Applebaum, 22.04.2016

 

Jurek Owsiak śmieje się z wpisu Krystyny Pawłowicz o Bono: Głupszego tekstu nie słyszałem

21-04-2016

Owsiak, Bono, Pawłowicz

 fot. Wolfgang Kumm, Ireneusz Sobieszczuk, Rafał Guz  /  źródło: PAP/ EPA

„Trudno żyć w Pani sowieckim stylu” – Owsiak komentuje wpis Pawłowicz o Bono opowieścią o Chruszczowie.

„Dokładnie nie wiem nawet z jakiej partii jest Krystyna Pawłowicz, mogę się tylko domyślać” – mówi Jurek Owsiak w filmie dedykowanym posłance PiS. Co sprowokowało szefa Wielkiej Orkiestry do nagrania apelu? Słowa Pawłowicz skierowane do Bono lub raczej do polskiej widowni posłanki na Facebooku. Pawłowicz pisze: „Pewien pieśniarz, niejaki Bono odstawił na chwilę instrument muzyczny i niestety przemówił. Powiedział tylko to, co wiedział,czyli niewiele. A dowiedział się od europejskich lewaków. Że Polska i Węgry są „hipernacjonalistyczne”. Miało być krytycznie, a wyszedł piękny komplement dla nas. Panie Bono, hiperinternacjonalisto! Niemcy mają dla Pana ok.73 tysiące muzułmanów. Nie wiedzą gdzie i komu ich upchnąć. Są dla Pana, do zabrania od razu, z dostawą do domu, na rancho lub do apartamentu”.

Co tak oburzyło znaną z, delikatnie mówiąc, ciętego języka polityk? Oczywiście słowa lidera U2 wypowiedziane w amerykańskim Kongresie. Ostrzegał on tam Amerykanów przed konsekwencjami mowy nienawiści i rosnącej ksenofobii w Europie. – Widzieliśmy w latach 40., jakie to może mieć skutki – powiedział muzyk. I wymienił Polskę i Węgry, jako przykład „hipernacjonalizmu” w Europie.

Odpowiedzi od Bono posłanka się raczej nie doczeka, ale lukę tę wypełnił Jurek Owsiak, który odcinek swojego cyklu „Umiem czytać” zadedykował właśnie Krystynie Pawłowicz. W nagraniu cytuje biografię Chruszczowa autorstwa Williama Taubmana. We wpisie posłanki PiS Owsiak usłyszał echo sowieckiego klimatu z dawnych lat. Po prawie 60 latach Pawłowicz używa tego samego języka pokazujący sowiecką, bo nawet nie radziecką, mentalność polityczki.

 

Owsiak przytacza słynną historię z 1960 roku, gdy Nikita Chruszczow podczas dyskusji o dekolonizacji zdjął but i stukał nim o blat podczas wystąpienia filipińskiego delegata, gdy ten podzielił się refleksją, że Europa Wschodnia została pozbawiona praw obywatelskich i politycznych, i wchłonięta przez Związek Radziecki. „Tak reagował Chruszczow, gdy ktoś się wtrącał w jego sprawy, bo tak to było odbierane. Identycznie, Pani Krystyno, tak jak Pani” – tłumaczy analogię Owsiak. „Takie same reakcje miał Władysław Gomułka, który traktował wystąpienia studentów w 1968 roku jak wtrącanie się obcych w nasze sprawy. To oni mieli być prowodyrami tego, że studenci wyszli na ulice”.

Wystąpienie kończy Owsiak przypomnieniem miejskiej legendy o tym, jak Gomułka rzucał butem w obraz telewizora, gdy pojawiała się na nim – gorsząca – Kalina Jędrusik. Zdaniem szefa Wielkiej Orkiestry Krystyna Pawłowicz, tak jak Gomułka, chce, by inni podporządkowali się  jej woli. „Tak samo trudno żyć w Pani stylu, bardzo trudno, a nawet wydaje się to niemożliwe. Tak jak Pani śmieje się z innych, ja śmieję się z Pani. W życiu nie słyszałem tak głupiego tekstu, wolę go nazwać tak jak wystąpienie Chruszczowa 60 lat temu – głupi, sowiecki tekst” – kończy nagranie Jurek Owsiak.

Czytaj także: WOŚP pobił rekord o 20 mln zł. I to wcale nie przez hejt! 

owsiak

newsweek.pl

Panie prezesie, melduję, że wszystko już podpisane

21-04-2016

Andrzej Duda polityka emerytury reforma emerytalna PiS Prawo i Sprawiedliwość

 fot. Paweł Supernak  /  źródło: PAP

Prezydent Andrzej Duda zapisze się w historii jako polityk, który zawsze Jarosławowi Kaczyńskiemu składa jeden meldunek: „Panie Prezesie, wszystko już podpisane”.

Ten serial staje się już nudny. I trochę żenujący. Jego tytuł mógłby brzmieć: „W objęciach Jarosława”. Musicie państwo przyznać, że już samo pytanie: „czy prezydent może przestać być notariuszem rządu PiS?” – pytanie, które z całą powagą stawiają najwybitniejsi dziennikarze III RP i tzw. IV RP jest dla głowy państwa uwłaczające. Prezydent, który, przypomnijmy, zostaje wybrany w wyborach powszechnych. Ma więc nie tylko mandat, ale i takie jest wobec niego oczekiwanie społeczne, że będzie arbitrem w rozmaitych sporach politycznych. Tymczasem głowa państwa jest ubezwłasnowolniona. Znalazła się na łasce i niełasce prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Możemy się jednak zastanawiać, czy prezydent Duda miał w ogóle szansę wybicia się na polityczną niezależność?

Andrzej Duda sam ocenia, co jest konstytucyjne, a co nie. Zachowuje się tak, jakby został namaszczony przez najwyższego.

Zakładam, że to, co Andrzej Duda mówił w kampanii o sklejaniu wspólnoty, było wyrazem szczerych intencji. Ten krakowski polityk sądził, że uda mu się uniknąć prostych podziałów partyjnych. Jednak projekt „prezydent wszystkich Polaków” wybił z głowy Dudy prezes Jarosław Kaczyński. Otóż żoliborski polityk zaraz po zaprzysiężeniu zażądał od nowego prezydenta spłaty długu za kampanie – PiS dał na nią pieniądze. Ale nie tyle o kasę tu idzie, co o wierność prezesowi, który postanowił sprawdzić lojalność prezydenta. Cena tej lojalności była duża – akt łaski dla czołowego polityka PiS, pierwszego szefa CBA, Mariusza Kamińskiego. Decyzja o akcie łaski prezydenta Dudy, jedna z pierwszych, była szokiem nie tylko dla jego przeciwników politycznych, ale także dla sporej części tych ludzi, którzy zagłosowali na młodego polityka. Zagłosowali, gdyż spodziewali się ciekawej i dynamicznej prezydentury. Duda jednak zaryzykował, gdyż sądził, że decyzją o ułaskawieniu spłaci dług i będzie miał spokój. Ale tak naprawdę – nie tyle spłacił dług – co przyjął od Kaczyńskiego pocałunek śmierci.

 

Na prezydenta posypały się gromy. Że okazał się partyjnym żołnierzem. Że lekceważy prawo. Że ignoruje sądy. Ta fala krytyki, słuszna skądinąd, musiała podziałać na niego jak zimny prysznic. I dodatkowo popchnęła go w objęcia prezesa. Ten doskonale wiedział, że właśnie tak potoczą się wydarzenia. Potem już była tylko równia pochyła: prezydent Duda wprost mówi, że orzeczenia Trybunału go nie wiążą, sam ocenia, co jest konstytucyjne, a co nie, nie odbiera zaprzysiężenia od prawidłowo wybranych sędziów. I robi to powołując się na rzekomy „mandat narodu”. Zachowuje się tak, jakby został namaszczony przez najwyższego.

W ten sposób Andrzej Duda zaprzedał całkowicie swoją duszę Kaczyńskiemu. Tyle, że prezes nie szanuje tych, którzy sami siebie nie szanują. Prezydent Duda, oddając się do dyspozycji lidera PiS, sprowadził się do drugoplanowej roli. Gdyby jednak od początku postawił się Kaczyńskiemu, gdyby powiedział „NIE” już przy żądaniu o ułaskawienie Kamińskiego, dziś być może byłby w niełasce prezesa, ale cieszył by się szacunkiem ludzi i powagą. Także, z konieczności, u prezesa PiS. Z prostego faktu: każdą zmianę, którą PiS chciałby przeprowadzić, musiałby negocjować z prezydentem Dudą. A polityk, z którym musisz negocjować, by forsować swoje pomysły polityczne, jest poważnym graczem. To polityk, którego nie możesz w sposób ostentacyjny i publiczny, jak robi to dziś Kaczyński z prezydentem Dudą – lekceważyć publicznie.

Widzimy jak na dłoni, że próby wybicia się prezydenta Andrzeja Dudy na samodzielność są tylko i wyłącznie pozorowane.

Najlepszym świadectwem, że ludzie chcą prezydenta, który byłby samodzielny, są dziś litry atramentu wylewane przez dziennikarzy, którzy ze skrupulatnością odnotowują każdy gest czy słowo prezydenta, szukając w nich jego samodzielność. Gdy prezydent mówi o pojednaniu i przebaczeniu w kontekście Smoleńskim, a Kaczyński o winie i karze wobec poprzedników, trwa zażarta dyskusja, czy to już wypowiedzenie przez głowę państwa posłuszeństwa. Analogiczna dyskusja odbyła się po tym, jak w sejmie wszyscy widzieli „głosowanie na cztery ręce” przy wyborze nowego sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Prezydent w geście niemal oburzenia pisze list do marszałka Marka Kuchcińskiego, domagając się wyjaśnień. Ale nie mija kilka dni, gdy przychodzi komunikat z kancelarii, że ślubowanie od nowo wybranego sędziego prezydent przyjmie. Nie jest dla niego problemem to, że wybór sędziego dokonał się przy złamaniu prawa. Tu widzimy jak na dłoni, że próby wybicia się prezydenta Andrzeja Dudy na samodzielność są tylko i wyłącznie pozorowane. I w tym sensie prezydent staje się postacią tragikomiczną.

Bo zrozumiał, że znalazł się w potrzasku. Z jednej strony, im bardziej stara się gorliwie służyć prezesowi Kaczyńskiemu, tym bardziej jest przez niego publicznie poniżany. Z drugiej, ma świadomość, że jeśli chciałby się zdobyć się na samodzielność polityczną, to wie, że w kilka tygodni prezes PiS może z niego zrobić zdrajcę czy sprzedawczyka. Tak, jak to prezes Kaczyński robi z każdym, kto myśli i działa samodzielnie. Kaczyński, mając nie tyle wyborców, co wyznawców, może taki manewr przeprowadzić z dnia na dzień. Prezydent Duda, czy tego chce czy nie, jest zakładnikiem działań prezesa.

Ci wszyscy zatem, którzy liczą na samodzielność polityczną i odpowiedzialne rozumienie prezydentury przez Andrzeja Dudę, powinni raz na zawsze porzuć nadzieje. I przyzwyczaić się, że lokator „dużego pałacu”, na końcu zawsze mówi jedno zdanie: „Panie prezesie, wszystko już podpisane”.

 

 panie

 

newsweek.pl

 

Sorry, Mister Timmermans!

Szanowny Panie Przewodniczący, pragnę Pana przeprosić za zachowanie naszego ministra spraw zagranicznych.

Polski minister spraw zagranicznych powinien przeprosić Fransa Timmermansa, pierwszego zastępcę przewodniczącego Komisji Europejskiej. Jak pamiętamy, Waszczykowski zatrzasnął Timmermansowi przed nosem drzwi do Polski, do której Holender się wybierał. Polski minister pokazał jednemu z najważniejszych polityków UE „gest Kozakiewicza”. Jakie mogły być przyczyny takiego zachowania polskiego ministra?

Po pierwsze – brak kindersztuby, po prostu złe wychowanie.

Po drugie – głupota. Zamiast na zaloty Timmermansa odpowiedzieć dyplomatycznie, że Polska jest krajem gościnnym, a wizyta wiceprzewodniczącego zaszczytem, wystarczy tylko ustalić termin, Waszczykowski publicznie, na całą Europe ogłasza, że nie zaprosił formalnie Timmermansa i czekamy na Junckera (szef KE). W dyskusji, jaka odbyła się na UW o przyszłości demokracji w Polsce, prof. Jadwiga Staniszkis w kontekście zachowania W.W. przypomniała termin „wystudiowane chamstwo”.

Po trzecie – wrogość polityczna. Rząd i jego minister źle się czują w Unii Europejskiej. Widzą korzyści finansowe, ale poza tym same kłopoty: inny system wartości, narzucanie uchodźców, opory względem większej obecności Amerykanów na Wschodniej Flance, rywalizacja z USA, zakusy na naszą ziemię, dominacja Niemiec, przewaga lewicy – wszystko to kryje się za gestem Kozakiewicza.

Po czwarte – Drang nach Osten. Pod nowym rządem Polska odsuwa się od Zachodu, niezliczone krytyczne komentarze polityków i mediów amerykańskich i europejskich dowodzą, że Zachód dystansuje się od Polski Kaczyńskiego i wzajemnie, przynajmniej w sferze ideowej. Cóż nam pozostaje innego niż model wschodni? Przecież nie „Międzymorze”.

Po piąte – kariera własna. Waszczykowski miał szereg wpadek, lubi swoje stanowisko, ale temperament i maniery go do tego urzędu nie predestynują. Jest zbyt konfliktowy i grubo ciosany. Teraz, kiedy w Parlamencie Europejskim zwalnia się miejsce po Januszu Wojciechowskim (inny fatalny wybór UE), Waszczykowski może czuć się niepewnie. Fotel eurodeputowanego wydaje się dla niego bardziej odpowiedni.

A wystarczyła odrobina dyplomacji.

niechWaszczykowski

passent.blog.polityka.pl

Dom zły Caritasu. Reportaż Izy Michalewicz o domu dziecka w Giżycku

Iza Michalewicz, 21.04.2016

Rys. Piotr Chatkowski

Dyrektor sierocińca w Giżycku wyzywał, bił i poniżał dzieci. Uniknął kary, bo sprawa się przedawniła. Dziś uczy w szkole muzyki i religii
 

Daniel, 13 lat, wychowanek Domu Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce” w Giżycku (do prokuratora):

– Dlaczego wyszedłem zapłakany z gabinetu dyrektora, to nie będę mówił. Ktoś mi krzywdę zrobił w tym gabinecie. To było w weekend. Pan Marek W. czasami przyjeżdżał w weekend do domu dziecka, żeby rybki nakarmić.

Dawid, 17 lat: – Wchodząc do grupy, słyszałem, jak pan Marek krzyczał na Mateusza. Mateusz coś mu odpyskował, a ten uderzył go w twarz z plaskacza. Mateusz uciekł do pokoju, a pan W. poszedł za nim. Powiedział, cytuję: „Uważaj, gówniarzu, ja jestem nieobliczalny, a broń wożę w bagażniku”.

Paweł (brat Daniela), 15 lat: – Wobec starszych nie używał siły, bo bał się, że mu oddadzą. Mnie wyzywał od skurwysynów i straszył ośrodkami poprawczymi. Widziałem, jak uderzał ręką w tył głowy brata kilka razy, a brat stał pochylony i płakał. Uderzał go tak z boku. Innym razem widziałem, jak na niego krzyczał, a potem kopnął go kilka razy. On się tak zachowuje, jakby wszystko mógł. Pępkiem świata jest. Kiedyś mi mówił, że jest kimś, a ja dostanę wyrok. Nawet w internacie pokazywał mi, co mi zrobi, jak coś złego powiem na niego.

CZYTAJ TEŻ: „Obóz koncentracyjny w dziecięcym psychiatryku”

Nagranie z telefonu

Do Wydziału Rodzinnego i Nieletnich Sądu Rejonowego w Giżycku wpływa dość nieporadne, odręcznie napisane pismo Piotra L., ojca 13-letniej Mariki:

„W dniu 6.05.2010 roku dyrektor Marek W. wyzywał wulgarnymi słowami córkę i znęcał się fizycznie nad małoletnim dzieckiem. W placówce bardzo często dochodzi do takich sytuacji. Dyrektor znęca się nie tylko nad naszymi dziećmi, także nad innymi podopiecznymi z placówki. Proszę sądu, to są dzieci, które potrzebują miłości, wsparcia, a niektórzy tam są tak traktowani, jakby byli w jednostce karnej”.

Marek W. to w tamtym czasie postać w miasteczku znana. Absolwent teologii i, podyplomowo, muzyki i plastyki jest przedstawicielem Caritasu Diecezji Ełckiej na powiat giżycki. Ma m.in. nadzór nad prowadzonymi przez Caritas świetlicą terapeutyczną, hospicjum i jadłodajnią pod patronatem ojca Pio. Poza tym jest też miejskim radnym, nauczycielem religii, muzyki, organistą i kierownikiem administracyjno-organizacyjnym tutejszego Domu Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce”.

W 2006 roku Caritas przejął od miasta ten dom, a wraz z nim prawie 40 wychowanków. W większości sierot społecznych, odbieranych rodzicom z powodu alkoholu, zaniedbania i biedy.

Marika, 13 lat: – Dyrektor wziął mnie za kurtkę i rzucił na krzesło. Wulgarne słowa czytał z notatki wychowawczyni (cytowała moje zachowanie). Niektóre słowa czytał z notatki, a niektóre gadał. Nie powinien się tak zachować wobec mnie.

Marika i jej trzy siostry trafią do domu dziecka, kiedy ich ojciec wyjedzie do pracy do Niemiec, a matka zacznie pić i zaniedbywać dom. Nadpobudliwa, wrażliwa, czasem wulgarna. Typ chłopczycy. Po jednej z ucieczek z placówki wróci z ogoloną głową. Nigdy nie zaakceptuje domu dziecka. Zachowanie dyrektora nagra telefonem komórkowym.

Ojciec Mariki: – Telefon przyniosła mi z płaczem starsza córka. Było słychać szarpaninę i krzyki. Poszedłem tego dnia na placówkę, ale dyrektor nie pozwolił mi na odwiedziny.

CZYTAJ TEŻ: „Zły sierociniec siostry Bernadetty”

Z kolana w nos

Policja po doniesieniu ojca w maju 2010 roku rozpoczyna tak zwane postępowanie sprawdzające w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się Marka W. nad Mariką i pozostałymi wychowankami domu dziecka. Próbuje ustalić, czy dziewczynka i inni wychowankowie domu dziecka faktycznie stali się ofiarami przemocy. Postępowanie nadzoruje prokurator Urszula Bolik z Prokuratury Rejonowej w Giżycku, do której również trafia zawiadomienie ojca Mariki.

Przesłuchanie dzieci odbywa się w przyjaznym pokoju, w obecności psychologa:

Paweł, lat 15: – Normalnie od kurew wyzywa. Powiedział, że jak pojadę do ośrodka szkolno-wychowawczego, to będą mnie w dupę cwelili. Tak do każdego mówi. Straszył mnie, że mi to załatwi, bo zna pana Jaworowskiego (Marek Jaworowski – sędzia Sądu Rejonowego w Giżycku, przewodniczący Wydziału Rodzinnego i Nieletnich).

Daniel, lat 13: – Dyrektor wszystkich chciałby wywieźć na ośrodek, bo są niegrzeczni. Tylko Bartek jest grzeczny, ale on ma cztery lata.

Dawid, lat 17: – Daniel wrócił po czterech dniach ucieczki i poszedł do pana Marka na rozmowę do gabinetu. Wybiegł zapłakany, z napuchniętym nosem. Mówił, że pan Marek nachylił go do dołu i z kolana kopnął w głowę i w nos. A Damiana złapał za kaptur i zrzucił z półpiętra tak, że Damian spadł. Jak mnie wzywał do gabinetu, to mówił do mnie często: „Skurwysynu, chuju, pojedziesz do zakładu, a tam będą cię ruchać w dupę”. Trochę się tego bałem, ale ratowała mnie szkoła. Miałem dobrą opinię ze szkoły i od kuratora.

CZYTAJ TEŻ: „Czy Bóg wybaczy boromeuszkom? Kopińska wraca do złego sierocińca siostry Bernadetty”

Dyrektor czuje się Bogiem

W czerwcu policja wszczyna śledztwo w sprawie znęcania się Marka W. nad wychowankami. Zeznań dzieci (często bez opiekunów prawnych) przez kilka miesięcy słucha też przewodniczący II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Giżycku, sędzia Bogdan Wałachowski, który będzie orzekał w tej sprawie.

– Dzieci były już wtedy bardziej zestresowane – zapamiętała prokurator Urszula Bolik.

W listopadzie do prokuratury w Giżycku piszą dwie wychowawczynie i pedagog:

„Uprzejmie prosimy o przeprowadzenie postępowania w sprawie sposobu prowadzenia przez Marka W. Domu Dziecka św. Faustyny. Nie jesteśmy już pracownikami placówki, jednak z naszych obserwacji wynika, że na skutek działalności Marka W. występuje tam szereg nieprawidłowości, które przynoszą szkodę dzieciom”.

Pedagog Paulina S. dostaje od dyrektora podanie, że sama się zwalnia. Podpisuje, bo jeśli nie, to dyrektor „znajdzie na nią haki i zapaskudzi jej świadectwo pracy”.

Po latach powie: – Moją największą winą było to, że stanęłam w obronie dzieci.

Formalnie Marek W. przez kilka lat ma nad sobą dyrektora (w tamtym czasie przewija się ich czterech), bo, pamiętajmy, jest tylko kierownikiem administracyjno-organizacyjnym. Dopiero w 2009 roku zostaje dyrektorem domu dziecka.

Urszula Bolik, prokurator: – Wcześniej nie miał uprawnień do pracy z dziećmi, dlatego zrobił studia podyplomowe.

Danuta B., wychowawczyni, zeznaje w prokuraturze: – Pan W. wprowadził taki terror w Domu św. Faustyny, że nikt nie kwestionował jego władzy.

Marek T. (jeden z dyrektorów): – Nie wiem, czy W. miał prawo podejmować decyzje odnośnie wychowania dzieci. Zgodnie z przepisami prawa nie, ale karty jego obowiązków nie widziałem. Zdarzało się, że Marek W. pod moją nieobecność w placówce wydawał innym pracownikom polecenia sprzeczne z moimi. Zdarzało się, że prowadził rozmowy wychowawcze z dziećmi, podczas których straszył je różnymi konsekwencjami, np. zmniejszeniem kieszonkowego, wywiezieniem do poprawczaka. Robił to w mojej obecności, jak i poza. Zdarzało się, że Marek W. zamykał się w pokoju z wychowankami. Świadkiem przemocy nie byłem, ale wiem, że dzieci się go bały.

Dawid, wychowanek: – Nie było nikogo podczas tych rozmów. Nie było osoby, która by to widziała. Byłoby więcej nagrań, ale zabronił posiadania telefonów komórkowych.

Elżbieta W., matka sześciorga dzieci (Janusz, Karol i Martyna w bidulu), pod koniec września 2010 roku wysyła list do prokuratora:

„To nie jest dom dziecka, tylko zamknięty zakład poprawczy. Nie ma przestrzeganych praw człowieka. Dzieci są traktowane poniżej godności. W tym domu jest po prostu bezprawie, a ten pan czuje się Bogiem. Znęca się nad dziećmi psychicznie. Proszę o zrobienie wszystkiego, by pomóc tym dzieciom”.

Elżbieta W. od kilku lat mieszka w Anglii. Walczyła wówczas o odzyskanie dzieci.

– Kiedy w lipcu 2010 roku je odwiedziłam, dyrektor straszył mnie, że jak będę mu robić problemy, to załatwi, że dzieci nie odzyskam. Tamtego dnia nie pozwolił mi ich zobaczyć. Następnego widziałam się z nimi przez godzinę. Mówiły mi, że boją się dyrektora i boją się zeznawać przeciwko niemu.

Bo prokuratura w czasie policyjnego śledztwa, które trwa od czerwca, nie zawiesza Marka W. w pełnieniu obowiązków dyrektora domu dziecka.

– Nie mieliśmy do tego podstaw – tłumaczy szef prokuratury Grzegorz Ryński.

Prokuratura robi to dopiero 8 grudnia i rozpoczyna własne dochodzenie, a akt oskarżenia mówiący o znęcaniu się fizycznym i psychicznym dyrektora nad jedenaściorgiem dzieci trafia do sądu 31 grudnia.

Do tego czasu Marek W. nie przerywa też pracy w szkołach. Wciąż ma wpływ na los dzieci.

Paulina S., pedagog, wspomina dzisiaj: – Kiedy dyrektor dowiedział się, że chłopcy zeznają w sądzie, zaczęli dostawać nagrody. Paweł dostał buty, a Kamil rower.

Czarna lista

Danuta B., wychowawczyni, zeznaje: – Pan W. nawet nie krył się z tym, że stosuje przemoc fizyczną wobec wychowanków. Widziałam, jak kopał Damiana na podwórku przed budynkiem. Daniela uderzył w twarz. Mówił do dziecka: „Co ty mi możesz zrobić, najwyżej bąka w kiblu puścić”, a wychowawcy „mają gówno do powiedzenia”. Pamiętam, jak rozmawiałam z Krystianem (czasami rozrabiał, ale to był dobry chłopiec), i on mi powiedział, że bierze tabletki na padaczkę, żeby się uspokoić. Że wówczas czuje się jak po alkoholu i zaczepki W. na niego nie działają. Ja z Krystianem nigdy nie miałam problemów. Wiem, że był na „czarnej liście” u W.

Kuratorka Ewelina Czuper-Sudnik: – Dyrektor powiedział mi, że Dawid, nad którym miałam nadzór, to diler, ćpun i kryminalista. Próbowałam go przekonać, by nie skreślał chłopca, ale był bardzo rygorystyczny. Nie potrafił zrozumieć dziecka, że trafiło tu z powodu błędów rodziców, a nie za karę. Zapoznałam się z opiniami domu dziecka na temat Dawida i nie ma w nich jednego dobrego słowa. Opinie pisane były tak, by przedstawić go w złym świetle.

Pedagog Paulina S.: – Starałam się zawsze pisać o dzieciach zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Ale dyrektor zabraniał mi wpisywania do notatek pozytywnych rzeczy. Wywierano na mnie wpływ, aby notatki zawierały tylko te złe informacje, żeby pozbyć się dzieci z placówki. Dyrektor sprawdzał notatkę, po czym wskazywał, co poprawić. Notatki nie były obiektywne. Po korekcie kazał podpisywać te notatki mnie lub wychowawcy. On sam niczego nie podpisywał. Żądał, by wszystko zgłaszać na policję.

Danuta B., wychowawczyni: – Któregoś razu nie wytrzymałam już nękania przez dyrektora i poprosiłam jedną z sióstr zakonnych, by skontaktowała mnie w tej sprawie z dyrektorem Caritasu, ks. Dariuszem Kruczyńskim, a ona na to: „Nie jestem w stanie ci pomóc, gdyż W. jest dobrym kolegą księdza z seminarium i zbyt duże pieniądze dla niego zarabia”.

Bo W. kiedyś nosił sutannę. Dzisiaj jest mężem i ojcem.

CZYTAJ TEŻ: „Zduńska Wola. Prywatny folwark prezydenta Rzeźniczaka”

Śniadanie za złotówkę

Sprawa karna przeciwko Markowi W. toczy się dwa lata. Akta urastają do 18 tomów. Dyrektor nie przyznaje się do winy. Do szefa Caritasu Diecezji Ełckiej ks. Dariusza Kruczyńskiego pisze, że wszystkie zarzuty dzieci i pracownic są nieprawdziwe i absurdalne: „Jest to pomówienie i przedstawienie mnie, placówki i osób współpracujących w negatywnym świetle”.

Zawsze jest na sali sądowej. Broni go dwóch adwokatów. Dzieci zeznają podobnie, inne pamiętają mniej niż kiedyś. Niektóre już nie życzą dyrektorowi kary.

Daniel: – Nie chcę, aby sąd wyciągał wobec niego jakieś konsekwencje, jeśli chodzi o te trzy, cztery złe zachowania wobec mojej osoby. Nie chcę, aby karać za to oskarżonego. Nie będę nikomu uprzykrzał życia. Było i minęło.

Markowi T. (jednemu z dyrektorów placówki) zaczynają się mylić zależności służbowe:

„Na życzenie p. Marka organizowane były spotkania z wychowankami. Występował na nich jako osoba sprawująca nadzór ze strony Caritasu. Czasami miał sugestie, jak daną sprawę rozwiązać. Rozmowy wychowawcze prowadzone przez oskarżonego traktowałem normalnie. Uważałem, że skoro jest moim przełożonym, to tak musi być”.

Przy okazji jednak na jaw wychodzi też przemoc ekonomiczna.

Dawid: – Nie wiem, czemu miałem kieszonkowe 8,25 złotych miesięcznie. Wychowawca wypisywał mi 30 zł, a kierownik skreślał i pisał 8.

Za 8 złotych dyrektor kazał też dziecku wyprawić urodziny. Wychowawcy kupili więc za własne pieniądze tort, reszta dzieci oddała na prezent swoje kieszonkowe.

Pedagog Paulina S. mówiła przed sądem: – Racje żywnościowe są żenująco niskie. Na jedno dziecko na śniadanie przypada złotówka dziennie, tyle samo na kolację [miasto przekazywało na utrzymanie jednego wychowanka miesięcznie 2,5 tys. zł]. Dzieci chodzą głodne.

Przykładowe śniadanie: paprykarz szczeciński, bułka z masłem i dżemem, herbata. Czasem zamiast paprykarza serek. Kolacja: jajecznica na oleju, chleb z masłem, kakao. Innego dnia zamiast jajecznicy smażona mortadela.

Matka jednego z wychowanków: – Tomek opowiadał, że mieli kiedyś dwa bochenki chleba na osiem osób na cały dzień. Boli mnie, że pod opieką państwa jest głodny i nie ma w co się ubrać.

Marek W. stawkę żywieniową tak tłumaczył w prokuraturze: – Wyliczone kwoty to ogólna wartość uzależniona od liczby dzieci w grupie. Nikt nie wskazywał, że dziecko ma dostawać 1 zł na śniadanie i 1 zł na kolację. Dzieci dostają mleko, masło, sery, płatki kukurydziane, müsli. W związku z tym, że nikt z dzieci ani wychowawców nie zgłaszał zarzutów, postanowiłem kontynuować taką formę żywienia.

Angelika J., matka dwojga wychowanków: – Kiedy spytałam dyrektora, co się dzieje, czemu głodne chodzą, to odpowiedział mi tylko, że to nie moja sprawa. A przecież tam są moje dzieci! Kiedyś dyrektor powiedział mi, że to jest jego biznes i jego zabawki. Gdy mówił „zabawki”, sądzę, że miał na myśli dzieci.

Danuta B., wychowawczyni: – Chleb, mortadela, parówki, pasztet, w sezonie niekiedy starczyło na warzywa. Czasem na tydzień dostawały pół jabłka lub jeden najtańszy jogurt. Dodatkowo dżem, ser żółty i topiony – żywność dla ubogich z jadłodajni. Było to wliczone w codzienne stawki żywnościowe. Dzieci chodziły bez kanapek do szkoły. Przychodziły na szkolną stołówkę i prosiły choć o zupę, bo są głodne. Wielokrotnie sama kupowałam dzieciom jedzenie. PCPR o tym wiedział i nic nie zrobiono.

Zbigniew Piestrzyński, szef Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Giżycku: – Mając na względzie sygnały napływające ze środowiska w zakresie wątpliwości co do stanu wyżywienia, podjąłem działania w celu zlecenia w tym zakresie kontroli przez sanepid, która została przeprowadzona.

Ale żadna z nich nie wykazuje nieprawidłowości w funkcjonowaniu domu dziecka. Placówkę kontroluje również urząd skarbowy.

Księgowa Anna M. powie później: – Były kontrole faktur, ale nikt nie sprawdzał, czy zakupione rzeczy znajdowały się w domu dziecka.

Gabriela B., matka dziewczynki, która chodzi do szkoły z jednym z wychowanków, często zabiera go do siebie na weekendy i wakacje:

– Skarpetki Grzesiowi kupowałam, bo niczego się nie mógł doprosić. Opowiadał, że dyrektor jest wredny i źle traktuje dzieci. Mówił, że jest bardzo mało jedzenia, porcje są małe, on ma 190 cm wzrostu, a dostaje jak dla małego dziecka. Wszystko było w wyznaczonych porach. Jak się spóźnił, to jedzenia nie dostał. Grześ za bardzo nie chciał rozmawiać o domu dziecka. Mówił, że tam nie wytrzyma. Ostatnio zrobił się bardzo nerwowy. Pocieszałam, że już mu mało zostało. Nie mógł się doczekać wyjścia na wolność. Grzesiu, kiedy wracał do domu dziecka po wakacjach, to płakał. Tak bardzo nie chciał tam być.

Widmowe faktury

W trakcie procesu o przemoc wobec dzieci okazuje się, że w latach 2007-08 Dom Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce” otrzymał od wojewody 1 mln 16 tys. zł dotacji. W sześciu transzach. Anna M., księgowa, po rozliczeniu dwóch dotacji wyszła z pracy bez pożegnania i więcej nie wróciła.

Opowiada: – Na przykład wpłynęła do domu dziecka faktura na 12 komputerów, z czego przyjechały jedynie cztery. Reszty nie było. Podobnie było z rachunkami za zakup łóżka, sprzętu AGD, wyposażenia kuchni. Póki pracowałam, żaden z tych sprzętów nie trafił do placówki. Pani Grażyna J. rozliczała magazyn żywieniowy i prowadziła księgi inwentarzowe. W praktyce to było niemożliwe, ponieważ dostawaliśmy faktury, a nie dostawaliśmy towaru.

Danuta B., wychowawczyni: – Od ponad roku nie widziałam żadnych nowych ubrań. Zgłaszałam to Zbigniewowi Piestrzyńskiemu [szef Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie], żeby zorganizował jakąś kontrolę, ale stwierdził, że jest dużo rachunków na nową odzież.

Piestrzyński twierdzi, że kontrolę odzieży PCPR przeprowadził. Stwierdziła ona braki w bieliźnie osobistej, a także odzieży i obuwiu zimowym wychowanków. Nakazano doposażyć dzieci w „trybie pilnym”, a „zalecenia zostały zrealizowane”.

Paulina S., pedagog: – Dzieciom kupowane były rzeczy, których nie widziały na oczy. Wychowawca Agnieszka P. złożyła zapotrzebowanie na zakup sandałów dla wychowanka. Dziecko sandałów nie dostało, a wychowawca otrzymał fakturę za zakup.

Anna M., księgowa: – Większość faktur wystawiały firmy z Ełku. Pamiętam, że w jednej z firm w Giżycku zakupiony był cały monitoring domu dziecka oraz wystawiona faktura na cztery laptopy. Nie podpisałam tej faktury, ponieważ zażądałam okazania rzeczy. Pracownik oświadczył, że załatwi to z Markiem W. Niektórych faktur nie podpisywałam w ogóle. Na przykład takiej, która opiewała na 100 tys. zł. Sytuacja była coraz gorsza. Bałam się. Odmawiałam podpisywania faktur, które w moim sumieniu były niezgodne z prawdą. Potem zwolniłam się z pracy.

Po zwolnieniu się Anna M. i ówczesny dyrektor domu dziecka Piotr M. idą do starosty giżyckiego (był nim wtedy i jest dzisiaj Wacław Strażewicz). Powiat przekazał Caritasowi dom dziecka w zarządzanie i co miesiąc środki na utrzymanie wychowanków. Pracownicy zgłaszają więc, że pieniądze są źle wykorzystywane i nie trafiają do dzieci.

Anna M.: – Skończyło się na przyjęciu do wiadomości.

Bogumiła K., która pracowała w tamtym czasie jako wychowawca, opowiada dzisiaj:

– W kilka osób napisaliśmy pismo do starosty, że dzieci mają źle, że jest mobbing, a starosta obiecał się sprawą szczerze zająć. Wyobrazi sobie pani, że ten list za jakiś tydzień, dwa przyjechał razem z „ojcem dyrektorem” [ks. Kruczyńskim, szefem Caritasu], ten zwołał zebranie i powiedział, że zawsze będzie wiedział o takich rzeczach, bo wszędzie ma swoich ludzi.

Starosta giżycki Wacław Strażewicz wyjaśnia: – Sprawozdania z rozliczenia dotacji były w kolejnych latach akceptowane przez wojewodę warmińsko-mazurskiego bez uwag. W latach 2007-13 z ramienia urzędu wojewódzkiego nie przeprowadzono żadnej kontroli sposobu ich wydatkowania.

Własny milion

27 stycznia 2012 roku śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez dyrektora, fałszowania dokumentacji i niezgodnego z przeznaczeniem wydatkowania pieniędzy z dotacji przyznanych Domowi Dziecka św. Faustyny trafia pod nadzór Prokuratury Okręgowej w Olsztynie (w tym czasie wciąż toczy się sprawa karna przeciwko Markowi W. o przemoc wobec dzieci). Prokurator zabezpiecza ponad 400 faktur i wspólnie z policją przesłuchuje niemal 120 świadków.

Wątpliwości olsztyńskich śledczych budzi wykazanie przez Caritas Diecezji Ełckiej udziału środków własnych w uzyskaniu dotacji „poprzez posługiwanie się tzw. fikcyjnymi fakturami”. Bo aby ją otrzymać, Caritas musiał posiadać połowę tych środków. Czyli swój własny milion.

Jak go zdobyć?

Księgowa Anna M. (do prokuratora): – 31 grudnia 2007 [Marek W. pracował w domu dziecka od marca] byliśmy z dyrektorem Piotrem M. w Ełku rozliczyć dotację. Na miejscu rozmawialiśmy z ks. Kruczyńskim, który nakrzyczał na nas, ponieważ do rozliczenia brakowało 30 tys. środków własnych. Stwierdził, że tylko z nami ma problemy. Na miejscu był jakiś mężczyzna w wieku około 50 lat, który od ręki wypisał nam rachunki ze wsteczną datą za odzież na ponad 20 tys. zł. Ks. Kruczyński na miejscu przekazał temu mężczyźnie jakąś kwotę pieniędzy. Rachunek na pozostałą część ks. Kruczyński załatwił telefonicznie, gdzie od razu podano nam datę i numer faktury. Dzięki temu cała dotacja została rozliczona.

Grafolog stwierdzi potem, że podpis na fakturze z 20 tys. za odzież nie należy do właściciela firmy. Szef ełckiego Caritasu powie jednak śledczym, że „ze względu na upływ czasu zdarzenia takiego nie pamięta”.

Anna M. ma lepszą pamięć. Mówi śledczym: – Na przykład fakturę za remont na 4,7 tys. zł wystawił D., właściciel warsztatu, a faktycznie prace wykonywał społecznie mój mąż. Faktura poszła oczywiście w dotację. Mąż pracował na rzecz Caritasu bez umowy za 5 zł za godzinę. Gdy przestał pracować w domu dziecka, Marek W. przez pół roku pobierał za niego pensję. Brał też wypłatę innego pracownika przez osiem miesięcy, gdy tamten już nie pracował. Dowiedziałam się o tym od kasjerki, kiedy wypłacałam pensje.

Anna M. oraz dwaj byli dyrektorzy placówki kwestionują faktury na sumę ponad 240 tys. zł.

Prokuratura prześwietla właścicieli firm i ich pracowników.

Jolanta J., właścicielka jednej z firm, przyznaje, że faktura na 8,5 tys. zł, którą wystawiła, była fikcyjna. I żadna sprzedaż sprzętu sportowego i mebli ogrodowych nie miała miejsca.

Nikogo więcej nie udaje się złapać za rękę. Śledczy piszą więc, że „brak jest środków procesowych, by rozstrzygnąć, kto mówi prawdę, i czy takie usługi w ogóle miały miejsce”.

Co do „własnego miliona” Caritas informuje prokuraturę, że pieniądze pochodziły ze zbiórek w kościołach, darowizn, kościelnej tacy czy dofinansowań ełckiej kurii. Fakt gotówkowego rozliczania się nie był nigdzie rejestrowany, bo Caritas „jako kościelna osoba prawna nieprowadząca działalności gospodarczej” jest wyłączony ze stosowania przepisów o rachunkowości.

W listopadzie 2012 roku prokuratura umarza więc postępowanie w sprawie fikcyjnych faktur „z braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa”.

Marek W. nie poniósł kary za przekroczenie uprawnień. Nie pełnił funkcji publicznej, gdyż dom dziecka nie jest instytucją państwową, lecz jedynie niepubliczną. Nie był więc pracownikiem państwowym ani samorządowym, lecz z nadania Caritasu. I dekretu biskupa. Jemu więc tylko podlegał.

Bez kary

W listopadzie 2012 roku Sąd Rejonowy w Giżycku postanowił, że nie ma wystarczających dowodów na to, że Marek W. znęcał się nad dziećmi. Zmienił więc kwalifikację czynu i uznał, że dyrektor naruszył nietykalność cielesną dwojga dzieci, a jedno znieważył. Potem wszystkie zarzuty sąd umorzył, ponieważ po tej zmianie kwalifikacji przedawniły się. Ściganie przestępstw z art. 217 kodeksu karnego, czyli bicie lub naruszanie w inny sposób nietykalności cielesnej, odbywa się z oskarżenia prywatnego (takie właśnie wniósł ojciec Mariki). I ustaje wraz z upływem trzech lat od jego popełnienia. Dyrektor miał naruszać nietykalność dzieci od roku 2007 do października 2009 „w bliżej nieustalonych datach”. Uniknął kary, bo wyrok zapadł 12 listopada.

Prokurator Urszula Bolik do dziś ma poczucie porażki: – Uważam, że zasadnie postawiłam zarzuty psychicznego znęcania się, ale dzieci nie miały szans w tym starciu. One wciąż mieszkały w placówce i miały nad sobą dyrektora, który decydował o ich losie. W czasie gdy trwał proces, on kierował do sądu dla nieletnich comiesięczne sprawozdania o ich zachowaniu, drobnych przestępstwach, choć nikt go o to nie prosił. Dążył do tego, by usunąć z domu dziecka te dzieci, które występowały w akcie oskarżenia. One obawiały się więc o siebie i przebywające w domu dziecka rodzeństwo. Z opinii psychologa wynikało, że nie mówiły całej prawdy. A przecież w procesie karnym wszystko jest kwestią dowodów. To były fajne, inteligentne dzieci, tylko buntownicze. A wstawiły się za nimi tylko trzy kobiety.

Prokuratura nie wniosła apelacji od wyroku, uznając sprawę za z góry przegraną.

W 2014 roku sąd zasądził Markowi W. prawie 27 tys. zł zwrotu kosztów za adwokatów.

Na giżyckim forum internetowym Marek W. ostrzega przed szkalowaniem go: „Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu. Sąd Rejonowy w Giżycku nie skazał mnie w swoim wyroku i nie orzekł w żadnym miejscu tego wyroku, że jestem winny. Moja kartoteka karna jest więc czysta. Fakt poniesienia kosztów postępowania przez Skarb Państwa łącznie ze zwrotem poniesionych przez mnie kosztów świadczy o tym, że to nie ja jestem przegraną stroną procesową”.

Zapytałam Caritas, jak to się stało, że Marek W. przestał dla nich pracować. Szymon Owedyk z sekretariatu diecezji odparł, że „Caritas nie jest podmiotem publicznym, więc nie mają tu zastosowania przepisy o dostępie do informacji”.

Medal

Paulina S. dzisiaj jest pedagogiem w szkole podstawowej. Wspomina: – Dzieci, które nie miały nic, zrzuciły się dla mnie na medal z napisem „najlepszy pracownik”. To nie były dzieci ani grzeczne, ani łatwe, ale ja sobie radziłam. Odwiedzały mnie czasem wieczorami: pani, zjadłbym coś. Gotowałam im parówki na kilogramy.

Spośród dziesięciu wychowawców, którzy podpisali się pod listem do starosty, dziś pracuje tylko dwóch. Reszta została zwolniona lub zmuszona do odejścia.

Bogumiła K., była wychowawczyni: – Wcześniej „ojciec dyrektor”, czyli ks. Dariusz Kruczyński, poobcinał im wypłaty do najniższej krajowej.

Dzisiaj domem dziecka z ramienia Caritasu zarządza Bernadetta Wojtuń.

Bogumiła mówi, że może jest już więcej jedzenia i dobrych ubrań dla dzieci, ale pani dyrektor albo żyła wyborami, bo startowała do rady powiatu mrągowskiego, „więc nie było jej w sumie dobre pół roku, pojawiała się sporadycznie”, albo pracuje na etacie w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii w Giżycku, „więc w domu dziecka też jest gościem”.

Misja kanoniczna

Marzec 2016. Marek W. nadal pracuje w szkole. Jest nauczycielem muzyki i katechetą.

Muzyki uczy w Szkole Podstawowej nr 7 w Giżycku, gdzie do dziś chodzą dzieci z bidula. Dyrektor Katarzyna Banach zapytana, czy kiedykolwiek są lub były na niego skargi, odpisuje, że nigdy. Pisze też, że „nie zatrudniała Marka W., bo gdy przyszła do pracy, on już był nauczycielem”. A czy wie o zarzutach karnych, jakie miał nauczyciel? To pytanie pozostawia bez odpowiedzi.

Natomiast w gimnazjum w Wilkasach koło Giżycka Marek W. uczy religii. Zygmunt Marciniak, dyrektor gimnazjum, pamięta zarzuty sprzed sześciu lat: – Doskonale znam sprawę, w którą zamieszany był pan W. Uczył u nas wtedy muzyki. Ponownie został zatrudniony w naszej szkole w 2014 roku. Odbyło się to na mocy misji kanonicznej, wystawionej przez Wydział Katechetyczny Ełckiej Kurii Diecezjalnej i podpisanej przez biskupa Romualda Kamińskiego. Pan Marek przy zatrudnianiu przedstawił zaświadczenie z Ministerstwa Sprawiedliwości stwierdzające, że nie figuruje w kartotece karnej Krajowego Rejestru Karnego.

Misja kanoniczna to najprościej mówiąc skierowanie świeckiego nauczyciela do nauki religii w konkretnej szkole. Marek W. najpierw jednak musiał dostać pozytywną opinię proboszcza parafii w Wilkasach.

Dziś jest nim ks. Tadeusz Kochanowicz. Mówi: – Misję opiniował mój poprzednik.

Poprzednik to ks. Jacek Sz. W Wilkasach pracował do sierpnia 2014, kiedy to do giżyckich policjantów przyszła matka 15-letniego chłopca z SMS-ami, które znalazła w telefonie syna, świadczącymi o utrzymywaniu z proboszczem relacji seksualnych. Ełcka kuria szybko wymazała księdza z placówki. Dzisiaj w giżyckiej prokuraturze toczy się przeciwko niemu postępowanie karne.

CZYTAJ TEŻ: „Ogień kurialny. Ilu polskich księży skazano za pedofilię?”

Zygmunt Marciniak, dyrektor gimnazjum:

– Dyrektor szkoły w przypadku misji kanonicznej pełni jedynie funkcję „notariusza”. Jak pani widzi, tak naprawdę decyzja o zatrudnieniu Marka W. w naszym gimnazjum w charakterze nauczyciela religii zapadła w zupełnie innym miejscu niż gabinet dyrektora. Gdyby miało to dotyczyć nauczyciela innej specjalności, ani W., ani nikt inny z taką samą bądź podobną przeszłością nie znalazłby zatrudnienia w kierowanej przeze mnie szkole.

Marek W. ma wyłączony telefon i nie reaguje na pozostawiane przeze mnie wiadomości z prośbą o kontakt. Od 6 kwietnia do końca roku w szkole w Wilkasach jest na urlopie bezpłatnym.

Cezaremu Łazarewiczowi w reportażu dla Wirtualnej Polski Marek W. tłumaczył, że jest niewinny, a „prokuratura wymuszała obciążające go zeznania, strasząc wychowanków torturami”. Sam zrezygnował z pracy w sierocińcu, „bo miał wszystkiego dość”. Ten temat – powiedział – dla mnie jest zamknięty.

Kontakt z autorką: iza.michalewicz@agora.pl

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

ONR w Białymstoku. Macie się czego bać!
Pod teatr przyszło 50 wszechpolaków. Niektórzy przyjechali z Poznania z transparentem: „Poznań przeprasza za Kąckiego”. Jest też grupa kobiet katoliczek. Jedna mówi, że z teatru śmierdzi czosnkiem

Dom zły Caritasu. Reportaż Izy Michalewicz
Dyrektor sierocińca w Giżycku wyzywał, bił i poniżał dzieci. Uniknął kary, bo sprawa się przedawniła. Dziś uczy w szkole muzyki i religii

KOD w małym mieście. Żartują, prowokują i się boją
Nie wezmę pana do domu na kawę, nie pokażę, gdzie mieszkam, nie powiem, gdzie pracuję, nie będę narażał mojej rodziny. Nawet telewizji niemieckiej nie zaprosiłem

Wojciech Wójcik. Sam pośród swoich
Zanussi mnie nie zauważał. Żebrowski bił się wspaniale. Kutz hipnotyzował. Kawalerowicz potrafił przyznać ci rację. Różewicz to była Zosia Samosia. Rozmowa Jacka Szczerby

Ocalić biskupa Pekinu, zbawić Polskę [KALICKI]
Weźmie się poskłada te śmieci z emerytury i za tę kasę pojedziemy do mnie na wieś. Jedna głucha, druga ślepa, trzecia kulawa, ale przynajmniej u siebie. Rzodkiewkę się posadzi w ogródku…

Niemcy gromadzą broń [FOTOREPORTAŻ]
Mają już 5,4 mln pistoletów i strzelb. Niemieccy miłośnicy broni są wrogami lewicy i Partii Zielonych. Wielu popiera Partię Piratów, która prawo do noszenia broni wpisała sobie do programu

Komedia czy horror, czyli Polska 2050 [VARGA]
Gorąco kibicuję projektowi ukazującemu Polskę jako światową potęgę, ale pojąć nie potrafię, czemu ów serial ma być komediowy. Polska potęga ma być śmieszna?

sku

wyborcza.pl

22.04.2016

„Kaczyński okazał się politycznym oszustem” – Bogusław Wolniewicz w rozmowie z Przemysławem Staciwą

O zawodzie obecną władzą i jej liderem, ale nadal przeciw kompradorstwu, lewactwu i nowej Targowicy – z profesorem Bogusławem Wolniewiczem, filozofem, rozmawia Przemysław Staciwa.

Przemysław Staciwa: Czuje się Pan profesor oszukany przez Jarosława Kaczyńskiego?

Prof. Bogusław Wolniewicz: Czuję się oszukany polityką, którą prowadzi Prawo i Sprawiedliwość po wygranych wyborach. Ta polityka jest sprzeczna z tym, co było przedstawiane w trakcie kampanii wyborczej.

Obok Pana profesora, z PiS nadzieje wiązali między innymi prof. Jadwiga Staniszkis i Ryszard Bugaj.  Jakiś czas temu wspominał Pan w internetowym nagraniu, że miał nadzieję na to, że Kaczyński, chowając Macierewicza i samego siebie w kampanii wyborczej, dojrzał. Opozycja od początku stała na stanowisku, że jest to wyrachowana strategia nakierowana na wygraną w wyborach.

Niestety, podejrzenia Platformy Obywatelskiej okazały się słuszne. Na tym polega oszustwo. Jarosław Kaczyński pokazał, że ci, którzy mu nie wierzyli, mieli rację. Z kolei tacy, którzy ten  nowy kurs PiS-u wzięli za dobrą monetę – tacy jak ja, Ryszard Bugaj czy Rafał Ziemkiewicz – okazali się frajerami. Nikt nie lubi być wystawiany na frajera – ja też  nie.

Nie tylko Platforma Obywatelska, ale i nieprzychylna jej Partia RAZEM czy publicyści spod znaku Krytyki Politycznej i Liberte!, wskazywali  na to, że Kaczyński od dawna przejawia talent nie do budowania, a niszczenia. Pan te tendencje prezesa PiS również dostrzega?

Tu muszę ponownie się z Panem zgodzić. Te zarzuty pod adresem Kaczyńskiego, że ma zdolność nie łączyć, lecz dzielić, potwierdzają się. Świeżym i jaskrawym przykładem jest jego przemówienie z 10 kwietnia, podczas obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej. To było przemówienie awanturnika. Rzuciło trzy hasła: „Tuska pod sąd, Kaczyńskiego na pomnik, Macierewiczowi chwała. To są hasła, które dzielą. My, którzy uwierzyliśmy, że to nowy kurs PiS-u, okazaliśmy się frajerami. A Kaczyński okazał się nie mężem stanu, lecz politycznym oszustem.

A propos przemówień. Dziennikarka Ewa Stankiewicz, która jakiś czas temu, podczas wywiadu z Panem profesorem, wygłosiła swoje stanowisko na temat przyczyn Katastrofy Smoleńskiej, zasugerowała niedawno na antenie Telewizji Republika, że dla Donalda Tuska należałoby przywrócić karę śmierci i go na nią skazać w związku z jego działaniami wobec katastrofy prezydenckiego TU-154.

Pani Ewa Stankiewicz, którą miałem okazję poznać podczas wywiadu ze mną, jest osobą nawet miłą i sympatyczną, ale jej poglądów politycznych nie należy brać poważnie.

Z sondażu IBRIS dla „Rzeczpospolitej” wynika, że 63 procent Polaków uważa, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Pan profesor również obawia się o demokrację w Polsce?

Czytałem o tym sondażu, ale nie przywiązuję do niego wagi, bo pytanie zostało postawione zbyt niejasno. Co to znaczy – „demokracja jest zagrożona”? Trzeba było zapytać w czym tkwi to rzekome zagrożenie. Ten sondaż nie jest obrazem polskiej opinii publicznej.

Odłóżmy więc sondaż na bok. Jak sytuacja wygląda z Pana perspektywy i z osobistych obserwacji?

Mówienie, że demokracja jest w Polsce zagrożona, to propaganda nowych Targowiczan. Starają się zmobilizować opinię publiczną zagranicy do akcji przeciwko Polsce. Widać to chociażby w ostatniej rezolucji Parlamentu Europejskiego. W Polsce zagrożona nie jest demokracja, zagrożony jest obecny rząd.

Jak Pan profesor postrzega zamieszanie wokół wyboru na sędziego Trybunału Konstytucyjnego Zbigniewa Jędrzejewskiego? Na sejmowej sali doszło do nieprawidłowości, posłanka Małgorzata Zwiercan zagłosowała za nieobecnego Kornela Morawieckiego. Pomimo protestów opozycji, marszałek Kuchciński uznał głosowanie za ważne.

Tam były rzeczywiście nieprawidłowości proceduralne, które nie powinny mieć miejsca. Świadczą o tym, że rządząca ekipa nie ma wyczucia społecznego w tym, co uchodzi, a co nie uchodzi. Ale żeby tego  typu incydenty – czy nawet grubsze, jak zatarg z prezesem Trybunału Konstytucyjnego, Andrzejem Rzeplińskim – były zagrożeniem dla demokracji? To wszystko jest sztucznie amplifikowane na użytek zagraniczny. Chodzi o to, by dotarło za granicę i wróciło rykoszetem do Polski jako uderzenie w obecny rząd.

Co zatem sądzi Pan o batalii, która toczy się o Trybunał Konstytucyjny?

O samym Trybunale Konstytucyjnym i sposobie jego działania jestem złego zdania.  Coś z tym trzeba było zrobić, ale to, jak zabrał się do tego Jarosław Kaczyński, było wysoce niezręczne. Tak się sprawy nie rozgrywa. Świadczy to znowu, że Kaczyński dzieli naród, a nie jednoczy.

Niedawno posłowie PO zaskarżyli do TK jakąś ustawę proceduralną – dotyczącą samego TK, licząc, że Trybunał stanie po ich stronie. Tymczasem na 12 sędziów tylko trzech, w tym Rzepliński, poparło ów wniosek, a 9 było przeciw; i wniosek upadł. To był ze strony sędziów TK wyraźny gest pojednawczy – choć w większości są oni duchem po stronie PO, pokazali, że są gotowi pójść na kompromis. Przez PiS nie zostało to w ogóle podjęte. Cały czas idzie się na frontalne zderzenie, stąd rodzi się pytanie: po co Kaczyński to robi?

Wskazywał Pan profesor na niezręczność polityczną Kaczyńskiego.

Niezręczność byłaby tutaj interpretacją najbardziej życzliwą. Mam pewną hipotezę, ale waham się ją wypowiedzieć, bo nie mam na nią  wystarczających dowodów.

Zamieniam się w słuch.

Moja hipoteza jest taka sama, jaką stawiałem w 2007 roku, gdy Jarosław Kaczyński doprowadził  samobójczo do przedterminowych wyborów. Po co, nie mając pewności, że wygra, na to poszedł? Moim zdaniem chciał przegrać, żeby elegancko pozbyć się ciężaru rządzenia. Wydaje mi się, że teraz jest podobnie. Kaczyński czuje, że nie umie rządzić, oraz że jego obietnice wyborcze,   te świadczenia społeczne, jak obniżenie wieku emerytalnego, czy bezpłatne leki dla starców – to wszystko idzie na kredyt, z deficytu budżetowego. Prezes PiS ma dość rozumu, by widzieć, że przy polityce, jaką prowadzi, bez masowego poparcia narodu nie może wygrać. Najlepiej więc dać się obalić, bo on najlepiej czuje się w opozycji. Wtedy można łatwo krytykować, za nic nie biorąc odpowiedzialności. Kaczyński czuje swoją słabość w konstruktywnym działaniu. W każdym razie wygrana jest tu dla niego równie korzystna, jak przegrana.

Jednak różnica między 2007 rokiem a obecną sytuacją jest taka, że PiS i Kaczyński mają samodzielną większość i nie potrzebują chwiejnych koalicjantów.

Ale mają za to całą Europę przeciwko sobie. Co znaczy nasz prezydent czy nasz Sejm i Senat w stosunku do takiej siły? Zdmuchną ich jak świeczkę.

Z czego Pana zdaniem wynika opór Unii Europejskiej wobec działań rządu Prawa i Sprawiedliwości?

Z dwóch powodów. Po pierwsze, w tych wyborach zwyciężyła orientacja prawicowa. Wybory pokazały, że naród polski nie jest usposobiony lewoskrętnie. A w Unii Europejskiej rej wodzą lewacy, obsiedli ją jak muchy padlinę. I te prawoskrętne rządy PiS-u są im solą w oku.

Po drugie, obecna władza to nie są rządy kompradorskie. Było wielkim sukcesem narodu polskiego, że pod wodzą zjednoczonej prawicy zdołał pozbyć się kompradorskich rządów Platformy. Nie sukcesem PiS, tylko właśnie narodu polskiego, który na nich zagłosował. Rządy te realizowały interesy niepolskie, stały za nimi jednak potężne centra zagraniczne. One chciałyby pompować Polskę dalej.  Tymczasem teraz ta pompa ssąco-tłocząca, która wysysała kapitał z Polski i tłoczyła na zachód, się zepsuła. Chcieliby więc ją naprawić, to zupełnie zrozumiałe.

Amerykanie, podobnie jak unijni przywódcy, wyrażają zaniepokojenie zmianami, które zachodzą w Polsce.

Bo z USA też nas pompują. Jednym z głównych organizatorów kompradorstwa u nas w  Polsce był niejaki Jeffrey Sachs, amerykański Żyd z Columbia University. To był główny doradca Balcerowicza. Jasne, że chcieliby dalej Polskę doić. W Europie mamy ponadto żywiołową niechęć lewactwa do wszystkiego, co narodowe i chrześcijańskie. A PiS jest narodowy i chrześcijański.

Jakiś czas temu mówił Pan, że bez względu na to, co złego się w Polsce dzieje, jest to o niebo lepsze od kompradorskich rządów PO. Rozumiem, że ta diagnoza pozostaje aktualna?

Czy Pana dziwi, że mówię to samo, co miesiąc temu?

Wtedy jeszcze Pan profesor nie mówił, że czuje się przez Kaczyńskiego oszukany.

Bo to oszustwo się pogłębia. Ja nie zmieniłem swoich poglądów, tylko coraz bardziej utwierdzam się w swoich obawach. Widzę na przykład coś, co miesiąc temu nie było mi jeszcze całkiem jasne. Liczyłem na to, że w PiS-ie są dwa skrzydła: szerokie skrzydło umiarkowanych, do którego siebie zaliczam i wąskie skrzydło ekstremistów, jak Kaczyński i Macierewicz. Sądziłem, że skrzydło umiarkowane poprowadzą prezydent Duda i premier Beata Szydło. Tymczasem Andrzej Duda przejawia wielką uległość wobec wyskoków Kaczyńskiego, zamiast stanowić dla nich  przeciwwagę i wspierać w tym premiera.

Może Pan profesor się z tym umiarkowaniem Dudy i Szydło przeliczył? Beata Szydło przyznała, że prywatnie jest za całkowitym zakazem aborcji. To przykład ekstremizmu, nie umiarkowania.

Pani premier Szydło powiedziała coś w tym duchu, niepotrzebnie, ale w tej chwili jest moją ostatnią nadzieją w PiS-ie. W sytuacji, w której się znalazła – mając przeciw sobie prezesa Kaczyńskiego z Macierewiczem i Ziobrą, oraz wątłe poparcie prezydenta, musi lawirować. Więc lawiruje, tak to widzę.

Z czego może wynikać tak duża uległość Andrzeja Dudy względem Jarosława Kaczyńskiego? Po wyborach prezydenckich żartowano, że prezydent jest jedyną osobą z obecnego obozu władzy, której Kaczyński nie może wyrzucić.

Bardzo liczyłem na niezależność instytucjonalną prezydenta i potężny mandat polityczny, jaki  uzyskał. Nie Kaczyński go wybrał na prezydenta, tylko naród polski. Oczekiwałem, że teraz powie: „Panie Prezesie, prezydentem jestem ja, nie Pan”. Zupełnie inną sytuację ma premier Szydło, która jest całkowicie uzależniona od poparcia sejmowego. A tam rej wodzi Jarosław Kaczyński i może ją z dnia na dzień odwołać z urzędu. Prezydenta nie może. I on jest w pozycji, w której mógłby się ostro postawić. Nie stawia się. Dlaczego? Moja odpowiedź jest prosta: nie dość silna osobowość.

Prezydent zapowiadał Polsko-Polskie pojednanie, zasypywanie wewnętrznych podziałów. Tymczasem otworzono szereg frontów jednocześnie: ustawa antyaborcyjna, Trybunał Konstytucyjny, ustawa o ziemi, wycinka Puszczy Białowieskiej itp. Społeczeństwo dzieli się jak nigdy. Czy istnieje ryzyko rozruchów i ulicznych starć pomiędzy ludźmi, którzy stoją po przeciwnych stronach barykady?

Polityki nie robi się na ulicach, tam jest widowisko dla mas. Otwieranie frontów, o których Pan mówi, to właśnie polityka Kaczyńskiego. Na pozór samobójcza. Jak się na jednym froncie nie wygrywa, a otwiera nowy, no to trzeba przecież mieć źle w głowie. Otóż to mnie utwierdza w mojej hipotezie, że Kaczyński chce przegrać. „Jak iść na dno, to z muzyką”. On chce iść na dno z muzyką, żeby potem być wodzem, który chciał naprawić Polskę, tylko mu nie pozwolono.

kaczyńskiOkazał

Liberté! to niezależny liberalny magazyn społeczno-polityczny. „Głos wolny wolność ubezpieczający”. Zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej oraz zachęcamy do prenumerowania.

mojahipoteza

TOK FM

Obama powinien podjąć ryzyko i powiedzieć Brytyjczykom: „zostańcie”

Anne Applebaum*, 22.04.2016

Królowa Elżbieta z Barackiem i Michelle Obamą

Królowa Elżbieta z Barackiem i Michelle Obamą (John Stillwell / AP / AP)

Wielu ludzi w Londynie już uważa, że ważniejsze jest kokietowanie Chin niż inwestowanie w NATO czy zamartwianie się odwrotem od demokracji.
 

Barack Obama ma obszerny program na ten weekend w Londynie. Będzie lunch u królowej Elżbiety II z okazji jej 90. urodzin. Będzie obiad u księcia i księżnej Cambridge, znanych szerzej jako Will i Kate. Będą rozmowy z Davidem Cameronem o katastrofalnym stanie, w jakim znalazł się świat. A wówczas, być może z aprobatą premiera, prezydent może wygłosić kilka zdań zachęcających Brytyjczyków do pozostania w Unii Europejskiej. Zwolennicy Brexitu już zaatakowali Obamę jako „jawnego hipokrytę” i „najbardziej antybrytyjskiego prezydenta w całej historii USA”.

Rzeczywiście, byłoby rzeczą niezwykłą, a może nawet ryzykowną, gdyby urzędująca głowa państwa bezpośrednio interweniowała w sprawie jakiegoś głosowania w innym kraju.

Ale w końcu nie ma niczego „zwykłego” w tym referendum, które ma się odbyć 23 czerwca. W odróżnieniu od większości wyborów, tu nie chodzi o to, kto będzie rządzić Wielką Brytanią. Chodzi o przywództwo Wielkiej Brytanii w świecie. To bowiem, by pozostała mocarstwem europejskim, a zatem globalnym, leży w długofalowym interesie USA, i to zarówno z punktu widzenia Demokratów, jak i Republikanów.

Obama powinien podjąć ryzyko i powiedzieć: „zostańcie” nie tylko dlatego, że następstwem Brexitu byłoby zamieszanie gospodarcze, co sygnalizowało już ośmiu byłych amerykańskich sekretarzy skarbu w londyńskim „Timesie”. I nie dlatego, że proeuropejska Szkocja mogłaby jeszcze raz spróbować rozwieść się ze Zjednoczonym Królestwem, a brytyjski układ z Irlandią stanąłby pod znakiem zapytania. To z amerykańskiej perspektywy lokalne dylematy.

Chodzi o to, że Wielka Brytania poza Unią straciłaby jakikolwiek wpływ na kontynent. Utraciłaby głos w europejskich ciałach ekonomicznych, politycznych i kreujących strategię zagraniczną – a przecież odgrywała w nich nie tylko rolę centralną, lecz także proamerykańską.

Pamiętajmy, że Brytyjczycy mieli kluczowe znaczenie przy nakładaniu europejskich sankcji na Iran i Rosję. To oni popierali integrację wschodniej połowy kontynentu, to oni nalegali na wprowadzenie przyjaznych rozkwitowi biznesu przepisów antytrustowych, to oni pomagali obalać bariery w handlu. Przyczynili się do tego, że jeden rynek europejski stał się faktem.

Kiedy Brytyjczycy mocno naciskają, na ogół wygrywają spory – z korzyścią dla Unii i dla Ameryki, dla europejskich firm i amerykańskich przedsiębiorców. A jeśli opuszczą Unię, istnieje ryzyko, że pozostała część Europy też podryfuje w kierunku niezbyt zachodnim. W linii prostej bliżej jest z Berlina do Moskwy niż do Waszyngtonu. Co gorsza, istnieje ryzyko, że Wielka Brytania poza Unią sama podryfuje w stronę czegoś w rodzaju wyspiarskiej Szwajcarii, stając się amoralną potęgą handlową – krajem, mającym jedynie interesy, a nie przyjaciół.

Wielu ludzi w Londynie już uważa, że ważniejsze jest kokietowanie Chin niż inwestowanie w NATO czy zamartwianie się odwrotem od demokracji. W londyńskim City znalazło dom wielu prawników, księgowych i pośredników w handlu nieruchomościami, którzy robią majątek, pomagając autokratom ukrywać pieniądze na wyspach, tworzyć firmy wydmuszki i anonimowo kupować rezydencje w reprezentacyjnej dzielnicy Mayfair. Kiedy ta potężna klasa ludzi znajdzie się poza Europą, oderwana od głównych dyskusji politycznych kontynentu, z pewnością zacznie promować „apolityczną Wielką Brytanię”, odległą od kraju, jaki pamiętamy z czasów Churchilla czy Thatcher.

Jeżeli Londyn opuści Unię, to oczywiście nadal pozostanie członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ – ale to ciało ma coraz mniejsze znaczenie. Pozostanie też w NATO, ale Sojusz jest przymierzem wojskowym w czasach, w których większość zagrożeń nie wiąże się ściśle z zagadnieniami militarnymi, tylko z gospodarką, porządkiem publicznym i z polityką informacyjną. Te wszystkie dziedziny zaliczają się zaś do kompetencji Unii Europejskiej – a jeżeli Unia jeszcze nie znalazła w nich rozwiązań, to również dlatego, że Wielka Brytania, mając w tyle głowy referendum, przez ostatnie parę lat trzymała się od nich z daleka.

Innymi słowy: „nie twoja sprawa” to zrozumiała brytyjska reakcja na wizytę Obamy, ale pomija ona istotę rzeczy. Obóz zwolenników Brexitu chyba nie rozumie, że żyjemy w świecie, w którym wszystko jest powiązane, bo wydarzenia w jednym kraju wpływają na to, co się dzieje w innym. Ameryka potrzebuje Wielkiej Brytanii, która pozostanie wielka nie tylko z nazwy, zarówno dla jej dobra, jak i dla naszego.

* Anne Applebaum – amerykańska pisarka i publicystka, zdobywczyni Nagrody Pulitzera za książkę „Gułag”.

Przełożył Andrzej Ehrlich

Zobacz także

niezwykłe

wyborcza.pl