie jest proste – chcę to bardzo wyraźnie podkreślić – że była premier jest dziś wiceprzewodniczącą i musi się odszukać w nowym rozdaniu personalnym w partii. W Polsce można obserwować mechanizm, w którym byli premierzy, gdy odchodzą z pierwszej linii, nie zawsze dobrze odnajdują swoje miejsce. Tym bardziej jestem pełen uznania dla pani premier Kopacz, że współpraca między nami jest na mocną czwórkę z plusem.

Jest pan spokojny o jedność?
Platforma to partia dojrzałych ludzi i polityków. Nawet jeśli przychodzą z samorządów i są pierwszą kadencję w Sejmie, wiedzą, że musi być elementarne porozumienie. Nie trzeba mieć takich samych poglądów na różne sprawy, ale trzeba mieć wspólny cel, płynąć w jedną stronę. Z oczywistym zastrzeżeniem: sternik może być tylko jeden. Wszystko  musi się dotrzeć. W tym duchu układałem gabinet cieni, żeby wszyscy się pomieścili. To gabinet różnorodności i osobowości.

Wobec tego proszę wyjaśnić, czym jest owa słynna konserwatywna kotwica, o której mówił pan jakiś czas temu. Platforma ma skręcić w prawo?
To absurdalna nadinterpretacja. Platforma jest i była partią konserwatywno-liberalną, a konserwatywna kotwica jest po to, by nie dryfować tylko w jedną z tych stron. Musimy sięgnąć do korzeni, powinniśmy być partią centrową, opartą na dwóch filarach, właśnie konserwatywnym i liberalnym. Musi być stabilna równowaga między tymi skrzydłami. Proszę zwrócić uwagę, że takich konserwatywnych polityków, jak Rokita czy Komorowski nie ma dziś w Platformie. Chcę utrzymać balans. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy partią liberalną, otwartą światopoglądowo, proeuropejską…

Platforma ma skręcić w prawo? To absurdalna nadinterpretacja. Platforma jest i była partią konserwatywno-liberalną, a konserwatywna kotwica jest po to, by nie dryfować tylko w jedną z tych stron. Musimy sięgnąć do korzeni, powinniśmy być partią centrową.

Jak pan więc definiuje konserwatyzm?
Chcemy być partią chadecką, czyli taką, która jest w centrum. Z jednej strony przyłączyliśmy się do czarnych protestów, bo jesteśmy przeciwnikami zaostrzania ustawy antyaborcyjnej, z drugiej zaś uważamy, że obowiązująca ustawa jest wystarczająco  konserwatywna i trzeba chronić ten zawarty w niej kompromis. Na tym właśnie polega mądrość partii środka.

I za to dostało się wam od liberałów, którzy uważają, że jest zbyt konserwatywna.
Zgoda, to jest dla wielu środowisk trudny kompromis, ale konieczny, ponieważ budowanie wspólnoty jest dochodzeniem do minimalnych różnic i maksymalnych zgodności. Zawsze ktoś będzie niezadowolony, ważne, by wszyscy mogli i potrafili z tym niezadowoleniem żyć. Radykalizacja w jedną lub drugą stronę przynosi jeszcze większe szkody. Liberalni jesteśmy w gospodarce, ponieważ nie zgadzamy się na szkodliwe rozdawanie pieniędzy, a to właśnie robi PiS, dzięki czemu ma poparcie środowisk lewicowych, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia.

Lewica socjalna, zupełnie zapominając o autokratycznym charakterze partii Jarosława Kaczyńskiego, istotnie dryfuje w kierunku PiS, ale już ta światopoglądowa zerka z większą sympatią na Nowoczesną.
Moim zdaniem, ludzie, którzy szukają otwartości światopoglądowej, z powodzeniem mogą zmieścić się w szeroko rozumianym centrum. Zawsze byliśmy na nich otwarci.

Liberalni jesteśmy w gospodarce, ponieważ nie zgadzamy się na szkodliwe rozdawanie pieniędzy, a to właśnie robi PiS, dzięki czemu ma poparcie środowisk lewicowych, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia.

Mam wrażenie, że ta część elektoratu ma za złe Platformie, że na przykład odpuściła postawienie przed Trybunałem Stanu Zbigniewa Ziobry.
W polityce popełnia się błędy. Byliśmy za mało skuteczni. Między innymi za to w Gdańsku przepraszałem naszych zawiedzionych sympatyków. To się więcej nie powtórzy. Ale trzeba też pamiętać, że to my wprowadziliśmy projekt in vitro i przeprowadziliśmy dyrektywę antyprzemocową. Nie lewica, nie PiS, lecz Platforma.

I usłyszeliście: za późno i za mało.
Po ośmiu latach rządów każdy może coś takiego usłyszeć. Zapomina się o tym, że my jednak byliśmy skuteczni. Innym partiom to się nie udało lub nie chciały tego zrobić. Jeśli już mówimy o wolnościowym, europejskim, nowoczesnym elektoracie, to warto pamiętać, że został on zaniedbany przede wszystkim przez lewicę, która się rozpierzchła i dziś nie ma jej w parlamencie. A to przecież oni nadawali kiedyś ton w polskiej polityce. Kilkanaście lat temu Leszek Miller mówił, że jak będzie chciał, to wyrosną gruszki na wierzbie. Nie wyrosły. Nie wyobrażam sobie, by dziś w Polsce lewica znów mogła stać się znaczącą siłą. Te czasy długo nie wrócą.

Platforma ma dla takich ludzi jakąś ofertę? Jest przecież z wami Napieralski, Arłukowicz czy Rosati.
Nie zamykamy przed liberalną lewicą drzwi. Zapraszamy ją do debaty. Nie po to, by zmieniać poglądy, ale po to, by wspólnie rozmawiać o projekcie szerokiego centrum. To się udało w 2001 roku, kiedy konserwatyści z liberałami przy jednym stole założyli Platformę Obywatelską. Wcześniej te środowiska walczyły ze sobą. Pamiętajmy, że po drugiej stronie jest partia, która realizuje program narodowo-socjalistyczny i robi to bardzo konsekwentnie.

Nie zamykamy przed liberalną lewicą drzwi. Zapraszamy ją do debaty. Nie po to, by zmieniać poglądy, ale po to, by wspólnie rozmawiać o projekcie szerokiego centrum.

Czy potrzebne jest zjednoczenie całej opozycji? Projekt wszyscy przeciwko PiS?
Przywołam jeszcze raz przykład lewicy. Tak długo spierali się Palikot z Millerem, tak długo się wzajemnie obrażali, że jak potem chcieli iść razem, by zatrzymać PiS, nie było już elektoratu. Nie chcę, by obecna opozycja szła podobną, krótkowzroczną drogą. To byłby tylko prezent dla Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów.

Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru podadzą sobie ręce?
Staramy się tłumaczyć Nowoczesnej, że nie ma sensu się kłócić, bo za dwa i pół roku i tak usiądziemy do stołu, żeby rozmawiać o ratowaniu Polski. Jeżeli między mną a Petru będą takie same kłótnie, jak między Millerem a Palikotem, to skończy się tak samo. A Polacy nie wybaczą nam następnych czterech lat rządów PiS.

Wspólna lista?
Wszystko zależy od ordynacji, którą PiS być może zmienić. Wtedy trzeba będzie podjąć decyzję. Mamy poważnego przeciwnika. Przeciwnika bez moralnych hamulców i skrupułów. Wyciągam wnioski z tego, co widzę. Nie wystarczy uśmiechać się do prezesa Kaczyńskiego i dawać mu tytuł Człowieka Roku Forum Ekonomicznego w Krynicy. Co to dało? Cała idea Forum Ekonomicznego w Krynicy dzisiaj ląduje w Rzeszowie, a członkowie kapituły tej nagrody mogą się uważać za przegranych sezonu. Jak widać, to nie będzie prosty bój, toteż opozycja powinna być razem.

Staramy się tłumaczyć Nowoczesnej, że nie ma sensu się kłócić, bo za dwa i pół roku i tak usiądziemy do stołu, żeby rozmawiać o ratowaniu Polski. Jeżeli między mną a Petru będą takie same kłótnie, jak między Millerem a Palikotem, to skończy się tak samo.

Czy pan uważa, że Platforma nie ma już na sobie ciężaru przeszłości? Jak chcecie się mierzyć z tym, co przychodzi do was jako zwrotna: że byliście zmęczeni władzą, zaniedbaliście jakieś sprawy, grzeszyliście pychą, nie rozliczyliście się?
To nie jest tak, że od razu zdejmiemy z siebie błędy, zaniechania, poczucie partii władzy, własnej wyjątkowości. To musi trwać. Ale ten bagaż negatywnych ocen zrzucimy z siebie dopiero wówczas, gdy Polacy dostrzegą, jak PiS bardzo szkodzi Polsce. A na osiem lat rządów koalicji PO-PSL popatrzymy z perspektywy dokonań, cywilizacyjnych efektów, a nie samej polityki.

Co ze sprawą reprywatyzacji?
Przygotowaliśmy ustawę. Będzie debata w Sejmie.

Pytam o przeszłość.
Kiedy był projekt ustawy reprywatyzacyjnej przygotowany przez rząd Jerzego Buzka, bardzo ofensywny, oddający 50 proc. majątku, zawetował go, z różnych powodów, prezydent Aleksander Kwaśniewski. W 2007 roku także mieliśmy projekt, ale rok później nastąpił upadek Lehman Brothers i mieliśmy kryzys finansowy. Brakowało determinacji, żeby to przeprowadzić, a okoliczności jej nie sprzyjały. Teraz występujemy z projektem, żeby zamknąć kwestię reprywatyzacji w Warszawie. Sytuacja jest napięta, dotyczy poczucia przyzwoitości, a najgorsze jest to, że bardzo często ludzie doznawali krzywdy na mocy decyzji podjętych zgodnie z prawem. Jednak skala wynaturzeń jest nie do zaakceptowania.

Hannie Gronkiewicz-Waltz zależy na tym, żeby wyjaśnić każdą decyzję i okoliczności jej powstania. Zapewne jest wiele rzeczy do odkrycia, ale to właśnie ona powinna to zrobić. I nie ograniczać się do okresu swoich rządów.

To jest odpowiedzialność obecnej prezydent Warszawy? Powinna ponieść konsekwencje?
Hanna Gronkiewicz-Waltz rządzi w Warszawie 10 lat, więc tych decyzji było najwięcej, ale przed nią byli inni prezydenci. Lech Kaczyński i jego urzędnicy podpisali kilkaset decyzji o reprywatyzacji. To się dzieje od 1990 roku. Parlament nie wsparł Warszawy, zostawił ją samą. Uważam, że Hannie Gronkiewicz-Waltz zależy na tym, żeby wyjaśnić każdą decyzję i okoliczności jej powstania. Zapewne jest wiele rzeczy do odkrycia, ale to właśnie ona powinna to zrobić. I nie ograniczać się do okresu swoich rządów, ale pokazać wszystko od początku. To będzie przykra wiedza, dotycząca wszystkich ekip politycznych.

Ma pan klucz do Jarosława Kaczyńskiego?
Myślę, że nikt nie ma. Nawet on sam. Chciałbym mieć klucz do emocji Polaków, którzy dadzą nam zwycięstwo i odsuną Jarosława Kaczyńskiego od władzy za trzy lata, ponieważ Polska nie przeżyje w dobrym stanie kolejnej kadencji rządów PiS.

Jeśli Platforma będzie rządzić lub współrządzić, to ma pan pomysł na to, jak odnaleźć się w świecie prezydenta Trumpa, Brexitu, wrastających tendencji nacjonalistycznych w Europie, w której Polska jest dziś coraz bardziej marginalizowana?
Nikt na nas nie będzie czekać. Z Ameryką Europa musi się liczyć nawet przy prezydencie Trumpie, z Wielką Brytanią także, bo Brexit nie jest wcale oczywisty i może potrwać długo. Polska nie ma już dziś ekskluzywnej pozycji w Europie, jak za naszych rządów. Byliśmy partnerami przy najważniejszym stole. Trójkąt Weimarskimi miał znaczny wpływ na politykę europejską. W ciągu roku rządów PiS staliśmy się outsiderami w Europie. Jeżeli to będzie się pogłębiać i wrócilibyśmy do odbudowywania pozycji Polski na przykład w 2023 roku, to nie mamy żadnych szans. Będziemy jak Grecja, która najpierw wydawała pieniądze i zadłużała się, a gdy upadła, wykluczono ją ze wszystkiego i dziś nie ma żadnego wpływu na politykę europejską.

Chciałbym mieć klucz do emocji Polaków, którzy dadzą nam zwycięstwo i odsuną Jarosława Kaczyńskiego od władzy za trzy lata, ponieważ Polska nie przeżyje w dobrym stanie kolejnej kadencji rządów PiS.

Komentując powołanie gabinetu cieni Platformy napisałem, że oprócz nazywania rządów PiS po imieniu opozycja musi pokazać, jaka będzie Polska po rządach Kaczyńskiego. Lech Wałęsa stwierdził, że trzeba będzie posprzątać, a wspominany już prof. Marcin Król uznał, że najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, co konkretnie zbudować na tym pustym placu?
Pytanie, czy to musi być pusty plac i czy trzeba wszystko niszczyć. Mam nieco inne zdanie niż przez pana cytowani. Bo jednak demokracja ma solidny fundament. Proszę zauważyć, że przez rok prof. Andrzej Rzepliński wraz z niezależnymi sędziami Trybunału Konstytucyjnego walczy o praworządność.

Za chwilę przestanie być prezesem Trybunału i tego fundamentu może nie być.
Będzie nadgryziony, ale nie zniknie. Pozostaną niezawiśli sędziowie, opinia publiczna będzie pamiętać, Unia Europejska także. Nic nie dzieje się w próżni. Pytał pan, co po PiS. Przede wszystkim trzeba będzie odbudować obywatelską wspólnotę, to będzie najważniejsze zadanie dla następnej ekipy politycznej.

W Polsce stało się coś bardzo złego. Ludzie nie spędzają razem świąt, rodziny są podzielone przez politykę, kłócą się, nie chcą na siebie patrzeć, a to znaczy, że coś złego stało się z naszą wspólnotą. Nie można tego lekceważyć.

Jak pan będzie ją odbudowywał z wyznawcami Dmowskiego czy zwolennikami teorii zamachu w Smoleńsku?
To nie będzie łatwe. Ale w Polsce stało się coś bardzo złego. Ludzie nie spędzają razem świąt, rodziny są podzielone przez politykę, kłócą się, nie chcą na siebie patrzeć, a to znaczy, że coś złego stało się z naszą wspólnotą. Nie można tego lekceważyć. Ale nie lubię takich propozycji, jak ta prezydenta Andrzeja Dudy: zróbmy razem obchody, a wszystko będzie dobrze. To sztuczne i mało dojrzałe.

Nie weźmie pan udziału w przygotowaniu obchodów 100. rocznicy niepodległości?
Jeśli prezydent chce wspólnych obchodów, to niech zaprosi swoich poprzedników – Wałęsę, Kwaśniewskiego i Komorowskiego – i niech w czwórkę ustalą coś, co będzie wspólnotowe. Czy stać prezydenta Dudę na taki gest i na taki symbol? Niech zacznie od siebie. Uważam, że spotkanie czterech prezydentów powinno być punktem startu.

Jakie decyzje podjąłby pan, gdyby został premierem?
Na pewno będzie problem ze szkołą. Trzeba wrócić do gimnazjów, czyli do tego systemu, który się sprawdził. Nie wiem, czy to będzie możliwe od razu, bowiem straty związane z decyzją PiS będą ogromne.

Jeśli prezydent chce wspólnych obchodów, to niech zaprosi swoich poprzedników – Wałęsę, Kwaśniewskiego i Komorowskiego – i niech w czwórkę ustalą coś, co będzie wspólnotowe.

Podniesie pan wiek emerytalny?
Trzeba będzie to rozważyć, ale po prawdziwych konsultacjach społecznych ze związkami zawodowymi. Uważam, że należy powrócić to kwestii stażu pracy w procesie przechodzenia na emeryturę. Podniesienie wieku emerytalnego było konieczne ze względu na sytuację demograficzną, ale powrót do tego muszą zaakceptować Polacy. Konsultacje społeczne będą niezbędne. Trzeba pokazać, że pozostając przy systemie niższego wieku Polacy będą skazani na głodowe emerytury, o czym PiS dziś nie mówi. To nieuczciwe.

Likwidacja 500 Plus czy wzmocnienie tego programu?
O likwidacji nie ma mowy. Ale trzeba ten pogram zreformować. Musi obejmować wszystkie dzieci. Wariant skandynawski czy brytyjski wyznacza tu szlak.

Czyli?
Pieniądze na każde dziecko, ale na pierwsze najwięcej. Chodzi o to, aby ułatwić podjęcie decyzji o założeniu rodziny, a jednocześnie, by wesprzeć nasz program prospołeczny dotyczący przedszkoli i żłobków. Ale najważniejsze, by z tego programu nie były wykluczone rodziny 2 plus 1 oraz matki samotnie wychowujące dzieci. Trzeba tym kobietom pomóc.

Konstytucję trzeba zmienić?
Tak. Powinniśmy konstytucyjnie doprecyzować niezależność Trybunału Konstytucyjnego i zapisać w konstytucji obecność Polski w Unii Europejskiej, żeby nie znaleźli się populiści, którzy chcieliby nas z niej wyprowadzić. Ale musi się to odbyć w ramach Komisji Konstytucyjnej z uwzględnieniem debaty społecznej. Konstytucja musi być kotwicą demokracji parlamentarnej i praworządności. Zasadnicze sprawy muszą być na trwałe zapisane w konstytucji.

Nie trzeba ruszać ustawy antyaborcyjnej, by większość postulatów kobiet spełnić.

Czy program in vitro wróci?
To będzie jedna z pierwszych decyzji po objęciu przez nas władzy. Trzeba odciążyć samorządy i wprowadzić finansowanie tej metody do budżetu. 6 tysięcy dzieci urodziło się dzięki naszemu programowi, ale powinno być ich dużo, dużo więcej.

Powszechny dostęp do antykoncepcji, badania prenatalne?

Absolutnie tak. Można to zagwarantować za pomocą ustaw. Zapewniam, że zrobimy to. Nie trzeba ruszać ustawy antyaborcyjnej, by większość postulatów kobiet spełnić. Kompromis aborcyjny, którego bronię, nie wyklucza znacznej liberalizacji w obszarze spraw obyczajowych.

Tabletka dzień po?
Oczywiście, to element nowoczesnej antykoncepcji. Będzie dostępna w aptece bez recepty.

Powinniśmy myśleć o tym, jak stacjonujące na zachodzie oddziały NATO-wskie przerzucić na wschód, nie jak obsadzać ludzi w domkach letniskowych. Świat, Europa, NATO widzą to przecież i przecierają oczy ze zdumienia. To jest ten sam wymiar absurdu, co Mistrale za dolara.

Czy w sprawach obrony terytorialnej, naszych relacji z NATO, obronności planuje pan jakieś zmiany?
NATO jest priorytetem. Kontakty ministra Tomasza Siemoniaka, nasze relacje z Francją czy Niemcami, nasza pozycja, Trójkąt Weimarski, rola, jaką MSZ odegrało wspólnie z MON, legły w gruzach za sprawą Antoniego Macierewicza i PiS. Dziś trudno oszacować te straty, tak są rozległe. Zbudowanie obrony terytorialnej, takiej leśnej partyzantki, jest śmieszne w wydaniu, w jakim proponuje to Antoni Macierewicz. To jest jedna wielka grupa rekonstrukcyjna. Powinniśmy myśleć o tym, jak stacjonujące na zachodzie oddziały NATO-wskie przerzucić na wschód, nie jak obsadzać ludzi w domkach letniskowych. Świat, Europa, NATO widzą to przecież i przecierają oczy ze zdumienia. To jest ten sam wymiar absurdu, co Mistrale za dolara.

Co Platforma zrobi z mediami publicznymi? Jest zarzut, że tę sprawę zupełnie odpuściliście.
Uważam, że media publiczne powinny być finansowane z budżetu. Tę sprawę trzeba raz na zawsze rozwiązać, jak najdalej odsunąć polityków od mediów, stworzyć warunki do tworzenia misji. Pokusa upolitycznienia będzie zawsze. Widać to nie tylko w Polsce. Ale mam nadzieję, że środowiska, które dziś nam stawiają zarzuty, że czegoś nie zrobiliśmy, przystąpią do tworzenia nowego projektu, szczególnie przyglądając się temu, co robi PiS. Gorzej już być nie może.

Rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości?
Tak. To konieczność. Ale dodatkowo myślimy o tym, by powołać instytucję sędziego śledczego, który prowadziłby postępowania. Należy też zlikwidować CBA, bo od tego typu spraw powinna być policja, a nie przebrani politycy.

Rządy PiS skończą się szybciej niż nam się wydaje.

Był pan ministrem spraw zagranicznych, wie pan, gdzie zapadają decyzje, jak prowadzi się negocjacje. Ale mamy już inny świat, który, jak mówią pesymiści, w dłuższej perspektywie zmierza do jakiejś konfrontacji. Będzie wojna?
Wszystko zależy od tego, jak ułożą się relacje Trump-Putin. Polityczne i osobiste. To jest kluczowe. Od tego zależy przyszłość świata.

Jak wyglądają pańskie relacje z Donaldem Tuskiem? Szorstka przyjaźń?
Rozmawiamy. Długo się znamy. Ale sytuacja jest zupełnie nowa w Polsce. Trzymam kciuki za niego, by został do końca drugiej kadencji szefa Rady Europejskiej, którą będzie kończył w 2019 roku. Cztery miesiące później będą wybory prezydenckie.

Będzie kandydatem Platformy na prezydenta?
To jest naturalny pomysł, który będzie dojrzewał.

Niektórzy wskazują młodsze nazwiska.
Wszyscy musimy być młodzi, ale prezydent akurat nie. Donald Tusk zawsze będzie młody. Jednak wybory prezydenckie to koniec kalendarza wyborczego, więc na wszystkie decyzje przyjdzie jeszcze czas. Gdyby PiS chciało go zaatakować na przykład przed komisją Amber Gold, na pewno będziemy go bronić, jak wszystkich niesłusznie, politycznie oskarżanych.

A może to PiS lepiej rozumie potrzeby Polaków?
Chętnie odpowiem na to pytanie za trzy lata. Bo rządy PiS skończą się szybciej niż nam się wydaje.

schetyna

wiadomo.co

NIEDZIELA, 20 LISTOPADA 2016, 19:41

Trzaskowski: Reforma edukacji nie wejdzie w życie, bo PAD wzniesie się ponad podziały i ją zawetuje

Ona [reforma edukacji] nie wejdzie w życie, bo prezydent wzniesie się ponad podziały i ją zawetuje. Wierzymy w pana prezydenta. Mówię poważnie. Wierzę w to, że Pierwsza Dama wypowie swoje zdanie i prezydent weźmie to pod uwagę – mówił Rafał Trzaskowski w „Faktach po faktach” TVN24.

300polityka.pl

PO podkłada kolejną minę Agacie Kornhauser-Dudzie. „Wierzymy, że przekona prezydenta, by zawetował reformę oświaty”

PO domaga się reakcji Agaty Kornhauser-Dudy na reformę oświaty PiS. Co zrobi pierwsza dama?
PO domaga się reakcji Agaty Kornhauser-Dudy na reformę oświaty PiS. Co zrobi pierwsza dama? Fot. Łukasz Krajewski/Agencja Gazeta

Agata Kornhauser-Duda po raz kolejny została wywołana do tablicy przez Platformę Obywatelską. Rafał Trzaskowski stwierdził w niedzielę, że wierzy, iż Pierwsza Dama jako była nauczycielka przekona prezydenta Andrzeja Dudę, by ten zawetował PiS-owską reformę oświaty. Czy to wystarczy, by zmotywować ją do działania?

RAFAŁ TRZASKOWSKI

poseł Platformy Obywatelskiej w TVN24

Ustawa na szczęście nie wejdzie ona w życie, bo przecież pan prezydent na pewno wzniesie się ponad polityczne podziały i zawetuje tę ustawę. Wierzymy w pana prezydenta. Wierzę w to, że pierwsza dama wypowie swoje zdanie i pan prezydent weźmie to pod uwagę. Czytaj więcej

W ten sposób Platforma Obywatelska domaga się podjęcia działań przez Agatę Kornhauser-Dudę, która do chwili wyboru jej męża na prezydenta była cenioną krakowską nauczycielką. Jako Pierwsza Dama RP znana jest jednak z biernej postawy.

Krytykowano ją m.in. podczas zamieszania wokół skrajnie prawicowego projektu antyaborcyjnego. W tej sprawie wypowiadała się przed laty Maria Kaczyńska, obecna Pierwsza Dama pozostała jednak wycofana. Agata Kornhauser-Duda dotyka tylko bezpiecznych tematów. Głównie zajmuje się pomocą dzieciom z niepełnosprawnością i nietypowymi lekcjami języka niemieckiego.

źródło: TVN24

popodklada

naTemat.pl

Macierewicz nie pyta

20.11.2016
niedziela

Antoni Macierewicz zamierza sprowadzić do Polski prochy Ignacego Matuszewskiego, wybitnego żołnierza i dyplomaty II RP, piłsudczyka. Tylko się cieszyć! Tak się przypadkiem składa, że ta znamienita osobistość to stryj mojej dalekiej krewnej Marii Mostowskiej, z której rodziną bardzo się przyjaźnię.

Maria Mostowska sama jest osobą zasłużoną – była uczestniczką powstania warszawskiego, i to nie byle jaką. Jest też wdową po wielkim matematyku Andrzeju Mostowskim oraz zapewne najstarszą warszawianką, która nieprzerwanie mieszka w tym samym warszawskim domu – od czasów głęboko przedwojennych.

Tak się składa, że ciocia Maria Mostowska nie należy do „biało-czerwonej drużyny” i w najmniejszym stopniu nie skłania się ku aktualnej władzy i jej narracji historycznej. Nie przypuszcza też, aby świat PiS podobał się jej stryjowi. Niestety, macherów od propagandy nacjonalistycznej, mającej podbudowywać rządy PiS jako jedynych moralnych spadkobierców jedynie słusznych narodowo-katolickich tradycji, nie obchodzi, komu tam z nimi po drodze, a komu nie. Martwi głosu nie mają. Żywi też nie – jeśli ich głos miałby być nieprawomyślny.

Prawdziwi patrioci nie muszą pytać bliskich, czy życzyliby sobie, aby wykorzystywano wizerunek osoby, która jest im potrzebna dla celów „polityki historycznej”. Władza jest władzą i ma zawsze rację. I może robić, co chce, nikogo o opinię i pozwolenie nie prosząc. Będzie więc Matuszewski nowym bohaterem pisowskim, a nad jego grobem zapewne przemówi sam Antoni Macierewicz. od Mieszka do Matuszewskiego – cała Polska czekała na PiS i zza grobu błogosławi!

Maria Mostowska, choć bardzo wiekowa, umysł ma bystry i w kaszę sobie dmuchać nie daje. Napisała do Macierewicza taki oto list otwarty, który niniejszym tu w całości cytuję, aby uczynić jego otwartości zadość. Niech przynajmniej niektórzy wiedzą, że nie do końca ich ci on, ten Ignacy. I jako to się w tym „całuję rączki” towarzystwie traktuje stare panie, bohaterki powstania, jeśli tylko nie chcą tańczyć, jak im władza zagra.

Maria Mostowska, z domu Matuszewska, bratanica Ignacego Matuszewskiego, uczestniczka Powstania Warszawskiego – do ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza

Z największym zaskoczeniem dowiedziałam się z mediów o planowanym sprowadzeniu do Polski szczątków mego stryja Ignacego Matuszewskiego i pochowaniu ich na Powązkach, jak również o powstaniu specjalnego Komitetu dotyczącego tej sprawy, w skład którego wchodzi m.in. minister obrony narodowej Antoni Macierewicz.

Sprawa ta wywołuje we mnie silne emocje: z jednej strony cieszy mnie, że postać mego stryja i jego zasługi dla Polski staną się znane Polakom, z drugiej jednak strony czuję się dotknięta, że nie zawiadomiono ani mnie, ani pozostałych członków naszej rodziny o planowanych działaniach; że dowiadujemy się o nich z mediów.

Mój niepokój budzi również fakt, że polityka historyczna obecnego rządu tworzy panteon bohaterów według wątpliwego klucza. Nie chciałabym, żeby postać mego stryja Ignacego Matuszewskiego stawiana była w jednym rzędzie z takimi osobami jak major Łupaszka i jemu podobni.

 

hartman.blog.polityka.pl

asen

Joanna Senyszyn domaga się odszkodowania za zmarłego w katastrofie smoleńskiej Przemysława Gosiewskiego!

Lubiłam się pośmiać z sejmowych wystąpień posła Gosiewskiego. Od ponad sześciu lat jestem pozbawiona tej wątpliwej, bo wątpliwej, ale rozrywki. Wyceniam moje cierpienie skromnie. Na 861 zł.

Skąd taka kwota? W latach 2001-2010 poseł Gosiewski wygłaszał z trybuny sejmowej średnio 41 wypowiedzi rocznie. Każda dla PiS warta majątek, a dla mnie symboliczną złotówkę. Gdyby nie zginął, mógłby być posłem do emerytury, czyli przynajmniej do 2031 roku. Ominęło mnie już 369, a stracę jeszcze 492 jego wystąpienia.

Moje żądanie jest jest w pełni uzasadnione. Wszak w drugiej turze roszczeń pazerne rodziny ofiar smoleńskiej katastrofy żądają pieniędzy już nie za cierpienie wywołane utratą bliższych lub dalszych krewnych, ale za brak rozrywek, które za życia nieboszczycy rzekomo zapewniali pociotkom. Wymieniane są wycieczki do Japonii i do Warszawy, a nawet rozmowy przez telefon.

Wszyscy Polacy przeżyli traumę 10 kwietnia 2010. Toteż każdy, kto cierpi, niech wyceni swoją stratę i występujcie do Macierewicza – pisze na swoim blogu Joanna Senyszyn.

senyszyn

polityczek.pl

 

Ferdynand Kaczyński i jego Paździochy

cxt6mulxuauiob2

Za niecały miesiąc prof. Andrzej Rzepliński kończy 9-letnią kadencję w Trybunale Konstytucyjnym. „Newsweek” żegna go na okładce i wywiadem z nim przeprowadzonym. Prof. Rzepliński rok temu nie był znany szerszej publiczności i wydawało się, że tak pozostanie, bo wybitni prawnicy się są od tego, aby świecić fizjonomią w mediach, ale by świecić rozumem, który nie jest medialny.

Zdarzyła się jednak Polsce taka partia rządząca jak PiS i jej prezes Jarosław Kaczyńskiego. Niby w demokracji prawidłowość, wyczerpuje się jedna formacja polityczna, zastępuje ją inna o innym programie rządzenia i światopoglądzie. Rotacja w demokracji ozywia politykę i życie społeczne.

W Polsce zdarzył się przypadek, który może jej życie odebrać, bo PiS jest złogiem zalegającym krwioobieg demokracji, niszczącym ją od wewnątrz, niszczącym organy państwa demokratycznego.

Jednym z takim organów jest Trybunał Konstytucyjny, któremu PiS zaaplikował dawkę chorobową. Czy wyjdzie z tego, czy ten organ zostanie amputowany? A pytanie egzystencjalne: czy można żyć bez wątroby? Bo Trybunał odcedzał trucizny niekonstytucyjne. Dopóki stał na czele (jeszcze przez niecały miesiąc będzie strażnikiem) prof. Rzepliński walczył z podrzucanymi pisowskimi toksynami.

Jak będzie potem? Albo amputacja, albo martwy organ TK, który prędzej czy później zakazi cały organizm państwa prawa. Zakazi bezprawiem. Rzepliński mówi, iż pewne procesy już są nie do zatrzymania, a ich autorzy są tego świadomi. Szczególnie dobrze to widać z perspektywy zagranicznej. Tracimy poparcie elit światowych. Konserwatywni prawnicy amerykańscy nie wierzą, że ciężka praca społeczeństwa jest zatracana przez obecną władzę PiS:

„Amerykanie są wkurzeni, bo dawali Polskę za przykład transformacji do demokracji i rządów prawa, podkreślając, że jeśli się ciężko pracuje, to musi się udać. I rusza się wtedy do przodu”.

Rzepliński porównuje rządy PiS do „demokracji Kiepskich”, którzy kierują się zasadą woli: „jak to nie można, skoro można?”: „Jacyś zakompleksieni ludzie o przegranych życiorysach dostali narzędzie do ręki, którym się posługują jak cepem. W wyzywaniu, obrażaniu i wzywaniu do przemocy są bezkarni.”.

Po zdemolowaniu Trybunału Konstytucyjnego przychodzi czas rozprawy z sędziami. To już się dzieje. Prokuratura Ziobry prowadzi śledztwa przeciwko sędziom, nie informując o tym. Prokuratorzy nadzorują pracę sędziów i wydawane przez nich wyroki. Mediom umyka utworzony w Prokuraturze Krajowej nowy departament, który zajmuje się przestępczością sędziów i prokuratorów. Toż to już czysta postać PRL-u, to „dziarskie kroczenie w kierunku Polski Ludowej”.

Z prof. Rzepliński odchodzi pierwszy etap walki społeczeństwa obywatelskiego o zachowanie praworządności w Polsce, Postać to wybitna, która będzie obecna w przestrzeni publicznej. Mimo wwszystko ten wywiad napawa optymizmem. Chociaż naprzeciwko mamy nie trzymających standardów prawa i demokracji pisowców, mimo wszystko Ferdynand Kaczyński jest do ogrania w swoim gabinecie z telewizorem na Nowogrodzkiej, a jego Paździochy Ziobry, Błaszczaki nie wytrzymają konfrontacji z rzeczywistymi wartościami. Tombak zawsze przegrywa z kruszcem.

Więcej >>>

Andrzej Rzepliński, Trybunał Konstytucyjny, PiS, Jarosław Kaczyński, Newsweek

Więcej >>>

 

Dobry człowiek, dusza towarzystwa, szara myszka i inni; sześcioro wiernych PiS-owskiej TVP

Agnieszka Kublik, 18 listopada 2016

Krzysztof Ziemiec

Krzysztof Ziemiec (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Reporterów „Wiadomości” – tych byłych i obecnych – pytamy o najważniejszych ludzi głównego dziennika TVP. To wybór subiektywny. Bo inni też mają zasługi dla telewizji Jacka Kurskiego.

 „Wiadomości” to oczko w głowie prezesa telewizji publicznej, bo zawsze miał ciągoty do newsów. A teraz, kiedy od stycznia rządzi telewizja publiczną, ma nieograniczone możliwości, by je kształtować. Marzy mu się, by „Wiadomości” były „serwisem informacyjnym numer jeden dla Polaków”. We wrześniu je wydłużył i przez to zwiększyła się ich oglądalność. We wrześniu i październiku dziennik telewizyjnej Jedynki pokonał „Fakty”, ale już w pierwszym tygodniu listopada serwis TVN wrócił na pierwsze miejsce.

„Wiadomości”. Dwa tygodnie z TVPiS

Prof. Maciej Mrozowski, medioznawca z Uniwersytetu SWPS: – Publiczność „Wiadomości” to ludzie powyżej 50 lat. Ta grupa jesienią częściej i dłużej ogląda telewizję niż latem czy na wiosnę. Poza tym napięcia polityczne i konflikty zwiększają zainteresowanie informacją i publicystyką. Więc jeśli „Wiadomościom” w porównaniu z jesienią 2015 oglądalność spada, to znaczy, że de facto dziennik silnie traci widownię.

Ale jest pewne, że Kurski nie podda się bez walki. Kim są ludzie, których rzucił na pierwszą linię frontu? O opinię na temat nowych gwiazd dziennika TVP poprosiliśmy byłych i obecnych reporterów „Wiadomości”. Co nam opowiedzieli?

O szefowej Marzenie Paczuskiej – chyba zawsze orientowała się na prawą stronę, choć wcześniej to skrywała. Tak było na przykład w latach 90., gdy szefową „Wiadomości” była Dorota Warakomska, a Paczuska była wydawczynią „Prosto w oczy”, programu Moniki Olejnik. Gdy wydawała serwis, lubiła pilnować wszystkiego, co szło na antenę. Kontrolowała nawet reporterów podczas pisania ich własnych tekstów, wręcz stała im nad głowami.

Ma trudny charakter. Nie wybacza i ma pamięć słonia. O tych, których lubi i którzy są jej posłuszni – dba. Sprawia wrażenie, że nie o dziennikarstwo jej chodzi, tylko o wypełnienie misji politycznej na odcinku dziennikarskim, zatem to, co teraz robi, absolutnie nie zaskakuje. Jej nie chodzi o jakość, tylko o przekaz.

Teraz sama pisze większość tekstów, także tzw. belki, czyli napisy na ekranie. Nigdy wcześniej szef „Wiadomości” się tym nie zajmował, to zadanie wydawcy. Paczuska pilnuje również Twittera „Wiadomości”.

Nie ma zastępców, choć taki etat istnieje. Po prostu nie jest w stanie nikomu oddać choćby kawałka odpowiedzialności za kształt i treść dziennika.

O Krzysztofie Ziemcu – jedyny prezenter, który został z ekipy Piotra Kraśki, do stycznia szefa „Wiadomości”. Dobry człowiek, ale nieco zagubiony w rzeczywistości. Niestaranny. W zapowiedziach prezenterskich zdarzały mu się merytoryczne błędy, bo gdzieś coś usłyszał, nie sprawdził, a i tak wpisywał to do „białej”, czyli tekstu wygłaszanego przez prowadzącego. Tak było, gdy w lutym tego roku poinformował, że autentyczność dokumentów o Lechu Wałęsie znalezionych w domu Czesława Kiszczaka została potwierdzona przez grafologa. Nigdy tego w „Wiadomościach” nie sprostował, tylko na Facebooku. W TVP mówili, że zabroniła mu Paczuska.

Nigdy nie robił tajemnicy ze swoich konserwatywnych poglądów. Ale ci, którzy z nim wcześniej pracowali, dziwią się, dlaczego firmuje swoją twarzą dziennik w TVP Kurskiego. W październiku w „Rzeczpospolitej” opublikował tekst o „dobrej zmianie hodującej tępych koniunkturalistów”. Pisał tam m.in., że „władza woli otaczać się ludźmi niedouczonymi, ale pokornymi, gotowymi bezrefleksyjnie wykonywać polityczne zlecenia”. Objaw przejrzenia na oczy? Raczej troska o „dobrą zmianę”. Ziemiec tłumaczył, że tekst napisał, bo „zawsze jest szczery i mówi, co myśli”.

O Danucie Holeckiej – do dziennika wróciła po latach z TVP Info, gdzie od 2013 r. prowadziła „Echa dnia” i „Dziennik Regionów”. Już pierwszego dnia urzędowania Jacka Kurskiego na Woronicza stała u jego boku. Dosłownie. W czerwonej sukni towarzyszyła mu podczas pierwszej konferencji prasowej. To ze względu na nią nowa ekipa zmieniła początek „Wiadomości” – prezenterzy teraz siedzą za stołem, ponieważ Holecka miała problemy z chodzeniem na obcasach.

Uchodzi za ulubienicę Kaczyńskiego. To właśnie jej prezes Kaczyński udzielił wywiadu podczas gorącego czasu sporu z Komisją Europejską o praworządność w Polsce. Bez żadnej kontry ze strony Holeckiej Kaczyński przekonywał widzów, że „Polska jest państwem suwerennym, gdzie suwerenem jest naród”, że Polska nie może się zgodzić na status państwa podległego”, że „prawa człowieka w żaden sposób nie są u nas łamane”, że „żadne państwo nie może sobie pozwolić, by w sprawach wewnętrznych coś mu narzucano”.

Holecka podkreśla, że jest głęboko wierząca i że wartości rodzinne są dla niej ogromnie ważne. – Wiara jest dla mnie nieodłącznym elementem każdej sekundy mojego życia. Nie ma momentów, w których odłożyłabym wiarę na bok. Kiedy wchodzę do budynku na placu Powstańców, pozostawiam za progiem poglądy polityczne. W czasie programu muszę być obiektywna wobec wszystkich gości. Ale z wiarą jest już zupełnie inaczej. Wiara w Boga jest we mnie, w moim sercu. Wierzę przecież nie tylko w niedzielę podczas mszy świętej – mówiła w wywiadzie dla Idziemy.com.pl

O Michale Adamczyku – dusza towarzystwa, bardzo utalentowany dziennikarz, ale niezbyt pracowity, dlatego dosyć wcześnie skończył przygodę z telewizyjną reporterką. Mówią o nim „karierowicz”, twierdzą, że na „dobrą zmianę” przekabacił się tylko dlatego, że dostrzegł w niej możliwość powrotu na główną antenę. Bo był sfrustrowany odsunięciem na boczny tor przez poprzednią ekipę. Przez ostatnie lata prowadził poranne i popołudniowe wydania „Wiadomości”, „Panoramę dnia” czy „Godzina po godzinie” w TVP Info. Od początków zeszłorocznej podwójnej kampanii wyborczej zaczął objawiać swoje ciepłe nastawienie do PiS, co wcześniej nie było takie oczywiste. Nikt go wcześniej nie podejrzewał o takie sympatie. Przyjaźnił się z Michałem Kamińskim i obnosił się z tą znajomością.

W rocznicę powstania rządu przeprowadził wywiad z premier Beatą Szydło. W środę z prezesem Kaczyńskim. Znalazł się w gronie „zaufanych” obu prezesów – PiS i TVP.

O Jarosławie Olechowskim – wcześniej nie było widać po nim „odchylenia prawicowego”. Dziwią się, że został jednym z głównych reporterów Paczuskiej, bo ma wadę wymowy i słaby warsztat dziennikarza telewizyjnego. Może chodzi o to, że wcześniej pracował z Jackiem Karnowskim w TV Puls? A za czasów poprzednich rządów PiS to Karnowski był szefem „Wiadomości”, Paczuska była wtedy jego zastępczynią.

Pracę w „Wiadomościach” traktuje dosyć cynicznie, zdaje sobie sprawę, że po zmianie władzy w mediach publicznych będzie jednym z pierwszych, którzy stracą pracę. Uznał, że teraz ma swoje pięć minut. W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” przyznał, że „ma ogromną satysfakcję” z pracy w „Wiadomościach”.

Podobno ma ogromne parcie na szkło. Zrobi każdy materiał, jakiego Paczuska sobie zażyczy. To on często informuje widzów np. o sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego, sukcesach rządu czy straszy uchodźcami, bo stanowią zagrożenie dla chrześcijańskiej cywilizacji białego człowieka.

O Ewie Bugale – przed „dobrą zmianą” researcherka, nie była samodzielnym dziennikarzem, taka „szara myszka”. Ale Paczuska lubi takich pracowników: młodych, niesamodzielnych, zorientowanych na karierę. Bo są posłuszni. Bardzo szybko stała się samodzielnym reporterem. Jej materiały to jednej z najlepszych przykładów na manipulowanie faktami.

Tak właśnie relacjonowała czarny protest kobiet pod domem Jarosława Kaczyńskiego. Materiał Bugały miał tytuł „Medialne oszustwo”. Opowiadała widzom „Wiadomości”, że słowa prezesa PiS o chrzczeniu „nawet dzieci skazanych na śmierć” zostały przekręcone i że to nieprawda, jakoby Kaczyński chciał nakazać kobietom rodzić zdeformowane płody. Mówiła m.in., że na protest przed domem Kaczyńskiego „zapraszali dziennikarze »Gazety Wyborczej«”, a „reklamowała go telewizja TVN, która z przekręconych słów prezesa zrobiła temat dnia”. – Nabrało się około stu kobiet. Ślepo powtarzały to, co usłyszały w mediach – kwitowała lekceważąco reporterka.

Była nawet bohaterką debaty w Sądzie Najwyższym, gdy rozmawiano m.in. o napaściach dziennika TVP na środowisko sędziowskie. Sławomir Matczak, były dziennikarz telewizji publicznej, opowiadał m.in. właśnie o materiałach Bugały: „Piszą za taką panią Bugałę, researcherkę, która nagle złapała Pana Boga za nogi. I myśli, że jest panią redaktorką. Tragiczna postać, która za chwilę się zdziwi”.

Portal braci Karnowskich wPolityce wziął ją w obronę: „Redaktor Bugale życzymy, by nie dała się zastraszyć. Tego typu ataki na młodych, niepokornych dziennikarzy, którzy nie chcą myśleć stadnie, to w III RP standard. Nie należy się przejmować, należy robić swoje”.

szescioro

wyborcza.pl

 

NIEDZIELA, 20 LISTOPADA 2016, 15:00
POcienie1

Neumann: Działania Morawieckiego mają tylko jeden cel – zagadywać rzeczywistość

– Działania Mateusza Morawieckiego – twarzy gospodarczej rządu – mają tylko jeden cel zagadywać rzeczywistość. Ona ma być twarzą propagandy sukcesu, która w przestrzenie medialnej dobrze się sprzedaje. Ale wszystko, co innego dzieje się w przestrzeni prawnej jest czymś dokładnie odwrotnym. Jest pytanie, czy polski biznes potrzebuje Konstytucji dla Bizensu. Oczywiście to pytanie w swoich założeniach jest ciekawe. Ale dziś polscy przedsiębiorcy potrzebują tego, by polski rząd przestrzegał Konstytucji, przestrzegał prawa. Bo otoczenie prawne to jeden z najważniejszych elementów podejmowania decyzji o inwestycjach – mówił na konferencji prasowej gabinetu cieni PO Sławomir Neumann.

Neumann: Opowieści Jarosława Kaczyńskiego pokazują absurd myślenia o gospodarce

Te opowieści Jarosława Kaczyńskiego pokazują tylko absurd myślenia o gospodarce człowieka, który decyduje o tym, co dzieje się w PiS. Morawiecki opowiada czasami mądre rzeczy. Wystarczy, aby PiS i Morawiecki będą przestrzegać prawa, to klimat dla przedsiębiorczości będzie znacznie lepszy. To jest nasz apel, by od tego zacząć. Dziś to Kaczyński uczy gospodarki Mateusza Morawieckiego, który dba tylko o rozwój swojej kariery na dworze Kaczyńskiego, a nie dba o rozwój polskiej gospodarki.

Neumann potwierdził też, że w przyszłym tygodniu odbędzie się pierwsze posiedzenie całego gabinetu cieni.

300polityka.pl

 

cxuakzmxuaa1he_

 

cxtb_4xxcaqk0m0

„Zakompleksieni ludzie o przegranych życiorysach”. Ustępujący prezes TK ostro o władzy w pożegnalnym wywiadzie

Andrzej Rzepliński po 9 latach kończy pracę w TK.
Andrzej Rzepliński po 9 latach kończy pracę w TK. Fot. Slawomir Kaminski/Agencja Gazeta

Prof. Andrzej Rzepliński wkrótce skończy dziewięcioletnią kadencję sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Czego spodziewa się po swoim odejściu? – Pewne procesy są już nie do zatrzymania – mówi o Polsce w rozmowie z „Newsweekiem”.

Po dziewięciu latach prof. Andrzej Rzepliński żegna się z Trybunałem Konstytucyjnym. I mówi, że pewne zmiany są w Polsce już nie do zatrzymania, a ich autorzy są tego świadomi. Tłumaczy jak wygląda to z perspektywy międzynarodowej. Twierdzi, że za granicą jest pytany o szczegóły tego, co dzieje się w Polsce z Trybunałem Konstytucyjnym.

– W maju tego roku na międzynarodowej konferencji sędziów w Waszyngtonie wietnamscy sędziowie powiedzieli mi: „Byliście dla nas latarnią morską”. Tylko ten, kto wie, jak długą i poszarpaną linię brzegową ma Wietnam, rozumie, co znaczy być dla Wietnamczyka latarnią morską – tłumaczy.

Amerykanie są wkurzeni
Na dużej konferencji prawników-konserwatystów The Federalist Society szef TK słyszał słowa poparcia dla polskiego sadu konstytucyjnego, ale według prof. Rzeplińskiego straciliśmy już w oczach sojuszników z USA. – Amerykanie są wkurzeni, bo dawali Polskę za przykład transformacji do demokracji i rządów prawa, podkreślając, że jeśli się ciężko pracuje, to musi się udać. I rusza się wtedy do przodu – mówi.

Zapytany o to, czy w Polsce jest już dyktatura, Andrzej Rzepliński odpowiada, że panuje „demokracja Kiepskich”. Na czym to polega? Zdaniem profesora, rzeczywistość przelała nam się z ekranu do realu. Główni aktorzy tego kiepskiego przedstawienia robią to, co chcą, według zasady: jak to nie można, skoro można?

PROF. ANDRZEJ RZEPLIŃSKI

prezes Trybunału Konstytucyjnego dla „Newsweeka”

Jacyś zakompleksieni ludzie o przegranych życiorysach dostali narzędzie do ręki, którym się posługują jak cepem. W wyzywaniu, obrażaniu i wzywaniu do przemocy są bezkarni.

Rzepliński terroryzował sędziów?
Prof. Andrzej Rzepliński odniósł się także do oskarżeń sprzed dwóch lat, zgodnie z którymi miał terroryzować sędziów sądów okręgowych oraz apelacyjnych i zmuszać do orzekania, że nie było fałszerstw w wyborach samorządowych. Jego zdaniem, takich fałszerstw nie było.

– Były przypadki niechlujstwa w komisjach wyborczych, ale zawsze rozstrzygały to sądy i błędy komisji wyborczych nie przekładały się na wynik wyborów. Nazwanie prezesa Trybunału Konstytucyjnego, ale i każdego innego sędziego, terrorystą jest znieważeniem i poniżeniem organu konstytucyjnego, co jest zabronione w kodeksie karnym – przypomina.

W tej sprawie złożono zawiadomienie do prokuratury, ale nie wszczęto postępowania. Prof. Rzepliński wyjaśnia, że prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa, a jemu tłumaczono, że sędziowie muszą mieć teraz grubą skórę.

Prokuratura nadzoruje sędziów
Ustępujący prezes TK mówi także, że obecnie prokuratura toczy postępowania przeciwko sędziom, nie informując o tym. Uważa, że sytuacja, w której hierarchia zostaje zachwiana, a prokuratorzy nadzorują praworządność w sądach, to „dziarskie kroczenie w kierunku Polski Ludowej”. Innym przykładem takiego działania jest utworzenie w Prokuraturze Krajowej departamentu do spraw poważnej przestępczości sędziów i prokuratorów.

– W państwie, w którym sądy załatwiają rocznie 15 milionów spraw, muszą trafić się, obok przytłaczającej większości sprawiedliwych, także wyroki niemądre, niesprawiedliwe i kuriozalne. Z nich żyją media. Realne błędy ujawniają pokrzywdzeni. Ale kto zrobi program o pani sędzi, której żaden wyrok nie został od lat uchylony przez sąd odwoławczy, o szacunku, jakim otaczają ją mieszkańcy za liderowanie społeczności? – pyta Rzepliński.

Cały wywiad przeczytacie w „Newsweeku”.

naTemat.pl

 

KS. TOMÁŠ HALIK

Ze wszystkich złych ludzi najgorsi są ci pobożni

20 listopada 2016

Donald Trump

Donald Trump (MIKE SEGAR / REUTERS / REUTERS)

Demagodzy i populiści rozdmuchują to, co w duszy ludzkiej najniższe. Brexit i wybór Trumpa to porażka rozumu – mówił w sobotę, odbierając przyznawaną przez KIK nagrodę „Pontifici”, wybitny czeski filozof

My, czescy katolicy, zawsze – na tyle, na ile to było możliwe – śledziliśmy działania Klubu Inteligencji Katolickiej z uznaniem, podziwem i ze świadomością naszej wzajemnej bliskości. To, o co się staraliśmy w innych warunkach w ruchu dysydenckim, mierząc się z reżimem komunistycznym w Czechosłowacji – w „Kościele podziemnym”, na „latającym uniwersytecie”, na wykładach i seminariach odbywających się w prywatnych mieszkaniach czy wydając nielegalne książki i czasopisma – w tym wszystkim mieliśmy wspólny z wami cel.

Staraliśmy się przezwyciężyć izolację narodowej kultury narzuconą przez żelazną kurtynę i pokusę prowincjonalizmu, otworzyć drzwi zamknięte przez cenzurę, wzmocnić świadomość naszej przynależności do Europy i do Zachodu. Twórczo przyjmować inspiracje płynące ze świata, tworzyć przestrzeń dla prześladowanych i inspirować zarówno niezależne myślenie, jak i swobodną twórczość ludzi kultury w społeczeństwie zniewolonym.

KIK w Polsce, a religijne i pracujące w dziedzinie kultury środowiska dysydenckie w Czechach przygotowywały moralną i duchową biosferę niezależności, demokracji, politycznej i kulturowej wolności. Ludzie uformowani w tym środowisku w większości nie byli zaskoczeni tym, że wolność i demokracja okazała się nie zdobyczą, którą wpada nam w ręce raz na zawsze, ale trudnym zadaniem, drogą, która ma swoje wyboje i zagrożenia i na której będziemy się spotykali z przeszkodami. I z pokusami, aby wolność ograniczyć czy zdusić.

**

Przedwczoraj w Pradze, biorąc udział w masowych demonstracjach, wspominaliśmy rocznicę aksamitnej rewolucji 1989 r. Demonstrowaliśmy przeciwko ludziom, którzy by chcieli ster polityki zagranicznej skierować wstecz, oddalić nas od Unii Europejskiej, od wspólnoty atlantyckiej i pchnąć w kierunku niedemokratycznych reżimów wschodnich, Rosji i Chin. Wypowiedzieliśmy swoje stanowcze „nie” skierowane do tych, którzy sztucznie wzniecają strach przed uchodźcami, prowadzący aż do histerii i paniki, oraz braku rozróżnienia między islamem a dżihadystami. A także pomiędzy patriotyzmem, który niesie ze sobą odpowiedzialność za wartości kultury, a trucicielską ideologią nacjonalizmu i szowinizmu, narodowego egoizmu i nienawiści w stosunku do innych narodów, kultur i religii.

Demagodzy i populiści – nie tylko w tzw. krajach postkomunistycznych – rosną niebezpiecznie w siłę poprzez rozdmuchiwanie tego, co jest najniższe i najciemniejsze w duszy ludzkiej. Brexit i wybór nowego prezydenta w Ameryce to porażka rozumu, a zwycięstwo emocji, i to bardzo złożonych. Walka z populizmem to nie tylko walka polityczna – to zadanie duchowe i moralne.

Świat zsekularyzowany nie docenił siły religii. Dziś widzimy, że „religia” jest ogromnym źródłem energii, które może zostać wykorzystane w sprawach dobrych i złych. Główne podziały nie przebiegają między religiami, systemami religijnymi, ale wewnątrz nich. Dotyczy to i naszego Kościoła katolickiego. Często możemy zauważyć, że dwaj ludzie, którzy siedzą obok siebie w kościelnej ławce i odmawiają to samo Credo, poprzez swój sposób myślenia i życiowe wybory wyznają zupełnie inną religię, inaczej rozumieją wiarę, inaczej ją przeżywają i inaczej nią żyją, „mają innego ducha”.

**

Nierzadko w ostatnim czasie wracam do zdania średniowiecznego mistyka Mistrza Eckharta: „Wewnętrzny człowiek ma wewnętrznego Boga, zewnętrzny człowiek ma zewnętrznego Boga”. Ludzie, którzy żyją powierzchownie, tak „jak się żyje w świecie”, którzy łatwo dają się zmanipulować mediom, „opinii publicznej” i populistycznym politykom, często skłaniają się ku zdrętwiałej „zewnętrznej religii”, odnoszą się tylko do „dziedzictwa ojców”, do folkloru, a pozbawieni są osobistej, żywej wiary. Taką powierzchowną religię łatwo można wykorzystać i bywa, że staje się ona wtedy częścią i podporą nacjonalizmu czy innej politycznej ideologii.

Drugą grupę tworzą ludzie, którzy przeszli prawdziwe nawrócenie: przeżyli egzystencjalną zmianę, przeszli od zewnętrznego, konsumpcyjnego nastawienia do życia innego i odeszli od zafiksowania na własnym ego. Oni, poprzez samo „zwrócenie się ku głębi” i zdolności rozeznania między krzykiem wszelkiego rodzaju reklam a głosem sumienia, żyją już w Bogu, chociaż może nie zawsze wyznają jego imię. Jestem przekonany, że wielkim zadaniem Kościoła jest dziś rola terapeutyczna – pomagać ludziom w uzdrowieniu. Oczyścić i rozjaśnić te ciemne cienie strachu i frustracji, z których czerpią populiści. Ludzie, którzy noszą w sobie strach, stają się złymi ludźmi. A z wszystkich złych ludzi – jak napisał C.S Lewis – najgorsi są pobożni źli ludzie.

Kościół ma stawać się szpitalem polowym na arenie dzisiejszego świata – powiedział papież Franciszek, wielki prorok i prawdziwy pontifex [budowniczy mostów; kapłan] naszych czasów. Ważnym oddziałem tegoż szpitala jest ten, na którym leczy się z poczucia strachu i frustracji – to z nich rodzi się agresja i nienawiść, które są z kolei podporą demagogów.

Ważnym przesłaniem takich instytucji jak Klub Inteligencji Katolickiej lub Czeska Akademia Chrześcijańska, którą kieruję już ponad ćwierć wieku, jest budowanie mostów porozumienia i zaufania ponad rowami wykopanymi przez tych, którzy szerzą strach, przesądy, kłamstwa i nienawiść.

Mój przyjaciel Václav Havel napisał na sztandarze aksamitnej rewolucji pełne nadziei hasło: „Prawda i miłość zwyciężą nad kłamstwem i nienawiścią”. My, chrześcijanie, wierzymy, że ta nadzieja w pełni urzeczywistni się w eschatologicznym dopełnieniu historii. Ale także i w naszej pielgrzymce poprzez historię jest dla nas owa nadzieja wielkim wsparciem w naszym postępowaniu i naszym życiu. Podtrzymywanie tej nadziei, która cynicznej „mądrości tego świata” wydaje się oczywiście naiwna i głupia, jest wielkim zadaniem dla wszystkich „budowniczych mostów”.

przeł. Tomasz Dostatni OP

*ks. Tomáš Halik – ur. w 1948 r., czeski filozof, psycholog i teolog, jeden z najwybitniejszych współczesnych myślicieli katolickich.

Przemówienie, które publikujemy, wygłosił w sobotę 19 listopada, odbierając przyznawaną przez warszawski Klub Inteligencji Katolickiej nagrodę Pontifici (Budowniczemu Mostów). Ks. Halik otrzymał ją w 60. rocznicę powstania KIK-u. Tytuł – „Wyborcza”.

Zobacz też: Miłosierny Bóg i miłosierni ludzie?

 

ks-tomas-halik

wyborcza.pl

Oko: „Zatrzymaliśmy gender, jesteśmy najbardziej wierzącym narodem Europy”. Mazguła: „Bóg jest tu tylko dla pozoru”

Oko: "Zatrzymaliśmy gender, jesteśmy najbardziej wierzącym narodem Europy". Mazguła: "Bóg jest tu tylko dla pozoru"
Oko: „Zatrzymaliśmy gender, jesteśmy najbardziej wierzącym narodem Europy”. Mazguła: „Bóg jest tu tylko dla pozoru” Fot. Facebook.com/ Adam Mazguła, Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta

Ksiądz Dariusz Oko dał wykład dotyczący wojen. Pułkownik Adam Mazguła napisał o Akcie Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana. Duchowny wypowiada się o wojskowości, wojskowy o religii, a wszystko to w kontekście wczorajszych uroczystości w Krakowie z udziałem najwyższych władz.

Nie ustaje lawina komentarzy w sprawie Aktu Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana, którego dokonano uroczyście w sanktuarium w Łagiewnikach. Jak pisaliśmy wczoraj, na ceremonię tę przybył choćby prezydent Andrzej Duda, czy ministrowie Zbigniew Ziobro i Jan Szyszko. Uroczystości te transmitowała TVP Info, a wieczorem zaprosiła gości, by skomentowali to wydarzenie. Oczywiście, nie było wśród nich nikogo, kto spróbowałby te uroczystości skrytykować.

W programie „Minęła 20” gościli redaktor naczelny Katolickiej Agencji Informacyjnej oraz ks. Dariusz Oko. Ten drugi mówiąc o doniosłości wydarzenia w Krakowie wspominał m.in. o Bitwie pod Wiedniem oraz o Bitwie Warszawskiej.

KS. DARIUSZ OKO

Polacy wygrali 10 proc. najważniejszych bitew świata. Zatrzymali muzułmanów, zatrzymali bolszewików, można powiedzieć, że rok temu zatrzymaliśmy gender, bo jesteśmy najbardziej wierzącym narodem Europy. I dlatego też u nas ideologie były zawsze słabe. Nasi tak mądrzy sąsiedzi dali się ogłupić zbrodniczym ideologiom, a u nas i komunizm, i nazizm trzeba było wprowadzać bagnetami, w katowniach UB, Gestapo. Dlaczego? Bo u nas jest największa wiara, a gdzie największa wiara, to największy rozum.

tvp-info
TVP Info

„Jesteśmy najbardziej wierzącym narodem Europy, dlatego u nas ideologie były zawsze słabe” ks. D. i Marcin w

Tuż po tym, jak ksiądz Oko zabrał głos tłumacząc kwestie wojskowości, na swoim profilu na Facebooku wpis na temat religii zamieścił pułkownik Adam Mazguła. Choć nie tyle o religię mu chodziło, co o mieszanie jej z polityką. Jak napisał, jego zdaniem ustanowienie Jezusa Chrystusa Królem Polski „to niebywałe pogwałcenie praw obywatelskich”.

Pułkownik Mazguła w ostatnich miesiącach nieraz dał się we znaki rządzącym. Przed miesiącem kwestionował patriotyzm ministra Macierewicza. Ksiądz Dariusz Oko to z kolei „specjalista” od gender i mniejszości seksualnych. Zasłynął opiniami, że prawie wszyscy geje to pedofile.

adam-mazgula

 

jeden

naTemat.pl

NATALIA OSIŃSKA, 20.11.2016 – FANFIK [FRAGMENT KSIĄŻKI]

krytyka-polityczna

Tosia ma dość bycia grzeczną dziewczynką. Wciągająca powieść nie tylko dla nastolatków. Publikujemy pierwszy rozdział książki.

Tosia wymiotowała w szkolnej toalecie. W tym samym czasie sopran przejętej dyrektor Jastrzębskiej rozbrzmiewał w auli i wzmocniony przez głośniki roznosił się echem także po korytarzach i łazienkach:

– Niech w tym roku szkolnym zdobywanie wiedzy będzie dla was ekscytującą przygodą, odkrywaniem nowych lądów, poznawaniem waszego przeznaczenia. Kochani, nie zapominajcie nigdy, że liceum to nie tylko sprawdziany i testy, to także miejsce, w którym uczycie się rozumieć świat i samych siebie, w którym zawieracie najcenniejsze przyjaźnie…

Tosia usiłowała jednocześnie zapanować nad skurczami żołądka i nad fałdami białej sukienki. Projektant ciasnej kabiny nie przewidział, że będzie się w niej musiała zmieścić kreacja z pełnego koła wzmocniona sztywną halką. Tosia przeklinała ciocię Idalię i jej wyrafinowany gust, nade wszystko jednak własną głupotę. Poczwórna dawka proszków i to bez śniadania, coś ty sobie właściwie myślała, kretynko?

– …w gablocie naprzeciw wejścia oraz na stronie internetowej szkoły…

Niech to się już skończy – błysnęło w głowie Tosi, nim znów zgięła się w pokłonie przed muszlą. Nie była pewna, czy życzy rychłego zgonu jedynie sobie, czy również Jastrzębskiej. Dyrektorka miała zwyczaj akcentować każde zdanie w szczególnie obiecujący sposób, tak jakby zmierzała już do ostatecznej konkluzji. Jej głos wznosił się coraz wyżej w piętrowych antykadencjach, publiczność zamierała w oczekiwaniu na finał, a ona zdążała dalej, z coraz większym przejęciem, i mogła tak wzlatywać przez długie kwadranse.

Tosia oparła czoło o cienkie drzwi kabiny. Mdłości powoli odpuszczały, mimo to za nic w świecie nie wyszłaby teraz na zewnątrz. W głowie miała watę, z trudem kojarzyła fakty. Podłoga z beżowych płyt uginała jej się pod stopami. Trzeba czekać. W końcu ktoś zabierze Jastrzębskiej mikrofon. Tłum licealistów wyleje się z auli, przepłynie przez szkołę i wycieknie na ulice, do kawiarni i pubów, celebrować rozpoczęcie kolejnego semestru niewoli. Może wtedy Tosia odważy się wreszcie przemknąć do domu.

– …o składkach na ubezpieczenie poinformują was także nauczyciele na lekcjach wychowawczych…

Tosia zezowała na haczyk przykręcony do drzwi kabiny. Jej wzrok na przemian tracił i odzyskiwał ostrość. Kolejny interesujący skutek uboczny połykania proszków zamiast śniadania. A chciała tylko przeżyć w spokoju ten koszmarny pierwszy dzień szkoły! Wiedziała, że będzie koszmarny, przeczuwała to już od kilku dni.

Wakacje spędziła komfortowo w zaciszu własnego pokoju. Czytała książki, pisała fanfiki, przeglądała fanarty, obejrzała na YouTubie bootlegi z zaległej listy, słowem robiła to wszystko, do czego ma prawo każdy uczeń, który zdołał przeżyć pierwszą klasę liceum. Ale pod koniec sierpnia zaczął ją męczyć niepokój. Za plecami cioci Idalii podwoiła sobie dzienną dawkę kapsułek, ale to nie pomogło. Tego poranka łyknęła trzy, a po namyśle jeszcze czwartą.

Nie oczekiwała wiele, chciała tylko zagłuszyć to wewnętrze rozstrojenie, które odczuwała za każdym razem, gdy musiała wychynąć z własnego świata i zmierzyć się z rzeczywistością.

No i miała za swoje. Już na początku szkolnej akademii dopadła ją rzeczywistość w wersji Pro, z efektami specjalnymi i bonusem w postaci kompletnego zaćmienia umysłu. Ledwo zdołała dobiec do łazienki.

Jastrzębskiej chyba skończyło się powietrze w płucach, bo ucichła na sekundę. Natychmiast rozbrzmiał huragan braw, który trwał i trwał. Najwyraźniej zdesperowani uczniowie postanowili zrobić wszystko, by nie dopuścić jej już więcej do głosu. Zabrzmiały słabo takty szkolnego hymnu, a chwilę później drzwi łazienki otworzyły się z trzaskiem. Na płytkach zastukały czyjeś obcasy. Tosia usłyszała podwójny zgrzyt otwieranych kosmetyczek.

– …jeszcze lepsze ciacho niż przed wakacjami.

– A Witolda widziałaś? Jak urósł!

– …że pęknę ze śmiechu, Roksana wyglądała jak panda z tym makijażem. Jak ktoś ma takie żabie oczy, to mu już nic nie pomoże.

Beztroski dziewczęcy śmiech odbił się echem po wykafelkowanej po sufit łazience. Potem ucichł – dziewczyny poprawiały usta.

Tosia czekała. Znów ktoś wszedł, szarpnął za klamkę jej kabiny. Chciała krzyknąć „Zajęte!”, ale gardło miała zdrętwiałe i nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Czekała cierpliwie. Wreszcie dziewczyny wybiegły, stukając obcasami.

Zza uchylonego okna wciąż dobiegały odgłosy wrzawy z boiska. Tosia nie ruszała się z miejsca. Minął kwadrans i radosny szczebiot młodzieży nieco przygasł. Po raz ostatni usłyszała trzaśnięcie furtki. Odczekała dla pewności jeszcze dziesięć minut, zdjęła torebkę z haczyka i powoli uchyliła drzwi.

***

Nad umywalkami przez całą szerokość ściany ciągnęło się duże lustro. Tosia umyła rozdygotane ręce i przepłukała usta, unikając wzrokiem swojego odbicia. Był to nawyk, nad którym się już nawet nie zastanawiała. Nie lubiła patrzeć na siebie i już. Ale kiedy otrzepywała ręce z wody, jej wzrok podążył odruchowo za rozbryzgującymi się na lustrze kroplami i choć nie chciała, spojrzała sobie prosto w twarz.

Szybko odwróciła głowę, ale to, co zdążyła zobaczyć, pozostało jej przed oczami jak blady slajd.

Całkiem ładna dziewczyna, choć należałoby chyba powiedzieć: bardzo dobrze zrobiona dziewczyna, profesjonalnie umalowana i wykonturowana w sposób, który zmyślnie maskował jej nieco zbyt wydatny podbródek i podkreślał po kociemu kości policzkowe. Duże niebieskie oczy pod wyregulowanymi rzęsami. Wokół fale jasnych włosów, przedzielone pośrodku i spływające na policzki. I nie zapominajmy o tej wykwintnej białej kreacji, przylegającej u góry, sutej u dołu, nie pomińmy wypielęgnowanych paznokci, pończoch i lśniących pantofelków.

Tosia właśnie próbowała zapomnieć. Wygrzebała z torebki gumę miętową i przeżuwając ją z wysiłkiem, niepewnym krokiem podążyła do wyjścia. Potknęła się na progu, ale jakimś cudem udało jej się odzyskać równowagę. Śmieszne rzeczy działy się w jej głowie. Bardzo chciało jej się spać, ale jednocześnie czuła przymus wpakowania się w jakąś awanturę. Tylko w ten sposób mogłaby zapomnieć, że wygląda dziś jeszcze bardziej niż zwykle jak przerośnięta wersja Alicji w Krainie Czarów. Na ogół, kiedy ta świadomość zaczynała jej szczególnie doskwierać, oznaczało to, że już czas na kolejną kapsułkę. Ponieważ jednak organizm dopiero co dał jej do zrozumienia, że ma już dosyć kapsułek, dziękuję bardzo, Tosia musiała sobie jakoś poradzić sama.

Dotarła do schodów i zawahała się chwilę, po czym rozpoczęła długą wędrówkę w dół na półpiętro. Stopień za stopniem, stopień za stopniem, jakby dopiero uczyła się po nich schodzić. Zaczynała już nabierać wprawy, gdy z opóźnieniem dotarło do niej, że słyszy szybkie kroki, i w następnej chwili ktoś na nią wpadł.

Straciła równowagę, w ostatniej chwili jednak udało się jej złapać poręczy i nie upaść.

– O, przepraszam – usłyszała poprzez szum w uszach.

Młody człowiek, który z rozmachem wziął zakręt na półpiętrze i nie zauważył, że ktoś nadchodzi z góry, przystanął o kilka stopni niżej.

– Dostanę się tędy do sekretariatu?

Tosia musiała się chwilę zastanowić, a myślenie nie było w tej chwili jej mocną stroną. Zmysły płatały jej figle, pracując wybiórczo i dostarczając tylko przypadkowych detali. Chłopak miał piwne oczy w gęstej oprawie, co ją niejasno oburzyło, bo nie znosiła procesu tuszowania własnych jasnych rzęs. Bezwiednie poprawił węzeł zmiętego krawata i zauważyła lśniące paznokcie o podłużnym kształcie – kolejny dowód na bezmyślną dystrybucję dóbr natury. Pytał o sekretariat. Chętnie by mu odpowiedziała, gdyby tylko była w stanie skojarzyć, w którym skrzydle szkoły się znajdują.

– Chyba tak – odezwała się wreszcie, bo cisza przedłużała się ponad miarę, a chłopak zaczynał jej się przyglądać z tym charakterystycznym zainteresowaniem, które zazwyczaj poprzedza pytanie w rodzaju „Czy wszystko z tobą w porządku?” – Chyba w górę i na prawo. – Nie była do końca pewna, czy to, co w tej chwili było w jej głowie prawą stroną, jest nią również dla reszty świata.

– Dziękuję – powiedział chłopak i dodał z wahaniem: – Czy ty się dobrze czujesz?

W swoim szesnastoletnim życiu Tosia słyszała to pytanie już tyle razy, że mogła na nie odpowiadać automatycznie. Oczywiście, że się dobrze czuje. Doskonale. I wyniosłe spojrzenie: kimże w ogóle jesteś, by pytać? Broda w górę, dąs księżniczki.

Dziś jednak coś nie wyszło, bo kiedy wstępnie zarzucała lokiem, zakręciło jej się w głowie i musiała jeszcze mocniej zacisnąć ręce na poręczy. Odchrząknęła.

– Zaspałam i nie zjadłam śniadania. – To była tylko częściowo prawda, ale Tosia nie przeżywała z tego powodu moralnych dylematów. Prawda jako taka była dla niej mało interesującym konceptem ludzi z niedostatkiem wyobraźni. – Zjem coś w bufecie na dole. – Miała nadzieję, że teraz chłopak się od niej odczepi, ale natręt tylko się ożywił i postąpił krok wyżej.

– Macie tu bufet? Pokażesz mi drogę?

– A sekretariat?…

– To nic pilnego. A nic nie jadłem od rana. Chodźmy.

Wyciągnął rękę w jej stronę. Tosia zawahała się. Rola niewiasty sprowadzanej jak bezwolne cielę zupełnie jej nie odpowiadała, z drugiej jednak strony obawiała się trochę, że jeśli się nie zgodzi, spędzi na tych schodach resztę przedpołudnia. Zacisnęła usta i podała nieznajomemu rękę, starając się na niego nie patrzeć.

Na szczęście chłopakowi nie udzieliło się jej skrępowanie. Sprowadzał ją na parter stopień po stopniu, a jednocześnie nie przestawał mówić – o tym, że to jego pierwszy dzień w tej szkole, że nikogo jeszcze nie zna, ale chętnie pozna, że jest głodny jak wilk i że w jego poprzednim liceum dyrektor nie wygłaszał aż tak długich przemówień. Ani słowa o pożałowania godnym stanie Tosi, ani słowa o jej drżących rękach i chwiejnym kroku. Nie starał się też jej na siłę zaimponować, żadnych przechwałek, żadnych głupawych komplementów. Traktował ją tak swobodnie, jakby była jego kolegą. Nie była do tego przyzwyczajona, ale zaczynała z wolna dochodzić do wniosku, że jej się to podoba.

Gdy znaleźli się na dole, Tosia trochę już odzyskała orientację w terenie i mogła wskazać drogę do szkolnego baru. Student, który go obsługiwał, przecierał właśnie stoły mokrym ręcznikiem i na widok wchodzących wrzasnął przez ramię, że już zamyka.

– Ale możemy coś kupić? – upewnił się towarzysz Tosi.

– Byle szybko!

I nim zdążyła się zorientować, nowy znajomy kupił jej wielką, ociekającą majonezem kanapkę owiniętą w kawałek folii i herbatę w papierowym kubku.

– Możemy zjeść na boisku – powiedział, wciskając jej bułkę do ręki. Własną kanapkę trzymał pod łokciem, a w obu dłoniach kubki. – Widziałem ławki przez okno. Tędy da się wyjść?

Otworzył ramieniem drzwi na boisko. Ciepły podmuch wrześniowego wiatru uderzył Tosię w twarz, oślepiło ją słońce. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo zatęchłe było powietrze szkolnego korytarza. Poza nimi na boisku nie było już nikogo. Usiedli na odrapanej ławce pod kasztanem i chłopak uznał za stosowne się przedstawić.

– Jestem Leon – oznajmił, gdy tylko przełknął pierwszy kęs bułki. Ponieważ nie doczekał się żadnej reakcji, zapytał wprost: – A ty?

– Tosia – odparła z ociąganiem i poruszyła ramionami, jakby strząsała z siebie coś nieprzyjemnego. Nie znosiła się przedstawiać, chyba jeszcze bardziej niż patrzeć w lustro. Ot, jedna z jej rozlicznych małych fobii. Lubiła pozostawać w cieniu, a teraz jakby nagle stanęła na scenie w blasku reflektora – skulona, wybrakowana, niespełniająca oczekiwań.

Leon był jednak zbyt zajęty pożeraniem kanapki, by zwrócić uwagę na jej zakłopotanie. Powiedział tylko „aha” i upił herbaty z kubka.

– Do której klasy chodzisz? – spytał po chwili.

– Do drugiej.

– Ja też. Ale powtarzam klasę. Mam nadzieję, że się tu nie zanudzę przez to. Jak jest w tej szkole? Ludzie są w porządku?

– Chyba tak – powiedziała Tosia. Osobiście wszyscy wydawali jej się nie do zniesienia, ale nie było powodu, by Leon miał się czuć uprzedzony tylko dlatego, że ona ma coś nie tak z głową.

– Coś ciekawego można robić po lekcjach? Jakieś kółka? Kluby? Teatr?

– Jest koło matematyczne – odparła po chwili namysłu, skubiąc folię na kanapce. – Tak, na pewno. Teatru nie ma. I… ja nie wiem. Po lekcjach idę do domu. Po co zostawać i spotykać się z ludźmi, których i tak musisz oglądać przez pół dnia?

Zorientowała się, że wyrzuciła z siebie więcej, niż zamierzała powiedzieć, i speszona spuściła głowę. No i już, stało się. Przybędzie kolejna osoba w licznej grupie ludzi, którzy uważają ją za stukniętą. Jedna mniej, jedna więcej, co za różnica. Zdenerwowana upiła łyk herbaty ze swojego kubka i skrzywiła się.

– Też nie przepadam za ludźmi – odezwał się Leon. Wyłowił ze swojego kubka torebkę po herbacie i rzucił ją w stronę pobliskiego śmietnika. Trafił. – Wciąż czegoś chcą, czepiają się głupot. Dlatego się z nimi spotykam… Żeby lepiej poznać wroga. Czemu nie jesz?

Tosia otworzyła usta i je zamknęła. Zdecydowanie nie była dziś w wystarczającej formie, by nadążać za cudzym tokiem myślenia. Chciała wyjaśnić Leonowi, że majonez jest bardzo niezdrowy, podobnie jak białe pieczywo i czarna herbata z torebki, ale nim zebrała się w sobie, chłopak znów zmienił temat.

– Mieszkasz gdzieś niedaleko? – zapytał. – Znasz okolicę? Muszę zrobić zakupy. Łyżeczki, jakieś talerze, garnek, kubeł na śmieci. Są tu gdzieś sklepy z takimi rzeczami?

– Jest sklep z gospodarstwem domowym. Za rogiem.

Tosia próbowała się skupić i podać bardziej precyzyjne wskazówki, ale ciężko jej było dziś zmusić mózg do myślenia.

– Może cię tam po prostu zaprowadzę?…

– O, świetnie – ucieszył się Leon. – Ale nie ma pośpiechu. Poczekam, aż skończysz.

Tosia zamrugała kilka razy i nie wiedząc, co powiedzieć, odpakowała w końcu kanapkę z folii. Starała się nie myśleć za dużo o prawdach życiowych wdrukowanych jej do głowy przez ciocię Idalię: że majonez w kupnych kanapkach zawsze jest nieświeży; że lepiej się nawet nie domyślać, z czego zrobiono ten plasterek szynki; że nikt na pewno nie umył tej sałaty zbyt dokładnie. Zamiast tego skupiła się na Leonie, który znów gadał jak najęty:

– Przyjechałem trzy dni temu i jedną noc spałem na dworcu, a drugą w noclegowni, bo wcale nie tak łatwo wynająć mieszkanie we wrześniu. Ale cudem mi się udało, mam już coś. Straszna nora, ale blisko do szkoły. Nie będę musiał płacić za dojazdy. Tylko że nic tam nie ma, nawet krzesła.

Leon nawijał i nawijał, aż Tosia zjadła całą kanapkę. Wszystko wskazywało na to, że jej organizm zdecydował się wchłonąć te tłuste kalorie bez żadnych protestów. Nie miała już zawrotów głowy i zaburzeń widzenia. Ręce przestały drżeć. Nawet siły jakby jej przybyło. Naśladując Leona cisnęła mokrą torebką od herbaty w stronę kosza na śmieci i prawie trafiła.

– Brawo – mruknął Leon, otrzepując garnitur. – Ohydna była, no nie? Może kiedyś zaproszę cię na prawdziwą herbatę. Jak już się dorobię dzbanka.

***

Tosia miała na swoim koncie kilka męczących randek i jedną bardzo nieudaną studniówkę, ale jeszcze nigdy żaden chłopak nie poprosił jej o to, by pomogła mu wybrać szczotkę do WC. Żadnemu z jej kolegów taka propozycja zapewne nie przeszłaby nawet przez usta. Leon bez zbędnych ceregieli zostawił ją w kąciku z akcesoriami do łazienek i uzbrojony w listę zakupów poszedł buszować między półkami zastawionymi po sufit szkłem i fajansem.

W sklepie było ciasno. Pośrodku stała wyspa regałów, a wokół niej pozostawiono tylko wąskie przejście. Tosia w swej szerokiej sukience bała się poruszyć, by niczego nie strącić. Gapiła się więc na mydelniczki i dozowniki, a gdy się jej znudziło, zaczęła ścigać wzrokiem Leona i przypatrywać się, jak ogląda dokładnie każdy przedmiot, dopytuje się o cenę, wkłada do koszyka, po namyśle wyjmuje, odstawia z powrotem na półkę i szuka czegoś tańszego. Poczuła niejasny żal, gdy zobaczyła, że rezygnuje z zakupu dzbanka.

Nie uważała swej rodziny za szczególnie zamożną, ale nigdy jeszcze nie spotkała człowieka, który byłby naprawdę biedny. Nawet sąsiad z parteru, Pokrzywniak, choć dorabiał do emerytury zwożeniem butelek i złomu do punktu skupu, przypuszczalnie miał w domu meble i zastawę stołową. W szkole nie wypadało być biednym, biedni byli społecznie martwi. Dotąd Tosia żyła w przekonaniu, że prawdziwie biedni ludzie zdarzają się tylko w literaturze i sztuce, ewentualnie gdzieś daleko, na drugim końcu globu, a oto miała przed sobą żywe wcielenie baśniowej sierotki. Prawie jakby mała Cosette, dyżurna biedula jej wyobrażeń, zstąpiła na ziemię z krainy fabuł.

Leon był co prawda wyrośnięty, wręcz barczysty, i sprawiał wrażenie zaradnego nastolatka, niemniej w Tosi narastało pragnienie ratowania go z opresji.

– Już chyba mam wszystko – pochwalił się Leon, podchodząc bliżej. Zerknęła do koszyka. Jeden talerz, jeden kubek, komplet sztućców, mały rondelek. Poczuła łzy pod powiekami, tak jak wtedy, kiedy po raz pierwszy czytała „Dziewczynkę z zapałkami”. A potem przypomniała sobie, że zafundował jej dziś śniadanie, i zrobiło jej się głupio.

– A dzbanek?

– Nie zmieścił się w budżecie – wyjaśnił Leon. – Zresztą, co mi po dzbanku, skoro nie mam go na czym postawić? Co z tą szczotką?

– Weź najtańszą – w Tosi obudził się duch praktycznej cioci Idalii. – Nie będzie ci potem żal wyrzucić. Stołu też nie masz? Jak będziesz odrabiać lekcje?

Leon wzruszył ramionami i podążył w stronę kasy ze szczotką pod pachą, a Tosia ostrożnie drobiła za nim, zagarniając sukienkę do siebie.

– W bibliotece. Poza tym to tylko chwilowe. Spróbuję trochę dorobić, może korepetycjami.

– Ale przecież powtarzasz klasę?

Leon spojrzał na nią zdziwiony.

– No to co?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wydawało jej się oczywiste, że klasę powtarzają tylko osoby niezbyt lotne. Sama uważała się za tępą z większości przedmiotów, więc nie przeszkadzało jej, że Leon też nie jest orłem, ale dawanie korepetycji z definicji wymagało chyba jakiejś elementarnej wiedzy?

– Leżałem trochę w szpitalu na koniec roku – mruknął Leon, zgarniając drobniaki do chudego portfela. – Nie udało mi się wszystkiego pozaliczać na czas i… nieważne. Nie będziemy o tym mówić.

Wziął do ręki reklamówkę ze swoimi sprawunkami popakowanymi w szary papier i nie oglądając się na Tosię, podążył szybkim krokiem do wyjścia.

Tosia pobiegła za nim, tknięta nagłą myślą.

– Mam całą piwnicę pełną mebli – oznajmiła z przejęciem. – Moja ciocia wszystko chomikuje, ale potem tego nie używa. Możesz je sobie pożyczyć!

– Na pewno mogę?

Tosia z zapałem kiwała głową.

– Nikt ich nie potrzebuje. Kurzą się tylko.

– Lepiej się upewnij – poradził Leon, przystając przed sklepem.

Tosia wyciągnęła telefon z torebki i wybrała numer do taty.

Marcin Graczyk długo nie odbierał. Kiedy się w końcu odezwał, w jego głosie brzmiała panika.

– Co się stało?!

– Nic – zdziwiła się Tosia, nieświadoma faktu, że po raz pierwszy w życiu zadzwoniła do ojca z własnej inicjatywy. – Czy ja mogę nasze meble z piwnicy oddać koledze ze szkoły?

W słuchawce słychać było odgłosy remontu: daleki wizg wkrętarki, jakieś stuki no i oczywiście muzykę z radia. Tata westchnął z ulgą.

– Jasne – powiedział. – Wreszcie zrobi się tam trochę miejsca. Szkoła organizuje jakąś zbiórkę?

– Mhm – mruknęła Tosia, nie chcąc się wikłać w wyjaśnienia. – To cześć. – Przerwała połączenie. – Możesz je sobie zabrać – przekazała radosną nowinę Leonowi, który ucieszył się bardziej, niż byłby to skłonny okazać. Uśmiechnął się z wdzięcznością, bardziej samym spojrzeniem niż ustami, mrużąc oczy w słońcu; ona uśmiechnęła się również. Pogoda była jedną z tych rzeczy, które jakoś pozostawały na peryferiach jej świadomości, ale teraz właśnie dostrzegła, że jest ciepło i słonecznie, że brzozy na pobliskim skwerze szumią, a ich srebrzyste liście mienią się w słońcu jak zaśniedziałe monety.

– Pomogę ci je przenieść – zaofiarowała się z mocą. To się działo naprawdę, nie tylko w jej głowie. Była bohaterem ratującym nieszczęśnika w potrzebie. Potrzebował jej!

– Na własnych plecach?

– Dam radę!

Leon się zaśmiał, a Tosia mu zawtórowała. A ponieważ nie pamiętała, by śmiała się na głos kiedykolwiek przedtem, natychmiast się speszyła i ucichła, jakby śmiech był czymś kompromitującym, jak czkawka.

 

***

Tosia mieszkała na drugim końcu osiedla, więc podjechali jeden przystanek autobusem. Nabiła Leonowi przejazd na własną kartę i zaczęła wyjaśniać zasady działania systemu biletowego, nim jednak dojechali na miejsce, pogubiła się we własnych wyjaśnieniach.

– Wszyscy uważają, że to skomplikowane – oznajmiła porywczo i odwróciła się do okna. Jak ciężko być bohaterem i głupkiem jednocześnie! Własna tępota przyprawiała ją o dreszcz odrazy. Dziwne, że chłopak w ogóle chciał się z nią zadawać. Na pewno zależy mu wyłącznie na meblach. Gdy już je będzie miał, zniknie jej z horyzontu, jak wszyscy interesujący ludzie, których kiedykolwiek poznała.

Wysiedli z autobusu i Tosia, nie odzywając się już ani słowem, poprowadziła swego nowego znajomego w głąb osiedla, między pudełkowate bloki rozsiane na znacznej przestrzeni, poprzedzielanej pasami zieleni i placów zabaw. Nadłożyła trochę drogi, żeby nie mijać salonu urody cioci Idalii – czasami przed wejściem stały pracowniczki i paliły papierosy. Wszystkie znały Tosię i na pewno zainteresowałby je młody człowiek kroczący u jej boku; zaraz wywołałyby ciocię z gabinetu, a ciocia zaczęłaby zadawać pytania. Ciocia miała w zwyczaju kwestionować wszystko, co nie było jej własnym pomysłem, i kto wie, do czego by to mogło doprowadzić.

– Pobiegnę po klucz do piwnicy – uprzedziła Tosia. Zostawiła Leona przed drzwiami na klatkę schodową i pognała na swoje drugie piętro. Wróciła po dłuższej chwili, ściskając pęk kluczy. – Nie wiem, który to – wyjaśniła z zakłopotaniem.

– Nie szkodzi, zaraz sprawdzę – Leon emanował optymizmem. Po kilku przymiarkach udało mu się otworzyć drzwi do podziemi, a gdy zeszli po betonowych schodkach i wąskim korytarzykiem dotarli do sezamu rodziny Graczyków, powtórzył całą operację przy mdłym świetle żarówki zwieszającej mu się za plecami.

Piwnica była wąska i wysoka, zarzucona prawie po sufit wszystkim, co ciocia Idalia wyeksmitowała z apartamentów na górze: torbami pełnymi ubrań i butów, starymi sankami Tosi, jakimiś sprzętami zawiniętymi w strecz i pustymi kartonami po AGD. Zeszło trochę czasu, zanim przekopali się przez to wszystko do samego dna.

– Widzę coś! – stęknął Leon, odkładając na bok pękatą reklamówkę wypełnioną nakrętkami do słoików. – Jest! To fotel!

Fotel, brzydki zawalidroga z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, miał wyleniały zagłówek i obicie, które kolorem zawsze przypominało Tosi wątrobiankę. Leon usiadł w nim i popadł w stan bliski ekstazy.

– Idealny do czytania. Idealny.

Za fotelem odkryli jeszcze politurowany stolik na pochyłych nóżkach i kuchenne krzesło. Pod piwnicznym okienkiem stał też regał, na którym ciocia Idalia trzymała kiedyś słoiki z przetworami.

– Ten regał też mogę wziąć? Przyda się do książek.

– Bierz wszystko – powiedziała Tosia szczodrze. Nie miała skrupułów; tata już tyle razy powtarzał, że trzeba to wszystko wreszcie wynieść na śmietnik. Pewnie by to nawet zrobił, gdyby wiedział, w której szufladzie ciocia trzyma klucze.

Leon potarł czoło zakurzonym nadgarstkiem.

– Tylko nie wiem, jak to stąd zabiorę. Krzesło mógłbym zawieźć autobusem. Regał też. Ale fotel?

Tosia zmarszczyła brwi. Nie przyjmowała do wiadomości, że tak drobna przeszkoda mogłaby ją powstrzymać przed zapewnieniem Leonowi wyprawki na nowe życie. Podjęła się tego i zamierzała doprowadzić swój pomysł do końca. Zazwyczaj w osiąganiu celów przeszkadzał jej łagodny stan obojętności, w który popadała po kapsułkach. Dziś było inaczej. Może dlatego, że większość proszków, które zażyła rano, spłynęła szkolną kanalizacją. Może dzięki tej kalorycznej kanapce od Leona. A może to Leon, taki dzielny, choć całkiem sam, zmotywował ją do działania.

Może i była głupia. Ale teraz miała misję do wykonania i nic nie było jej w stanie zatrzymać.

– Daleko mieszkasz? – spytała.

– Naprzeciwko szkoły.

– Poczekaj chwilę – powiedziała Tosia i stukając pantofelkami, pobiegła w górę po schodach. Zatrzymała się na parterze i zadzwoniła do drzwi sąsiada Pokrzywniaka. Przez dłuższy czas nic się nie działo, więc zadzwoniła ponownie i tym razem nie zdejmowała palca z dzwonka, dopóki nie usłyszała zbliżającego się człapania. Drzwi uchyliły się i wyjrzało za nich zaspane oblicze.

– Dzień dobry, czy mogę pożyczyć pana wózek?

– Wózek? – zachrypiał pan Pokrzywniak, mrugając oczami, jakby nie był pewien, czy dziewczyna w przybrudzonej białej sukience stojąca w progu jego mieszkania jest tworem rzeczywistym, czy gościem z zaświatów. – To moje narzędzie pracy, panienko.

– Oddam za godzinę – obiecała Tosia, przywołując na twarz promienny uśmiech, który ciocia Idalia kazała jej zawsze robić do zdjęć. Pokrzywniak nie dał się jednak oczarować.

– Piątka za pierwszą godzinę. Dwie za każdą następną.

Tosia pospiesznie uiściła opłatę, a potem przywołała z piwnic Leona i zaprowadziła go na tyły bloku, tam gdzie pod oknami krzewiły się nielegalne ogródki mieszkańców parteru. W większości były to zadbane, kolorowe spłachetki ziemi pełne kwiatów i warzyw. Ogródek Pokrzywniaka wyróżniał się spośród nich wybujałym kłębem chaszczy i uschniętych choinek. Spomiędzy nich wystawał pordzewiały wózek mleczarski. Tosia przelazła przez niską furtkę z siatki i chwyciła za dyszel. Leon podbiegł z drugiej strony i pomógł jej wypchnąć wózek z ogródka.

– Mów mi Tewje! – wysapała Tosia, gdy zaparkowali przed blokiem. – Damy radę?

– No pewnie! – Czy istniało cokolwiek, co byłoby w stanie wprawić w zakłopotanie tego człowieka? – Jeśli tylko uda nam się wytaszczyć ten fotel z piwnicy. Trochę waży.

Udało się. Tosia była nieskończenie wdzięczna Leonowi za to, że nie powiedział ani słowa, gdy na sam koniec omdlały jej ręce i upuściła mu fotel na stopę. Wkrótce potem wózek turkotał po chodniku, wyładowany stosem mebli powiązanych ze sobą sznurem do bielizny, którego zwój znaleźli w kącie piwnicy. Ludzie odwracali głowy, by popatrzeć na chłopaka w garniturze, który ciągnął za dyszel, i wiotką dziewczynę w bieli, która pchała wózek od tyłu. Leon nie przejmował się tym zupełnie. Zmartwiły go tylko plamy rdzy i smaru na sukience Tosi.

– Do diabła z tym – wydyszała, ocierając czoło przedramieniem. – Ciocia jakoś je wywabi. Ciocia Idalia umie wyprać wszystko.

W ten sposób do świadomości Leona została wprowadzona postać Tosinego anioła opiekuńczego, a nim dotarli do celu, Tosia w krótkich słowach opowiedziała w zasadzie całe swoje życie: o tacie, który jest szefem ekipy remontowej i spędza poza domem całe dnie; o cioci Idalii, która przychodzi co dzień gotować obiady i wychowywać siostrzenicę, co z jej punktu widzenia sprowadza się do nieustannego zaganiania jej do porządków i innych tego typu nużących czynności. Napomknęła też o mamie, która umarła tak dawno, że Tosia nie miała żadnych wspomnień, tylko zdjęcia w albumie.

– Ile miałaś wtedy lat?

– Sześć.

– Nie byłaś już taka mała.

– Wiem. Ale nie pamiętam niczego, co było przedtem – wyjaśniła Tosia pogodnie, tak jakby relacjonowała dzieje życia jakiejś obcej osoby. – Mam… mam dość krótką pamięć. A może to był szok. Tak mówi Szacki.

– Kto?

– Lekarz, do którego chodzę po kapsułki. – Tosia natężyła mięśnie, bo przetaczali wózek przez skrzyżowanie.

– Kapsułki? – powtórzył Leon podejrzliwie.

– Fluoksetyna. Sproszkowane szczęście.

Dotarli na drugą stronę ulicy i Leon zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Przysiadł na dyszlu i zerknął na Tosię spod ściągniętych brwi.

– A nie możesz być szczęśliwa bez tych kapsułek?

– Bez kapsułek – powtórzyła z namysłem Tosia, odgarniając włosy ze spoconego karku. Ręce miała tłuste od kurzu i smaru, ale nie zwróciła na to uwagi. Próbowała się skupić i przypomnieć sobie, jak to jest, funkcjonować bez kapsułek.

– Bez kapsułek wciąż mam ochotę pozabijać wszystkich, a na końcu siebie – wyjaśniła w końcu z promiennym uśmiechem.

***

Mieszkanie Leona mieściło się w apartamentowcu wciśniętym między dwa stare bloki. Tosia podświadomie spodziewała się osnutego pajęczynami poddasza i zdziwiło ją, że Leona stać na taką lokalizację. Zrozumiała, gdy weszła do środka, dźwigając krzesło: mieszkanie było śmiesznie, niewiarygodnie małe. W pierwszej chwili miała wrażenie, że znajdują się w czymś w rodzaju przedpokoju i że zaraz przejdą do dalszych pomieszczeń. Z niedowierzaniem rozglądała się po tym miniaturowym, niskim pokoiku, niewiele większym od windy, którą przed chwilą wwieźli meble. Jedyne drzwi zaprowadziły ją do łazienki, rozmiarami przypominającej schowek na szczotki.

Ściany były brudne i pomazane, na podłodze leżała ruda wykładzina. W kącie przy drzwiach wydzielono coś w rodzaju kuchennego aneksu: ze ściany wyrastał kran, pod nim wisiał mały zlew, obok stała kuchenna szafka, a na niej – turystyczny palnik. Obok brzęczała turystyczna lodówka.

Oprócz aneksu w pokoju znajdowała się tylko wiekowa szafa na ubrania i tapczan, a na nim śpiwór i wypchany plecak.

– Niezłe hektary, co? – zachichotał Leon, nadchodząc od strony windy z regałem na plecach. Ostrożnie odstawił go na ziemię przed progiem mieszkania. Obok stał już fotel i stolik. – Wejdź na tapczan albo coś, bo muszę przepchnąć to wszystko do środka.

Tosia posłusznie usunęła się za blat kuchennej szafki. Leon upchnął fotel w kąt pod oknem, co zredukowało wolną przestrzeń do mniej więcej metra kwadratowego powierzchni. Zagracił zaraz ten fragment stolikiem, obok którego ustawił krzesło. Przy ścianie umieścił regał.

– No, teraz mogę mieszkać! – wysapał z satysfakcją, po czym opadł na fotel, rozluźniając w locie węzeł krawata.

Tosia usiadła na krześle i oparła łokcie o blat. Była wykończona, ale było to zmęczenie człowieka, który wykonał kawał uczciwej roboty. Nie to obezwładniające znużenie, które często dopadało ją bez żadnego powodu.

– Musimy jeszcze odprowadzić ten wózek – przypomniał sobie Leon.

– Zdążymy…

Przez długi czas żadne z nich się nie odzywało. Tosia wodziła wzrokiem po tej brzydkiej, ubogiej klitce. Jedynym przyjemnym dla oka szczegółem był Leon, drzemiący w fotelu jak małe książątko. Ciemny lok opadł mu na czoło, klatka piersiowa unosiła się miarowo. Choć naharował się tak samo jak Tosia, w ogóle się nie ubrudził. Garnitur miał co prawda wymięty, ale wydawało jej się to zrozumiałe: najwyraźniej nie było go jeszcze stać na żelazko.

Czas mijał, on drzemał, a ona bała się nawet poruszyć. Nie chciała go obudzić. I nie chciała iść jeszcze do domu. Jej własne mieszkanie było większe, rzecz jasna, ładniejsze, z firankami, z pralką, zmywarką i w ogóle, no, tym wszystkim, co powinno mieć prawdziwe mieszkanie; z jakiegoś jednak powodu właśnie tu, za tym kuchennym blatem, używanym przez poprzednich lokatorów jako deska do krojenia, dopiero tu poczuła się jak w domu. Nikt nie smęcił, że się znów ubrudziła. Nikt nie wyrażał zdegustowania jej postępkami i niezdarnością. Nikt się nie czepiał.

W tok jej myśli wdarł się znienacka monumentalny finał uwertury do Upiora w operze. Leon się poruszył, podniósł ciemne rzęsy. Pomasował sobie kark. Tosia nerwowo przebierała palcami w torebce. Wyciągnęła telefon i gniewnym gestem podniosła do ucha.

– Tak?

– Jesteś już w domu?

– Ciociu – powiedziała Tosia. – Jest pierwszy września. Wszyscy są na kawie i opowiadają sobie, jak świetnie było na wakacjach.

– Jesteś z koleżankami? – ucieszyła się ciocia Idalia w słuchawce.

– Mhm.

– Wejdź na chwilę do mnie, kiedy będziesz wracać. Mam dla ciebie niespodziankę.

Tosia mogłaby się założyć, że niespodzianka oznacza jakiś nowy cień do powiek albo pomadkę. Ciocia dostawała mnóstwo próbek kosmetyków.

– Dobrze, ciociu. Cześć.

Schowała telefon z powrotem do torebki i zagryzła wargę, hamując złość.

– Wracamy? – spytał Leon z fotela.

– Nie ma pośpiechu.

– Ale ten wózek…

– Pokrzywniak na pewno śpi jak zabity.

Leon przeciągnął się, aż chrupnęło mu w stawach.

– Kiedyś zaproszę cię na herbatę – przypomniał sobie. – Ale dziś mam tylko wodę w kranie i jeden kubek.

– O, tak. – Tosi chciało się pić. Rozpakowała zakupy Leona i nalała sobie wody do kubka, ignorując głos cioci Idalii w swojej głowie: „Pij tylko przegotowaną wodę, kochanie!”. Poświstując przez zęby partię Thenadiera z Nędzników, ustawiła wszystkie nowe naczynia na blacie. Podniosła głowę, gdy usłyszała, że Leon, mocujący się z regałem, gwiżdże to samo.

– On nie chce stać prosto – wyjęczał z frustracją.

– Musisz go przykręcić do ściany – doradziła Tosia. – Masz jakieś wkręty? I kątowniki? A wiertarkę?

– Wyglądam, jakbym miał?

– Mogę ci pożyczyć. Przyniosę ci ją jutro do szkoły. Albo od razu tutaj, zaraz po lekcjach. – Miała nadzieję, że nie słychać w jej głosie, jak bardzo chciałaby tu jeszcze wrócić.

– Okej – powiedział z podłogi Leon. – Dobrze znasz Nędzników?

– Tak! A ty?

– Nie żebym uwielbiał. Widziałem tylko raz.

– W Romie? – głos Tosi był pełen zazdrości i szacunku zarazem.

– Nie, w kinie.

– Ach. – Starała się ukryć zawód. Nowy znajomy przypatrywał się jej uważnie.

– Lubisz musicale?

– O, tak! Najbardziej Upiora. I Dzwonnika. I Wicked. I… – Tosia urwała, a jej entuzjazm przygasł. No bo jaka była szansa, że ten człowiek w ogóle wie, o czym ona mówi?

– Niezła galeria straszydeł – mruknął Leon. – Brakuje tylko Sweeneya Todda.

– Och tak! I jego też!

– Gdzie ty to wszystko oglądasz? Wystawiają w Poznaniu musicale?

– Oglądam bootlegi – wyznała Tosia z żalem w głosie. – Tylko Evitę widziałam w zeszłym roku w Teatrze Muzycznym. Ale tata powiedział, że jeśli będę mieć dobre stopnie, zabierze mnie do Londynu i pójdziemy na Wicked. – Jej błękitne oczy zamgliły się w rozmarzeniu. – I może na Upiora, jeśli starczy pieniędzy… – znów urwała, bo wspominanie o takich zbytkach człowiekowi, którego nie stać na dzbanek do herbaty, wydało jej się niestosowne. Ale Leon wydawał się szczerze zainteresowany.

– I co, będziesz mieć te dobre stopnie?

– Nie wiem – burknęła Tosia i nerwowo upiła wody z kubka. – Pierwszy rok był taki sobie… – Szczerze mówiąc, pierwszy rok był fatalny, prawie go oblała. W podstawówce i gimnazjum dawała jej fory opinia „tego biednego dziecka bez mamusi”. W liceum nie mogła już na to liczyć. – Będę się starać.

– Może kiedyś będę mógł ci pomóc. W zamian za te meble.

– Nie są moje – powiedziała i zdenerwowana odstawiła kubek z głośnym stukiem. – Nie… nie musisz mi za nie płacić! – Była teraz naprawdę zła. Leon podniósł się z wykładziny zwinnie jak kot i stanąwszy po drugiej stronie blatu, złapał ją za rękę i lekko ścisnął. Wpiła w niego rozognione spojrzenie, czując, jak gniew ulatuje z niej jak powietrze z przekłutej dętki.

Coś było w tym chłopaku – jakiś spokój, jakaś wewnętrzna dojrzałość wykraczająca poza jego wiek – co sprawiało, że i ona zaczynała odzyskiwać poczucie równowagi. Gdyby tak ściskał jej rękę co rano, może byłaby w stanie przeżyć dzień bez kapsułek.

Przynajmniej tak jej się wydawało w tej chwili.

– Po prostu chcę, żebyś pojechała do tego swojego Londynu – wyjaśnił Leon.

– Dziękuję – powiedziała nieswoim głosem i wyrwała rękę. Głupie, dziecinne zachowanie, ale na nic innego nie było jej stać w tej chwili.

Chłopak postał jeszcze chwilę, popatrzył na równy rządek naczyń, wreszcie podniósł głowę i powiedział przyjaźnie, rzeczowo:

– Musimy wracać. Nie chcę, żebyś miała kłopoty.

Tosia pożegnała go przed ogródkiem Pokrzywniaka. Patrzyła, jak odchodzi i znika za blokiem, a potem otrzepała ręce z rdzy, a sukienkę z suchego igliwia, które ją oblepiło, gdy wpychali wózek z powrotem w choinki. Westchnęła i powlokła się niechętnym krokiem w stronę salonu urody cioci Idalii.

***

Salon mieścił się w sąsiednim bloku, na parterze. Jego okna były wyklejone folią z podzielonym na ćwiartki banerem reklamowym, który głosił: SALON KOSMETYCZNY „IDALIA” * MANICURE * PEDICURE * PIELĘGNACJA TWARZY I CIAŁA. PODARUJ SOBIE CHWILĘ RELAKSU!”. Tosia zawsze miała dreszcze, kiedy czytała ten napis, bo wydawało jej się, że to sama ciocia krzyczy na nią z okna. Dotarła przed drzwi lokalu numer jeden i przez chwilę stała niezdecydowana, kopiąc wycieraczkę zakurzonym czubkiem pantofelka. W końcu zebrała się w sobie i weszła do środka.

Przedsionek zaaranżowany w dawnym przedpokoju lśnił sterylną czystością. Dominowała biel, przełamana tu i ówdzie beżem i bladym różem. Drzwi do gabinetów były pozamykane – dochodziły zza nich monologi klientek i kojące, łagodne głosy pracowniczek salonu. Za kontuarem siedziała zaś ciocia Idalia we własnej osobie i rozmawiała przez telefon.

Ciocia Idalia była elegancką kobietą nieco po czterdziestce, ale nikt nie dałby jej więcej niż trzydzieści parę lat. Tosia słyszała wielokrotnie przy różnych okazjach, że ona i ciocia wyglądają jak siostry, uważała jednak, że ludzie mówią to głównie po to, by się przypochlebić cioci. Ciocia miała jasne włosy do ramion, nieco już siwiejące, ale umiejętnie podfarbowane na naturalny blond. Miała też duże niebieskie oczy i na tym, zdaniem Tosi, podobieństwa się kończyły. Tosia wiedziała, że choćby starała się sto lat, nigdy nie nauczy się tego wdzięku, tego opanowania, tej bezkompromisowej pewności siebie, którą ciocia emanowała z natury. Prowadziła ona właśnie rozmowę z jakąś infolinią i choć jej spokojny głos nie zmienił się nawet o ton, Tosia mogła sobie z łatwością wyobrazić, jak jej rozmówca po drugiej stronie słuchawki zmienia się w psychiczny wrak człowieka. Kiedy ciocia wchodziła w tryb ofensywny, była jak pratchettowski chleb krasnoludów, tyle że bogato inkrustowany lukrem: słodki do mdłości i nie do skruszenia.

– Poczekam, aż pan to sobie zanotuje – mówiła teraz przyjaznym głosem osoby, której jedynym celem w życiu jest nieść światu ukojenie w troskach. – Ja wiem, że pan ma wyczerpującą pracę i takie informacje mogły panu ulecieć z głowy. Ja wiem, skarbie. Nie szkodzi, nie szkodzi. Ja się nie gniewam. Jak pan już zapisze, proszę dać mi znać. – Odłożyła słuchawkę bez przerywania połączenia, podniosła wzrok na siostrzenicę i zamrugała szybko trzy razy, co w mimice cioci Idalii oznaczało głęboki szok. – Tosiu?…

– Cześć, ciociu.

– Jak ty wyglądasz? Nie byłaś w kawiarni z koleżankami?

– To była bardzo brudna kawiarnia – bąknęła Tosia.

Ciocia Idalia wstała i wyszła zza kontuaru. Tosię owionął kwiatowy zapach jej perfum i jak zwykle w podobnych okolicznościach opanowało ją poczucie zupełnej niemocy. Ciocia ujęła ją za ramiona i jak lalkę odwróciła w stronę dużego lustra, które wisiało przy wejściu.

– Aż tak?

Tosia wykręciła głowę w bok, żeby nie patrzeć, ale i tak zdążyła zarejestrować, że jej sukienka jest szara z brudu, że na policzku ma ciemną smugę, a włosy wiszą jej w strąkach. Na szczęście w tym momencie zaburczało jej w brzuchu i w cioci odezwał się instynkt matki karmicielki.

– Jesteś głodna, kochanie?

– Tak! – Tosia mówiła szczerą prawdę, przepychanie wózka przez miasto zaostrzyło jej apetyt. A Tosia, nad czym ubolewała ciocia Idalia, rzadko kiedy bywała głodna.

– Całe szczęście mam pieczeń już gotową, tylko odgrzać – ucieszyła się ciocia. – Edytko! – zawołała w stronę gabinetów. – Wychodzę na chwilę, otwórz, gdyby ktoś dzwonił! – Przytknęła do ucha słuchawkę telefonu i skonstatowała, że jej rozmówca się rozłączył.

– To młode pokolenie nie ma za grosz cierpliwości. Chodź – otworzyła drzwi i wypuściła Tosię na klatkę schodową.

Dwupokojowe mieszkanko cioci Idalii znajdowało się tuż obok salonu, w lokalu numer dwa. Jego wnętrze wyglądało bardzo podobnie: ten sam porządek, ta sama biel przełamana różem i beżami. Ciocia nakazała Tosi się umyć, a sama pospieszyła do kuchni, skąd chwilę potem doleciał zapach odsmażanego mięsa. Dokładne wyszorowanie rąk i paznokci zajęło Tosi trochę czasu; gdy pojawiła się w kuchni, przygotowany dla niej talerz stał już na stole, a gospodyni w nieskazitelnie czystym fartuchu tarła warzywa na surówkę.

– Za chwilę ziemniaki będą gotowe – oznajmiła i odłożyła tarkę. – Usiądź. Pokażę ci twoją niespodziankę.

Opłukała ręce i wyszła na chwilę. Wróciła z niedużym kwadratowym pudełkiem, wykonanym z ekologicznej surowej sklejki. Na wieczku wytłoczone było tłuste logo producenta kosmetyków.

– Zobacz, jakie ładne! Pan przedstawiciel przyniósł to dziś rano.

Ponieważ Tosia gapiła się przed siebie szklanym wzrokiem, ciocia sama podniosła wieczko.

W środku stały w równym rządku buteleczki kolorowych lakierów do paznokci. W osobnej przegródce leżały akcesoria: nożyczki, obcążki, pilniczki. Tosia zrozumiała, że oczekuje się od niej jakiejś reakcji, więc powiedziała:

– Śliczne.

– Prawda? Jak ładnie będzie wyglądać na stoliku w twoim pokoju, obok doniczki z kwiatkiem, tym nowym…

Uwaga Tosi odpłynęła daleko, nim jeszcze zdanie wybrzmiało do końca. Nie było chyba dziedziny, którą darzyłaby mniejszym zainteresowaniem niż kwiaty doniczkowe, ale ciocia regularnie kupowała jej nowe i równie regularnie wyrzucała wyschnięte do śmietnika. Ciocia była odporna na tego typu delikatne sygnały. Sprzeciwianie się jej miało w sobie coś z wyważania głazu z ziemi przy pomocy patyczka do lodów. Miała swoje niezmienne wyobrażenia na temat tego, co jest najlepsze dla jej siostrzenicy, i kierowała się nimi od lat. Trzeba przyznać, że Tosia rzadko kiedy demonstrowała jawny sprzeciw – najczęściej było jej wszystko jedno, poza tym doświadczenie nauczyło ją, że potrzeba stalowej woli i nerwów z tytanu, by poruszyć przekonania cioci choć o milimetr. Znacznie łatwiej było pozwolić myślom ulecieć, niczego nie słyszeć, utonąć we własnym wewnętrznym świecie.

Z odmętów własnego wewnętrznego świata wydobyło Tosię na powierzchnię stuknięcie salaterki o stół – ciocia postawiła przed nią surówkę.

– Czy tam jest seler? Nie lubię.

– Nie, to jabłko – zapewniła ciocia pospiesznie. – Już nakładam ci mięsko.

– Nie lubię selera – wymamrotała Tosia, obojętnym wzrokiem wodząc po ścianie. Ciocia Idalia była zwolenniczką otwartych półek. W większości domów koncept tego rodzaju szybko zamienia się w kompromitującą wystawkę zakurzonych rupieci; u cioci szeregi czystych talerzy, kubków, salaterek i pater stały w karnym porządku, w każdej chwili gotowe do użycia.

Wzrok Tosi przemknął po najwyższej półce, gdzie pyszniła się kolekcja malowanych dzbanków z Bolesławca i Włocławka.

Mogłaby się założyć, ze choć były regularnie pucowane, od lat nikt ich nie użył.

glowna-wydawnictwo-fanfik

Dziennik Opinii KP

 

cxtb_4xxcaqk0m0

Proponuję Prawicy Polskiej i bojkot autostrad zbudowanych za kadencji i . Zawsze mozna jeździć innymi drogami.

cxs1bdhwgaah-lc

Kwintesencja prezydentury Andrzeja, syna starego Dudy…

cxsof86xeaaowi0

Godne to i sprawiedliwe

cxs7j1jxaaegkp3

Wdówki i inne sieroty smoleńskie- dziwne, że tylko z obozu rządzącego doją kasę za swoich bliskich.Nikt z lewicy, bo lewica jest PRZYZWOITA!

cxs1e8axaaqig-w

 

cxsyreixeaa8lrs

 

cxs71gmxeaakifn

 

cxs7pt2xaaa-sjm

cxstor6wiaezkde

Zadośćuczynienie za ubytek rozrywek

W drugiej turze roszczeń pazerne rodziny ofiar smoleńskiej katastrofy żądają pieniędzy nie za cierpienie wywołane utratą bliższych lub dalszych krewnych, ale za brak rozrywek, które za życia nieboszczycy rzekomo zapewniali pociotkom. Wymieniane są wycieczki do Japonii i do Warszawy, a nawet rozmowy przez telefon. To ośmiela mnie do żądania zadośćuczynienia za brak posła Gosiewskiego w parlamencie. Lubiłam się pośmiać z jego sejmowych wystąpień. Od ponad sześciu lat jestem pozbawiona tej wątpliwej, bo wątpliwej, ale rozrywki. Wyceniam moje cierpienie na 861 zł. Dlaczego akurat na tyle?

Wyliczenie jest proste. W latach 2001-2010 poseł Gosiewski wygłaszał z trybuny sejmowej średnio 41 wypowiedzi rocznie. Każda dla PiS warta majątek, a dla mnie symboliczną złotówkę. Gdyby nie zginął, mógłby być posłem do emerytury, czyli przynajmniej do 2031 roku. Ominęło mnie już 369, a stracę jeszcze 492 jego wystąpienia.

Wszyscy Polacy przeżyli traumę 10 kwietnia 2010. Toteż niech każdy wyceni swoją stratę i występujcie do Macierewicza. Tylko z umiarem. Nie bierzcie przykładu z europosłanki Gosiewskiej, bo to bardzo zły przykład. Zwłaszcza, że na grobie Przemysława Gosiewskiego widnieje napis: „Wdzięczność ważniejsza jest od pieniędzy”.

zadoscuczynienie

naTemat.pl

NIEDZIELA, 20 LISTOPADA 2016

Szłapka o słowach Kaczyńskiego dot. przedsiębiorców: Obrzydliwy język insynuacji, który pokazuje sposób myślenia PiS

11:20
knl9000

Szłapka o słowach Kaczyńskiego dot. przedsiębiorców: Obrzydliwy język insynuacji, który pokazuje sposób myślenia PiS

To co powiedział Kaczyński, to jest obrzydliwy język insynuacji, którym Kaczyński się wielokrotnie już posługiwał. To jest język, który pokazuje sposób myślenia PiS: szukanie wrogów. To jest język Hilarego Minca. Co do słów Morawieckiego: to są deklaracje, świetnie. To jest bardzo dobry kierunek. Ale po owocach ich poznacie: a te owoce są wręcz przeciwne. A z doświadczenia wiemy, że słowa Kaczyńskiego są ważniejsze – powiedział w „Kawie na ławę” Adam Szłapka.

11:054

Neumann o reformie edukacji: PiS przygotowuje sobie klęskę wyborczą

– PiS zapłaci za to dużą cenę, zaczynając od wyborów samorządowych. PiS przygotowuje sobie klęskę wyborczą. Zalewska nie potrafi dotrzeć do prezesa i powiedzieć mu, że szykujecie sobie pole minowe – mówił w „Kawie na ławę” Sławomir Neumann.

10:56
jaki1KNL

Jaki o likwidacji gimnazjów: Ludzie w wyborach wybrali pewną drogę, nie możemy ich lekceważyć

– Ludzie w wyborach wybrali pewną drogę. Chcieli powrotu do systemu 8-klasowego. Nie możemy teraz lekceważyć ludzi, którzy dokonali takiego a nie innego wyboru. To była oś sporu w kampanii wyborczej – tak uzasadniał wprowadzenie zmian w edukacji wiceminister Patryk Jaki w „Kawie na ławę” TVN24.

10:07

Halicki: Powinna powstać przede wszystkim komisja śledcza ws. SKOK-ów, a także ws. decyzji Macierewicza i Ziobry

Potwierdzam zdanie ministra Sellina, że komisje śledcze są ważne i potrzebne, dlatego powinna powstać przede wszystkim komisja śledcza ws. SKOK-ów – o dużo większym wymiarze finansowym [niż Amber Gold] – a także komisja ws. decyzji Macierewicza czy Ziobry – mówił Andrzej Halicki w „Woronicza 17” TVP Info. Jak dodał:

„Ws. Amber Gold to bardzo ważnym i pierwszym ustaleniem – wtedy przewodnicząca Wassermann szybko uciekła, wzięła torebkę i zamknęła obrady – jest to, że w 2006 roku, i to istota złego nadzoru ze strony KNF, PiS razem z Samoobroną i LPR nie zgodziło się na objęcie innych instytucji o charakterze finansowym ustawą o nadzorze KNF. To stało się z aktywnym udziałem ministra Pietrasa i senatora Biereckiego, bo było ochroną SKOK-ów”

10:02
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.50.05

Trzaskowski: Europa wychodzi z kryzysu a polskie wskaźniki są gorsze a nie lepsze

Sami zakładaliście większy wzrost gospodarczy. Europa wychodzi z kryzysu a polskie wskaźniki są gorsze a nie lepsze. Mieliście ograniczyć liczbę urzędników, a dziś sam wicepremier Morawiecki zarządza 18 wiceministrami. Wskaźniki mówią same za siebie. Wypracowaliśmy górkę z aukcji na częstotliwości LTE, wypracowaliśmy 13 mld a dziś wam się nic nie domyka. Przez dwa lata dacie radę łupić ale potem nie wytrzymają tego przedsiębiorcy – mówił Rafał Trzaskowski z PO. 

09:59
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.55.27

Lubnauer: Z jednej strony Morawiecki obiecuje przedsiębiorcom, a z drugiej strony czekają Kamiński i Błaszczak

– Konstytucja Morawieckiego to typowa pułapka na myszy. Z jednej strony Morawiecki obiecuje przedsiębiorcom, a z drugiej strony czekają Kamiński i Błaszczak – mówiła Katarzyna Lubnauer w Radiu Zet.

09:49
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.47.55

Wójcik z PiS: Spowolnienie to jest normalna rzecz, która jest w wielu krajach europy, wynika m.in z Brexitu

Spowolnienie to jest normalna rzecz, która jest w wielu krajach europy, wynika m.in z Brexitu. To przejściowy problem w gospodarce – mówił Michał Wójcik, wiceminister sprawiedliwości.

09:45
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.14.41

Lubnauer: Najważniejsze, co trzeba zrobić, to sprawy związane z wizerunkiem Polski i to, by Polska znów była państwem prawa

– Najważniejsze co trzeba zrobić to są sprawy związane z wizerunkiem Polski i to, by Polska znów była państwem prawa. Mamy ofertę programową jak racjonalnie zmieniać Polskę. A jako opozycja chcemy punktować rząd i PiS jak z akcją Misiewicze. W Sejmie złożyliśmy projekt o zrównoważonym budżecie. Racjonalizujemy 500+, my nie obiecujemy jak PO gruszek na wierzbie, wprowadzamy zasadę złotówka za złotówkę przy pierwszym dziecku. Kolejna sprawa to FDR, by pieniądze nie szły na przejadanie – mówiła Katarzyna Lubnauer z .Nowoczesnej.

09:41
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.35.47

Trzaskowski: To jedyna rzecz za którą PiS można pochwalić, że dostrzegł ludzi, którzy nie korzystali z owoców wzrostu

– Przywrócenie służby cywilnej, by rządzili nami profesjonaliści. Oddanie jeszcze większej władzy samorządów, dokładnie odwrotnie jak PiS który chce centralizować. Polska musi być znów w kręgu podejmującym decyzje w UE. Kiedyś o przyszłości UE rozmawiano w gronie 6 państw, czy Trójkącie Weimarskim, a teraz Polska została wypchnięta przez Włochy. Polityka w gospodarce jest skrajnie nieodpowiedzialne i doprowadzi do załamania gospodarczego. Nie wolno łupić przedsiębiorców, PiS chce zlikwidować podatek liniowy dla samozatrudnionych. Morawiecki chce robić skok na najbardziej przedsiębiorczych. Ludzie bogaci nie powinni otrzymywać 500+. To jedyna rzecz za którą PiS można pochwalić, że dostrzegł ludzi którzy nie korzystali z owoców wzrostu, ale program należy przejrzeć – mówił Rafał Trzaskowski z PO.

09:31
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.27.13

Nowacka: Konkrety będą jak zobaczymy, co oni jeszcze zniszczą

Konkrety będą jak zobaczymy co oni jeszcze zniszczą. Pokazujemy skąd wziąć więcej mieszkań bez zatrudniania masy urzędników. Czas skończyć z tą dyskusją wy mieliście 8 lat a wy kradliście. Mówienie prawdy to jest to czego potrzebuje polityka – mówiła Barbara Nowacka z Inicjatywy Polskiej.  

09:27
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.19.28

Hetman chwali Dudę: Poprawka podwyższająca wiek rolników pojawiła się dopiero w Sejmie

Muszę to oddać prezydentowi, że w jego projekcie nie było podwyższenia wieku emerytalnego rolników, to pojawiło się dopiero w Sejmie na wniosek PiS – mówił Krzysztof Hetman z PSL.

09:24
Zrzut ekranu 2016-11-20 o 09.20.36

Magierowski: Bez poprawy sytuacji demograficznej nie będzie żadnego systemu emerytalnego

Znamienite jest to, że posłowie opozycji nie deklarują powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego. Wiedzą doskonale, że to rozwiązanie jest dobre. Obietnica prezydenta została spełniona. Możemy podwyższać wiek emerytalny, ale jeżeli nie poradzimy sobie z trendem demograficznym, to ten system i tak się zawali. Kolejna wspólna obietnica prezydenta i PiS – program 500+ ma poprawić sytuację demograficzną, bo bez tego nie będzie żadnego systemu emerytalnego – mówił w Radiu Zet Marek Magierowski, rzecznik prezydenta.

08:50

Sakiewicz: „Wiadomości” ocenzurowały informację o sekcji zwłok prezydenta. Paczuska: Czekam na oficjalne wyniki badań

Wiadomości też ocenzurowały informację o sekcji zwłok prezydenta – zarzucił Marzenie Paczuskiej na Twitterze Tomasz Sakiewicz. Szefowa „Wiadomości” TVP1 odpowiedziała, że czeka na publikację oficjalnych wyników, bo dotychczasowe, liczne przecieki się nie potwierdzały.

„Gazeta Polska Codziennie” podała dzisiaj taką informację: – Wyniki badań sekcji zwłok pary prezydenckiej jednoznacznie wskazują, że samolot wojskowy TU-154M, którym leciała delegacja państwowa do Katynia 10 kwietnia 2010 roku, uderzył w ziemię kołami, a nie w pozycji odwróconej, jak twierdzi m.in. raport MAK i raport Jerzego Millera.

Wiadomości oczywiście też ocenzurowały informację o sekcji zwłok prezydenta. Wiadomościami kieruje Marzena Paczuska

.@TomaszSakiewicz Czekam na publikację oficjalnych wyników badań przez @PK_GOV_PL Dotychczasowe, liczne przecieki nie potwierdzały się.

Przykro mi to mówić: tytuł GPC mówiący o uderzeniu TU154 kołami w ziemię to dezinformacja.Wątpię by podpisali się pod tym poważni naukowcy https://twitter.com/MarzenaPaczuska/status/800018515612880896 

 

300polityka.pl

Dlaczego dorośli się nie bawią?

URSZULA JABŁOŃSKA, 19.11.2016

SHARON LOCKHART

Nasza kultura robi się coraz bardziej paranoiczna, rodzice boją się, że dzieciom stanie się krzywda, więc wiele placów zabaw jest otoczonych płotami. To taka wolność w klatce – rozmowa z Sharon Lockhart

Amerykańska artystka będzie reprezentować Polskę na Biennale w Wenecji w 2017 roku. Jak do tego doszło?

Od kilku lat regularnie przyjeżdżam do Polski, żeby realizować swoje projekty. Zaczęło się w 2009 roku, kiedy zostałam zaproszona do udziału w wystawie na Festiwalu Dialogu Czterech Kultur w Łodzi. Pewnego dnia weszłam na jedno z podwórek i się zachwyciłam. Było idealnym zdjęciem albo obrazem. Zasiedlały je dzieci, które zajmowały się swoimi sprawami, bawiły się w kałużach, biegały po dachach. Nie potrzebowały zabawek, wystarczyła im własna wyobraźnia. Inaczej niż w USA, gdzie dzieci coraz rzadziej bawią się w ten sposób. Nasza kultura robi się coraz bardziej paranoiczna, rodzice boją się, że dzieciom stanie się krzywda, więc wiele placów zabaw jest otoczonych płotami. To taka wolność w klatce.

Poznałam kilkoro dzieciaków i postanowiłam sfilmować ich zabawę na podwórkach. Wtedy też spotkałam dziewięcioletnią Milenę. Siedziała z Sebą, swoim bratem, na dachu przybudówki. Gdy tylko się pojawiłam, od razu zeszła, żeby ze mną porozmawiać.

Było w niej coś, co mnie od razu przyciągnęło. Rządziła całym podwórkiem, była jego królową. Bardzo zaangażowała się w pracę nad filmem.

W jakim języku rozmawiałaś z łódzkimi dziećmi?

Pojedynczymi słowami, trochę na migi. Miałam aparat fotograficzny, więc pokazywałam im zdjęcia. Im młodsze dzieci, tym mniej potrzebują języka, żeby porozumiewać się z innymi. Kiedy poszłam z producentami Olą Knychalską i Wojtkiem Markowskim wytłumaczyć rodzicom dzieci, że mam zamiar nakręcić film, Ola mówiła, co mnie interesuje, a dzieciaki ją poprawiały. Wszystko zrozumiały, mimo że nigdy nie wyjaśniałam im tego z tłumaczem.
Kiedy trzy lata później znowu odwiedziłam Polskę, bardzo chciałam znowu zobaczyć Milenę. Dowiedziałam się, że jest w jakimś internacie. Nie wiedziałam, co to znaczy. Zrozumiałam to dopiero, kiedy przyjechałam do domu dziecka w Łodzi. To był mieszany ośrodek, były tam i dziewczyny i chłopcy.
Tam Milena powiedziała mi, że chce napisać książkę o swoim życiu. Powiedziałam: „Świetnie, zróbmy to!”. Wymyśliłam, że katalog wystawy, którą szykowałam w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, to będzie jej książka. Ostatecznie to się nie udało, ale bardzo się do siebie zbliżyłyśmy.

Wiedziałaś coś o rodzinie Mileny?

Nie znam dokładnie jej historii. Poznałam jej matkę, była na wernisażu „Podwórek”. Zaprosiłam tam wszystkie dzieciaki z rodzicami.

Kiedy trzy lata później znowu odwiedziłam Polskę, bardzo chciałam zobaczyć Milenę. Dowiedziałam się, że jest w jakimś internacie. Nie wiedziałam, co to znaczy. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przyjechałam do domu dziecka w Łodzi. To był mieszany ośrodek, były tam i dziewczyny, i chłopcy, sprawiał przygnębiające wrażenie.

SHARON LOCKHART

Tam Milena powiedziała mi, że chce napisać książkę o swoim życiu. Powiedziałam: „Świetnie, zróbmy to!”. Wymyśliłam, że katalog wystawy, którą szykowałam w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, to będzie jej książka. Ostatecznie to się nie udało, ale bardzo się do siebie zbliżyłyśmy.

Wtedy postanowiłaś, że zostanie bohaterką twoich kolejnych prac?

Najpierw się zaprzyjaźniłyśmy. Wynajęłam dom na wsi z Olą i Wojtkiem, zabraliśmy Milenę na trzytygodniowe wakacje. Chcieliśmy też zabrać jej brata Sebę. Byli ze sobą bardzo blisko, ale zostali rozdzieleni, mieszkali w innych ośrodkach. Pytałam ich, czy ciągle się bawią na podwórkach. Powiedzieli, że nie, że są już dorośli. Rozmawialiśmy o tym, dlaczego dorośli się nie bawią. Mówili o pracy, dzieciach, alkoholu. Chciałam, żeby jeszcze chwilę pocieszyli się dzieciństwem. Ostatecznie nie udało się zabrać Seby, ale i tak było cudownie. Wyświetlaliśmy filmy na ścianie domu, oglądaliśmy spadające meteoryty, wspólnie gotowaliśmy wszystkie posiłki. Myślę, że Milena wtedy pierwszy raz widziała, jak rosną cukinie i truskawki. Miała 12 lat.

Później za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do Europy, jechałam do Polski, więc widywałyśmy się właściwie co kilka miesięcy. Jechałyśmy gdzieś na wakacje, zawsze w nowe miejsce. Podczas tych wypraw powstała seria zdjęć Mileny i film, w którym wciela się w postać z filmu François Truffauta „400 batów” o zbuntowanym nastolatku z Paryża.

Mieszkała już w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii w Rudzienku?

Właśnie się tam przeprowadziła. To internat wyłącznie dla dziewcząt, rodzice lub domy dziecka wysyłają tam dziewczyny, z którymi sobie nie radzą. Kiedy ją tam odwiedziłam po raz pierwszy, pomyślałam, że to dla niej dobre miejsce, wydawała się tam szczęśliwa. W Rudzienku są świetne warunki, dziewczyny mają ładne łóżka, biurka, czyste łazienki, okna dachowe, więc nie jest tam ciemno. Na ścianie nad jej łóżkiem wisiały zdjęcia z naszych wycieczek. Poznała mnie z innymi dziewczynami. Mieszkało ich tam ponad 70. Te dziewczyny są dla siebie jak rodzina – stają się dla siebie matkami, siostrami, partnerkami.

Po raz pierwszy miałam wtedy wystarczającą ilość pieniędzy i postanowiłam, że chcę spędzić więcej czasu z Mileną i innymi. Wpadłam na pomysł, żeby wynająć dom na wsi i przez miesiąc prowadzić tam dla nich warsztaty.

I nakręcić film.

W międzyczasie dużo czytałam o Korczaku i jego postrzeganiu praw dziecka. Zauważyłam, że wiele domów dziecka w Polsce nosi imię Janusza Korczaka, więc chciałam się dowiedzieć, co to za postać. Zafascynował mnie.

Już samo to, że napisał książkę „Jak kochać dziecko”. Nie jak je wychować, tylko jak je kochać. Pisał w niej o tym, że dziecko jest osobą, a nie że staje się osobą. I takie piękne zdanie: „Kochaj dziecko, nie tylko swoje”. Jego myślenie było bardzo radykalne.

Dzieci z jego Domu Sierot miały własny parlament, mogły pozywać dorosłych do sądu, przez 13 lat wydawały własną gazetę „Mały Przegląd”, która ukazywała się razem z dziennikiem mniejszości żydowskiej.

Postanowiłaś oprzeć swój projekt na tych ideach?

Widziałam, że dziewczyny z Rudzienka nie mają właściwie prawa głosu. Ich dni są całkowicie uregulowane. Wstają o określonej godzinie, potem apel, śniadanie, szkoła. Mogą korzystać z telefonu tylko przez godzinę dziennie. A jednocześnie ich los jest bardzo niepewny. W każdej chwili mogą zostać przeniesione do innego MOS-u w odległym miejscu w Polsce.

Wynajęłam dom na wsi i zamieszkaliśmy tam w osiem osób – Ola i Wojtek, dwoje moich asystentów, operator filmowy i dźwiękowiec oraz filozof Bartosz Przybył Ołowski. Dziewczyny codziennie po szkole przywożono autobusem. Nie było żadnego planu – spacerowałyśmy po okolicy, dużo rozmawiałyśmy, puszczałyśmy latawce. Kiedy jadłyśmy kolację, wystawiałyśmy stoły na zewnątrz, za każdym razem w inne miejsce, ozdabiałyśmy je kwiatami, zapalałyśmy świeczki. Niektóre z dziewczyn chciały pomagać Ewie, która zarządzała gospodarstwem i gotowała, inne podglądały pracę operatora, jeszcze inne wolały robić zdjęcia.

Co drugi dzień miałyśmy pięciogodzinne warsztaty z filozofii. Chodziło mi o to, żeby słuchać, co mają do powiedzenia. Nie sądzę, żeby wcześniej były zbyt często pytane o zdanie.

Takie były też założenia filmu, który kręciliśmy podczas pobytu na farmie. Dziewczyny siadały w parach lub grupkach w pięknych miejscach wśród przyrody i rozmawiały ze sobą. Nie było scenariusza, mówiły to, co chciały powiedzieć. Tak powstał film „Rudzienko”, który miał premierę w maju w The Arts Club of Chicago.

Artyści zwykle pojawiają się w czyimś życiu, robią zdjęcia, kręcą film i znikają. Ty postanowiłaś zostać.

Rok później powtórzyłam wakacyjne zajęcia na wsi. Zatrudniłam Małgorzatę Wiśniewską, terapeutkę ruchem, która pomagała dziewczynom pracować z ciałem. To było im bardzo potrzebne, bo często mają za sobą traumatyczne historie. W marcu 2016 roku miały warsztaty improwizacji z Joanną Pawluśkiewicz oraz muzyczne z Marcinem Maseckim i Jerzym Rogiewiczem w muzeum Polin, uczyły się też pisać teksty, stworzyły własny magazyn. Podczas warsztatów staram się przybliżyć im ideę, że kreatywność może być dla nich wyzwalająca, może stanowić ujście dla uczuć, które się w nich kłębią.

Pracuję z ludźmi dlatego, że mnie bardzo interesują. Buduję z nimi długotrwałe relacje, to dla mnie normalne. W przypadku dziewczyn z Rudzienka pewną przeszkodą jest ogromna odległość, która nas dzieli. Na warsztatach zaproponowałam im, żeby pisały dla mnie dzienniki w specjalnych zeszytach. Tłumaczyłam je i każdej z osobna odpisywałam. Staram się utrzymać ten zwyczaj, nawet kiedy jestem w USA. Mamy też swoją grupę na Facebooku. Z niektórymi dziewczynami rozmawiam codziennie, mimo że już wyprowadziły się z Rudzienka. Mówią na mnie Sharonka.

Ich rodzice i nauczyciele często nie dają sobie z nimi rady.

To nastolatki i mają swoje nastroje. Dużo jest w nich buntu i trzeba się nauczyć radzić sobie z tymi falami nastroju. Ale podczas warsztatów nigdy nie miałam z nimi problemów. Po prostu okazywaliśmy im szacunek i one to odwzajemniały. Nie było między nami podziałów.

Myślę, iż one wyczuły, że wszyscy eksperymentujemy, że nikt nie jest w tej relacji górą. I teraz za każdym razem, kiedy przyjeżdżam, zastanawiają się, jakie szalone rzeczy będziemy wspólnie robić.

Wspomniałaś o traumatycznych historiach, które dziewczyny mają za sobą. Rozmawiacie o przemocy, narkotykach?

Wiem o ich problemach, ale nie interesuję się tym szczególnie. Nie spędzamy czasu, rozmawiając o przeszłości, wolimy być tu i teraz. Każda z dziewczyn jest wyjątkowa. Staram się pomóc im to dostrzec.

Na przykład Gosia, jedna z niewielu dziewczyn, które brały udział we wszystkich warsztatach. Na początku była bardzo nieśmiała, zasłaniała twarz włosami i wstydziła się kamery. Po jakimś czasie związała włosy w kucyk i stała się jedną z liderek grupy. Uważa, że jesteśmy bardzo do siebie podobne, oddała mi ulubioną bluzę.

Selena, z którą też znamy się długo, z kolei świetnie się czuje przed kamerą, ma zaraźliwy śmiech. Chce nauczyć się angielskiego i podróżować. W zeszłym roku przeprowadziła ze mną wywiad przy pomocy tłumacza. To jeden z najdłuższych wywiadów, jakich udzieliłam.

Jest jeszcze Klaudia i jej alter ego Irena, która za nią realizuje wszystkie szalone pomysły. Klaudia opowiada wszystkim napotkanym historie o Irenie, jakby to była jej koleżanka. Nieliczni orientują się, że istnieje tylko w jej wyobraźni. Jest Weronika, która świetnie gra w nogę, Pushi, która ma mnóstwo kolczyków, tatuaży i zdolności graficzne. I wiele innych.

20 lat temu stworzyłaś pracę „Goshogaoka”. Filmowałaś wtedy dziewczyny z japońskiej drużyny koszykówki.

To był efekt mojej rezydencji artystycznej w Japonii. Chciałam nakręcić film, który łączyłby idee postmodernistycznego tańca i filmu etnograficznego. Wybrałam drużynę koszykówki, ponieważ to amerykański sport, co wydało mi się ciekawe w zderzeniu z japońskim kontekstem. Film to choreografia opracowana na bazie ich codziennych ćwiczeń.

Z tamtymi dziewczynami też się zaprzyjaźniłaś?

Oczywiście. To były czasy sprzed Facebooka, nawet sprzed internetu, więc utrzymywanie kontaktu nie było takie proste. Ale widziałyśmy się jeszcze potem kilka razy. Dziś te dziewczyny mogłyby być matkami dziewczyn z Rudzienka.

Pracowałaś z dziećmi również przy projekcie „Pine Flat”.

Tak, ale w tym przypadku dzieci właściwie same mnie znalazły. W 2000 roku wynajęłam domek w małym miasteczku Pine Flat u podnóża gór Sierra Nevada. Chciałam tam odpocząć po okresie intensywnej pracy. Dzieci z tej miejscowości zauważyły, że spaceruję po okolicy, kiedy inni dorośli są w pracy. Nie pasowałam do ich wyobrażenia o tym, jak zachowują się dorośli. Zaprzyjaźniliśmy się i mniej więcej po roku postanowiłam zrobić z nimi projekt. Założyłam w stodole w centrum miasta studio fotograficzne i czekałam, aż dzieci się nim zainteresują. Na zdjęcia przychodziło coraz więcej dzieci. Pracowałam z nimi kilka lat – powstał dwugodzinny film i seria fotografii.

Bardzo wiele twoich projektów powstaje z udziałem dzieci. Co takiego cię w nich pociąga?

Pracowałam z ludźmi w różnym wieku. Tancerki ze szkoły tańca Noa Eshkol w Izraelu miały po 70 lat. Pracownicy portu, z którymi tworzyłam „Lunch Break”, to byli mężczyźni w średnim wieku. Pracowałam z rolnikami w Japonii przy filmie „No”, a w „Teatro Amazonas” brali udział ludzie w różnym wieku.

Ale to prawda, że wciąż wracam do dzieci. Pociąga mnie to, że są takie otwarte. Zawsze interesowałam się filmem etnograficznym i relacją między tym, jak ludzie prezentują siebie innym, i tym, co znajduje się pod spodem. Otwartość dzieci tworzy ciekawą dynamikę.

Stworzyłaś też serię zdjęć, w której fotografujesz ponownie swoje zdjęcia z dzieciństwa. Dlaczego?

W mojej rodzinie zdjęcia odgrywały bardzo ważną rolę i myślę, że te zdjęcia rodzinne są dla mnie pewnym wzorcem tego, w jaki sposób odbieram świat obrazów, jak powinien być skomponowany kadr. Moja mama miała bardzo dobre oko. Myślę, że te zdjęcia ukazują też pewien specyficzny klimat dzieciństwa.

Wychowałam się w rodzinie z klasy robotniczej. Mama, jej rodzeństwo i rodzice byli ze sobą bardzo blisko według amerykańskich standardów. Dużo przebywałam z kuzynami, razem spędzaliśmy wakacje w stanie Maine. Rodzice dawali nam sporo wolności, większość czasu bawiliśmy się na zewnątrz. To nie było dzieciństwo ściśle zaplanowane i wypełnione zajęciami pozalekcyjnymi, jak to często ma dzisiaj miejsce. Dzięki temu mamy bujną wyobraźnię.

Od dziecka chciałaś zostać artystką?

Nie. Jako dziecko w ogóle nie wiedziałam, kim są artyści. Z rodziną nigdy nie chodziliśmy do muzeów. Dopiero kiedy skończyłam liceum, spotkałam pewnego fotografa i dlatego postanowiłam studiować fotografię. W tej szkole zaczęłam się uczyć o sztuce i zdałam sobie sprawę, że tym właśnie powinnam się zajmować. Poszłam do szkoły artystycznej. Kiedy ją skończyłam, miałam już 30 lat. Jako nastolatka nie miałam pojęcia, co chcę robić w życiu, i trochę czasu zajęło mi, żeby to odkryć. Kiedy to się wreszcie udało, wiedziałam, że jestem na dobrej drodze. Mam nadzieję, że dziewczynom z Rudzienka przydarzy się to samo.

Sama nie masz dzieci.

Nie. Ale zawsze nawiązuję głębokie relacje z osobami, z którymi pracuję. Myślę, że można by je nazwać macierzyńskimi. Sądzę, że ważne jest to, aby być otwartym i ciekawym ludzi, czy jest to stoczniowiec, czy zbieraczka małży, czy tancerka, która przez 40 lat pozostawała nieznana. Czy dziecko.

Wystawę Sharon Lockhart „Rudzienko” można od dzisiaj oglądać w Fundacji Galerii Foksal. Na Biennale w Wenecji Lockhart przygotuje projekt „Mały Przegląd” inspirowany pismem, który tworzyły dzieci z Domu Sierot Janusza Korczaka.

rzadzila

wysokieobcasy.pl

Na to zdjęcie Lecha Wałęsy czekał cały świat. Aparat ukryli w… kąpielówkach

Rozmawiała Dorota Karaś, 20.11.2016

Internowany Lech Wałęsa. Zdjęcie z oryginalnego negatywu. Fotografia wykonana przez Stanisława Wałęsę we wspólnej akcji z Małgorzatą Niezabitowską i Tomaszem Tomaszewskim.

Internowany Lech Wałęsa. Zdjęcie z oryginalnego negatywu. Fotografia wykonana przez Stanisława Wałęsę we wspólnej akcji z Małgorzatą Niezabitowską i Tomaszem Tomaszewskim. (Fot. Stanisław Wałęsa)

– Zdjęcia internowanego Lecha Wałęsy to była nasza życiowa akcja, pełna dramatycznych zwrotów. Telewizje na Zachodzie przerywały programy, żeby je pokazać – opowiada Małgorzata Niezabitowska.

Dorota Karaś: Konspiracyjny dziennik z czasu stanu wojennego, który przedrukowała zachodnia prasa, pisała pani jako mężczyzna. Dlaczego?

Małgorzata Niezabitowska*: Od pierwszego dnia stanu wojennego pisałam dziennik osobisty, chciałam dać świadectwo tego, co dzieje się w Polsce, a gdy wkrótce pojawiła się możliwość wysyłania materiału na Zachód, musiałam się zakamuflować. Najłatwiej było z kobiety zrobić mężczyznę, zwłaszcza że w „Tygodniku Solidarność” byłam jedyną reporterką i dość łatwo można by mnie namierzyć. Zmieniłam więc płeć, dodałam sobie jedno dziecko, „przeprowadziłam się” z domu jednorodzinnego do bloku. Podobnemu kamuflażowi poddałam inne, występujące w dzienniku osoby. To były niezbędne zabiegi, żeby nikogo nie wsypać. Szybko okazało się, że „Dziennik buntownika z Warszawy” – tak nazwała go zachodnia prasa – wzbudził ogromne zainteresowanie za granicą.

Pisała pani o Polsce ludziom, którzy nie mieli pojęcia o tym, jak wygląda życie za żelazną kurtyną.

– W czasie „Solidarności” świat się nami zainteresował, ale tłumy gości z zagranicy nie ciągnęły do biednej, miotanej kryzysami, fatalnie zaopatrzonej Polski. Mało kto wiedział, jak wygląda nasza codzienność, z jakimi problemami się borykamy. Wybrałam formę dziennika, bo chciałam opisać sytuację, zadać kłam reżimowej propagandzie, a jednocześnie pokazać życie ludzi, nasze emocje, nie tylko wielkie wydarzenia, demonstracje i brutalne represje.

Po wprowadzeniu stanu wojennego zagraniczni dziennikarze nie mieli wstępu do Polski, a korespondentom przebywającym tutaj zablokowano teleksy. Informacje mogli przesyłać jedynie przez Polską Agencję Prasową, gdzie podlegały ostrej cenzurze. Nie było zatem wolnego przekazu. Także podziemnej „Solidarności” nie udało się przez długi czas stworzyć kanału komunikacyjnego na Zachód, a my z mężem, Tomaszem Tomaszewskim, taki mieliśmy. To była dla nas wielka szansa i ogromne zobowiązanie.

Działaliście według schematów z najlepszych powieści szpiegowskich. Jak dziennik trafił do Francji?

– Zaraz po świętach przyjechał do naszego domu Olivier de La Boume, sekretarz francuskiej ambasady. Wcześniej zgubił „ogon”, czyli tajniaków, którzy go obserwowali, co było istotne, gdyż nie powinno istnieć między nami żadne powiązanie. Zaproponowaliśmy mu bowiem, żeby przesyłał nasze zdjęcia i teksty w poczcie dyplomatycznej. Olivier zgodził się, ryzykując nie tylko wyrzuceniem z Polski, ale też złamaniem kariery, ponieważ ambasador zabronił udzielania takiej pomocy. Lecz o tym powiedział mi dopiero po latach, gdy odwiedziłam go w Paryżu. W Warszawie, od tamtej chwili, gdy uzgodniliśmy wszystkie szczegóły akcji, spotykaliśmy się jedynie podczas przekazywania materiałów. Ja przy całym niebezpieczeństwie tego przedsięwzięcia czułam się trochę jak w filmie o Jamesie Bondzie.

Odbywało się to w małej kawiarni niedaleko ambasady. Olivier udawał się tam w przerwie obiadowej na kawę. Ja przychodziłam pół godziny wcześniej i przez okno widziałam, jak nadchodzi. Parę metrów za nim zawsze szło dwóch esbeków. Działałam z maksymalną precyzją, tak, aby ubrawszy płaszcz, spotkać się z Olivierem w wiatrołapie, który oddzielał wnętrze kawiarni od ulicy. Mieliśmy, niewidziani przez nikogo, kilka sekund na przekazanie koperty z negatywami i mikrofilmowanym dziennikiem. Mówił mi tylko: „W tym samym miejscu za dziesięć dni” i rozchodziliśmy się, on do wnętrza, ja na ulicę, przeważnie wprost na tajniaków.

Nie myślała pani, że któregoś dnia skojarzą pani wizyty w kawiarni z odwiedzinami pracownika ambasady?

– Oczywiście stosowałam różne triki, przebierałam się. Chowałam włosy pod różnymi nakryciami głowy, pożyczyłam też od zaprzyjaźnionej aktorki ciemną perukę. Poza tym Olivier przychodził do tej kawiarni regularnie, nie tylko na spotkania ze mną, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Oprócz dziennika wysyłaliście na Zachód fotografie, m.in. internowanego Lecha Wałęsy. Jego zdjęcie ukazało się na kilkudziesięciu okładkach. Jak się udało przemycić aparat do ośrodka internowania?

– Fotografie wykonał przyrodni brat Wałęsy, Staszek. Pod koniec marca 1982 r. dostał on wreszcie zgodę na odwiedziny trzymanego w całkowitej izolacji Lecha, o którym nic nie było wiadomo. To była nasza wspólna życiowa akcja, pełna dramatycznych zwrotów ze szczęśliwym zakończeniem, którą dokładnie opisuję w książce. Przeszkoliliśmy Staszka, jak ma wykonać zdjęcia, co ma zrobić Lech, bo to musiał być jednoznaczny, mocny przekaz dla nas w kraju i dla świata. Aparat został przyklejony w kroczu i dodatkowo ustabilizowany obcisłymi kąpielówkami, które Staszkowi pożyczył Tomek. Wcześniej w ten sam sposób Tomek przemycił trzy malutkie olympusy, gdy wracał do Polski z Niemiec po wprowadzeniu stanu wojennego.

I udało się. Lech pokazał gestami, że jest spętany, ale nie poddaje się, przeciwnie, jest silny i pełen wiary w zwycięstwo. To były najbardziej oczekiwane zdjęcia stanu wojennego. Przesłane na Zachód stały się breaking news, przerywano programy telewizyjne, aby je pokazać. Znalazły się na dziewięćdziesięciu okładkach pism najróżniejszych krajów.

W stanie wojennym cały świat czekał na gest internowanego Lecha Wałęsy. Dziś wiele osób zastanawia się, czy może on jeszcze odegrać rolę przywódcy opozycyjnego ruchu.

Lech był niekwestionowanym liderem, rozpoznawalnym na całym świecie, postacią o nadzwyczajnym znaczeniu. Dziś również potrzebujemy przywódcy i byłoby fantastycznie, gdyby Wałęsa mógł się w tej roli odrodzić. Ale wydaje mi się, że to już nie jest ten etap w jego życiu.

Zagraniczni dziennikarze zazdrościli wam tego, co przeżywacie w Polsce?

– Na zjazd „Solidarności”, który odbył się jesienią 1981 r. w Gdańsku, przyjechałam w ekipie „Tygodnika Solidarność”. Akredytowanych było tysiąc dziennikarzy, w tym kilkuset z zagranicy. Wielu z nich zazdrościło nam, że mamy tak wielką ideę, że intensywnie ją przeżywamy. Narzekali, że u nich jest nuda, brakuje ognia, który czuli w Polsce. Rzeczywiście, czas „Solidarności” był okresem niebywałych emocji, nadziei, działań, ale też napięcia. W czasie zjazdu w hotelu robotniczym, gdzie mieszkałam, każdej nocy podstawiałam krzesło pod klamkę u drzwi. Było jasne, że to najlepszy moment dla władzy, aby nas chwycić i takie też rozchodziły się wieści. Do Gdańska przyjechali przecież wszyscy najważniejsi działacze „Solidarności”. Nie doszło do tego prawdopodobnie ze względu na obecność zagranicznej prasy. Wtedy blokowałam klamkę, bo chciałam, kiedy przyjdą po mnie w nocy, nie zostać wyrwaną ze snu, tylko zdążyć wstać z łóżka, narzucić coś na zgrzebną koszulę nocną i spokojnie spojrzeć zomowcom w twarz.

Nigdy później nie przeżyłam równie silnych jak w 1980 i 1981 r. emocji, nawet, gdy zostałam rzeczniczką pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Młoda kobieta z małym dzieckiem w stanie wojennym angażuje się w działalność konspiracyjną, za którą może na wiele lat wylądować w więzieniu. Czego się pani bała?

– Bicia. Było już po sprawie Pyjasa i po „ścieżkach zdrowia”, podczas których milicja tłukła ludzi pałami. Bałam się więc bicia, czemu w dzienniku dałam wyraz. Kiedy złapią, będzie śledztwo i może też bicie. A ja nie wiem, czy je wytrzymam. Chcę wytrzymać, lecz nie wiem, jak zareaguję. Dlatego tak uważałam przy pisaniu, żeby nie tylko nikomu nie zaszkodzić, ale nawet nie dać poznać, że mam taką wiedzę, którą w razie wpadki mogliby ze mnie próbować wydobyć. Natomiast podczas akcji działała adrenalina. Zero strachu, jedynie skupienie i koncentracja.

Generalnie starałam się nie myśleć zbyt wiele o tym, co może się stać, gdy nas złapią. Jestem optymistką, wierzyłam, że się uda. No i naturalnie mieliśmy zaplanowane czarne scenariusze – co w przypadku aresztowania ma robić mój ojciec, który mieszkał z nami i pomagał opiekować się naszą córeczką.

Zasad konspiracji uczyła się pani od ojca, żołnierza AK?

– Moi przodkowie brali udział we wszystkich powstaniach, konspirację miałam we krwi. Wychowałam się na opowieściach o zbrojnych i tajnych działaniach. Przed „Solidarnością” zazdrościłam ojcu tego, co przeżył w czasie wojny, choć zdawałam sobie sprawę, jaką cenę za to zapłaciło jego pokolenie. Najpierw Armia Krajowa, potem „zapluty karzeł reakcji”, więzienie, powybijane zęby. W stanie wojennym ojciec zaczął nas szkolić, co było nieocenionym wręcz wsparciem. Wiele osób wpadło wtedy z braku wiedzy, bo skąd ludzie w naszym wieku mieli wiedzieć, jak się zachować w konspiracji?

Jakie były reguły?

– Najważniejsza i najtrudniejsza – nie mówić. Zachować pełną dyskrecję nawet przed najbliższymi przyjaciółmi. Do tej pory wszystko o nas wiedzieli, a teraz o naszych akcjach – fotografowaniu na ulicy olympusem ukrytym w futrzanej rękawiczce z dziurką wyciętą na obiektyw, przemycaniu aparatów do ośrodków internowania, wysyłaniu za granicę dziennika i zdjęć – nie mogliśmy powiedzieć im ani słowa, choć tak kusiło, żeby podzielić się tymi angażującymi nas w pełni działaniami. Druga zasada – precyzyjne planowanie, nic na żywioł. Trzeba było umieć zgubić „ogon”, przygotować drogi ucieczki, wyszukać przechodnie podwórka, znać tylne wyjścia. Kolejna zasada – naturalne zachowanie, bo bardzo łatwo zdradzić się, gdy jest się spiętym. Kiedy wychodziliśmy na miasto fotografować z ukrycia czołgi, żołnierzy, zomowców, zachowywaliśmy się z Tomkiem jak zakochana para, którą zresztą byliśmy, ale demonstrowaliśmy to specjalnie, obejmując się i czuląc.

W stanie wojennym była między ludźmi zwykła, ludzka solidarność?

– Bardzo duża. We Włochach pod Warszawą, gdzie mieszkaliśmy, byliśmy jedyną inteligencką rodziną. Nasi sąsiedzi, rzemieślnicy i drobni kupcy, nie mieli nic wspólnego z „Solidarnością”. W pierwszych godzinach stanu wojennego „czyściłam” dom, bo spodziewałam się rewizji. Zapakowałam oba archiwa – fotograficzne Tomka i moje solidarnościowe papiery – do walizek i zatargałam je do sąsiadów. Bez żadnych dyskusji upychali te trefne przecież materiały w tapczanach i na pawlaczach. Nikt nie odmówił. Później cała ulica zmówiwszy się, zbierała i wieszała w torebkach na płocie okrawki mięsa i kości dla naszych psów, których nie mieliśmy czym karmić.

Kwitło życie towarzyskie. Co wieczór ktoś wpadał z wizytą, w sobotę furtka przed naszym domem się nie zamykała. Ludzie chcieli być razem, rozmawiać, śpiewać, ale też kląć, by dać jakoś wyraz swej frustracji. Przeklinali wszyscy, najbardziej subtelni intelektualiści puszczali wiązki jak dorożkarze. W domach odbywały się przedstawienia, wszyscy słuchali Wolnej Europy. Telewizji przecież nie dało się oglądać. Moim największym poświęceniem było, że codziennie musiałam zobaczyć dziennik telewizyjny i przeczytać „Trybunę Ludu” oraz „Żołnierza Wolności”, żeby wiedzieć, co podają oficjalne media.

Dziś często porównuje się telewizyjne „Wiadomości” właśnie do „Dziennika Telewizyjnego” z czasu stanu wojennego.

– Zdarza mi się słyszeć opinie na temat obecnego rządu i odwołania do stanu wojennego, lecz nie ma porównania – żyjemy w wolnym kraju, mamy otwarte granice, pełne półki w sklepach, działają wolne media. Dzisiejsza państwowa telewizja dopuszcza się manipulacji, naciąga fakty, wyciąga brudy i próbuje dyskredytować wrogów rządu. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że mamy też inne media, również internet. Ale musimy pamiętać, że wolność i demokracja nie są dane raz na zawsze.

Jest pani rodzinnie związana z Trójmiastem?

– Po wojnie moi dziadkowie przyjechali z Kresów do Sopotu, potem przeprowadzili się do Oliwy. Spędzałam u nich każde wakacje, święta. Mój cioteczny dziadek, Mieczysław Szczęsny-Okęcki, był pierwszym wojewodą gdańskim. Duża część mojej rodziny mieszka w Trójmieście, dlatego przyjeżdżam tu regularnie.

Ogromnie ważna jest dla mnie Gdynia, gdzie działał ksiądz Hilary Jastak, kapłan „Solidarności”, wspaniała postać. Tu pracowałam nad materiałem o wypadkach grudniowych 1970. Udało mi się wtedy, 11 lat po Czarnym Czwartku, odnaleźć osoby, które niosły zabitego Zbyszka Godlewskiego. Znalazłam też drzwi, na których położono jego ciało. W czasie zamieszek zostały porzucone przed siedzibą komitetu partii, a potem umyto je z krwi i wstawiono na dawne miejsce – do męskiej ubikacji w jednym z budynków kolejowych.

Wtedy zaprzyjaźniłam się z Adamem Gotnerem, który w Grudniu ’70 dostał sześć kul, ale przeżył. Jego postać jest prototypem klęczącego mężczyzny z gdyńskiego pomnika. Adam został ojcem chrzestnym naszej córki. A mój reportaż „Sztandar i drzwi”, co bardzo symboliczne, ukazał się w ostatnim numerze „Tygodnika Solidarność” przed wprowadzeniem stanu wojennego.

Małgorzata Niezabitowska

Dziennikarka, autorka książek, scenariuszy i sztuki teatralnej o strajku w Stoczni Gdańskiej. Pisała dla „Tygodnika Solidarność”, była rzeczniczką rządu Tadeusza Mazowieckiego. Właśnie ukazała się jej książka „W twoim kraju wojna!”, która zawiera publikowane po raz pierwszy dzienniki oraz opisy konspiracyjnych akcji, które przeprowadzała z mężem, Tomaszem Tomaszewskim.

Dzięki uprzejmości wydawcy, pięć egzemplarzy najnowszej książki Małgorzaty Niezabitowskiej może trafić w ręce naszych czytelników. Otrzymają je ci z Państwa, którzy wyślą mail na adres: promocja@gdansk.agora.pl. Prosimy o wpisanie w temacie tytułu książki.

na-to

wyborcza.pl