Macierewicz, 05.01.2017

 

Pisowska postprawda o wolnych mediach

Pisowska postprawda o wolnych mediach

Marszałek Sejmu Marek Kuchciński ma kłopoty z komunikacją, nie potrafi mówić „sam od siebie” bez kartki. Dlatego nie odbywa konferencji prasowych, za to dobrze czuje się za kulisami, gdzie „wicie, rozumicie” ma swoją siłę perswazji i w prawicowym światku, jak kiedyś w PRL-u, wyznacza hierarchię.

Kuchciński spotkał się w czwartek na terenie Sejmu z przedstawicielami wybranych mediów, tj. prawicowych, m.in. z szefem SDP Krzysztofem Skowrońskim, Tomaszem Terlikowskim z TV Republika, Pawłem Lisickim z „Do Rzeczy”. Nie zostali zaproszeni przedstawiciele mediów, które przez PiS są określane, jako wrogie i niepatriotyczne.

Dlaczego tak się stało? Jak wyjaśniali Skowroński i Terlikowski w rozmowie z Justyną Dobrosz-Oracz z „Wyborczej”, było to spotkanie prywatne. Ciekawe, prawda? Kuchciński Sejm traktuje jako teren prywatny. Przepraszam, bo może Skowroński, Terlikowski i Lisicki uważają Sejm za teren prywatny.

Za nimi trudno nadążyć. Może dlatego doszło do tego jednostronnego, „prywatnego” spotkanie”, iż Kuchciński do 6 stycznia miał przedstawić propozycję nowego regulaminu pracy dziennikarzy na terenie Sejmu. 6 stycznia wszak jest świętem Sześciu Króli, jak inteligentnie zauważył Ryszard Petru.

Dlaczego Sześciu Króli, bo trzech króli ma prawica, reszta narodu ma też trzech. Taki jest rachunek ekonomiczny, a szef Nowoczesnej jest z wykształcenia ekonomistą. Jest jeszcze inne wytłumaczenie tych Sześciu Króli, bowiem prawicy mnoży się prawda, w tym wypadku post-prawda pomnożyła się przez dwa, acz „trzech króli” jest legendą w legendzie, postprawdą powstałą, gdy jeszcze na świecie nikt nie słyszał o postprawdzie. Nawiasem – jesteśmy jedynym narodem, który ustanowił święto poświęcone postprawdzie o Królach, oczywiście oprócz Watykanu, ale w tym państwie każdy dzień jest świętem.

„Prywatnie” więc Skowroński, Terlikowski i Lisicki dowiedzieli się, jakie są nowe propozycje pracy dziennikarzy w Sejmie. Reszta narodu dziennikarskiego się nie dowiedziała z tej prostej przyczyny, iż jest wroga i niepatriotyczna.

Ale odezwał się na Twitterze inny marszałek Stanisław Karczewski, który napisał: >>Wracają „stare” zasady pracy mediów w parlamencie. Dziennikarze mają swobodny wstęp do #Sejm.u i #Senat.u, ale na razie poza galerią sejmową<<.

Taka postprawda – „stare”, ale nowe. Karczewski jakby się kapnął, że z logiką u niego jest coś nie tak, jak ze zdaniem własnym u Kuchcińskiego, który jak nie przeczyta go z kartki, to nie wie, jakie ma zdanie. Karczewski, co prawda nie czyta, ale pisze na Twitterze, bo w następnym poście napisał: >>„Nowe”, kompromisowe warunki przedstawię w przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że wszyscy zainteresowani będą zadowoleni z tych propozycji.<<

Tak załatwia się sprawy. Z dziennikarzami wrogimi i niepatriotycznymi marszałkowie nie spotkają się „prywatnie” na terenie Sejmu, za to wiedzą, że „będą zadowoleni z tych propozycji”.

Postprawda pisowska narodziła się w Sali Kolumnowej, gdzie kworum w głosowaniu było wątpliwe, bo nie dopuszczono do niego polityków z partii wrogich i niepatriotycznych. Ten syndrom z postprawdą powtarza się z „wolnymi mediami”. Jednych się zaprasza „prywatnie” na teren Sejmu, innych zawiadamia na Twitterze, mają być „zadowoleni z propozycji” – i basta.

W Polsce wszystko mnoży się przez dwa, nie tylko królów. Taka jest specyfika postprawdy, nie ma jej jednej, jest razy dwa. Gdyby dobra materialne się mnożyły, och, ale istnieje obawa, że będą się dzielić.

Waldemar Mystkowski

 

pisowska

koduj24.pl

Karczewski: wracają stare zasady, ale dziennikarze na galerię nie wejdą 05 stycznia 2017 (http://www.tvn24.pl)

 

„To było prywatne spotkanie”. Naczelni prawicowych mediów u marszałka Sejmu

Justyna Dobrosz-Oracz; Zdjęcia i montaż: Miłosz Więckowski, 05.01.2017
http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,21207517,video.html?embed=0&autoplay=1

Miały być negocjacje ze wszystkimi mediami, a na razie doszło do spotkania wybranych redaktorów naczelnych i prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Krzysztofa Skowrońskiego z marszałkiem Sejmu Markiem Kuchcińskim. W rozmowach uczestniczyli między innymi Tomasz Terlikowski – szef Telewizji Republika, Paweł Lisicki – redaktor naczelny tygodnika ‚Do Rzeczy’. Czego dotyczyło spotkanie? Szczegóły w materiale.

Nowe propozycje dotyczące pracy mediów w parlamencie mają być przedstawione dopiero w przyszłym tygodniu. Choć marszałek Senatu obiecywał, że będą zaprezentowane do 6 stycznia.

wyborcza.pl

 

„Nie ma żadnych Magdalenek”. Redaktorzy prawicowych dzienników spotkali się z marszałkiem Kuchcińskim

Krzysztof Skowroński i Tomasz Terlikowski spotkali się dziś prywatnie na terenie Sejmu z marszałkiem Markiem Kuchcińskim.
Krzysztof Skowroński i Tomasz Terlikowski spotkali się dziś prywatnie na terenie Sejmu z marszałkiem Markiem Kuchcińskim. Fot: Agata Grzybowska, Jacek Marczewski / Agencja Gazeta

Dziś na terenie Sejmu doszło do spotkania Marka Kuchcińskiego z przedstawicielami mediów. Redaktorzy którzy wzięli udział w rozmowie reprezentowali Telewizję Republika i tygodnik „Do Rzeczy”. Zabrakło przedstawicieli mediów określanych przez PiS jako wrogie i niepatriotyczne.

Ekipie „Gazety Wyborczej” udało się namówić na krótką rozmowę Tomasza Terlikowskiego z TV Republika i Krzysztofa Skowrońskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Obaj zapewniali, że nie omawiano na spotkaniu kwestii ważnych dla całego środowiska dziennikarskiego.

– Było to spotkanie prywatne. To nie było spotkanie na temat sytuacji dziennikarzy w sejmie – zapewniał Tomasz Terlikowski. Czego zatem dotyczyło? Tego już nie wyjawił. Wiadomo tylko, że wzięli w nim udział redaktorzy naczelni mediów związanych z obozem Prawa i Sprawiedliwości. Skowroński też nie wyjawił, co było omawiane na spotkaniu. Zapewnił jednak przy okazji, że jego celem jest to, żeby wszyscy dziennikarze na terenie parlamentu mieli takie same prawa. – Nie ma żadnych Magdalenek w tym wypadku – powiedział Skowroński.

I choć trudno uwierzyć w zapewnienia o prywatnym charakterze, to na razie trudno liczyć na to, że szybko poznamy prawdę. Marszałek Marek Kuchciński miał do 6 stycznia przedstawić propozycję nowego regulaminu pracy dziennikarzy na terenie Sejmu. Na razie nic nie wskazuje na to, żeby spełnił obietnicę, Krzysztof Skowroński nie pozostawił tu żadnych złudzeń. – Pytałem kiedy wszystko wróci do normalności, marszałek powiedział, że to się właściwie nie dzieje – wyjawił prezes SDP.

źródło: „Gazeta Wyborcza”

 

naTemat.pl

Brzęk tłuczonego szkła

Zaczęło się. W Ełku. Nie chodzi o to, że młody mężczyzna, wcześniej karany za rozboje i kradzież, wywołał awanturę z krewkim właścicielem baru, w wyniku której ten drugi go zabił. Bójki podchmielonych facetów niestety często kończą się tragicznie.

Nam chodzi o reakcję tłumu. Mieszkańców Ełku.

Zamiast poprzestać na zapaleniu zniczy, modlitwie za ofiarę i sprawcę – tłum postanowił powybijać szyby w barze. Ktoś próbował włamać się i podpalić mieszkanie właściciela. Tłum „dobrych Polaków” skandował z zachwytu, gdy wybijano szyby w lokalu, a policja stała bezczynnie, przyglądając się tej narastającej agresji. A wszystko dlatego, że ofiara była narodowości polskiej i wyznania rzymskokatolickiego, zaś zabójca pochodził z Tunezji i jest muzułmaninem.

Pogrom, rasizm, tumult?

Autentyczne zaangażowanie religijne obu mężczyzn jest tu zupełnie nieważne. Ważne są symbole: „wredny muzułmanin” zadźgał na polskiej ziemi „prawdziwego Polaka i katolika”. Tłum więc złorzeczy na imigrantów, ciapatych i muslimów. Demoluje lokal. Jeden z autorów tego tekstu uważa, że to pierwszy pogrom w Polsce w XXI wieku. Drugi uważa, że to za silne słowo – powinno się to nazwać rasistowskimi zamieszkami. Spotkaliśmy się pośrodku – nazwijmy to religijnym tumultem. W Polsce, u progu XXI wieku, na zakończenie „Roku Miłosierdzia”, który w Kościele ogłosił papież Franciszek, religia wkracza w krwiobieg społeczny pod postacią przemocy.

Potomkowie imigrantów kontra imigranci

Ełk jest miastem szczególnym. W granicach Polski znalazł się po raz pierwszy dopiero w 1945 roku. Wcześniej nazywał się Lyck i należał do Prus Wschodnich. Aż do 1945 roku przygniatającą większość (96 proc.) mieszkańców miasta i okolic stanowili Mazurzy: ewangelicy mówiący po polsku, którzy aż do XX wieku roku modlili się po polsku w miejskiej farze. Nieliczni katolicy, przeważnie imigranci z Niemiec, modlili się po łacinie w swoim kościele zwanym przez autochtonów „kościołem niemieckim.” Po 1945 roku imigranci – Polacy – stali się w mieście większością. I podobnie jak w wielu miejscowościach na Mazurach, z pomocą życzliwej władzy ludowej wyrzucili autochtonów-Mazurów z gospodarstw i domów oraz siłą przejęli luterańską farę na „polski” kościół. Można by z nutą złośliwości powiedzieć, że niechęć i obawy mieszkańców Ełku wynikają z pamięci lokalnej o tym, co grozi autochtonom, gdy pojawią się zbyt pewni siebie imigranci. Oni dobrze wiedzą, na co było stać ich dziadków – i stąd wolą dmuchać na zimne i „bić ciapatych”, gdy jest ich tylko kilku.

Faszystowski bełkot

Ale to nie byłaby prawda. Ełk-Lyck jest raczej przykładem na to, jak nacjonalizm sączony pod przykrywką nauczania historii po 1989 roku wygumkował zupełnie historię miasta. Lyck aż do XX wieku było centrum polskiego ewangelicyzmu na Mazurach. Potomkowie imigrantów z 1945 roku nie pamiętają i nie wiedzą, że ich Ełk jest miastem w 99 proc. imigrantów z ich rodzin. Tymczasem mają się za autochtonów! Stąd zamiast empatii i zrozumienia dla migracji i uchodźców, słyszymy faszystowski bełkot i okrzyki „bić ciapatych”.

Po drugie, Ełk-Lyck nie jest wyspą.

Jest częścią Polski, gdzie narasta nacjonalizm i ksenofobia. W nieodległym Białymstoku lokalna prokuratura od lat patrzy przez palce na rodzimych faszystów i zasłynęła tłumaczeniem, że swastyka to nie symbol hitleryzmu, a hinduski symbol szczęścia. Bo, jak wiemy, dziarscy chłopcy z SS i Hitlerjugend byli gorliwymi hinduistami z kasty panów. W białostockiej katedrze paradował ONR, kazanie miał dumny „ksiądz faszysta”, a Caritas odwiedził „Mikołaj-Nacjonalista”. Wydarzenia z Ełku-Lycku to owoc wieloletnich działań PiSu, który z tępego nacjonalizmu uczynił swoją ideologię, i Kościoła, który każdego, kto wrzeszczy „Bóg-Honor-Ojczyzna”, uznaje za „pobożnego katolika”.

Miłosierdzie? „To jakaś kpina”

Ani politykom PiS, ani biskupom nie zapaliło się czerwone światło, gdy obiektem nienawistnej mowy przez tych „dobrych katolików” i „prawdziwych Polaków” stał się papież Franciszek, gdy w czasie liturgii Wielkiego Czwartku obmył nogi 11 migrantom oraz jednej Włoszce. A oto kilka bluzgów, jakimi katolicki „suweren” postanowił skomentować pełen pokory i miłosierdzia papieski gest: „Papież (jeśli można go tak nazwać) zbezcześcił Wielki Czwartek”, „gest poddaństwa, słabości i głupoty”, „szkoda, że nie umył tym, którym islam nogi oderwał za pomocą bomb”, „jestem ciekaw, czy jak wysadzą Watykan, też będzie miłosierny”. Nic zatem dziwnego, że w polskim Kościele dziś najlepiej czują się ci, którzy z otwartą przyłbicą mówią, iż są ksenofobami, nacjonalistami i rasistami. I nie mówimy tu nie tylko o katolikach świeckich, ale także o rosnących w siłę ksenofobach w sutannach.

Znamienna jest również reakcja polskich władz. Prezydent Andrzej Duda, który pisał listy do angielskich biskupów w obronie Polaków, tym razem nie przerwał wakacji na nartach. Premier Beata Szydło czy minister Mariusz Błaszczak potrafią lecieć do Anglii i pytać o śledztwa, gdzie ofiarami ze strony brytyjskich nacjonalistów są Polacy. Dziś premier zniknęła, za to minister Błaszczak, popisuje się albo cynizmem albo głupotą i twierdzi, że zamieszki nie miały podtekstu rasistowskiego i mają charakter „przypadkowy”. I w ogóle jest to woda na młyn rewizjonistów z opozycji, tych zaplutych karłów reakcji. I zupełnie „przypadkowo” nazywa sprawcę zabójstwa „mordercą” i oczywiście „rozumie” gniew tłumu, bo tutaj chodzi o „terroryzm.”

Jak powiedziała „Gazecie” pewna 18-latka: „Nie będę słuchać o pojednaniu i miłosierdziu, bo to jakaś kpina jest.”.

Szybko, na szczęście, zareagował miejscowy biskup Jerzy Mazur. I następnego dnia odprawił mszę. Kościół był pełen. Były członkowie rodziny Daniela i prezydent Ełku. Ale co znamienne – byli i narodowcy, z opaskami Falangi na ramionach. Ten widok w kościele nikogo już dziś w Polsce nie dziwi. Biskup przypomniał słowa Franciszka z bożonarodzeniowego kazania o tym, że „wszyscy możemy być twórcami pokoju”. Apelował o pokój i pojednanie. Jednak podczas odczytywania apelu ludzie wychodzili z katedry odrzucając chrześcijański nakaz przebaczenia i pojednania. Jak powiedziała „Gazecie” pewna 18-latka: „Nie będę słuchać o pojednaniu i miłosierdziu, bo to jakaś kpina jest.”.

Reakcja tej młodej dziewczyny najlepiej pokazuje, jakie emocje rządzą naszą wspólnotą. Ten sam Kościół, który jeszcze kilka lat temu groził w Poznaniu zamieszkami, aby zablokować przedstawienie „Golgota Picnic” – dziś tych samych faszystów, których wtedy mobilizował, już nie kontroluje. Kościół, pewnie wbrew swej woli, przydał się faszystom do wprowadzenia do przestrzeni publicznej ich ideologii jako patriotyzmu. Dziś bez skrępowania manifestują swoją obecność w katedrze. Mogą zupełnie swobodnie z tejże katedry wychodzić, gdy im się kazanie biskupa i przesłanie Żyda na Krzyżu nie podoba. Bo „to jakaś kpina jest”.

Historia w Ełku-Lycku lubi się powtarzać.

Rząd judzący naród na obcych, i kłamiący o „końcu wasalizmu” i o „wstawaniu z kolan”. Wódz opowiadający o obcych roznoszących choroby, nazywający przeciwników gorszym sortem narodu, porównujący ich do zwierząt i kwestionujący ich DNA. Marionetkowy prezydent, który udaje, że jest głową państwa. Ministrowie bagatelizujący zamieszki, cynicznie kłamiąc, że to są „pojedyncze przypadki” oraz bredzący o „zrozumiałym gniewie” Wielkiego Narodu. Kościół, który się sprzedał władzy za finansowanie rodem ze średniowiecza i mamiony kłamstwami o „moralnej odnowie”. Ukrzyżowany Żyd w kazaniach zastąpiony „Wielką Ojczyzną”, który nagle przestał być Żydem i uchodźcą. Brzęk tłuczonego szkła i okrzyki tłumu przeciwko obcym. Czy to jest Polska, o której marzymy? Bo skojarzenia z III Rzeszą są zupełnie, jak to mówi minister Błaszczak, „przypadkowe”.

Czytaj także: Ełk: Kto sieje wiatr

Newsweek.pl

Ekspert: Od 2015 mamy w Polsce gwałtowny wzrost zachowań ksenofobicznych. Jest ich nawet kilka dziennie

jagor, 04.01.2017

Ełk. W noc sylwestrową przed kebabem zginął 21-latek. W mieście wybuchły zamieszki

Ełk. W noc sylwestrową przed kebabem zginął 21-latek. W mieście wybuchły zamieszki (Radio 5)

– Od lata 2015 roku mamy zazwyczaj do czynienia z kilkoma zdarzeniami o podłożu rasistowskim, i to codziennie. To skokowy wzrost – alarmuje w Radiu TOK Rafał Pankowski, profesor Collegium Civitas w Warszawie, ze stowarzyszenia „Nigdy Więcej”.

Oczywistym pretekstem do rozmowy w audycji Przedpołudnie w Radiu TOK FM były dramatyczne wydarzenia z Ełku. Po awanturze i w efekcie zabójstwie młodego mężczyzny przez Tunezyjczyka, w mieście doszło do chuligańskich wybryków na tle rasistowskim.

Odpowiadając na pytaniem, czy w Polska jest krajem, w którym mamy coraz więcej incydentów ksenofobicznych, prof. Pankowski odpowiedział twierdząco.

– Zważywszy na znikomą liczebności wszelkich mniejszości w Polsce, to skala zachowań ksenofobicznych czy rasistowskich, jest zdecydowanie wysoka. Ale niezależnie od liczby takich zdarzeń należy jej zdecydowanie potępiać – podkreślił.

Polakom brakuje uwrażliwienia i międzyludzkiej solidarność

Czy potrafimy sobie radzić z tym zjawiskiem? Niestety w ocenie socjologa i koordynatora Centrum Monitorowania Rasizmu w Europie Wschodniej, odpowiedź brzmi: nie.

Rafał Pankowski przypomniał serię zdarzeń z zeszłego roku w Wielkiej Brytanii, kiedy to Polacy padli ofiarami zachowań rasistowskich.

– Przy tamtej okazji władze stanowczo potępiły te zdarzenia, a opinia publiczna bardzo wyraźnie stanęła po stronie mniejszości, czyli Polaków. Organizacje i społeczności lokalne bardzo mocno wsparły naszych rodaków. To doskonały przykład zwykłej solidarności międzyludzkiej, bo dla Brytyjczyków wielokulturowość jest wartością – powiedział Pankowski. I przypomniał, że na Wyspach mieszka blisko milion naszych obywateli.

– Zupełnie inaczej jest w Polsce, gdzie wielokulturowość ma skalę znikomą, a jednak wiele nam brakuje, jeśli chodzi o uwrażliwienie i międzyludzką solidarność na przejawy agresji i ksenofobii – przyznał socjolog.

Jednak to, co najbardziej niepokoi, a na co zwrócił uwagę Rafał Pankowski, to dynamika wzrostu zachowań ksenofobicznych w Polsce.

Kilka zdarzeń rasistowskich codziennie

– Z obserwacji stowarzyszenia „Nigdy Więcej” wynika, że o ile w latach 2013-2014  mieliśmy do czynienia ze wzrostem tego typu zdarzeń. Wtedy mówiło się o kilkunastu incydentach tygodniowo. Natomiast od lata 2015 roku mamy zazwyczaj do czynienia z kilkoma zdarzeniami tego typu, i to codziennie. To skokowy wzrost – podkreślił Pankowski.

Gość Radia TOK FM powiedział też, że udokumentowana liczba incydentów, to tak naprawdę tylko czubek góry lodowej. – A tych zdarzeń jest więcej, ale nie wydostają się one poza wąski krąg świadków – dodał.

– Przy okazji mamy też do czynienia z gwałtowny wzrostem skali nienawistnych treści w przestrzeni publicznej. Nieprzypadkowo oba te zjawiska idą w parze. Często jest tak, że agresja słowna poprzedza akt agresji fizycznej. W pewnych środowiskach nienawiść, ksenofobia czy rasizm, stają się swego rodzaju normą w bardzo niepokojącym znaczeniu tego słowa – mówił socjolog.

Młodzi Polacy są bardziej ksenofobiczni niż ich rodzice

W jego ocenie bardzo niepokojącym zjawiskiem jest rasizm i ksenofobia, które rozpowszechniają się w środowisku młodszego pokolenia Polaków, stają się częścią dyskursu.

– Wydawałoby się, że młodzi ludzie, którzy urodzili się i dorastali już w kraju demokratycznym, że oni będą jakby bardziej tolerancyjni, otwarci na świat. Tymczasem okazuje się, że młodzi Polacy są bardziej ksenofobiczni niż pokolenie ich rodziców czy dziadków. I to jest swoisty paradoks, który powinien nam wszystkim dać do myślenia – powiedział na zakończenie w audycji Przedpołudniem profesor Rafał Pankowski.

 

TOK FM

KAMIL FEJFER, 5 STYCZNIA 2017

Ełk to pokaz polskiego rasizmu. „Pięć lat temu nie doszłoby do takiej reakcji. Jest przyzwolenie”

Wydarzenia w barze Prince Kebab w Ełku świadczą o narastającej agresji w stosunku do mniejszości etnicznych w Polsce. „Pięć lat temu nie doszłoby do takiej reakcji, jak w Ełku. Mam wrażenie, że to kwestia przyzwolenia” – powiedział OKO.press dr Mikołaj Winiewski z Centrum Badań nad Uprzedzeniami

Awantura, która zakończyła się śmiercią 21-letniego Daniela, rozpoczęła się w barze z kebabem. Według relacji  Wojciecha Piktela z prokuratury rejonowej w Ełku doszło do sprzeczki między klientami baru – Danielem i jego kolegą – a obsługą lokalu. Prokuratura nie mówi, czego dotyczył spór, jednak Ełczanin, który twierdzi, że był świadkiem zajścia, opisał je na Facebooku. Awanturę mieli rozpocząć Polacy, którzy poniżali pracowników baru, mówiąc do nich: „ciapaku, na kolana i do pana”, czy „dawaj, kurwo, to jedzenie”. Później jeden z Polaków wziął dwa napoje i wyszedł z lokalu, nie płacąc. Wtedy wybiegł za nim właściciel baru oraz kucharz, który zabrał ze sobą nóż. Wywiązała się bójka, podczas której Polak został ugodzony nożem i zmarł. Właścicielowi lokalu i kucharzowi zostały postawione zarzuty zabójstwa.

Wpis został udostępniony przez kilka tysięcy użytkowników, ale mężczyzna usunął wpis, tłumacząc to napływem „wiadomości wulgarnych i lekko mówiąc uciążliwych” oraz manipulacjami mediów.

Po zdarzeniu pod lokalem Prince Kebab w Ełku pojawiły się znicze, a później wybuchły rasistowskie zamieszki. Kilka osób – przy aplauzie kilkuset zgromadzonych – zaczęło demolować bar. Pod artykułami opisującymi zajścia ruszyła lawina rasistowskich komentarzy. Wydarzenia w Ełku wywołały falę ataków na bary z kebabem w innych miastach. W Lubinie na lokalu prowadzonym przez Hindusa pojawiły się napisy „Jebać ISIS”, „Fuck ISIS”, czy „Fuck Islam”. We Wrocławiu do baru z kebabem wrzucono butelkę z benzyną.


Przeczytaj też:

„Pasożyty”, „ciapaci”, „chamy”. Rasizm po polsku

JAKUB MAJMUREK  30 LIPCA 2016


Polacy muzułmanów nie znają i nie akceptują

„Stosunek Polaków do wyznawców islamu jest wyraźnie negatywny i są oni najmniej lubianą grupą religijną” – możemy przeczytać w raporcie „Postawy wobec mniejszości muzułmańskiej w Polsce” Centrum Badań nad Uprzedzeniami.

Tak duża niechęć utrzymuje się pomimo (a może właśnie z tego powodu) tego, że przytłaczająca większość respondentów nie zna osobiście żadnego muzułmanina (87,7 proc. odpowiedzi „nie” wśród dorosłych oraz 92,1 proc. odpowiedzi wśród młodzieży). Podobna jest odpowiedź na pytanie „czy ktoś z Pana(i) bliskich osób zna osobiście muzułmanów?” I znowu – ponad 85 proc. dorosłych i 89 proc. młodzieży odpowiedziało „nie”.

Na pytanie „czy zaakceptował(a)by Pan(i) muzułmanina w miejscu pracy” „zdecydowanie nie” i „raczej nie” odpowiedziało 22 proc. młodzieży i 21,9 proc. dorosłych. „Raczej” i „zdecydowanie” zaakceptowałyby wyznawcę islamu w miejscu pracy 78,1 proc. młodych i tyle samo dorosłych.

Znacznie gorzej wypada odpowiedź na pytanie „Czy zaakceptowałby Pan(i) małżeństwo członka Pana(i) rodziny z muzułmaninem?”. Aż 48 proc. młodych osób odpowiada „raczej” i „zdecydowanie” nie. Jeszcze bardziej nietolerancyjni są dorośli: zdecydowanie i raczej „nie” odpowiedziała większość – 52,4 proc. ankietowanych.

Badacze stwierdzają, że antymuzułmańskim poglądom sprzyja prawicowy autorytaryzm i tak zwana orientacja na dominację społeczną. Na tę pierwszą postawę składa się poziom podporządkowania władzy i innym autorytetom, poziom przywiązania do wyraźnie określonych norm i tradycyjnych wartości, ale też wrogie i agresywne nastawienie do reprezentantów innych grup niż własna. Orientacja na dominację społeczną z kolei to wiara w silną dominację określonych grup nad innymi. „Orientacja na dominację społeczną wyraża więc uogólnioną akceptację nierówności międzygrupowych.” – stwierdzają autorzy raportu.


Przeczytaj też:

Czy żołnierze wyklęci byli wyklęci za rządów PO-PSL

DANIEL FLIS  11 SIERPNIA 2016


Nacjonalizm skleja uchodźców z terrorystami

Nastroje antyislamskie w Polsce nasiliły się wraz z trwaniem kryzysu uchodźczego w Europie. Widać to w raportach CBOS. Według najnowszego badania już ponad połowa Polaków (51 proc.) uważa, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców. Ze wzrostem nastrojów antyuchodźczych mieliśmy w Polsce do czynienia w listopadzie 2015 roku po zamachach terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 osób. Od tamtej pory odsetek Polaków niechętnych przyjmowaniu uchodźców utrzymuje się na poziomie od 51 do 61 proc.

Problem jednak w tym, że to nie uchodźcy byli sprawcami ataków, a Europejczycy – potomkowie migrantów z Bliskiego Wschodu lub osoby od dawna mieszkające w Europie. Część z nich jeździła do Syrii i brała udział w toczonych tam walkach lub była szkolona przez ISIS.

To, w jaki sposób Polacy postrzegają uchodźców, widać w raporcie CBU „Jakie skojarzenie ze słowem „uchodźca” mają Polacy?” Najczęściej pojawiające się skojarzenia to „uciekinier” – 28 proc., „wojna” – 28 proc., już na trzecim miejscu znajduje się „terrorysta” – 11 proc. Dopiero na kolejnym miejscu jest „bieda” – 10 proc., „ucieczka” – 7 proc., „prześladowanie” – 6 proc. i „strach” – 5 proc.


Counter Terrorism Exercise in Hebron
Przeczytaj też:

Kto nas zabija? Co nas zabija?

KAMIL FEJFER  30 LIPCA 2016


Umierają media, kwitną fałszywe wiadomości

Poważnym problemem okazała się niezdolność do weryfikowania informacji. Zanikają gate keepers, czyli media, które sprawdzają i selekcjonują informacje. Bez weryfikacji każda bzdura może rozejść się po portalach społecznościowych, podsycając rasistowskie nastroje.

Drugim problemem są fake news – dr Mikołaj Winiewski z Centrum Badań nad uprzedzeniami przypomniał film, który zdobył olbrzymią popularność w Internecie w czasie, gdy do Niemiec przybyło blisko milion uchodźców. Zdarzenie – mężczyzna kopnął kobietę w berlińskim metrze – zostało opisane jako atak migranta z Bliskiego Wschodu. Niemiecka policja była oskarżana o to, że skupia się na poszukiwaniu człowieka, który upublicznił wideo, zamiast na szukaniu sprawcy ataku. Miały być to dowody na „terror poprawności politycznej” w Niemczech.

Po kilku dniach berlińscy funkcjonariusze zatrzymali sprawcę – 27-letniego Bułgara. Wszystko okazało się histerią opartą o wyssaną z palca bzdurę.


Przeczytaj też:

„Nie ma takiego problemu jak mowa nienawiści”. Rewolucyjna teza posła PiS

MAGDALENA CHRZCZONOWICZ  7 GRUDNIA 2016


Rasizm rośnie w Internecie

Pośrednim dowodem na rolę mediów społecznościowych jest raport „Polacy o uchodźcach – w Internecie i w realu”. CBOS przebadał wpisy na temat uchodźców, które pojawiły się w dniach 12-21 października 2015 roku. Aż 81 proc. z nich odnosiło się negatywnie do przyjmowania uchodźców. Zaledwie 6 proc. – pozytywnie.

Według badań młodzież jest nastawiona najbardziej antyimigrancko. Odpowiedzi „Nie, Polska nie powinna przyjmować uchodźców” udzieliło aż 69 proc. osób w wieku 18-24 lata. W grupie wiekowej 23-34 lata takich deklaracji było już 51 proc., w grupie 35-44 lata – 41 proc., 45-54 lata – 36 proc., 55-64 lata – 32 proc., 65 i więcej – 37 proc.

Taka korelacja pozwala postawić hipotezę, że młodsi obywatele Polski wiedzą mniej właśnie dlatego, że korzystają z mediów, które nie selekcjonują informacji i nie poddają ich weryfikacji.

elk

OKO.press

 

c1wxhtuwqaul34w

Ustawa dezubekizacyjna. Kolejna odsłona demolowania wojskowych służb

Niemal trzydzieści lat po upadku komunizmu i weryfikacji byłych oficerów SB, dekadę po weryfikacji wojskowych służb, przyszedł czas na weryfikację ostateczną. Taką, przy której wszystkie inne będą się mogły schować.

Za chwilę Sejm wysmaży ustawę, która zmniejsza emerytury wszystkim wojskowym i ludziom służb, którzy choćby otarli się o pracę w PRL. Ustawa jest jak tępa brzytwa: nie odróżnia klasycznych ubeków od oficerów wywiadu i kontrwywiadu. Nie była poddawana żadnym konsultacjom ani ocenom merytorycznym, a jedyna opinia prawna na jej temat nie zostawia na projekcie suchej nitki.

O co chodzi? PiS chce dopaść wszystkich ludzi służb, których do tej pory dopaść nie zdołał. Nie ma zbyt wiele możliwości, więc zamierza obciąć im emerytury. Do jednego worka wrzuca więc ubeków, prześladowców, oprawców i ludzi, którzy po 1989 roku dobrze służyli Polsce w wywiadzie i kontrwywiadzie. Mówi: odbieramy emerytury złoczyńcom, pomagierom Kiszczaka. Taki komunikat to miód na serce żelaznego elektoratu.

Czytaj też: Czystki w wojsku Antoniego Macierewicza

W rzeczywistości to nic innego jak stosowanie zbiorowej odpowiedzialności, działanie prawa wstecz. W sprawie ustawy byli oficerowie wywiadu napisali list otwarty:  „Wielu z nas po 1990 roku oddało życie i wróciło do kraju w „full metal jacket”, wielu z nas straciło zdrowie, liczni aż po granice inwalidztwa. Służyliśmy w krajach niestabilnych i w strefach działań wojennych. Strzelano do nas. Próbowano zastraszać nas lub naszych bliskich. Musieliśmy radzić sobie z obcymi kontrwywiadami i brutalnymi służbami bezpieczeństwa. (…) Spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego. Tak nas wyszkolono. I byliśmy na to przygotowani, bo byliśmy pewni, że stoi za nami nasze Państwo i jego obywatele”.

Dziś rząd PiS uświadamia byłym agentom RP, że wciąż mogą się spodziewać wszystkiego najgorszego. Że gdy Polska zawiera z kimś umowę, wybacza mu służbę w SB i przyjmuje do wywiadu, to zawsze po paru latach może zmienić zdanie i kopnąć swojego agenta w tyłek. Nic dziwnego, że ci biją na alarm: ustawa to komunikat rządu do służb specjalnych innych państw. Te mniej przyjazne dostaną dzięki niej wygodną pozycję do werbowania zgorzkniałych, ale świetnie wyszkolonych, byłych funkcjonariuszy. Argument o państwie nielojalnym wobec własnego urzędnika może przekonać czasem najbardziej nieprzejednanych.

Ustawa to komunikat rządu do służb specjalnych innych państw. Te mniej przyjazne dostaną dzięki niej wygodną pozycję do werbowania zgorzkniałych, ale świetnie wyszkolonych, byłych funkcjonariuszy.

Gdzie tu sens i logika? Zgodnie z wykładnią polityków PiS, powtarzaną przez „Wiadomości”, kto nie wspiera rządu, nie jest patriotą. Dla ludzi z PiS społeczeństwo to tak naprawdę ich społeczność, ich grupa. Nie jesteś z nimi, jesteś poza. Prawa strona ma dziś w Polsce monopol na patriotyzm.

Za zdemolowanie wojskowych służb w 2007 r. nikt dotychczas nie odpowiedział. Obecnie następuje jej kolejna odsłona. W imię, rzecz jasna, dziejowej sprawiedliwości. jakby politycy PiS zapomnieli, że wyborów nie wygrywa się żelaznym elektoratem.

 

newsweek.pl

Bójka z pacjentem, zwolnienie ze szpitala. A dziś? Jeszcze żaden lekarz na świecie nie dokonał tego co dr Domanasiewicz

WYWIAD
Rozmawiała Joanna Dzikowska, 05 stycznia 2017

Doktor Adam Domanasiewicz

Doktor Adam Domanasiewicz (Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta / AGENCJA GAZETA)

– Polskie szpitale nie prowadzą statystyk udanych operacji i powikłań. Nikt nie docenia zaangażowania. Liczą się słupki, które ograniczają limity z NFZ – mówi dr Adam Domanasiewicz. Jako pierwszy na świecie przeszczepił on rękę pacjentowi, który nigdy jej nie miał.

Joanna Dzikowska: Wielu lekarzy uważało, że jeśli ktoś urodził się bez ręki, to bez ręki już zostanie.

Adam Domanasiewicz*: Dotychczas panowało przekonanie, że wada wrodzona jest przeciwwskazaniem do transplantacji. Uważano, że pacjent nie będzie mógł poruszać przeszczepioną ręką.

Dlaczego?

– Człowiek, który urodził się bez ręki, nie ma odpowiedniej reprezentacji korowej w mózgu. W polu, które normalnie odpowiada za poruszanie kończynami górnymi, jest pusto – potwierdzają to badania rezonansem czynnościowym. Podobny proces, po jakimś czasie, zachodzi u osób po amputacji. Nawet jeśli zamiast dłoni zaczynają używać stóp, pole kończyn górnych wciąż jest puste, a nawet zapełniane przez reprezentacje stóp czy ust.

Lekarze bali się więc, że nowa ręka stanie się jedynie żywą protezą. Będzie ciepła, przeszczep się przyjmie, ale w mózgu zabraknie odpowiedniego oprogramowania, czyli ośrodka decyzyjnego, który pozwoli pacjentowi nią sterować. Tymczasem nasz pacjent zgina już i prostuje palce. Niestety, nie mieliśmy możliwości technicznych wykonania rezonansu czynnościowego przed zabiegiem – z powodu braku sprzętu i czasu.

Jak przygotować się do operacji, która ma być pierwszą na świecie?

– Myślałem o niej od dawna. Miałem w głowie wiele scenariuszy: plan A, B, C itd. Dopasowanie zdrowej anatomicznie kończyny dawcy i nieforemnego kikuta biorcy jest trudne. Pewne struktury się w nim nie rozwinęły, inne tylko częściowo lub patologicznie. Normalnie – upraszczając – szyje się białe do białego, a czerwone do czerwonego. Tym razem trzeba było kombinować: coś było wyżej, coś niżej, tam nie pasowało, czegoś brakowało. Jak składanie puzzli, tylko że bez obrazka na pudełku i z brakującymi elementami. Dlatego pobranie zaplanowaliśmy ze znacznym zapasem. Lepiej mieć nadmiar tkanek niż za mało. Wszystko sprawdzaliśmy dziesiątki razy. Także to, czy nie pomyliliśmy rąk przy pobraniu od dawcy.

To w ogóle możliwe?

– Wydaje się banalne, prawda? Ale to najczęstszy błąd przy przeszczepach narządów parzystych. Wystarczy, że ktoś pomyli się przy zaznaczaniu strony, stanie w innym miejscu, źle wypełni papiery. Katastrofa.

Lubi pan pracować pod presją?

– Wręcz poszukuję wyzwań, jestem chyba uzależniony od adrenaliny. W dzieciństwie uprawiałem szermierkę, potem zacząłem pływać w regatach, jestem grotołazem, alpinistą, nurkuję. Cały czas zastanawiam się, na co jeszcze mogę wejść… Wciąż mam marzenia. Od kilku lat bawię się też z kolegami – to lekarze, inżynierowie, prawnicy – w rekonstrukcje historyczne. Regularnie walczymy pod Grunwaldem. Jeden z moich kolegów powiedział kiedyś: „Nigdy nie jest za późno na szczęśliwe dzieciństwo”. Tego się trzymam. Wciąż czuję głód. Chcę robić więcej, iść dalej. Błogie samozadowolenie jest nie dla mnie.

Czuł pan strach?

– Nie. Miałem niskie tętno, oddech nie przyspieszył. Emocje utrudniają pracę. Myślę, że tylko odsuwając je na bok, można się w pełni skupić na celu. Podobnie jest ze wspinaczką: skupiam się na najbliższym chwycie; nieważne, jak wysoko jestem i co się stanie, jeśli odpadnę.

O tym, że mamy zgodę na pobrania ręki, dowiedzieliśmy się wieczorem. Tak duża operacja – a właściwie trzy, bo pracowaliśmy na trzech stołach – przekracza możliwości jednego człowieka. Kolejna doba to było dzwonienie, zbieranie zespołu, dzielenie zadań. Wiedziałem, że jestem na cenzurowanym po tym, jak wyrzucono mnie ze szpitala w Trzebnicy. Wszyscy patrzyli mi na ręce, chcieli sprawdzić, ile jestem wart.

Dlaczego został pan chirurgiem?

– Najpierw chciałem studiować ochronę środowiska, zmieniać świat. Miałem szalone pomysły. Wymyśliłem sobie na przykład, że wyhoduję takie bakterie, które będą zjadały polietylen – czyli plastikowe butelki i foliowe worki.

Po stanie wojennym zrezygnowałem, bo nie widziałem sensu pracy w ochronie środowiska w warunkach reżimu komunistycznego. Ekologia nie była wtedy priorytetem, nikogo właściwie nie obchodziły koszty środowiskowe. Liczyła się tylko produkcja. Nie chciałem robić projektów do szuflady, ani iść na zgniłe kompromisy z władzą.

Zdecydowałem, że przenoszę się na medycynę, bo relacja pacjent – lekarz pozbawiona jest wpływu polityki. Wybrałem chirurgię, bo wymaga bezpośredniego działania.

W pracy ma pan opinię człowieka porywczego.

– Denerwuje mnie nieporadność ludzi, którzy powinni być zawodowcami, jestem wymagający. Jeśli podczas operacji wydaję polecenie i nie ma reakcji, powiem to samo drugi raz, a za trzecim jestem już zwyczajnie wkurzony. Nie mam też cierpliwości do spraw administracyjnych, papiery mnie denerwują. Zawsze jest przecież coś ważniejszego do zrobienia niż te tabelki.

To jeden z powodów, które podał dyrektor szpitala w Trzebnicy, kiedy pana zwalniał.

– No i bójka z pacjentem. Tyle że ten pacjent był już zdrowy, a jego leczenie właśnie miało dobiec końca. Zdenerwował się, gdy usłyszał, że czas zdjąć gips i wrócić do pracy. Zamachnął się na mnie kulą, zablokowałem ją odruchowo i odsunąłem go. Nikt wtedy nie wezwał policji.

Myślę, że prawdziwe powody mojego zwolnienia były inne. Byłem niewygodny, bo kiedy coś mi się nie podobało, mówiłem o tym wprost. Byłem szefem komisji związkowej „Solidarność” w szpitalu, w obliczu zapowiadanych przez dyrekcję zmian przewidzianych tzw. planem naprawczym spodziewali się, że urządzę im „ostrą jazdę”. Proszę pamiętać, że był to czas restrukturyzacji, czas oszczędności. Nie winię innych lekarzy czy pielęgniarek, którym zabrakło cywilnej odwagi i – w strachu przed zwolnieniem – przytaknęli dyrektorowi. Pewnie znaczna część mnie nie lubiła mimo moich zasług dla szpitala i osiągnięć.

Mam talent organizacyjny, ale brakuje mi charyzmy na długi dystans. Chciałbym, by ludzie podążali za mną, a jestem takim psem pasterskim, który musi zaganiać stado, szczekając i gryząc… Szczerze mówiąc, trudno mnie przez to lubić.

Skąd się biorą sukcesy polskich chirurgów?

– To wypadkowa wspólnych doświadczeń. Przyjaźnimy się, dyskutujemy o trudnych przypadkach, dzwonimy do siebie w środku nocy i przekazujemy sobie pacjentów. Ale to środowisko, jak każde zresztą, potrzebuje lokomotyw w swoich zespołach. Takich ludzi, którzy będą wyznaczali nowe cele i odważą się je realizować.

Dużo ich jest?

– Niestety, wielu młodym brakuje motywacji, wybierają łatwiejsze zawody, bez nocnych dyżurów i z większą wypłatą. Ja mam akurat młody zespół i w tym upatruję nadzieję na dalszy rozwój, jednak ogólnie sytuacja jest znacznie mniej komfortowa. Średnia wieku wśród chirurgów jest wysoka. Ludzie nie mają świadomości, że nie da się wyprodukować specjalistów z dnia na dzień. Chirurg może pracować przez 30 lat, ale tylko przez 15 lat będzie naprawdę świetny: wcześniej zabraknie mu doświadczenia, później forma będzie spadać. Stanowiska będą więc zajęte, ale ilu z lekarzy będzie reprezentowało najwyższy poziom naszych mistrzów?

Wiele razy słyszałem: „Operacja się nie udała, bo przypadek był trudny”. Cóż to za wymówka? Mój mentor prof. Ryszard Kocięba robił niezwykle trudne operacje i miał świetne wyniki. Miał nie tylko talent, ale też olbrzymie doświadczenie, którym się z nami dzielił. Podczas operacji asystowały mu cztery, czasem pięć osób. Przyglądaliśmy się i uczyliśmy się. Dzisiaj szpitali na to nie stać, operacje robi się dwójkami.

Jak to zmienić?

– Polskie szpitale nie prowadzą statystyk udanych operacji i powikłań. Nie ma żadnego rankingu placówek, które mają najwięcej sukcesów w trudnych operacjach. Nikt nie docenia zaangażowania. Liczą się słupki, które ograniczają limity z NFZ. Robi się więc tylko to, co się opłaca – a opłacają się rzeczy łatwe, o niskim ryzyku powikłań. Dopóki nie zaczniemy się rozliczać z jakości pracy, w szpitalach bożkiem będzie kontrakt, a niechciani – czyli ciężcy, powikłani pacjenci – nie będą mogli znaleźć specjalistycznej pomocy.

*Dr Adam Domanasiewicz pracował w Szpitalu im. św. Jadwigi Śląskiej w Trzebnicy przez 25 lat. Jest uczniem prof. Ryszarda Kocięby, który w 1971 r. jako tamtejszy ordynator oddziału chirurgicznego przeprowadził pierwszą w Europie udaną operację replantacji ręki. Domanasiewicz wraz z kolegami przez lata dokonał wielu takich operacji. W 2006 r. był prekursorem przeszczepiania kończyn od zmarłych dawców. Dziś pracuje we wrocławskim Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Klinice Chirurgii Urazowej i Chirurgii Ręki. Z inicjatywy Domanasiewicza USK włączyło się do sieci placówek, które pełnią tzw. dyżur replantacyjny, czyli mają w gotowości zespół chirurgów umiejących przyszywać utracone kończyny. W Polsce jest siedem takich szpitali.

wyborcza.pl

Mateusz Kijowski i KOD muszą zdać egzamin

5.01.2017
czwartek

Ze smutkiem przyjąłem informację o niewłaściwym sposobie wynagradzania pracy Mateusza Kijowskiego, poprzez zlecenia na usługi informatyczne świadczone przez prowadzoną przez niego wraz z żoną firmę na rzecz KOD. Jakkolwiek Mateusz wykonywał część tych prac technicznych samodzielnie, to jednak w dużej części na rzecz internetu KOD pracowali wolontariusze, a wydawanie pieniędzy zebranych do puszek i na konto przez sympatyków KOD na zlecenia dla firmy, której właścicielem jest szef stowarzyszenia, stoi w sprzeczności ze statutem i dobrymi obyczajami przyjętymi w działalności organizacji społecznych. Nie wystarczy mi również wyjaśnienie, że przelana kwota 91 tys. brutto jest „zwrotem kosztów części wykonanej pracy”, a cała sytuacja jest „niefortunna”. Mateusz oczywiście niczego sobie nie przywłaszczył, ale reguły zostały złamane.

Bez wątpienia Mateusz miał prawo do tego, by otrzymywać wynagrodzenie. Jeśli stowarzyszenie nie miało środków na pensję, to powinny się były znaleźć podmioty, które wzięłyby na siebie zatrudnienie Mateusza Kijowskiego jako eksperta lub doradcy, aby mógł w sposób przejrzysty i legalny utrzymać się w okresie, gdy działalność polityczna pochłania cały jego czas. Zabrakło woli i umiejętności stworzenia właściwego mechanizmu, a potencjalni zleceniodawcy Mateusza mogli mieć powody do obaw, że otwarcie finansując KOD narażą się władzom. Wybrano jednak bardzo naiwny i niedobry wariant załatwienia sprawy. Zaufanie do lidera KOD zostało podkopane, a sympatycy naszej organizacji nie będą już tak chętnie jak dotychczas wrzucać pieniędzy do puszek. Rozczarowanych jest wielu działaczy i, co gorsza, wielu zwolenników KOD. Wizerunek stowarzyszenia został nadszarpnięty, i to w krytycznym momencie dla walki o demokrację w Polsce. To co się stało, jest prezentem dla Jarosława Kaczyńskiego i jego rządu.

W tle całej sytuacji mamy jeszcze konflikt w zarządzie KOD, który składa się z siedmiu osób, spośród których pięć praktycznie nie komunikuje się z Przewodniczącym, stanowiąc od paru miesięcy „zarząd w zarządzie”. Tak dalej być nie może. Na szczęście wybory, które oczyszczą sytuację, odbędą się już za dwa miesiące, a może – co byłoby chyba wskazane – w terminie przyśpieszonym. Powinny były wszak odbyć się już dużo wcześniej, lecz zawinione przez nas samych perturbacje z rejestracją stowarzyszenia spowodowały znaczne opóźnienie kalendarza wyborczego.

Spory ambicjonalne, różnice zdań, a nawet intrygi są codziennością w życiu organizacji społecznych. Zawsze też występują napięcia między przywódcą a silnymi i ambitnymi działaczami. To jest normalne a nawet zdrowe, o ile tylko konflikty ujęte są w ramy statutowe i toczą się w rytm dyskusji i spotkań, zgodnie z przyjętymi regułami gry. W KOD sprawy zaszły już trochę za daleko – zaczęła się rwać komunikacja, a zarząd stał się niefunkcjonalny. Jednakże niezależnie od tego, kto tu komu zawinił i jakie były intencje osób, które upubliczniły feralne faktury, Mateusz Kijowski i zarząd nie powinni w tej kryzysowej sytuacji działać w logice wewnętrznego sporu, lecz kierować się dobrem KOD i polskiej demokracji. Taki jest wymóg odpowiedzialności za organizację i za Polskę. W szczególności Mateusz nie powinien myśleć teraz o tym, żeby nie dać satysfakcji swoim wewnętrznym wrogom, pragnącym zmusić go do odejścia, lecz o tym, jak uratować wizerunek KOD i własny. Gdy zrobimy coś złego bądź kontrowersyjnego, to nie waleczność i ambicja powinny brać w nas górę, lecz honor. Honorowe postępowanie Mateusza Kijowskiego ocali nie tylko jego dobre imię i jego karierę polityczną, lecz uratuje cały KOD. Jeśli zaś będziemy się starali sprawę jakoś rozmydlić czy przeczekać, to oddamy pole gangrenie, która zeżre nas od środka i odepchnie od nas znaczną część sympatyków.

Honorowe rozwiązanie to powiedzieć: oddaję się do dyspozycji zarządu, odpowiem na wszystkie pytania komisji rewizyjnej lub innego ciała powołanego do zbadania sprawy, a jeśli koledzy uznają, że do czasu jej wyjaśnienia ktoś inny powinien kierować organizacją, to jestem gotów zawiesić pełnienie przez siebie tej funkcji. Zarząd zaś, dla uniknięcia wszelkich podejrzeń, że ktoś z jego grona chciałby wykorzystać sytuację dla przejęcia władzy w KOD, powinien przychylić się do jakiejś formuły tymczasowego zawieszenia Mateusza Kijowskiego, a jednocześnie zwrócić się do któregoś z wielkich autorytetów wspierających KOD o tymczasową kuratelę. Jestem przekonany, że taki bieg zdarzeń ocaliłby naszą reputację i pomógł samemu Mateuszowi wyjść z opresji, a także wygrać nadchodzące wybory. Stańmy wszyscy na wysokości zadnia i nie traćmy czasu. Zarząd KOD, w pełnym składzie, powinien zebrać się jak najrychlej, a jego decyzje powinny wzbudzić w nas, członkach, a przede wszystkim w opinii publicznej szacunek i uznanie. Błędy i kryzysy przytrafiają się wszystkim. Najważniejsze, żeby umieć godnie z nich wychodzić.

hartman.blog.polityka.pl

Frasyniuk: KOD przetrwa

Władysław Frasyniuk
Władysław Frasyniuk

Foto: Fotorzepa, Bartek Sadowski

KOD to jesteśmy my: ludzie, którzy przychodzą na marsze. Szczerze powiedziawszy, mamy prawo też przyjść i im napluć w oczy, że nas zawiedli – uważa były opozycjonista Władysłąw Frasyniuk, sympatyk KOD.

Frasyniuk ocenił, że ostatnie zachowania lidera .Nowoczesnej Ryszarda Petru (wyjechał do Portugalii podczas okupacji sali plenarnej w Sejmie – red.) oraz Mateusza Kijowskiego (sprawa finansowania jego firmy i faktur za świadczone usługi informatyczne – red.), świadczy o „wtórnym analfabetyzmie w kwestii zachowań publicznych”.

– Osoba publiczna rezygnuje z części swoich wolności. To jest osoba, która ma świadomość, że każde jej zachowanie podlega ocenie publicznej – mówił Frasyniuk w rozmowie z Onetem.pl.

Były opozycjonista uważa, że osoba publiczna nie może mówić, że wyjaśni coś później albo że cała sytuacja jest „niezręcznością”, jak swoje postępowanie ocenili i Petru, i Kijowski.

Frasyniuk jest zdania, że z Mateuszem Kijowskim powinien się spotkać cały zarząd KOD i podjąć jasne i klarowne decyzje.

– Jeśli to jest tak, że część zarządu o fakturach wiedziała, a część nie, to szczerze mówiąc, wszyscy powinni podać się do dymisji – mówił Frasyniuk dodając, że jeśli z liderem KOD spotka się tylko część zarządu, „to mamy do czynienia z kabotynizmem, który zabije każdy ruch”.

– Mam w d****, jak oni się zachowają, bo KOD to jesteśmy my: ludzie, którzy przychodzimy na marsze. Szczerze powiedziawszy, mamy prawo też przyjść i im napluć w oczy, że nas zawiedli – ocenił Frasyniuk. Zaznaczył, że w czasach wielkiej „Solidarności”, ruchu tworzonego przez prostych robotników takie rzeczy się nie zdarzały.  –  Jak nie wiedzieliśmy czegoś, to mieliśmy odwagę zapytać środowisk akademickich – mówił.

Zdaniem Frasyniuka, KOD jako społeczny ruch przetrwa, bo tworzą go obywatele, który wyszli na ulice w obronie demokracji. – W takich ruchach nie ma pustki. Pojawi się kolejny lider – uważa były opozycjonista. Zaapelował do KOD o jak najszybsze wyjaśnienie sprawy, nawet w trybie nadzwyczajnym.

– Mam nadzieję, że dzisiaj komisja rewizyjna i zarząd w komplecie z Mateuszem Kijowskim spotkają się i podejmą decyzje, które nie podważą ich wiarygodności, a także nie zaburzą przekonania społeczeństwa, że w Polsce nie ma liderów, którym można zaufać – powiedział Frasyniuk.

Więcej – Onet.pl

 

rp.pl

CZWARTEK, 5 STYCZNIA 2017

Karczewski: Jeśli będzie taka wola, to zgłoszę poprawki opozycji do budżetu na najbliższym posiedzeniu

17:03

Karczewski: Jeśli będzie taka wola, to zgłoszę poprawki opozycji do budżetu na najbliższym posiedzeniu

Jak zadeklarował na Twitterze marszałek Senatu Stanisław Karczewski:

stanislaw-karczewski

15:56

KOD zapowiada audyt przepływów pieniędzy ze zbiórek

Po spotkaniu Zarządu KOD jego członkowie poinformowali, że zewnętrzna firma przeprowadzi audyt przepływów pieniędzy ze zbiórek publicznych w ramach stowarzyszenia. Radomir Szumełda przeprosił tych, którzy mogli poczuć się zaniepokojeni całą sytuacją. Członkowie zarządu mówili też, że od decyzji samego Mateusz Kijowskiego zależy, czy ustąpi z pełnionej funkcji przed planowanymi na marzec wyborami w Stowarzyszeniu. Szumełda mówił też: Wierzyliśmy, że wszyscy członkowie KOD pracują za darmo.

Przedstawiciele zarządu mówili również, że nie wiedzieli, iż strona www KOD była prowadzona przez firmy Kijowskiego.

14:52

Neumann: 10 stycznia zarząd PO ws. formy protestu. Nie wiemy, czy Kuchciński odważy się rozpocząć posiedzenie

Co do formy protestu, jaka będzie 11 stycznia, to decyzje o tym zapadną 10 stycznia na zarządzie krajowym. Nie wiemy, czy 11 stycznia odważy się rozpocząć posiedzenie Sejmu – mówił na briefingu w Sejmie Sławomir Neumann.

stanowisko-po

14:49

Zarząd PO zwraca się z apelem do partii opozycyjnych o jedność w działaniu

Wyrażamy wdzięczność Polkom i Polakom na to, że tak masowo, czynnie i solidarnie wsparli nasz demokratyczny protest. Dziękujemy im za obecność przed Sejmem i poparcie w całej Polsce. Zwracamy się z apelem do Polek i Polaków, do organizacji obywatelskich o dalsze wsparcie naszego protestu, a do partii opozycyjnych o jedność w działaniu – napisano w przyjętym dzisiaj stanowisku zarządu krajowego PO.

„Pełną odpowiedzialność za wywołanie, eskalację oraz utrzymywanie obecnego kryzysu parlamentarnego ponosi marszałek Sejmu oraz PiS. Zarząd krajowy PO wzywa marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego do powrotu na salę plenarną i prawidłowego wypełniania obowiązków, które nakłada na niego Konstytucja oraz ustawy”

Stanowisko Zarządu Krajowego Platformy Obywatelskiej RP ws. trwającego kryzysu parlamentarnego.

13:44

Na stronie Sejmu pojawiły się opinie prawne dotyczące legalności kontynuacji 33. posiedzenia w Sali Kolumnowej

Biuro Prasowe Kancelarii Sejmu opublikowało sporządzone przez ekspertów opinie prawne dotyczące zgodności z Konstytucją i regulaminem Sejmu kontynuacji 33. posiedzenia Sejmu w Sali Kolumnowej 16 grudnia 2016 roku.

Jedną z opinii napisał prof. Bogusław Banaszak, który jest kandydatem PiS na członka Trybunału Stanu. Jej konkluzja jest taka, iż „kontynuacja w dniu 16 grudnia 2016 r. 33 posiedzenia Sejmu w Sali Kolumnowej była w pełni zgodna z Konstytucją RP i Regulaminem Sejmu”.

Publikację opinii – w sumie są 3 + 2 uzupełniające – zapowiadał dzisiaj Ryszard Terlecki.

Opinie są do przeczytania tutaj

12:59

Petru: Pojawiają się informacje ze strony PiS, że rozważają przeniesienie posiedzenia o miesiąc

– Poprawki nie zostały zgłoszone. Oczekiwałbym jakiegoś gestu z tamtej strony. Jako ekonomista mogą powiedzieć, że sytuacja zrobi się naprawdę krytyczna po 11 stycznia. Będzie nielegalnie uchwalony budżet, bez debaty budżetowej. Ciężko mi sobie wyobrazić sytuację, w której inwestorzy zagraniczni będą kupować nasze obligacje. Będzie obawa, że środki unijne w ogóle nie będą wydawane, nie będą [dla nas] iść. Pojawiają się informacje ze strony PiS, że rozważają przeniesienie posiedzenia o miesiąc. To byłby paraliż parlamentaryzmu – powiedział w Sejmie Ryszard Petru.

12:51

Petru: Ja – podobnie chyba jak Schetyna – uważam, że prawdopodobieństwo porozumienia jest bardzo małe

– Spotkaliśmy się rano wczoraj [ze Schetyną] w tej samej strefie klimatycznej, w Warszawie. Po drugie, to jest propozycja Nowoczesnej. Ja nie zaapelowałem do senatorów PO, tylko PiS. Ja nie sądzę, by Schetynie zależało na eskalacji konfliktu. To rozsądny człowiek jest. Też wolałby rozwiązanie, które wyprowadzi Polskę z kryzysu. Ja – podobnie chyba jak Schetyna – uważam, że prawdopodobieństwo porozumienia jest bardzo małe. Ale chciałbym na końcu pokazać, że ze strony przynajmniej części opozycji jest wola szukania rozwiązania, a jeśli do niego dojdzie – to wina PiS. To ważne. Schetynę w każdej chwili zapraszam na spotkanie –powiedział w Sejmie Ryszard Petru.

300polityka.pl

Manipulacja „Wyborczej”? Nie, manipulacja sędzi Przyłębskiej

Ewa Siedlecka, 05 stycznia 2017

Przedstawiając kandydatury na prezesa Trybunału Konstytucyjnego prezydentowi, p.o. prezesa Julia Przyłębska (n/z) naruszyła przepisy uchwalone przez PiS

Przedstawiając kandydatury na prezesa Trybunału Konstytucyjnego prezydentowi, p.o. prezesa Julia Przyłębska (n/z) naruszyła przepisy uchwalone przez PiS (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Biuro Trybunału Konstytucyjnego zarzuca „Wyborczej” manipulację w tekście o legalności wyboru Julii Przyłębskiej na prezesa TK

Po naszym czwartkowym tekście „Prezes Przyłębska nielegalna? Złamała przepisy, które uchwalił PiS” Biuro TK umieściło na stronie Trybunału „komunikat”:

„Trybunał Konstytucyjny informuje, że opublikowany w dniu dzisiejszym na stronie Wyborcza.pl artykuł pt. ‚Prezes Trybunału Konstytucyjnego nielegalna? Złamała przepisy, które uchwalił PiS’ zawiera nieprawdziwe informacje. Treść artykułu stanowi manipulację danych przekazanych redakcji w ramach dostępu do informacji publicznej przez Biuro Trybunału. Podejmując próbę dyskredytacji Prezesa TK, autorka dla uzasadnienia swoich tez przywołuje rozwiązania zawarte w przepisach, które nie weszły w życie w dniu przeprowadzania wyboru kandydatów na Prezesa TK. Pomija natomiast faktyczne podstawy prawne służące zwołaniu Zgromadzenia Ogólnego i przeprowadzeniu wyboru kandydatów, a także określające procedurę przyjęcia uchwały i jej wymogi formalne”.

Komunikat nie zaprzecza podstawowemu zarzutowi: że Zgromadzenie Ogólne zwołane 20 grudnia przez – wówczas – „p.o. prezesa TK” sędzię Julię Przyłębską głosowało tylko nad kandydaturami na prezesa TK. Nie przyjęło natomiast, wbrew art. 21 ust. 7 ustawy „wprowadzającej”, uchwały o przedstawieniu prezydentowi kandydatów na prezesa. A zatem złamano procedurę.

Zobacz: Zmierzamy do wschodniego modelu budownictwa państwa – w „3×3” były prezes TK o sytuacji w Trybunale

W komunikacie stwierdzono, że „autorka dla uzasadnienia swoich tez przywołuje rozwiązania zawarte w przepisach, które nie weszły w życie w dniu przeprowadzania wyboru kandydatów na Prezesa TK. Pomija natomiast faktyczne podstawy prawne służące zwołaniu Zgromadzenia Ogólnego i przeprowadzeniu wyboru kandydatów, a także określające procedurę przyjęcia uchwały i jej wymogi formalne”.

Art. 21, opisujący procedurę wyboru kandydatów na prezesa TK, jest w ustawie „wprowadzającej”, uchwalonej 13 grudnia, która została opublikowana w Dzienniku Ustaw 19 grudnia i weszła w życie następnego dnia. 20 grudnia sędzia Przyłębska zwołała Zgromadzenie Ogólne w celu wyboru kandydatów. Ustawa wtedy obowiązywała. Sędzia Przyłębska w piśmie do prezydenta, które nazwała „Uchwałą Zgromadzenia Ogólnego”, powołała się na podstawę prawną: art. 194 ust. 2 Konstytucji, który brzmi: „Prezesa i Wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego powołuje Prezydent Rzeczypospolitej spośród kandydatów przedstawionych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału Konstytucyjnego”. A także na art. 21 ust. 8 ustawy „wprowadzającej”. Brzmi on: „W przypadku, gdy wymaganą liczbę głosów, o której mowa w ust. 7 [chodzi o procedurę wyboru kandydatów i wymóg, by uzyskali co najmniej 5 głosów poparcia], uzyskał tylko jeden sędzia Trybunału, Zgromadzenie Ogólne przedstawia w formie uchwały jako kandydatów na stanowisko Prezesa Trybunału tego sędziego Trybunału, który uzyskał wymaganą liczbę co najmniej 5 głosów, oraz tego sędziego Trybunału, który zdobył najwyższe poparcie wśród sędziów Trybunału, którzy nie uzyskali wymaganej liczby co najmniej 5 głosów”.

Skoro sędzia Przyłębska powołuje się na art. 21, to znaczy, że uznała, iż obowiązuje. A skoro przywołany przez nią ust. 8 tego artykułu odwołuje się do ust. 7, to siłą rzeczy musiała uznać, że i ten ustęp – nakładający obowiązek podjęcia uchwały o przedstawieniu kandydatów prezydentowi – też obowiązuje. Zatem stwierdzenie, że zmanipulowaliśmy informację, powołując się na art. 21 ust. 7, jest nieprawdziwe. Zresztą, gdyby rzeczywiście nie obowiązywał, nie dałoby się przeprowadzić przewidzianej w nim procedury wyboru kandydatów. Sam art. 194 konstytucji nie opisuje procedury i nie da się na jego podstawie przeprowadzić wyboru.

Opinię o wątpliwej legalności wyboru sędzi Przyłębskiej na prezesa TK podziela też w swojej opinii Helsińska Fundacja Praw Człowieka: „W świetle nowych przepisów Zgromadzenie Ogólne powinno najpierw zagłosować nad kandydaturami na prezesa Trybunału Konstytucyjnego, a dopiero potem podjąć w tej sprawie uchwałę. (…) Sędzia Przyłębska zdecydowała, że głosowanie na kandydatów jest równoznaczne z głosowaniem nad uchwałą dla prezydenta. Pod protokołem z posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego widnieje tylko jej podpis”.

Fundacja przytacza też wypowiedź swojego sekretarza Zarządu dr Piotra Kładocznego: „Z przekazanych nam dokumentów wynika, że posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego mogło odbyć się z naruszeniem przepisów ustawy. To z kolei rzutuje na cały tryb wyboru nowego prezesa Trybunału Konstytucyjnego i stawia pod znakiem zapytania legalność wyboru sędzi Przyłębskiej na to stanowisko”.

Czynność prawna podjęta z naruszeniem prawa jest, z mocy prawa, nieważna. Zwróciliśmy się do Kancelarii Prezydenta i do jego rzecznika Marka Magierowskiego o stanowisko prezydenta w tej sprawie. Zakładamy, że nie wiedział, że Zgromadzenie Ogólne nie podjęło uchwały o przedstawieniu mu kandydatów. Czekamy na odpowiedź.

ZOBACZ TAKŻE

manipulacja

wyborcza.pl

Jacek Kurski nagrodził Marcina Wolskiego za szopkę noworoczną. Kwota? TVP jej nie ujawnia

Agnieszka Kublik, 05 stycznia 2017

'Szopka noworoczna' TVP

‚Szopka noworoczna’ TVP (tvp.pl)

Marcin Wolski – szef TVP 2 i autor pokazanej w TVP 1 w sylwestra szopki noworocznej – dostał od prezesa telewizji publicznej Jacka Kurskiego specjalną nagrodę. TVP nie chce ujawnić, czy to nagroda pieniężna, a jeśli tak, to ile wynosi.

Informację o nagrodzie podał portal Wirtualnemedia.pl. Szopka od razu wzbudziła wiele kontrowersji. Do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji pierwsza skarga na ten program wpłynęła już 1 stycznia. Do dziś wpłynęło ich w sumie osiem. Widzowie skarżą się na wulgarne, rasistowskie, dyskryminacyjne, ksenofobiczne i nawołujące do nienawiści treści.

Wolski tym razem (bo szopki przygotowuje od 1989 r.) akcję programu umieścił w muzeum. Politycy zostali sportretowani jako bohaterowie słynnych obrazów. Scenariusz napisał wedle zasady, że opozycję trzeba wyśmiać, a władzę wychwalać. Były żarty z b. premier Ewy Kopacz (Wolski sugerował, że kobiety mają mniejsze predyspozycje do rządzenia, a Kopacz ma braki intelektualne), z Donalda Tuska (że uciekł do Brukseli). Pojawia się były prezydent Bronisław Komorowski (jest „otoczony bezpieką”), Stefan Niesiołowski („chętnie przywróci Lenina”), były szef MSZ Radosław Sikorski (w mundurze rosyjskiego generała jako „Pan Applebaum”) i prezydent USA Barack Obama (jako niewolnik na polu bawełny). Andrzej Rzepliński, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego, pojawił się w rysunku Rolanda Topora. Były prezes TK rozmawia tam ze swoim penisem. – Trybunały stają jeszcze okoniem – mówi i wtedy podnosi się jego rysunkowy członek.

Marcin Wolski w rozmowie z „Wyborczą” zapewnił, że jeśli chodzi o ton szopki, to nic by nie zmienił. Centrum Prasowe TVP pytane o zarzuty wobec programu odpisało: „Władze TVP są zadowolone z produkcji, które przyciągają widzów”. Szopkę w sylwestra obejrzało 774 tys. osób. Powtórkę w niedzielę – 1 mln 40 tys.

Zobacz: „Wiadomości TVP przestały być programem informacyjny”. Jethon, Kublik i Lewicka w „Studio pod parasolką”

jacek-kurski

wyborcza.pl

Członkowie KOD-u o fakturach Kijowskiego. „Moje zaufanie jest nadszarpnięte”

mk, 05.01.2017

Mateusz Kijowski

Mateusz Kijowski (Fot. Łukasz Kolewiński / AG)

• Przedstawiciele KOD zabrali głos ws. faktur Mateusza Kijowskiego
• Radomir Szumełda: Moje zaufanie do MK jest nadszarpnięte
• Kijowski otrzymał od Komitetu Społecznego KOD ponad 90 tys. zł

 

Przedstawiciele Komitetu Obrony Demokracji zapowiedzieli zamówienie audytu w Komitecie Społecznym KOD. To reakcja na doniesienia o fakturach, które wystawiała firma Mateusza Kijowskiego i jego żony za doradztwo i usługi w zakresie informatyki. Łącznie Kijowski otrzymał ponad 90 tys. zł. – Mateusz [Kijowski – red.] powiedział, że faktury są autentyczne, zobowiązał się do tego, że przedstawi nam czynności, które były wykonywane, a o których nie wiedzieliśmy – mówi Magdalena Filiks z KOD. – Zawsze takie sytuacje obciążają organizację, dlaczego trzeba to bardzo szybko wyjaśnić. Moje zaufanie jest nadszarpnięte – przyznał Radomir Szumełda z KOD.

Dowiedz się więcej:

Co przedstawiciele KOD mówią o przyszłości Kijowskiego?

Przedstawiciele organizacji przyznali, że o fakturach dowiedzieli się na początku grudnia. Szumełda pytany o to, czy Kijowski powinien zrezygnować z przewodniczenia KOD-owi, odpowiedział: „To jest osobista decyzja Mateusza Kijowskiego. Walny zjazd będzie 5 marca, opinię wyrazimy podczas wyborów”.

Jakie jest stanowisko Mateusza Kijowskiego?

Mateusz Kijowski opublikował oświadczenie. Wyjaśnia w nim, że przed założeniem Komitetu pracował jako informatyk; później to właśnie jego spółka zaczęła świadczyć usługi na rzecz ruchu. „Nigdy nie była to pensja, co najwyżej zwrot kosztów części ponoszonej pracy. Jestem w stanie rozliczyć się z każdej złotówki i każdej godziny poświęconej dla KOD-u. Być może zabrakło mi doświadczenia i ostrożności, ale zaręczam że nie ma w tej sprawie nieuczciwości. Błędem było pewnie połączenie ról lidera i usługodawcy dla KOD. Ale z każdej z tych ról wywiązałem się uczciwie” – zaznacza Kijowski. Jak dodaje, atak „traktuje jako kolejną prowokację”.

Zobacz także: Kijowski tłumaczy się z faktur. „Było to mocno niefortunne”

konferencja

gazeta.pl

CZWARTEK, 5 STYCZNIA 2017, 11:48

Schetyna o nagraniu z sali kolumnowej: Ten obraz potwierdza nielegalność zgromadzenia

Jak mówił Grzegorz Schetyna na briefingu w Sejmie:

„Rozmawialiśmy o bieżącej sytuacji, szczególnie w kontekście wydarzeń ostatnich dni. Chciałem odnieść się do tzw. taśm prawdy, czyli tego, co pokazała wczoraj Kancelaria Sejmu, tych zdjęć z trzeciej kamery. One bardzo wyraźnie pokazują i potwierdzają obraz chaosu, bałaganu, braku organizacji tego posiedzenia, ale są tak naprawdę obciążające dla marszałka Kuchcińskiego, który zezwolił czy zaakceptował obecność obecnych osób na sali kolumnowej, czyli tzw. sali sejmowej. Nieuprawnione osoby, brak organizacji – dzisiaj to zaklinanie rzeczywistości. Słyszymy od marszałka Kuchcińskiego, że zgodził się na obecność tych osób. Chcę zapytać: kto się zwracał o zgodę na obecność tych osób, gdzie jest pisemna zgoda marszałka i dlaczego nie wiedzieliśmy o tym, że to stało się normą? Ten obraz potwierdza nielegalność tego zgromadzenia i potwierdza, że było to spotkanie klubu PiS rozszerzone o kilku posłów klubu Kukiz ’15”

10:58

Kijowski: Dokumenty zostały rozesłane do kilkunastu redakcji przez kogoś z wewnątrz organizacji

Dokumenty wczoraj czy przedwczoraj zostały rozesłane do kilkunastu redakcji przez kogoś z wewnątrz organizacji. Pewność mam, bo dziennikarze mówią, skąd to dostali. Uważam, że tego typu wewnętrzne rozgrywki jednak należy trzymać poza mediami – mówił Mateusz Kijowski w programie #dzieńdobry Polsko w WP.pl. Jak dodał:

„Zaczyna się w najbliższy weekend proces wyborczy, cykl wyborów regionalnych. Za mniej więcej dwa miesiące, 4-5 marca będą wybory ogólnopolskie i rozumiem, że to odbywa się jakoś w tym kontekście”

W Słupsku pytano pana, czy pan się utrzymuje z pieniędzy KOD. Pan powiedział, że nie, tymczasem 90 tys. zł trafiło na konto spółki – pytała Kamila Biedrzycka-Osica. Jak odpowiedział lider KOD:

„W Słupsku byłem już bezrobotny. Tam była agresywna atmosfera, sytuacja mocno nerwowa i pytania prowokacyjne. Powiedziałem wtedy prawdę. Żeby była jasność – ja nigdy nie dostawałem wynagrodzenia, jako przewodniczący KOD”

10:37

Mazurek do dziennikarzy: Mam nadzieję, że państwa zadowoli to, że będziecie mogli chodzić wszędzie po budynku Sejmu

Najważniejsze jest to, co powiedział marszałek Karczewski, że wszystko wraca na starych zasadach, dopóki nowe nie zostaną wypracowane. Biorąc pod uwagę to, co wyprawia opozycja, w jaki sposób kłamie, nie tylko państwa, ale opinię publiczną, że nie mogła wejść na salę kolumnową, mam nadzieję, że państwa zadowoli to, że będziecie mogli chodzić wszędzie po budynku i że będziecie mogli w sposób swobodny rozmawiać z politykami – pytała Beata Mazurek na briefingu w Sejmie.

Za parę dni zacznie działać centrum prasowe, które będzie poprawiać komfort pracy, więc wytrzymajmy. Będzie dla tych, którzy będą chcieli z niego korzystać – dodał Ryszard Terlecki.

 

300polityka.pl

Ministerstwo Sprawiedliwości broni krzyża celtyckiego. Nie umieści go wśród symboli zakazanych

Estera Flieger, 05 stycznia 2017

Kalendarze kibiców ŁKS

Kalendarze kibiców ŁKS (null)

Krzyż celtycki i hasło White Pride „nie mogą podlegać arbitralnym zakazom jedynie z tego powodu, że niektóre grupy osób interpretują je w jeden kategoryczny sposób” – uważa Ministerstwo Sprawiedliwości.

W czerwcu w Zespole Szkolno-Przedszkolnym nr 1 w Łodzi 60 uczniów wysłuchało pogadanki o zaletach uprawiania sportu. Prowadzącym był Dawid Ciszoń, kibic ŁKS Łódź. Na koniec dzieci dostały kalendarze z krzyżem celtyckim i napisem White Pride (Biała Duma).

Aktywiści działający przeciw rasizmowi podkreślają, że krzyż celtycki to ekwiwalent swastyki zakazany we Francji i Niemczech. Jeśli pojawi się na trybunach stadionu, również w Polsce, sędzia może nawet przerwać mecz.

Stowarzyszenie TrzyRzecze złożyło w sprawie kalendarzy doniesienie do prokuratury. Ale śledczy umorzyli dochodzenie. Ich zdaniem to element promocji sportowego trybu życia.

TrzyRzecze wraz z uzasadnieniem decyzji prokuratury dostało informację, że ma prawo się odwołać. I tak zrobiło. Ale wtedy śledczy zmienili zdanie: uznali, że stowarzyszenie nie jest instytucją samorządową lub państwową, więc prawa do odwołania jednak nie ma. – Prokuratura szuka kruczków prawnych – uważa Rafał Gaweł z TrzyRzecze. – Zachowuje się tak, jakby chroniła skrajną prawicę.

Po serii artykułów w „Wyborczej” interpelację do Ministerstwa Sprawiedliwości w sprawie kalendarza złożyła jednak posłanka PO Agnieszka Pomaska. Zapytała, dlaczego łódzka prokuratura umorzyła dochodzenie i kiedy krzyż celtycki zostanie w Polsce zakazany.

Okazało się, że ministerstwo takich planów – ani wobec krzyża, ani napisu White Pride – nie ma. „Nie mogą podlegać arbitralnym zakazom jedynie z tego powodu, że niektóre grupy osób interpretują je w jeden kategoryczny sposób. Przeciwna konstatacja mogłaby bowiem doprowadzić do nieuzasadnionego ograniczenia wolności słowa i wyrażania przekonań” – odpowiada w imieniu ministra Łukasz Piebiak, podsekretarz stanu.

Resort twierdzi, że krzyż celtycki i napis White Pride mają również inne znaczenie: to odpowiednio symbol religijny i nazwa ruchu społecznego sprzeciwiającego się biologicznemu mieszaniu ras ludzkich.

– Takie gesty wobec skrajnej prawicy powodują, że będzie ona pozwalać sobie na coraz więcej. Krzyż celtycki to symbol supremacji białej rasy znany na całym świecie. Korzystają z tej symboliki kibole, skinheadzi i skrajna prawica – podsumowuje Stanisław Czerczak ze Stowarzyszenia „Nigdy Więcej”.

Ministerstwo za słuszną uznaje też decyzję łódzkiej prokuratury o umorzeniu śledztwa w sprawie kalendarzy. W związku z ich produkcją wszczęto jednak osobne śledztwo.

Agnieszka Pomaska: – Rzecznik Praw Obywatelskich informuje, że jest popełnianych coraz więcej przestępstw na tle nienawiści. Nie jestem zaskoczona odpowiedzią ministerstwa. Każda kolejna decyzja wymiaru sprawiedliwości daje środowisku radykalnemu coraz większą pewność siebie.

Zobacz też: Falanga na polskich ulicach

 
ministerstwo

wyborcza.pl

Prezes Przyłębska nielegalna? Złamała przepisy, które uchwalił PiS

Ewa Siedlecka, 05 stycznia 2017

Przedstawiając kandydatury na prezesa Trybunału Konstytucyjnego prezydentowi, p.o. prezesa Julia Przyłębska (n/z) naruszyła przepisy uchwalone przez PiS

Przedstawiając kandydatury na prezesa Trybunału Konstytucyjnego prezydentowi, p.o. prezesa Julia Przyłębska (n/z) naruszyła przepisy uchwalone przez PiS (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Przedstawiając kandydatury na prezesa Trybunału Konstytucyjnego prezydentowi, p.o. prezesa Julia Przyłębska naruszyła przepisy uchwalone przez PiS.

Skoro złamano przepisy, jej mianowanie przez prezydenta jest bezprawne. Andrzej Duda mógł o złamaniu procedury nie wiedzieć.

PiS-owska ustawa „wprowadzająca” ustawy o trybie działania Trybunału i o statusie sędziów TK przewiduje, że najpierw prezydent mianuje „osobę pełniącą obowiązki prezesa TK”, potem ta osoba zwołuje Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK, a to wyłania kandydatów na prezesa. Tak się stało: prezydent 20 grudnia mianował p.o. prezesa Julię Przyłębską, tego samego dnia zwołała ona Zgromadzenie. Przeprowadzono głosowanie, wyłoniono dwóch kandydatów: Mariusza Muszyńskiego – według dokumentów, które dostaliśmy z TK, otrzymał jeden głos – i Julię Przyłębską (pięć głosów). To zgodne z ustawą „wprowadzającą”.

Później już nie dopełniono procedury. Art. 21 ust. 7 ustawy „wprowadzającej” mówi, że kandydatów prezydentowi „Zgromadzenie Ogólne przedstawia w formie uchwały”. Ale takiej uchwały Zgromadzenie nie przyjęło. Wprawdzie wśród dokumentów, które dostaliśmy z Trybunału, jest dokument zatytułowany „Uchwała Zgromadzenia Ogólnego Sędziów TK z 20 grudnia w sprawie przedstawienia kandydatów na prezesa TK Prezydentowi RP”, ale podpisana jest pod nim tylko Julia Przyłębska. Z naszych informacji wynika, że jedyne głosowanie, które się odbyło, to głosowanie nad samymi kandydaturami. Wiceprezes TK Stanisław Biernat potwierdził nam, że nad uchwałą o przedstawieniu kandydatów prezydentowi nie głosowano.

– Powinny być dwa głosowania. Nie można potraktować głosowania nad kandydatami jako równoznacznego z przyjęciem uchwały o przedstawieniu ich prezydentowi – mówi konstytucjonalista dr hab. Ryszard Piotrowski. – Jeśli takiego odrębnego głosowania nie było, to złamano tryb wyboru kandydatów określony w ustawie „wprowadzającej”.

Dlaczego tak się stało?

Bezprawni kandydaci

Wygląda na to, że PiS przechytrzył sam siebie. Spodziewał się, że „starzy” sędziowie, podobnie jak wcześniej ci wybrani przez PiS, będą bojkotować wybór kandydatów na prezesa TK. Dlatego ustawa „wprowadzająca” zwalnia „wyborcze” Zgromadzenie od obowiązku kworum. A „osoba p.o. prezesa” włącza do orzekania trzech dublerów (wybranych na zajęte już prawomocnie miejsca), dzięki czemu „nowych” sędziów jest siedmiu. Zaś do wyboru pierwszego kandydata wystarczy pięć głosów, a drugiego – jeden. Dlatego zarówno wybór kandydatów, jak i uchwała o ich przedstawieniu prezydentowi przy bojkocie „starych” sędziów miały pójść gładko.

Ale „starzy” zjawili się na Zgromadzeniu. Potwierdza to wiceprezes Biernat i otrzymany przez nas z TK protokół z obrad. Wybór kandydatów poszedł prawie gładko, bo wystarczyło sześć głosów, a tyle „nowi” mieli. Nie przeszkodziło im, że „starzy” nie oddali głosów na kandydatów. Ani bunt wybranego przez PiS sędziego Piotra Pszczółkowskiego, który odmówił głosowania.

Jednak uchwałę o przedstawieniu kandydatów prezydentowi musiałaby poprzeć większość obecnych. Skoro na sali byli też „starzy” sędziowie, była równowaga (7 do 7 głosów), ale głos przewodniczącej Zgromadzeniu Julii Przyłębskiej liczył się podwójnie. Jednak zbuntował się sędzia Pszczółkowski, a bez niego podwójny głos Przyłębskiej nic nie dawał.

W tej sytuacji Przyłębska zdecydowała się nie głosować uchwały o przedstawieniu kandydatów i przyjąć, że głosowanie na kandydatów jest równoznaczne z głosowaniem nad uchwałą dla prezydenta. Sama napisała więc „uchwałę” i posłała ją prezydentowi.

Dr Ryszard Piotrowski jest pewien, że taki zabieg jest niezgodny zarówno z ustawą „wprowadzającą”, jak i z zasadami ogólnymi dotyczącymi przyjmowania uchwał: – Uchwała musi być podjęta większością głosów. A większość liczy się od liczby wszystkich obecnych.

To znaczy, że kandydaci nie zostali wyłonieni zgodnie z prawem.

Pszczółkowski: Zgromadzenie było nielegalne

Jak swój bunt tłumaczy sędzia Pszczółkowski? W piśmie, które złożył do protokołu ze Zgromadzenia (dostaliśmy je z Trybunału), argumentuje, że wybory kandydatów mogą się odbyć po wejściu w życie ustawy o trybie działania TK, która wejdzie w życie dopiero 3 stycznia. Bo ustawa „wprowadzająca” wyłącza stosowanie do wyboru kandydatów przepisów o obowiązku kworum podczas Zgromadzenia „wyborczego”, ale nie wprost, tylko przez odwołanie się do przepisu ustawy o trybie działania TK. A na ten przepis można się będzie powołać dopiero wtedy, kiedy ustawa wejdzie w życie. Jeśli Zgromadzenie odbywa się przed tym, to należy zastosować inny przepis ustawy „wprowadzającej” (art. 21 ust. 2). Mówi on, że w Zgromadzeniu „uczestniczą sędziowie Trybunału, którzy złożyli ślubowanie wobec Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Tych jest piętnastu. Zatem Zgromadzenie zwołane 20 grudnia bez wszystkich sędziów – nie było przebywającego na urlopie sędziego Stanisława Rymara – jest nieważne.

Zobacz też: Mamy prawo: O czytaniu konstytucji

prezes

wyborcza.pl

Drugi „sukces” Macierewicza. Chińczycy odchodzą z Łodzi

Michał Frąk, 05.01.2017

MAŁGORZATA KUJAWKA

Po Caracalach Antoni Macierewicz zabija kolejny perspektywiczny biznes. Chińczycy wyjechali z Łodzi po tym, jak Agencja Mienia Wojskowego odwołała sprzedaż działki pod terminal kontenerowy.

Łódź od wielu lat zabiegała o chińskie względy. W relacjach z przedstawicielami Państwa Środka trzeba wykazać się cierpliwością. Kropla drąży skałę i właśnie tak rozwijane były te kontakty. Najpierw ważne polityczne gesty. Do Chin wielokrotnie jeździł Witold Stępień – marszałek województwa. Jeździła też Hanna Zdanowska. Równolegle łódzka firma Hatrans rozwijała towarowe połączenie z Chengdu. Łączący miasto ze środkowymi Chinami pociąg miał być zalążkiem czegoś dużego. Pociąg jechał dwa tygodnie, co w porównaniu z transportem morskim było tempem ekspresowym.

Chińczykom też zależało. W 2013 roku po raz pierwszy zaprezentowali koncepcję budowy nowego jedwabnego szlaku. Pomysł polegał na połączeniu lądem wschodnich Chin z Europą co stanowiłoby alternatywę dla amerykańskiej dominacji na morzach. Sieć kolejowych połączeń miała prowadzić przez Polskę, a jej ważnym punktem miała być Łódź. Na mapach i w prezentacjach pokazywali miasto, jako centrum Europy.

Szlak dobry, czy zły

Budowa szlaku ma pochłonąć nawet 100 miliardów dolarów. Pekin do sprawy podchodzi bardzo poważnie. Plan zakłada m.in. zbudowanie w Europie Wschodniej dużego centrum przeładunkowego, gdzie towary byłyby magazynowane, konfekcjonowane i wysyłane dalej. Znalezienie się na drodze ważnego, międzynarodowego szlaku transportowego leży w interesie Polski. Tak przynajmniej mówił prezydent Andrzej Duda podczas wizyty w Chinach w listopadzie 2015 roku. Wyrażał wtedy nadzieję, że Polska stanie się podstawowym partnerem Chin w Europie przy realizacji tego projektu.

Sprawy jednak inaczej widział Antoni Macierewicz. Jego zdaniem przebiegający przez Polskę szlak byłby dla nas… zagrożeniem. W wywiadzie dla lokalnej telewizji w Toronto mówił tak: – W Łodzi nic nie powstaje. W Łodzi powstają, że tak powiem, gazetowe opowieści. Ta koncepcja, Jedwabnego Szlaku, ekspansji Chin, jest częścią (…) porozumienia Europy Zachodniej z Rosją i z Chinami i wyeliminowania z obszaru euroazjatyckiego wpływów Stanów Zjednoczonych oraz zlikwidowania jako niepodległego podmiotu Polski.

Idealne miejsce

Przez wszystkie lata dogadywania się z Chińczykami cały czas mówiono, że terminal przeładunkowy powstanie w Łodzi. Była nawet do tego świetna lokalizacja. Chodzi o 33-hektarową działkę Agencji Mienia Wojskowego przy ul. Pryncypalnej. Ma bocznicę kolejową co znacznie zmniejszyłoby koszty i skomplikowanie inwestycji. W 2015 roku teren został objęty strefą ekonomiczną. To miało być dodatkową zachętą do inwestowania. Wystarczyło go sprzedać.

Był też chętny. Hatrans założył z Chińczykami spółkę. To ona miała kupić teren i prowadzić inwestycję. Mówiło się o wydatkach rzędu 120 mln zł. Działka miała nawet wydaną decyzję o warunkach zabudowy. Agencja Mienia Wojskowego po raz drugi ogłosiła przetarg na ten teren, bo pierwszy został odwołany. Cena: 41 mln zł. Miał zostać rozstrzygnięty 7 grudnia. 4,5 mln zł wadium trzeba było wpłacić do pierwszego grudnia. Jednak pod koniec listopada postępowanie znów wstrzymano. Jak tłumaczyła Agencja, z powodu „konieczności dokonania ponownej analizy sposobu zagospodarowania nieruchomości”.

Według naszych rozmówców, przez Chińczyków zostało to bardzo źle odebrane. Zamknęli łódzkie biuro i wrócili do Chin. Nie wiadomo, czy wrócą.

Drugi projekt

Analizując słowa Antoniego Macierewicza i postępowanie Agencji Mienia Wojskowego można przypuszczać, że ze sprzedaży Chińczykom terenu przy Pryncypalnej nic nie wyjdzie. Otwarte pozostaje pytanie, gdzie pociągi z Chin będą rozładowywane? W tym roku przyjechało ich 400. Strona chińska deklaruje, że w 2017 wyśle ich aż tysiąc (już zakontraktowała 800). Teraz obsługiwane są przez terminal firmy Spedcont na Olechowie. Jego dyrektor przyznaje, że zdarza się, że pociąg musi czekać na rozładunek. Zapewnia jednak, że ma to miejsce wyłącznie w przypadku składów opóźnionych, którym zamknęło się tzw. okienko terminalowe.

– W ubiegłym roku obsłużyliśmy w sumie prawie 1,2 tys. pociągów. Nasze maksymalne moce to około 3 tys., ale planujemy inwestycje – mówi Michał Gawin, dyrektor ds. sprzedaży w Spedcont.

Problemem może być jednak to, że Chińczycy nie chcą budować nowego jedwabnego szlaku w oparciu o nie swój biznes. Jeśli ich plan zakłada stworzenie własnego terminala przeładunkowego, to zapewne go stworzą. Nie w Łodzi, to gdzie indziej.

Gdyby rzeczywiście okazało się, że Chińczycy dali sobie spokój z budowaniem terminala w Łodzi, byłby to już drugi duży projekt inwestycyjny, który utrąca administracja kierowana przez Antoniego Macierewicza. Pierwszym był pomysł stworzenia w Łodzi dużego ośrodka produkcji helikopterów na bazie kontraktu z firmą Airbus Helicopters. Decyzja szefa MON zamknęła ten temat.

drugi