Andrzej Wajda: Bezczelny jestem trochę
Andrzej Wajda: Nie mam dużo czasu, pani rozumie.
Donata Subbotko: Tak pan czuje?
– Kto ma 90 lat, jest prawdziwie starym człowiekiem. Dlatego spieszę się i myślę już o następnym filmie. Jak długo jeszcze stoję, mam dość energii, siły, żeby narzucić swoją wolę ekipie, to mogę kręcić. A jak będę się pokładał, mówił szeptem, co to będzie za film, czyj? Nie mówiąc o tym, że i film będzie się wlókł na ekranie.
Trzeba czasem krzyknąć?
– Podnieść głos. Taki zawód. Ludzie muszą widzieć we mnie oparcie, nie może tak być, żebym ja się nimi podpierał, chociaż trochę się podpieram. Ale potrzebuję pewności siebie. Takiej, że nie położę się, nie zacznę chorować. To problemy, które stają przede mną. Zbliżyła się zaskakująca dla mnie data, będę miał 90 lat.
Nie planował pan?
– Skąd. Gdy kończyła się wojna, miałem 19 lat i o jednym tylko myślałem – żeby nie zginąć w ostatnich jej miesiącach, w ostatnich tygodniach. Dożyć momentu, kiedy powstanie Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie i będę się mógł do niej zapisać. Po to żyłem.
A dzisiaj po co?
– Żeby zrobić następny film i nie patrzeć na to, co się dzieje wokoło.
Następny po Strzemińskim? Jaki?
– Mam kilka pomysłów, zobaczymy.
A co by pan chciał zrobić dla samego siebie?
– Film robię też dla siebie. Nie jest tak, że spekuluję, co by się najbardziej podobało, chociaż chcę zrobić taki film, który widownia przyjmie z lekkim zdziwieniem – jak to, myśmy ledwo o tym pomyśleli, a on już zdążył to nakręcić. To rodzaj mojej rozmowy z widownią i usprawiedliwienie dla mnie samego, że ciągle robię filmy, że mam jeszcze coś ciekawego do powiedzenia.
Który pana film był najbardziej dla siebie?
– Gdyby to był jeden film, tobym się zatrzymał, jak zrobiłem „Popiół i diament”. Ale miałem 30 lat i uważałem, że przede mną jest ciąg dalszy. Poza tym kino to żywioł, w którym ja się dobrze czuję. Odnajduję się, pracując z ludźmi. Przecież trzy lata studiowałem tu, w Krakowie, na Akademii Sztuk Pięknych, i rzuciłem to właśnie dlatego, że nie chciałem być sam dla siebie. Jak to dobrze określił któryś z moich kolegów, dla malarza największym przyjacielem jest on sam – a to nie jest mój charakter. Dlatego dopóki będę stał na nogach i miał dość silny głos, będę pracował. Jest potrzeba, żeby powstawały nowe polskie filmy. Mamy wiele sukcesów, nasze produkcje zdobywają nagrody na festiwalach, a przede wszystkim mają większą widownię niż filmy zagraniczne. Czyli widownia czeka na polskie filmy o polskich sprawach.
– ‚Widziałem coś, więc chcę, żeby inni też to zobaczyli’ – mówił Andrzej Wajda w filmie nagranym z okazji 90. rocznicy urodzin reżysera:
W kwestii polskich spraw nie ma bardziej polskiego reżysera niż pan. Teraz potrzebują filmów patriotycznych, może się zgłoszą?
– Filmy patriotyczne to najbardziej chciał robić generał Moczar. On i jego ludzie uważali, że nie robię takich filmów i nie jestem patriotą. Tak że ja to przerobiłem w PRL-u. Zresztą powstał już film patriotyczny „Bitwa pod Wiedniem”, zwycięstwo wiedeńskie okazało się największą klęską polskiej kinematografii. Poza tym artysta może sobie wybrać – chce być sługą narodu, to jest, bardzo proszę, ale nikt nie może mu takiej roli narzucać.
Nie będziesz wzywał imienia Polski nadaremno, czyli co to znaczy „kino narodowe”
Przecież pana filmy to kawał kultury narodowej właśnie. Sam pan żartuje, że został „Matejką polskiego kina”.
– Z tym że Matejko malował zwycięstwa, a ja musiałem klęski.
Dlaczego pan musiał klęski?
– Wielka, prawdziwa sztuka jest krytyczna. Nie należy jej kierować w stronę samozadowolenia. Może przeniosę to na swoje doświadczenie życiowe: gdybym nie wyciągał wniosków ze swoich błędów, nie mógłbym osiągnąć tego, co osiągnąłem. Musiałem sam oceniać swoje filmy, niezależnie od recenzji, jakie miałem. Czasem złe recenzje były niesprawiedliwe, a czasem te dobre. Musiałem mieć własne oceny, żeby iść dalej. Zrozumieć, gdzie miałem rację, a gdzie jej nie miałem. Podobnie jest z Polską.
Z czym pan nie miał racji?
– O, dobre pytanie, poproszę następne. Zawsze tak mówię, gdy chcę się wykręcić.
Jeżeli się coś robi, działa, pracuje w sztuce, to powodzenia i klęski się przeplatają, więc jeżeli klęską będę nazywał to, że jakiś mój film się nie spodobał…
Ale nie pytam tylko o kino, tak w ogóle raczej.
– Całe moje życie układało się tak, żebym mógł robić filmy. Podporządkowałem temu wszystko, co mnie spotykało, sprawy osobiste i publiczne, zachowanie w sprawach politycznych.
Podporządkowując życie tylko temu, żeby robić filmy, co się traci?
– Są ludzie, którzy kochają życie, lubią, gdy ono ich zaskakuje, wychodzą naprzeciw temu, co się wydarzy jutro. A ja zawsze wiedziałem, co będzie jutro – jutro wstaję o godzinie siódmej, dlatego że od dziewiątej muszę być na planie, gdzie czeka na mnie 150 osób, beze mnie nie mogą robić filmu.
Nie odpowiedział pan, co pan stracił.
– Dużo, nie będę o tym mówił. Ale co ważne, nie straciłem przyjaźni tych, wśród których się obracam, choć na pewno nie poświęciłem im dość swego czasu.
Jako artysta powiedział pan to, co chciał?
– Gdy patrzę z perspektywy lat, widzę, że pewne filmy udało mi się zrobić w tych momentach, w których one mogły powstać. To największe moje osiągnięcie. Zawsze pilnie obserwowałem rzeczywistość, byłem gotowy, czekałem z gotowymi scenariuszami, z „Człowiekiem z marmuru” nawet 13 lat. Tak, co miałem powiedzieć, powiedziałem. Także w takich filmach, które były, że tak powiem, bezinteresowne, jak „Panny z Wilka”. Albo „Brzezina” czy „Tatarak”, żeby wymienić te według Iwaszkiewicza, ale jego proza dała mi najwięcej szans na tego rodzaju kino.
A jako człowiek zrobił pan, co miał zrobić?
– Nie, na pewno nie. Dla kina poświęciłem wszystko. Robienie filmów jest uzależnione od tylu decyzji, przypadków, że jeżeli się w to wejdzie, zostawia się inne obszary życia, które by może i były wspaniałe, może by były niezwykłe, może, może…
– Było coś pięknego i poruszającego w tym, że kiedy w 1980 zjawiłem się w Stoczni Gdańskiej, robotnicy, którzy stali na straży przy bramie, uważali, że to jest oczywiste, że ja do nich idę. Ten moment.
Potem stoczniowiec, który mnie prowadził do sali obrad, powiedział: „Niech pan zrobi film o nas”. Jaki film? „Człowiek z żelaza”. Dlaczego? Bo wcześniej obejrzał „Człowieka z marmuru”. Nagle poczułem, że jestem w tym miejscu, w którym powinienem być.
Zdążył pan nakręcić „Wałęsę”, ale teraz raczej inaczej będą o nim pisać.
– Oczywiście, ale nie wyobrażam sobie, żeby ta sytuacja trwała w nieskończoność. Ta władza się zmieni i jej wersja historii nie przetrwa. A jeśli chodzi o moje filmy, to mogę chyba powiedzieć, że świat je zna i wie, że one właśnie niosą prawdę o tym kraju.
Teczki Kiszczaka nic w pana ocenie Lecha Wałęsy nie zmieniły?
– To nie ma dla mnie znaczenia. Poznałem Lecha Wałęsę w czasie historycznych wydarzeń, znam rolę, jaką w nich odegrał, mało mnie obchodzą mniej czy bardziej sfabrykowane dowody z przeszłości.
Andrzej Wajda: Odcyfrowałem Wałęsę
Pana kino to panorama dziejów Polski, od Legionów Dąbrowskiego po „Solidarność”. Ale niektórzy uważają, że fałszował pan historię.
– To, co oni chcą przedstawiać jako prawdę, prawdą nie jest. Oni tylko chcieliby, żeby tak było. Poza tym nigdy nie jest tak, że leży przed nami naga prawda i możemy ją całą pokazać. Może ja w swoich filmach nie powiedziałem całej prawdy, ale całej prawdy nie mogłem powiedzieć, bo nie żyliśmy w wolnym kraju. Moja interpretacja historii była interpretacją człowieka, który wierzył i robił wszystko, żeby któregoś dnia powstała „Solidarność”. I w związku z tym nie tyle ośmielał ludzi, żeby chwycili za broń, ile żeby walczyli z systemem komunistycznym i próbowali zwyciężyć, ale na drodze negocjacji. Czyli żeby nie było tak jak w „Kanale”, że wywołujemy powstanie, a konsekwencje są niezależne od nas, bo kto inny tym kieruje, po drugiej stronie Wisły stoi Stalin i nie rusza z pomocą.
Nie chodzi o bohaterstwo, tylko żeby wygrać?
– O bohaterstwo też, ono jest czymś pięknym i koniecznym, ale żeby to bohaterstwo prowadziło do zwycięstwa, a nie do klęski, bo klęska jest – jakkolwiek by na nią patrzeć – tylko klęską.
Uważam, że największym zwycięstwem w polskiej historii jest to, co zobaczyłem w moim życiu – że „Solidarność” potrafiła przeprowadzić nas przez Morze Czerwone i wyprowadzić na wolność bez rozlewu krwi. Przecież przy Okrągłym Stole chcieliśmy, żeby druga strona, która miała czołgi, armaty, samoloty, wojsko, policję i wszystkie inne możliwości nacisku, zgodziła się na wolne wybory. Oni podjęli to ryzyko, ale musieli dostać w zamian obietnicę, że nie zostaną potem ukarani. To ugoda, którą przeprowadził Lech Wałęsa – to w nim widzę główną ostoję zdrowego rozsądku i torowanie drogi do wolności bez zbrojnego konfliktu. Ci, którzy opowiadają, że konflikt byłby lepszym rozwiązaniem, nie mają zielonego pojęcia, co by to znaczyło, jak straszną katastrofą by to się skończyło. Do dzisiaj istniałby Związek Radziecki. Konflikt w Polsce tylko by go umocnił, tymczasem nasze pokojowe wyjście z sytuacji go pokonało. Mówią, że to był błąd. Ale jaki błąd? Że opozycjoniści dali szansę, żeby komuna się rozpierzchła i pozwoliła rządzić tym, którzy mają rządzić w imieniu większości narodu?
Teraz to oni się powołują na naród – prawie jak u pana w „Dantonie”, gdzie Robespierre mówił, że jeśli idzie o „dobro” republiki, wszystkie prawa są po jego stronie.
– Władza zwykle powołuje się na naród. Chcą udowodnić, że to oni są głosem polskiego społeczeństwa, a to nie jest prawda. Są głosem tylko jego części. Od lat to jest 30 proc., jakkolwiek by liczyć. A gdzie pozostałe 70 proc.? Ta część potrzebuje otrzeźwienia, nowych przywódców, wyznaczenia kierunku, w którym mamy iść. Polska weszła na drogę demokracji. Przy wszystkich trudnościach, błędach to dla nas jedyna droga. Dlaczego wyzwalaliśmy się z dominacji imperium radzieckiego? Dlatego że my nie należymy, nie należeliśmy nigdy i nie będziemy należeć do tego świata, który pisał cyrylicą. My należymy do Europy, do Zachodu. Europa kończy się tam, gdzie stoją ostatnie gotyckie kościoły.
A może nasze serce bije w Azji Zachodniej?
– No nie. Oczywiście, że ci, którzy się boją, będą się starali zatrzasnąć nasze granice, żebyśmy sobie tu sami siedzieli i uważali, że to, co robimy, jest najlepsze na świecie. Mówią, że rzeczywistość europejska nie jest ustabilizowana. No to wesprzyjmy ją, żeby była bardziej stabilna. Rzeczywistość generalnie nie jest ustabilizowana, ale ten nieustabilizowany świat Europy Zachodniej zmierza ku lepszemu. Albo idziemy zgodnie z tym kierunkiem, albo karlejemy, żeby stać się pośmiewiskiem świata. To byłoby największe zagrożenie, gdyby Polska zaczęła się oddzielać od Europy w przekonaniu, że może żyć sama dla siebie.
Nie może?
– Nie. Wszystkie kraje, które odniosły sukces, to te, które nie boją się konfrontacji. Polska nie musi się bać. Zamykanie się we własnych granicach to życie w fałszu. Niektórzy trzymają dzieci w domu i powtarzają im, jakie są zdolne, te dzieci wychodzą potem w świat przekonane o swojej genialności i konfrontacja ze światem bywa dla nich tragiczna.
Pana nie rozpieszczano?
– Nie. Ojciec mój i matka mieli trudne życie i wiedzieli, że nas też trzeba na takie przygotować. Że jest trudne, szybko się przekonałem, bo wybuchła wojna. Ojciec poszedł walczyć, a myśmy z bratem zostali z matką. Trzeba było pracować, mieć jakieś papiery, żeby nas nie wywieźli do Niemiec na roboty. I tak mieliśmy z bratem szczęśliwe dzieciństwo, matka była nauczycielką, ale nie pracowała, była z nami w domu. Rodzice bardzo się kochali, matka do śmierci w 1950 roku czekała, aż ojciec wróci, nie wierzyła, że zginął. Myśmy nie wiedzieli, jak wyglądała prawda o zbrodni katyńskiej, poza tymi informacjami, które przeniknęły do nas z niemieckiej prasy. Pisali o mogiłach odkrytych w Katyniu, ale była jeszcze nadzieja, że może inne obozy się uratowały.
Tylko guziki nieugięte: Rozmowa z Andrzejem Wajdą o jego filmie „Katyń”
Pisał pan, że nie widział ojca płaczącego, chociaż podobno płakał, gdy we wrześniu ’39 dostał rozkaz o kapitulacji. Pan czasem płacze?
– Chyba nie. Nie przypominam sobie, dlaczego miałbym płakać?
Nigdy?
– W młodości nie, może później, po latach. Zostawmy to, zostawmy.
Urodził się pan przed wojną – jaką Polskę pan zastał, a jaką dzisiaj ogląda?
– Przedwojenna Polska głosiła podobne idee, jakie słyszymy teraz. Nacjonalistyczne. Co mnie z tego wyleczyło? Haniebna klęska 1939 roku. Wiadomo, nie było szans, żeby równocześnie wygrać z Sowietami i z Niemcami, ale ja na własne oczy widziałem, jaki chaos nastąpił, jak nieudolna była administracja, jak zakłamane było to, czego uczyliśmy się w szkole – że Rydz-Śmigły nie da nam zabrać nawet guzika od munduru. A nagle nie ma Rydza-Śmigłego, pierwszy uciekł. Zobaczyłem, że źle mnie uczyli.
Tamto doświadczenie pokazało mi, czym się kończy nacjonalistyczna ideologia, jak się okazuje bezradna. A my jesteśmy na tej drodze, na której byliśmy przed wojną, tylko Berezy Kartuskiej brakuje. Jak będzie Bereza, to już będzie komplet. I podręczniki, i nauka historii, i sposób traktowania przeciwników politycznych. Przeżyłem, widziałem. Wiem, że to nie jest droga do zwycięstwa. Drogę do zwycięstwa zobaczyłem później – szła nią „Solidarność”, ludzie pracy. Wałęsa to wytwór tej Polski, którą ja chcę widzieć. Polskę ludzi, którzy biorą odpowiedzialność za innych. Patrzę z niepokojem na to, co się dzisiaj dzieje, ale nie mogę nie pamiętać tego społeczeństwa, które dało dowody patriotyzmu, tworząc „Solidarność”. Stało się to, co było marzeniem poprzednich pokoleń, nagle przy robotnikach stanęli intelektualiści, artyści. To się teraz musi powtórzyć.
Bo zmarnowaliśmy wolność? Jak w „Weselu”: „Miałeś, chamie, złoty róg”?
– Nie, tak nie możemy powiedzieć. Stało się tylko tyle, że przy władzy są ludzie, którzy chcą realizować inne wyobrażenie naszej ojczyzny, ale to po drugiej stronie jest większa liczba obywateli i oni muszą stworzyć nowe, lewicowe siły polityczne. Nie mieliśmy partii, która by dostatecznie silnie broniła zdobyczy wolności, i za mało myśleliśmy o tych, którzy ponieśli koszta transformacji, a trzeba było zrobić wszystko, co możliwe. Zdaję sobie sprawę, że to nie było łatwe. Kiedy robiłem „Ziemię obiecaną”, to w halach, gdzie pracowały maszyny tkackie, trzeba było na czas zdjęć wstrzymywać produkcję radzieckich panterek, a zamiast nich wpuszczać na maszyny biały materiał. Cały polski przemysł był związany z sowiecką gospodarką i rozstanie z nią było trudne. Zostały popełnione błędy, no ale i wśród działaczy „Solidarności” byli tacy, którzy rozumieli, że pomijając pokrzywdzonych, za bardzo ułatwiamy sobie sprawę.
No i właśnie nowa władza tłumaczy, że potrzebna jest naprawa.
– Ale jaka naprawa? Błędy błędami, ale Polska nigdy nie była w tak dobrej sytuacji ekonomicznej jak teraz, gdy jest związana z Unią. I nigdy nie była tak bezpieczna. Nie mówiąc o tym, ile powstało wspaniałych budowli dla kultury. Jak nigdy za mojego długiego życia.
Ale może, jak w „Ziemi obiecanej”, mamy zanik wartości, tradycji, religii, patriotyzmu – i tego ludziom najbardziej brakuje?
– Polityka historyczna nie otworzy nowych możliwości w sztuce, która będzie żyła przeszłością i mieliła dawno przemielone tematy. Przecież za Polski Ludowej też powstawały dzieła „patriotyczne”, tylko że nikt ich nie pamięta. Bo prawdziwa sztuka zmaga się z nowym spojrzeniem na rzeczywistość, a twórczość podporządkowana jakiejś wizji historycznej nie widzi rzeczywistości, tylko jej aktualne wyobrażenie.
Tymczasem, jak uczył Władysław Strzemiński, obraz nie zawsze i nie dla każdego jest jeden i ten sam?
– To prawda, właśnie dlatego sztuka potrzebuje indywidualności, a z indywidualnościami nie po drodze tym, którzy chcą stworzyć jednolitą, narodową sztukę.
Władysław Strzemiński: życie z parszywą Kobrą
Dlatego nakręcił pan film o Strzemińskim?
– Zrobiłem film o tym, jak krok po kroku niszczy się człowieka. Strzemiński umarł w 1952, władza zrobiła wszystko, żeby go pozbawić nie tylko możliwości tworzenia, ale też życia. Jego sztuka to nie jest malarstwo, którego ja poszukiwałem, mnie chodzi o jego nadzwyczajną konsekwencję. O to, że artysta ma prawo pokazać świat z takiej, a nie innej strony, i nikt nie może go krytykować za to, że wybrał niewłaściwą ideologię. W filmie pojawia się cały aparat władzy, przemawia minister kultury z tamtego czasu, który też odwołuje się do sztuki narodowej.
– My tu po wojnie byliśmy w sytuacji, kiedy Polską rządzono z Moskwy, i broniliśmy naszej osobowości, indywidualności, języka. Pięknie to ujął jeden dziennikarz na spotkaniu w Zamku Królewskim. Jakaś młoda dziewczyna zapytała, dlaczego profesorowie Zachwatowicz, Lorentz i Gieysztor nie wyemigrowali z Polski, tylko wspomagali system. Wtedy dziennikarz odpowiedział: „Jak tacy ludzie wyjechaliby z kraju, być może zadałaby mi pani to pytanie po rosyjsku”. O, i to jest dobra odpowiedź. Myśmy zrobili wszystko, żeby nie mówić po rosyjsku, tylko po polsku. By być u siebie. Tak rozumowałem i to pokazywałem w swoich filmach, co być może dopomogło „Solidarności” znaleźć drogę do odzyskania wolności. A że mnie teraz za to krytykują – ja już o tym mówiłem – przerobiłem to w Polsce Ludowej, oni też powoływali się na naród, mieli te same argumenty. Wystarczy poczytać recenzje w „Trybunie Ludu”. Ja te oceny dobrze znam.
Ale czy dzisiaj, w wolnej Polsce, one bardziej pana bolą?
– Nie, moje filmy odegrały swoją rolę. Gadajcie sobie, co chcecie, nie ma to już dla mnie i dla nich żadnego znaczenia.
Co pan w sobie ceni?
– Konsekwencję. Gdy biorę się do czegoś, to za to odpowiadam, nawet jeśli się nie uda.
Skąd ta siła w panu?
– Z tego, że nie pracowałem sam, ale z ludźmi. Samemu trudno wyrobić w sobie wyrazistość, siłę, ale jeżeli człowiek jest zobowiązany wyraziście zwracać się do innych, konfrontować się z nimi, to uczy się tego. Odpowiedzialność widziałem u ojca, który wstawał o szóstej, żeby o siódmej pojawić się w koszarach, a często jeszcze po kolacji udawał się tam znowu, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, czy żołnierze śpią i czy wstaną rano tak, jak mają wstać. To była moja codzienność. A jedną z pierwszych książek, które w dzieciństwie przeczytałem, był „Regulamin piechoty”. Dzięki niej wiedziałem, jak ma się zachowywać ten, kto pracuje z innymi.
Był pan w AK, nie był pan w partii, opowiedział pan światu o „Solidarności”, o Katyniu, a mimo to przez niektórych nie jest pan uważany za patriotę.
– Pyta pani, jak to możliwe? Już odpowiadam: w Polsce to jest możliwe. Polacy tacy są właśnie. Gdy człowiek tu do czegoś dojdzie, musi się liczyć z tym, że wcisną mu wszystkie grzechy, nawet te, których nie ma na sumieniu.
Nie cenimy indywidualności? Po co nam jakiś Wajda czy Wałęsa?
– Polacy miotają się od ściany do ściany, przynajmniej ta część, która nie chce się konfrontować z cywilizowaną Europą. Świat się zmienia, chcemy czy nie chcemy, a my mamy odwracać się od niego, siedzieć w papuciach przy kominku i czytać Sienkiewicza? Za chwilę nawet kominka nie będzie, bo wytniemy lasy i spalimy wszystko, co jest do spalenia. Rzeczywistość ekonomiczna prędko nas otrzeźwi. Na to liczę. Kiedy ci, którzy wspierają złote myśli narodowo-patriotyczne, zobaczą, jak kurczą im się zarobki, to szybko otrzeźwieją. O, więcej bym o polityce nie mówił.
90 lat to dużo czy za mało?
– Nie podejrzewałem, że to tak przeleci. Jak się patrzy wstecz, to tylko migają te wydarzenia, te filmy, które zrobiłem. Im bardziej się starzeję, tym czas biegnie szybciej, nie jest tak, jak mi się wydawało kiedyś – że na starość czas przestanie mnie poganiać i będę mógł… No ale co będę mógł?
Mówił pan, że będzie malował na starość.
– Że odrobię tę największą zdradę? Nie, to tak nie wygląda. Sztuka nie stoi w miejscu. Po wyjściu z Akademii zastanawiałem się, czy nie popełniłem błędu, ale nie czułem, żeby to, co robię w malarstwie, było oryginalne, dość wyraziste. Jednak dla siebie samego nigdy się z tym nie rozstałem. Namalowałem niewiele, ale narysowałem dużo, pełno jest rysunków w moich notatkach. Krajobrazy, twarze, cała seria portretów ludzi, których spotkałem w moim długim życiu. One powracają do mnie, chociaż tych ludzi już dawno nie ma.
Zwierząt pan zawsze dużo rysował.
– Tak, bo koty i psy są w naszym domu, moim i Krystyny, ich życie dopełnia nasze. One gdzieś tam sobie biegną, wracają, coś nam opowiadają o sobie. Trzeba mieć zwierzęta. Teraz niestety pożegnał się z nami Misiek, duży pies, biały, nierasowy. Zawsze przygarniamy z Krysią nierasowe psy. Chodzi o to, żeby mieć zwierzęta, które szczególnie potrzebują naszego towarzystwa, a ten zwierzak został znaleziony w zimie na odludziu i do końca życia był lekko przestraszony. Bardzo go kochaliśmy, przyjął się w naszym domu pełnym zwierząt, bo one też się między sobą porozumiewają, koty i psy wzajemnie się akceptują. Misiek po kilkunastu latach odszedł, ale mamy kocicę i drugiego pieska. Smutne, że zwierzęta żyją krócej od nas i rozstają się z nami, no, ale przychodzą następne. Więc ja zawsze miałem psy i koty, a moja córka Karolina hoduje konie, można powiedzieć, że w jakimś sensie kontynuuje rodzinną tradycję wojskową. Pamiętam jeszcze pułki ułanów z mojego dzieciństwa w Suwałkach, stąd potem konie w moich filmach… Zatrzymajmy się na chwileczkę – ja się wdaję w rozważania o życiu, a nie mówię o moim życiu osobistym. I wolałbym nie mówić. Uważam to za moją własność. Powodzenia i niepowodzenia, co to kogo obchodzi.
Oczywiście, nie pytam przecież.
– No ale wyjdzie głupio, że opowiadam o zwierzętach, a nie mówię o osobach, które odegrały w moim życiu najważniejszą rolę.
– Tak szczęśliwie się zbiegło, że duża część mojego życia jest spotkaniem z nią. Jesteśmy małżeństwem od 40 lat, a wcześniej – jaki ja byłem głupi…
Ona mi bardzo pomogła, żebym mógł zajmować się realizacją swoich planów. Razem pracowaliśmy w teatrze, pojawiała się w moich filmach, zwłaszcza w pięknej roli Kazi w „Pannach z Wilka”… Myśmy się zawsze rozumieli, mieliśmy podobne cele, tak jak teraz, kiedy Krysia pracuje nad Muzeum Józefa Czapskiego w Krakowie. Także to miejsce, gdzie siedzimy, Muzeum Sztuki Japońskiej „Manggha”, powstało z inicjatywy naszej, Krystyny i mojej, którzy znaleźliśmy w Krakowie swój dom. No, ale i tak będą robić wszystko, żeby mi podstawić nogę. Manggha? Mógł wybudować coś polskiego naprzeciw Wawelu, a wybudował japońskie muzeum.
Co mają Japończycy, czego my nie mamy?
– Cywilizację materialną, niezależność i tradycję, którą się nie przechwalają. Ikebana, origami, kaligrafia, japoński teatr – ile to manifestacji kultury jednego kraju. A, i bonsai. Japończycy pozwalają swoim drzewom, żeby rosły, i jeszcze hodują w domu te małe drzewka, a u nas drzewa się wycina.
No i wymyślili sushi. Lubi pan?
– Nie bardzo, wolę schabowego. Za japońską kuchnią akurat nie przepadam. Ale nigdy nie przywiązywałem do jedzenia większej wagi. Inaczej byłem ukształtowany. Jak była wojna, to jadło się cokolwiek, żeby przeżyć. Dlatego nie jestem wybredny i nie lubię zostawiać na talerzu czegoś niezjedzonego.
Japończycy zostali też przy swojej walce na miecze, a ta walka to swego rodzaju balet. Oni w tym balecie zgadują, jak się zachowa przeciwnik, a jednocześnie wszystko jest skodyfikowane. Co mi się podoba w sztuce japońskiej? Że w niej nie ma dowolności, natomiast nasze życie i nasza sztuka są zbyt dowolne. To, czego nam brak, to właśnie dyscyplina.
Oglądając pana ulubionego Kurosawę, chyba nie czuje się dyscypliny, raczej coś szalonego.
– Kurosawa to jest szaleństwo, ale w tym szaleństwie jest metoda. Każdy jego film jest doskonale skonstruowany, a jednak szaleństwo pozostaje.
W swoich dziennikach co pan teraz zapisuje?
– Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, co widzę dookoła siebie w kraju i jakie mamy szanse, żeby to, co jest złe, nie zapanowało na dłużej. Notuję też wydarzenia z życia i pomysły filmów, które może jeszcze będę próbował realizować. To wygląda dosyć bezczelnie, no ale tak jest, bezczelny jestem trochę.
Ciągle kino i polityka? Nie wierzę.
– To na pewno moja słabość. Nie podaję siebie jako najlepszego przykładu do naśladowania, nie pouczam nikogo. Jestem pełen podziwu dla kogoś, kto patrzy na przepływającą rzekę, wystarcza sam sobie i potrafi tym wypełnić swoje życie. Jednak mnie się wydawało, że lepiej jest się zajmować czymś innym niż sobą, wolałem przeżywać życie, że tak powiem, moich bohaterów niż swoje. Żyłem życiem innych. Można uznać, że to błąd. Ale z drugiej strony zawsze takie filmy kręciłem, takie sztuki wystawiałem w teatrze, że życie tych postaci, o których opowiadałem, rymowało się z moją rzeczywistością.
Dlaczego nie chciał się pan zajmować sobą?
– Uważałem, że to może prowadzić do jakiejś schizofrenii. Ale czy to słuszne, czy artysta nie powinien zajmować się samym sobą, a jego sztuka nie powinna być dopiero rezultatem tego zajmowania się sobą? Nie wiem.
Miałem 13 lat, gdy wojna się zaczęła, i 19, gdy się skończyła. To ważny czas w życiu, a ja pracowałem jako rzemieślnik tu, w Krakowie. Byłem ślusarzem, byłem kowalem, byłem bednarzem. Tylko taką pracę, fizyczną, przeznaczała Trzecia Rzesza dla nas, Polaków. Więc gdy wojna się skończyła, chciałem wziąć ten los w swoje ręce, każdego dnia mi było szkoda, żadnego nie chciałem zmarnować. Jeszcze gdy chodziłem do gimnazjum, tuż po wojnie, w 1945, stworzyliśmy w Radomiu teatr szkolny, wystawiliśmy „Antygonę”, do której robiłem scenografię. Miałem entuzjazm, plany, ambicje. Pamiętam, że nawet zwykła jazda pociągiem to było coś, to była wolność. Pierwszą rzeczą, jaką chciałem zrobić po wojnie, to gdzieś jechać, gdziekolwiek – do Szczecina, Wrocławia, Zielonej Góry, Gdańska…
A jakie ma pan zwykłe słabości, już nie licząc kina?
– Wszystkie możliwe słabości miałem, tylko starałem się je przełamać, omijać. Na przykład nie nauczyłem się języków obcych, a to byłoby mi potrzebne, z lenistwa się zagapiłem. Przez wojnę zmarnowałem czas, który powinien być przeznaczony na naukę. W 1939 dostałem się do pierwszej klasy gimnazjum. Gdybym je normalnie skończył, byłbym kimś innym niż człowiek, który w 1945 poszedł do trzeciej klasy gimnazjum, zrobił dwie kolejne klasy naraz, czyli małą maturę, i na tym właściwie skończył edukację. Spieszyłem się do Akademii. Uważałem, że życie mi ucieka.
– Jedno jest pewne: ja nie szedłem do tyłu, tylko do przodu.
Nie przeżywałem doświadczeń wojennych, tylko mierzyłem się z tym, co następowało, brałem w tym udział. To było fantastyczne, jak po wojnie, zwłaszcza do zjednoczenia partii w 1948 roku, wszyscy rzucili się do pracy, żeby Polska znowu zaistniała. Dlaczego mogłem się zapisać na Akademię? Bo już w 1946 zaczęła działać, polskie uniwersytety ruszyły momentalnie, profesorowie, którzy zostali wysiedleni ze Lwowa, uczyli we Wrocławiu, nie mieli żadnych wątpliwości, poczucia, że mają siedzieć i czekać, że coś się zdarzy i Polska nie będzie sowiecką domeną, że to się zmieni. To dzisiaj tak się łatwo myśli, że trzeba było czekać, aż coś się stanie. Myśmy wiedzieli, że nic się nie stanie, nic się nie mogło stać. Trzeba było robić to, co do nas należało, do mnie należało kończyć jedne studia, rzucać te studia, zaczynać drugie. Szukać swojego miejsca w życiu i sztuce.
Kiedy był pan w kinie pierwszy raz?
– Jeszcze przed wojną, w Suwałkach, na filmie „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” Disneya. Matka zabrała mnie i brata. Jedyny film, który pamiętam z dzieciństwa. Moja matka – oprócz tego, że czytała bardzo dużo – była też kinomanką. Często jeździła z ojcem wieczorkiem do kina. Mieszkaliśmy na przedmieściach, więc po rodziców specjalnie przyjeżdżała bryczka z pułku ojca, żeby ich zabrać do kina w centrum miasta. Ale jaki był przed wojną repertuar w Suwałkach, na co rodzice chodzili, nie mam pojęcia.
W czasie wojny nie byłem na niczym, bo „tylko świnie siedzą w kinie”. A tuż po wojnie udało mi się tu, w Krakowie, zobaczyć „Obywatela Kane’a” Orsona Wellsa. I to jest dziwne, sam szukam odpowiedzi, jak to było wtedy możliwe, że ten film pojawił się na polskich ekranach. Zdumiał mnie, wcześniej nie wiedziałem, że istnieje tego rodzaju kino.
Jakieś szaleństwa młodości?
– Nie, nie. Dlatego że szaleństwem było przeżyć wojnę. Po tym szaleństwie stałem się bardzo rozsądnym młodym człowiekiem. Zainwestowałem w wykształcenie, w przyszłość, działałem w grupie Andrzeja Wróblewskiego, chodziłem na wystawy, do kina, obserwowałem teatr Kantora. Ten niespożyty młodzieńczy entuzjazm przeniósł się potem na życie, na moją pracę.
Dzisiaj też by pan powiedział, że jest entuzjastą życia?
– Jestem dalej, chociaż tego życia mi wiele nie zostało. No bo co mam powiedzieć, że co? Może jutro, może pojutrze już nie będę miał nic do powiedzenia.
Ma pan miejscówkę wśród nieśmiertelnych, we francuskiej Akademii Sztuk Pięknych.
– Najbardziej jestem dumny z tego, że zasiadam na fotelu po Fellinim.
Chciałby pan być nieśmiertelny?
– Nieśmiertelność jest możliwa tylko poprzez to, co człowiek zostawia po sobie. Jeżeli to, co zostawiam po sobie, moje filmy, prace, różne działania, ma jakąś wartość, to się obroni, jeżeli nie ma, no to zniknie. To już niezależne ode mnie. Nie wiem, na ile przyszłość będzie wracać do przeszłości, ale zrobiłem, co zrobiłem. Nie zawsze to, co chciałem, ale to, co mogłem w danym momencie.
Chciałby pan jeszcze raz?
– Nie. Bo nie wierzę, że istnieje taka możliwość.
A gdyby była?
– Nie, bo co ja miałbym za następnym razem robić? Znowu to samo? A po co?
Mogę tylko powiedzieć, że miałem szczęście w życiu. I że wychodziłem mu naprzeciw. Nie było tak, że siedziałem zamknięty, a to szczęście przechodziło obok, nie. Ja je zauważałem wszędzie, gdzie dawało mi szansę zrobienia czegoś, spotkania kogoś. Jak ktoś ma szczęście, no to ma, jak nie ma, to trudno przeżyć życie.
Kiedy był pan najszczęśliwszy?
– Zawsze myślałem, że to dopiero przede mną. Ciągle wydawało mi się, że wszystko przede mną, ten film, który ja mam zrobić i który będzie, że tak powiem, czymś nadzwyczajnym, że może w teatrze stworzę coś, co nie było widziane. Z tym wiązałem swoje nadzieje.
– Przed nami jest śmierć, to jasne. Ona się zbliża w sposób nieubłagany i ten fakt trzeba brać pod uwagę.
Kiedy się pan pierwszy raz zetknął ze śmiercią?
– W czasie okupacji. Idę w Radomiu ulicą Żeromskiego i nagle ucieka więzień, którego wieźli na gestapo, a tu idący obok mnie Niemiec zdjął z ramienia karabin i zabił go na moich oczach. Jednym strzałem. Ta łatwość śmierci to najsilniejsze doświadczenie, które we mnie zostało.
„Śmierć” Malczewskiego to jeden z obrazów, do których pan wraca. U niego to młoda dorodna dziewczyna z kwiatem we włosach.
– Ale to śmierć młodości. Jak pisał Iwaszkiewicz, najbardziej niesprawiedliwa jest śmierć na wiosnę. Oczywiście dzięki moim filmom zbliżyłem się do śmierci. Tak ją przedstawiałem, jak ją sobie wyobrażałem. Ale jeśli człowiek tylko tym by żył, o tym myślał, w obawie, że to się stanie… Stanie się, bo się stać musi.
Boi się pan?
– Tak.
Już w 1950, jako 24-latek, zrobił pan sobie autoportret w szybie trumniarza.
– Sam się temu dziwię. Niedawno wyciągnąłem to zdjęcie. Było w tym trochę ekscentryzmu, że zobaczyłem siebie takiego, ale to wyjątek.
Czyli dalej nie ma nic?
– Wszystko, co miało być, odbyło się tutaj. Już w czasie wojny zdążyłem przeczytać „O pochodzeniu człowieka” Darwina i stałem się darwinistą.
Zrozumiał pan, że my wszyscy z małpy?
– Tak, w wieku lat 15. Ta książka mi uświadomiła, jak znaleźliśmy się na tym świecie i skąd pochodzimy. Zawsze mnie ta wiedza oświecała.
Są ludzie, którzy dla pociechy potrafią sobie wyobrazić, że potem to dopiero będzie prawdziwe życie, teraz to tylko przedbieg i chodzi o to, żeby się zasłużyć. Ja nie mam takiego poglądu. Posłużyłbym się tu cytatem z Andrzeja Wróblewskiego: „Jednego jestem pewien: po śmierci nie ma nic”.
Wróblewski pisał do pana, że świat jest obrzydliwy – tu też by się pan z nim zgodził?
– On był śmiertelnie chory, nie będę się nad tym rozwodził, nie mam do tego uprawnień, ale wiedział, że choroba go nie opuści, i dlatego jego spojrzenie na życie było pesymistyczne, a ja byłem optymistą. Ale Wróblewski wywarł na mnie decydujący wpływ, mimo że był w moim wieku. Miał większe doświadczenie, zdążył skończyć historię sztuki. Nie pracował, miał czas na przemyślenia i malowanie. Szybko umarł, malował tylko dziesięć lat. Niewiarygodne, że można tyle stworzyć w tak krótkim czasie. Kiedy zobaczyłem jego „Rozstrzelanie”, wiedziałem, że on zrealizował to, co i ja bym chciał, chociaż moje szkicowniki po rozstaniu z Akademią były wypełnione obrazami abstrakcyjnego malarstwa, próbami malarstwa figuratywnego. Krótko mówiąc, nie mogłem się odnaleźć.
A w kinie zwątpienia pana dopadały?
– Dzięki zwątpieniom mogłem ocenić moje filmy. Są i takie, które ja cenię, a widownia nie bardzo.
– „Piłat i inni”. Ten film nie miał takiego spotkania z widownią, jakiego bym chciał, tymczasem jest, moim zdaniem, jednym z moich oryginalniejszych i wyrazistszych filmów.
Był bardzo nowoczesny, łączył historyczną scenerię ze współczesnością. Po latach Derek Jarman też tak kręcił – i stał się objawieniem.
– No właśnie. A „Piłat” mignął tylko, nie znalazł ani potwierdzenia w Niemczech, gdzie był wyprodukowany, ani w Polsce. Ale to nie jest niemiecki film, wszyscy aktorzy, którzy grają w tym filmie, to Polacy.
Pszoniak jako Chrystus, Kreczmar jako Piłat, Olbrychski jako Mateusz, a Zelnik jako Judasz…
– Jedyni niemieccy aktorzy grają łotrów wiszących po dwóch stronach ukrzyżowanego Chrystusa. Cała reszta mówi po polsku, zdubbingowana na niemiecki.
Film otwiera scena, w której przeprowadza pan wywiad z baranem prowadzącym owce na rzeź. Pyta go pan, czy to moralne.
– Wydawało mi się, że to sytuacja polityczna. I chodziło mi o to, że lepiej już być jedną z tych owiec niż baranem, który prowadzi je na rzeź, taki ma zawód. W tym filmie jest w ogóle dużo ze mnie. Może nawet więcej niż w innych filmach. Co prawda opowieść wzięta jest z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, ale obrazy, relacje między postaciami, współczesność jest wykreowana przeze mnie, scenariusz napisałem sam, a przeważnie scenarzystą moich filmów był kto inny.
Dlaczego zmierzył się pan z tematem Boga?
– Sam opowieści ewangelicznej nie odważyłbym się pokazać, ale utwór literacki Bułhakowa już dawał mi takie prawo. Jego powieść to trawestacja Ewangelii, a Ewangelię każdy zna, to część naszej wspólnoty. Dla mnie to po prostu film o ludziach – są, jacy są, niezależnie od tego, jaki jest czas, jaka duchowa rzeczywistość.
Co pan dzisiaj lubi oglądać, kiedy mocniej bije serce starego reżysera?
– Z różnych powodów to się dzieje. Gdy oglądam jakieś obrazy, coś czytam albo słyszę opowieści z życia i myślę: o, to mógłby być fantastyczny początek filmu. Nie ma we mnie bezinteresowności. Niestety. Wszystko, co czytam, co widzę, co się dzieje dookoła mnie, w jakiś sposób mi służy jako materiał do rozmyślania o nowych projektach, nie tylko filmowych czy teatralnych.
Jest dużo projektów, których w życiu nie zrealizowałem, a czułem taką powinność. Nawet je sobie nazwałem: „późne obowiązki”. W Łodzi chciałem powołać do życia park rzeźb Katarzyny Kobro, które – powiększone – stanowiłyby wspaniałą konfrontację kultury z naturą, nie znalazłem jednak dostatecznego wsparcia. Chciałem, żeby w Gdyni wyłaniał się z morza orzeł „Solidarności”, można by go było podziwiać z widokowego pasażu. Byłby to znak Gdyni na zawsze, wszyscy by chcieli się sfotografować telefonem z takim orłem. Ale to też nie wyszło, za drogie i ten argument rozumiem. Parę mam takich rzeczy…
„Późne obowiązki” to ładne, Miłosz miał „prywatne obowiązki”.
– Późne, bo dłużej nie mogę czekać. Ale jestem szczęśliwy, że nie muszę już niczego udowadniać. Że stało się to, co się stało. O, może to byłoby dobre na koniec. Chciałbym mieć jakieś dobre zakończenie.
Andrzej Wajda
Mistrz światowego kina. Laureat najważniejszych nagród, m.in. Oscara za całokształt twórczości. Nakręcił takie filmy jak m.in. „Pokolenie”, Kanał” (Nagroda Specjalna Jury na MFF w Cannes w 1957), „Popiół i diament” (nagroda Fipresci na MFF w Wenecji w 1959), „Lotna”, „Niewinni czarodzieje”, „Popioły”, „Przekładaniec”, „Wszystko na sprzedaż”, „Polowanie na muchy”, „Krajobraz po bitwie”, „Brzezina”, „Piłat i inni”, „Wesele” (Srebrna Muszla na MFF w San Sebastian w 1973), „Ziemia obiecana” (nominacja do Oscara w 1976), „Człowiek z marmuru” (nagroda Fipresci w Cannes w 1978), „Bez znieczulenia”, „Panny z wilka” (nominacja do Oscara w 1980), „Dyrygent” (nagroda Fipresci w San Sebastian w 1980), „Człowiek z żelaza” (Złota Palma na MFF w Cannes w 1981, nominacja do Oscara w 1982), „Danton”, „Korczak”, „Pan Tadeusz”, „Zemsta”, „Katyń” (nominacja do Oscara w 2008), „Tatarak” (Nagroda im. Alfreda Bauera na MFF w Berlinie w 2009), „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, „Powidoki” (premiera wkrótce). Od 15 lat prowadzi razem z Wojciechem Marczewskim Szkołę Wajdy. 6 marca obchodzi 90. urodziny.
„Zabiło go wszystko, co kochał” – opowieść o Władysławie Strzemińskim, bohaterze ostatniego filmu Wajdy, czytaj tutaj.
Film „Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy w piątek 11 marca z „Wyborczą”. W rolach głównych Robert Więckiewicz i Agnieszka Grochowska
„Wałęsa. Człowiek z nadziei”
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W ”Magazynie Świątecznym” czytaj:
Andrzej Wajda: Bezczelny jestem trochę
Świat się zmienia, chcemy czy nie chcemy, a my mamy odwracać się od niego, siedzieć w papuciach przy kominku i czytać Sienkiewicza? Z Andrzejem Wajdą rozmawia Donata Subbotko
Paweł Adamowicz: Przeżyliśmy PRL, przeżyjemy i Kaczyńskiego
Nie ma wolności bez solidarności z drugim człowiekiem, wykluczonym czy tym, któremu grozi wykluczenie. Trzeba w sobie na nowo odtworzyć tę solidarnościową twarz. Odkurzyć ją i praktykować. Z Pawłem Adamowiczem, prezydentem Gdańska, rozmawia Dorota Wodecka
Mizoginia. Drżyjcie, czarownice wracają
Potrzebny nam jest masowy ruch, mnóstwo silnie brzmiących kobiecych głosów, które rozbiją przebiegłą mizoginię. Tę, która pieści ego milionów mężczyzn, realizuje bilionowe zyski w przemyśle medialnym i rozwesela masy
Czy to koniec Europy?
Jak przekonać ludzi, którzy są dziś przeciw wszystkim politykom, od lewa do prawa, do wspólnej Europy i demokracji? Z politologiem Janem Zielonką rozmawia Maciej Stasiński
Ukraina według oligarchów
„Będziemy płacić podatki, inwestować w rozwój gospodarki i tworzyć miejsca pracy, nie będziemy opłacać polityków” – obiecują ukraińscy oligarchowie. Cudowne nawrócenie grzeszników czy zamach stanu miliarderów?
Władysław Strzemiński. Zabiło go wszystko, co kochał
Przyboś napisze: „Plaga socrealizmu dotknęła najokrutniej Strzemińskiego”. Kim był bohater najnowszego filmu Andrzeja Wajdy?
Bot, czyli ekstaza niewolnika
Życie jako niekończąca się transmisja przenoszona drogą cyfrową
Hummus czy gotowana głowa wielkiej ryby?
To nie jest lista knajp najlepszych ani nawet tych polecanych, lecz kilka miejsc w Tel Awiwie, do których zawsze było mi po drodze
Świat według Andrzeja Wajdy
Andrzej Wajda (Fot. Bartosz Bobkowski / AG)
„Narodowy” oznacza często zastygły jak godło na sztandarze. Ale może też znaczyć żywy, krytyczny, bolesny, terapeutyczny. Takie były filmy szkoły polskiej pokonujące kompleks klęski i niepotrzebnej ofiary. Takie jest kino Andrzeja Wajdy.
Ojczyzno, bądź polopiryną
„W roku 1939 , kiedy rozpoczęła się wojna polsko-niemiecka, miałem 13 lat – opowiadał Wajda. – Widziałem wówczas klęskę najstraszliwszą. Oczami chłopca oglądałem upadek wspaniałej armii, w której mój ojciec służył jako oficer. Kilka lat wcześniej widziałem na poligonie ćwiczenia lancą i szablą z galopującego konia. Obrazy piękne, zatykające oddech. Później z rozpaczą spoglądałem na kolumnę kilku tysięcy oficerów idących do niemieckiej niewoli. To było moje pierwsze spotkanie z historią: obraz klęski. Wszystko runęło na moich oczach…”.
To pokolenie w ciągu jednej dekady wielokrotnie traciło nadzieję i wiarę.
Najpierw w 1939 r., gdy na ich oczach młode państwo, powstałe po 123 latach niewoli, rozpadło się jak domek z kart. Później – w momencie zakończenia wojny, gdy AK stała się przedmiotem prześladowań.
Po Auschwitz, po zagładzie Żydów, po Katyniu (ojciec Wajdy Jakub zginął w radzieckiej niewoli w podobny sposób jak oficerowie polscy w Katyniu), po klęsce osamotnionego Powstania Warszawskiego, po wprowadzeniu siłą komunizmu trudno było uwierzyć w logikę historycznego postępu. A jednak właśnie to pokolenie zaraz po wojnie uwierzyło w możliwość odnowy świata. I bardzo szybko tę wiarę utraciło.
W biografii pokolenia Wajdy kluczowy jest rok 1956. Gdyby nie doszło wtedy w Polsce do buntu robotników, inteligencji, studentów, w dwadzieścia kilka lat później nie powstałaby „Solidarność”. Istotne było, że ferment rewolucyjny 1956 r. nie został w Polsce krwawo stłumiony, tak jak powstanie w Budapeszcie. I choć reformy polskiego Października zostały szybko ograniczone, nie było już powrotu do dawnego terroru. W Polsce lat 60. i 70. wolności przybywało, a nie ubywało. W najwybitniejszych polskich filmach tamtego czasu widzimy nowy stosunek do narodu, historii, religii. Dystans zarówno do totalitaryzmu i do romantycznego mesjanizmu.
Po 1956 r. młode pokolenie usiłowało zwrócić się ku życiu. Robiły to później kolejne polskie generacje – pokolenie ’68, pokolenie „Solidarności” – usiłując wyleczyć się z narodowego kompleksu, w którym poczucie niższości rodzi megalomanię.
W latach 60. w Studenckim Teatrze Satyryków STS śpiewano taką Inwokację do Ojczyzny, napisaną przez Andrzeja Jareckiego: „Bądź dla mnie kurtką z welwetu jedyną,/ bądź pumperniklem, bądź polopiryną/ bądź dla mnie zawsze paczką papierosów,/ ale już nigdy więcej nie bądź Blizną,/ moja kochana, bezcenna ojczyzno!”.
W takiej atmosferze oglądano w Polsce filmy Wajdy. Za ich tragizmem kryła się tęsknota do normalności, nadzieja na nią.
Człowiek w wąskich spodniach
Młody Wajda od swojego debiutu, „Pokolenia” (1954), uczestniczył w antymitologicznej kampanii. Ale równocześnie jego filmy same stawały się mitami – nieuwikłanymi jednak w żadną ideologię. Arcydziełem takiego kina jest „Popiół i diament” z 1958 r. (jego odnowiona wersja inicjuje dziś przygotowaną przez „Gazetę Wyborczą” serię „Mistrzowie Polskiego Kina”).
Władze kinematografii nie zgodziły się na udział filmu w festiwalu w Cannes, gdzie w poprzednim roku Wajda otrzymał nagrodę za „Kanał” – ex aequo z nieznanym wówczas szerzej Ingmarem Bergmanem. Ale dzięki odważnej decyzji jednego z polskich urzędników, film znalazł się poza konkursem w Wenecji, gdzie otrzymał nagrodę krytyki FIPRESCI. Tak zaczęła się jego światowa kariera.
Bohater filmu – Maciek, żołnierz podziemnej armii, którą nowa władza uznała za „zaplutego karła reakcji”, wrażliwiec w ciemnych okularach – w powojennej sytuacji zostaje odarty z patriotycznego nimbu. Staje naprzeciw swojego wroga, komunisty, na którym ma wykonać wyrok.
W powieści Jerzego Andrzejewskiego, na kanwie której powstał scenariusz, młody bojownik podziemia jest przedstawiony jako ktoś, kto stanął po niewłaściwej stronie – patriota zdegradowany do roli bandyty. W filmie Wajdy akcenty zostały przesunięte: Maciek jest „naszym człowiekiem”, młodym Polakiem, który znalazł się w pułapce historii.
Akcja filmu rozgrywa się w ciągu jednej doby, w momencie zakończenia wojny. W Polsce trwa rozprawa z podziemiem, nieuznającym komunistycznej władzy. Wajda każe zginąć bohaterom obu stron. Poprzez tragedię dokonuje symbolicznego pojednania, które w realnym politycznym życiu Polski nigdy nie nastąpiło. A ofiara życia młodego patrioty jest ukazana jako daremna i bezsensowna.
Oponenci filmu mówią: w rzeczywistości było na odwrót. To nie Maciek, żołnierz podziemia, ścigał komunistę, ale nowa władza ścigała żołnierzy podziemia. Trzeba jednak pamiętać, że „Popiół i diament” ukazał się na ekranach w 1958 r. Uwięzieni akowcy byli właśnie uwalniani i rehabilitowani. Maria Dąbrowska zanotowała w dzienniku, że Wajdzie udało się powiedzieć maksimum dopuszczalnej prawdy o dramacie wojennego pokolenia. Była to opinia powszechna.
W programie, rozdawanym podczas premiery filmu, Wajda napisał: „Kocham tych nieustępliwych chłopców, rozumiem ich. Maciek woli zabić człowieka, nawet wbrew sobie, niż oddać broń…”. Tak właśnie odbierała ten film w 1958 roku polska publiczność: Maciek, „zmęczony bohaterstwem”; wierny rozkazowi, w którego sens już nie wierzy; szukający wyjścia z pułapki wojennego obowiązku; zakochany w hotelowej barmance. W scenie miłosnej pieści dziewczynę, a jednocześnie szuka ręką zgubionego magazynka od pistoletu. Nasłuchuje za ścianą hotelową kroków sekretarza Szczuki, którego wkrótce ma zabić. Ten chłopak marzy o nowym życiu, ale jest gotowy je zaryzykować („w porządku, stać nas na to!”).
Przed 1956 r. taką postać obwołano by „wrogiem”, czy wręcz „faszystą”. W 1958 został przedstawiony jako ofiara własnego poczucia wierności.
„Popiół i diament” przy całym swoim tragizmie miał w sobie sporo ironii. Był zuchwałym gestem przekory wobec mesjanistycznej tradycji. A jeśli spojrzeć na ten film nie przez pryzmat nieznanej dla widza światowego historii Polski, ale poprzez współczesny terroryzm, dramat Maćka, żołnierza podziemnej armii, okaże się równie przejrzysty. Historyczna zmiana sprawia, że to, co dotąd w jego życiu było patriotycznym obowiązkiem – zabicie wroga – teraz staje się zbrodnią. Zależnie od punktu widzenia Maciek jest na przemian bandytą i patriotą. Walka patriotyczna ukazuje swoje drugie oblicze – jest treningiem zabijania.
– Widziałem coś, więc chcę, żeby inni też to zobaczyli’ – mówił Andrzej Wajda w filmie nagranym z okazji 90. rocznicy urodzin reżysera:
Przeczucie „Solidarności”
Co się działo z Polską w czasach „Popiołu i diamentu”? W jakim punkcie znalazło się pokolenie Wajdy? Nadzieje rozbudzone wtedy – w dużej mierze przez kino szkoły polskiej – towarzyszyły nam jeszcze długo. Czy dziś je doceniamy, czy też widzimy w Polsce Ludowej pasmo opresji, biernego czekania na wolność, nieprzeniknionego podziału na „cierpiący naród” i władzę sprawującą „totalitarną kontrolę”?
W kronice filmowej z tamtych lat zachował się obraz wielusettysięcznego tłumu wiwatującego w październiku 1956 r. na największym placu Warszawy na cześć nowego I sekretarza partii Władysława Gomułki, świeżo wypuszczonego ze stalinowskiego więzienia. Później takie tłumy można było zobaczyć już tylko na mszach papieskich Jana Pawła II. W tym samym czasie armia radziecka masakrowała Budapeszt, krwawo tłumiąc powstanie, które wybuchło na wieść o przemianach w Polsce. Wojska radzieckie szły również na Warszawę, ale cofnęły się – jak podaje Karol Modzelewski, wskutek interwencji Chin – przy nieugiętym stanowisku Gomułki. Za to naród Gomułkę pokochał (co prawda, na krótko).
To, co się stało w 1956 r., okazało się nieodwracalne. Losy Polski rozstrzygnęły się w tym momencie pomyślniej niż Węgier. Postępowała emancypacja społeczeństwa, zdolnego do stworzenia w latach 70. pierwszej w krajach obozu socjalistycznego zorganizowanej opozycji. W 1980 r. ta opozycja stanowiła oparcie dla strajkujących robotników i zaplecze intelektualne „Solidarności”. Ruch samorządów robotniczych w roku 1956 r. i wolne związki zawodowe w 1980 – to były przęsła tego samego mostu.
W połowie lat 70. Wajda zrealizował swoje drugie arcydzieło, „Człowieka z marmuru”, w którym wykreował bohaterów „Solidarności”, zanim ta powstała, stwarzając postawy, zachowania, wyglądy, które później naśladowała rzeczywistość. Tym filmem po raz kolejny odnowił swój język, odmłodził się. Nie ma śladu po dawnym barokowym stylu – jest swobodna, amerykańska, jakby improwizowana narracja, zderzona z pastiszem hieratycznych socrealistycznych propagandówek z lat 50.
Dopuszczenie do realizacji „Człowieka z marmuru” minister kultury przepłacił stanowiskiem. Nie wolno było publikować recenzji. Mimo to przed kinami stały kolejki. Miliony Polaków obejrzały tragiczną „legendę Polski Ludowej”- historię przodownika odstawionego do lamusa historii. Było tak, jakby Wajda odbierał zawłaszczoną przez oficjalną propagandę figurę „bohatera pracy socjalistycznej” , przedstawiając go jako postać tragiczną.
Ten, jak mówiono, najlepszy powojenny scenariusz polskiego kina (autorstwa Aleksandra Ścibora-Rylskiego), kilkanaście lat czekający na realizację, zbiegiem okoliczności został nakręcony w tym samym roku, kiedy powstał KOR, zaczyn robotniczej „Solidarności”.
Miłość z marmurem
Bohaterka „Człowieka z marmuru”, reporterka telewizyjna, poszukuje śladów zapomnianego przodownika pracy z lat 50. Mateusza Birkuta. Debiutująca Krystyna Janda gra Agnieszkę, współczesną dziewczynę, w dżinsach i z workiem na ramieniu, bezceremonialną, nieznającą lęku przed władzą, zarazem pełną wiary, że prawda musi zwyciężyć.
Był to celny portret formacji, która miała stworzyć „Solidarność” – ludzi urodzonych w Polsce Ludowej, oswojonych z ustrojem, czujących się w kraju jak u siebie. A jednocześnie idealistów pragnących zmienić ustrój, wprowadzić w życie wszystkie hasła, których nie realizowało państwo.
Agnieszka nie wie jeszcze, że dawny przodownik pracy socjalistycznej Mateusz Birkut zginął podczas tłumienia demonstracji robotniczej w 1970 r. Znajduje jego posąg porzucony w muzealnym magazynie. Filmuje go kamerą z ręki, bezceremonialnie siadając na nim, jak w akcie erotycznym. Filmując, symbolicznie go ożywia, odwraca „zły czar”, jaki na postać oszukanego robotnika rzucił jego fałszywy kult. Agnieszka wydobywa ukrytą prawdę z dawnych propagandowych taśm (przewrotny żart Wajdy polega na tym, że te socrealistyczne filmy podpisuje własnym nazwiskiem; w rzeczywistości był zaledwie asystentem Czesława Petelskiego przy jego nowohuckiej noweli z „Trzech opowieści” w 1952 roku).
Reżyserka nowych czasów pozwala bohaterowi pracy wypowiedzieć swoje cierpienie. Wraz z upadkiem i śmiercią Birkuta rośnie jego mit. Mit fałszywy związany z komunizmem wydaje z siebie mit nowy, autentyczny, żywy. Od udziału w tym micie nikt nie będzie odsunięty. Nawet ci, co donosili na bohatera, „celnicy i jawnogrzesznice”. W tym sensie postać Birkuta przypomina Chrystusa.
Cztery lata później w „Człowieku z żelaza” Wajda mógł dopełnić historię Birkuta opowieścią o jego synu, aktywiście „Solidarności”. Jego świadkiem na ślubie z Agnieszką jest w filmie prawdziwy Wałęsa. Ten ślub jest znaczący: inteligencja łączy się z ludem, stając się narodem. Film mający charakter utworu okolicznościowego, powstał – według relacji Wajdy – na zamówienie pewnego robotnika podczas strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Udało się w nim oddać, na moment przed stanem wojennym, gorączkę tamtego rewolucyjnego czasu. Mieszając fikcję i dokument, Wajda uchwycił „historię w działaniu”.
Patriotyzm żałobny
W swoich dawnych filmach – „Popiele i diamencie”, „Lotnej”, „Popiołach” – Wajda rewidował romantyczną mitologię bohaterską. Teraz sam przyczyniał się do powstania mitu – pokojowego, zwycięskiego, ludowego. Potem stał się jego więźniem. Gdy minął czas „Solidarności”, w wolnej Polsce już nigdy nie nakręcił filmu na miarę swoich dawnych osiągnięć. Takiego, w którym ścierałby się równie śmiało z narodową mitologią.
W „Katyniu” wpisuje się – chcąc nie chcąc – w patriotyzm żałobny, któremu w młodości się przeciwstawiał. Odnawia, przezwyciężony zdawałoby się, związek Polski z nieszczęściem. Pokazuje zbrodnię, o której w powojennej Polsce wiedzieli wszyscy, nie mogąc publicznie przyznać, że dokonało jej radzieckie NKWD, a nie hitlerowcy.
„Katyń” z jednej strony ukazuje los oficerów, którzy do końca nie wierzą, że idą na śmierć. Z drugiej – losy ich rodzin i bliskich daremnie oczekujących wiadomości z niewoli, a po wojnie zmuszanych do milczenia, ukrycia prawdy, ogłoszonej za okupacji przez hitlerowców.
W obrazach zastygłych, wypreparowanych z rzeczywistości, niemających porażającej ekspresji „Kanału” czy „Popiołu i diamentu”, w dialogach pełnych historycznych informacji przebija jednak tragizm. Jest nim konieczność zgody na kłamstwo, na zafałszowaną wersję historii. Ten ukryty tragizm powojennej Polski bywa dziś używany do szantażowania społeczeństwa, dzielenia Polaków na lepszych i gorszych, zależnie od stopnia uznania powojennego ustroju – w którym wyrosło kilka pokoleń uznających ten niesuwerenny kraj za swoją jedyną prawdziwą ojczyznę. Nie było przecież innej Polski.
Polacy po wojnie odpychali od siebie ten tragizm. Nie przeżyli go do końca. Zwróceni w przyszłość, nie chcieli go przeżyć. „Katyń” niesie pytanie: czy da się przeżyć dziś, post factum, nieprzeżytą tragedię? Odpowiedź nie jest oczywista. Mój ojciec stracił w 1939 roku pod bombami swoją poprzednią rodzinę, po wojnie zaczął nowe życie. Gdyby nie tamta tragedia, nie byłoby mnie na świecie. Odpychałem od siebie jego nieszczęście. On też odpychał je przez całe życie, nigdy jednak nie zapominając do końca. W procesie odwracania się od śmiertelnego fatum pomagała mu sztuka, antybohaterskie kino szkoły polskiej, niosące traumatyczne obrazy śmierci, które miały nas oczyszczać, a nie obciążać, prowadzić ku życiu.
W filmie z 2007 r. pamięć o Katyniu zostaje utożsamiona z wiernością Polsce, która ginie. Ale wyzwolenie było nie tylko nowym zniewoleniem, ale początkiem nowego życia. W powojennej sztuce polskiej ten nierozwiązywalny dylemat postawił na ostrzu noża nie kto inny, tylko młody Wajda. Stąd kłopot z akceptacją „Katynia”, z zawartym w tym filmie radykalizmem pamięci.
Dawne filmy Wajdy, epatując horrorem śmierci, zwracały się ku życiu, w proteście przeciw historii, przeciwko wszystkim siłom, z lewa i z prawa, które gotowe były szafować życiem młodych ludzi. Nic dziwnego, że po latach Wajda wyprorokował i poparł „Solidarność”. Było to spełnienie marzeń jego pokolenia o bezkrwawym i zwycięskim polskim powstaniu przerywającym łańcuch klęsk.
80-letni Wajda w „Katyniu” powtórnie skazuje swego Maćka na śmierć (w postaci chłopca z partyzantki, niedoszłego studenta ASP), jakby stawiał pod znakiem zapytania swoje późniejsze życie i dokonania.
Ostatni polski samuraj
Kiedy słyszę z ekranu zdanie, wypowiadane przez polskiego generała w Kozielsku: „Broń składa się nie przed wrogiem, ale przed samym sobą”, wydaje się, że mówi to ostatni samuraj. Odruchowo bronię się jednak przed pięknem samurajskich gestów, za którymi stoi śmierć. Czy ten film miałby być jedynie apoteozą męczeństwa? Rozmawiając o tym z Wajdą, usłyszałem od niego inną interpretację tego filmu, bliską temu, co robił w czasach szkoły polskiej. Jednak ta warstwa „Katynia” nie została zauważona, nie przebiła się przez dominującą aurę narodowej mszy.
„Robiąc » Katyń «- mówi Wajda – dużo myślałem o » Kanale «. W tamtym filmie chodziło o to, żeby opowiedzieć ludziom tragiczną prawdę, przekazaną mi przez scenarzystę Jerzego Stefana Stawińskiego, który podczas Powstania Warszawskiego, jako dowódca oddziału wprowadził do kanału siedemdziesięciu żołnierzy, a wyszedł z trzema. Czy to jego wina? A jeśli nie, to gdzie są winni? Widzowie, którzy czekali na » Kanał «, chcieli obrazu moralnego zwycięstwa. Ale cóż to za moralne zwycięstwo, kiedy się ludzi wpycha do kanału? Tak tworzyło się tragiczne napięcie, konflikt pomiędzy filmem a widzem. Wprowadzając wątek ocalałego żołnierza, który po wojnie popełnia samobójstwo, chciałem pokazać, jak śmierć idzie za tymi, którym udało się uratować z katyńskich dołów. (…)
Ktoś zanotował inną scenę, którą umieściłem w filmie: rozdzieranie flagi polskiej na onuce. Ja wiem, że obecnie w polityce polskiej panuje tendencja, żeby przedstawiać Drugą Rzeczpospolitą jako ideał do naśladowania. Nic bardziej fałszywego! Kiedy zastanawiamy się nad rokiem 1939, widzimy Polskę jako niewinną ofiarę. Ale można też na to spojrzeć od strony nieudolności tych, co Polską rządzili. » Nie damy ani guzika! «- wołał marszałek Śmigły-Rydz. Na czym się skończyło? » Tylko guziki nieugięte «- pisał o zamordowanych w Katyniu Herbert”.
Po premierze „Katynia” wydawało się, że to film o znaczeniu lokalnym, zwrócony przede wszystkim do nas, nie do świata. Czy to świadectwo o zbrodni sprzed lat ma szansę przebić się przez tłum innych głosów – po Rwandzie, Afganistanie, Czeczenii, Iraku? Tymczasem stało się inaczej: film odegrał na świecie większą rolę niż w kraju. Zachodniej lewicy przypomniał niewygodną prawdę o pakcie Ribbentrop-Mołotow. Po raz pierwszy w kinie świat zobaczył stół, za którym siedzą razem oficerowie radzieccy i hitlerowscy. Ale prawdziwy, przynoszący katharsis wstrząs przyniósł ten film widzom rosyjskim. Dopiero oglądany z perspektywy rosyjskiej „Katyń” odsłania swój tragiczny wymiar.
Historia jako pokarm
Z czasów „Człowieka z marmuru” pochodzi informacja cenzorska, która dotarła do rąk Wajdy. „Jest jednym z czterech polskich reżyserów, którzy zyskali wysoką pozycję w świecie – pisał cenzor PRL. – Ideowo i politycznie nie jest zaangażowany po naszej stronie. Zajął raczej stanowisko bezstronnego sędziego historii, uważając, że ma prawo i obiektywne możliwości przykładać miarę humanizmu i moralności do wszystkich problemów świata, i że nie jest mu do tego potrzebny ani marksizm, ani żaden inny system filozoficzno-moralny”.
Wajda cytował tę charakterystykę z dumą, uważając ją za jedną z najlepszych recenzji swojego dzieła.
Nigdy nie był homo politicus, choć jego sztuka splotła się z historią i polityką. Jego filmy nabierały znaczenia politycznego, stawały się groźne dla władzy. Dotykał kwestii będących tabu, przedstawiając „maksimum prawdy możliwej do pokazania”.
Kino Wajdy żywi się historią, ale nie jest, ściśle biorąc, kinem historycznym. Wykorzystuje literaturę – większość jego filmów to adaptacje powieści, nowel, dramatów („Wesele”, telewizyjna „Noc listopadowa”, „Z biegiem lat, z biegiem dni”), poematu „Pan Tadeusz” – nie jest jej jednak literalnie wierny.
Przykładem takiej niewiernej, choć świetnej adaptacji, filmu dziejącego się w przeszłości, ale odnoszącego się do sytuacji współczesnej, jest „Ziemia obiecana” (1975), ekranizacja XIX-wiecznej powieści Władysława Reymonta o początkach dzikiego kapitalizmu w Polsce pod zaborami. Wajda zachwycił się tą drapieżną, wielowątkową powieścią. Kojarzyła mu się z literaturą amerykańską „w stylu Dos Passosa”. Stworzył swój najbardziej amerykański, dynamiczny filmowy fresk, z akcją rozgrywającą się na wielu planach, w pałacach i ruderach miasta Łodzi, pełen stylistycznych kontrastów, od liryzmu do groteski i zjadliwej satyry. „Ziemia obiecana” pozostaje do dziś jego najpopularniejszym filmem.
Reżyser odwrócił wymowę powieści. Podczas gdy jej autora ekscytowały przede wszystkim wątki narodowej konkurencji w dżungli młodego kapitalizmu, Wajda pokazał odrażający, wyzuty z wartości świat, który niszczy solidarność młodych – Polaka, Żyda i Niemca. Panujący system, w którym jedynym bóstwem stał się zysk, degeneruje młodych bohaterów Wajdy tak, jak we wcześniejszych filmach degenerowała ich wojna.
Dwie dusze
Niezapomniany jest otwierający obraz filmu: świt w przemysłowym mieście, w którym przedstawiciele różnych narodowości i religii modlą się: „W świetle całości utworu – pisał Tadeusz Lubelski – szybko stawało się jasne, że ci pobożni mężczyźni nie do Boga się modlą, a do złotego cielca”.
Miał rację dawny cenzor: Wajda ma w sobie dystans. Patrzy na świat okiem artysty, malarza, wycofanego zawsze o pół kroku. Ten dystans, to zmrużenie oczu sprawia, że ten artysta nie pasuje do żadnej ideologii. Wciąż szuka czegoś, co mogłoby go zachwycić. W ogniu zdjęć do „Człowieka z marmuru”, realizowanego wkrótce po „Ziemi obiecanej” – filmu bodaj najbardziej zaangażowanego w bieżące życie, w politykę – Wajda wyrwał się na kilka dni do Krakowa, żeby sfilmować spektakl Tadeusza Kantora „Umarła klasa”.
Tuż po „Człowieku z marmuru”, a przed „Człowiekiem z żelaza” i „Dantonem” nakręcił „Panny z Wilka”, kongenialną adaptację opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza – film o niespełnionych miłościach, o mężczyźnie przekraczającym smugę cienia, o przemijaniu i zgodzie na przemijanie.
Tuż po „Katyniu” znów wrócił do Iwaszkiewicza, realizując z Krystyną Jandą po śmierci jej męża, operatora „Człowieka z marmuru” Edwarda Kłosińskiego, intymny „Tatarak” – filmową medytację o tym, co znaczy sztuka wobec śmierci.
Reżyser czynu i kontemplacji. Energii i melancholii. Kiedy powiedziałem mu: „Pan jako artysta ma dwie dusze, dwa różne temperamenty” – Wajda żachnął się: „Nic podobnego! Ja po prostu kocham kino!”.
*Skrót artykułu, który ukaże się we francuskim miesięczniku „Le Débat”
Andrzej Wajda nie żyje. Wybitny reżyser miał 90 lat
– Historia Polski przegląda się w jego filmach. To jest historia strachu, nadziei, wiary, upadku wielu polskich pokoleń – mówił na filmie nakręconym z okazji 90. urodzin Andrzeja Wajdy pisarz Janusz Głowacki.
Wybitny reżyser kilka miesięcy temu ukończył swój ostatni film, „Powidoki”. To opowieść o tym, jak komunistyczna władza niszczyła wybitnego artystę, niepokornego człowieka, który sprzeciwił się doktrynie socrealizmu. „Powidoki” zostały ogłoszone polskim kandydatem do Oscara. Niestety, Wajda nie doczekał oficjalnej premiery, którą zaplanowano na styczeń.
W ostatnim czasie reżyser chorował. Kilka dni temu trafił do szpitala. – Mieliśmy nadzieję, że z niego wyjdzie – mówił na antenie TVN24 scenarzysta i reżyser Jacek Bromski.
„Żył, by robić filmy”
– Niektórzy robią filmy, żeby żyć. Wajda żyje, żeby robić filmy – powiedział aktor Wojciech Pszoniak. I tak było. Filmy Wajdy na zawsze wpisały się w historię polskiego kina: „Popiół i diament”, „Popioły”, „Ziemia obiecana” (nominowana do Oscara 1975 w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny), „Człowiek z marmuru”, „Panny z Wilka” (nominacja ‘79), „Człowiek z żelaza” (nominacja ‘81), „Pan Tadeusz”, „Katyń” (nominacja z 2007 roku) oraz „Wałęsa. Człowiek z nadziei”.
To za nie otrzymał najważniejsze polskie i światowe nagrody. W 2000 roku dostał Oscara za całokształt twórczości. Jego dorobek nagrodzono Złotym Lwem i Złotym Niedźwiedziem. Zdobył także m.in. Złotą Palmę, Europejską Nagrodę Filmową „Felix” i japońską nagrodę Kyoto.
„Obyś dożył czasów, z którymi się będziesz zgadzać”
– Kochany Andrzeju, chciałem Ci podziękować za Twój patriotyzm. Patriotyzm, który nie wyklucza, jest tolerancyjny, otwarty, gotów do dialogu. Chciałbym Ci podziękować za Twoją miłość do tego skrawka ziemi, na którym przyszło Ci żyć – mówił Andrzej Seweryn, składając Wajdzie życzenia urodzinowe. Ostatnie.
– Chciałabym Ci, Andrzej, życzyć, żebyś dożył czasów, z którymi się będziesz zgadzał. Już tak do końca – dodała Krystyna Janda.
Wajda był laureatem m.in. Orderu Orła Białego
Andrzej Wajda był doktorem honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, Warszawskiego, Gdańskiego i Łódzkiego, a także Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie oraz Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. od 1994 roku należał do honorowych członków francuskiej Akademii Sztuk Pięknych. Przyznano mu także tytuły honorowego obywatela Warszawy, Gdańska, Gdyni, Wrocławia, Łodzi, Opola, Radomia i Suwałk.
Otrzymał także wiele odznaczeń państwowych, w tym to najważniejsze, czyli Order Orła Białego. Był również laureatem zagranicznych orderów; uhonorowały go m.in. rządy Bułgarii, Francji, Włoch, Węgier czy Japonii.
Janda: To najważniejszy człowiek w moim życiu
Oto cały film, który przyjaciele Andrzeja Wajdy nakręcili z okazji jego 90. urodzin:
Kaczyński reformuje Europę
Prezes PiS wieści, iż jeżeli UE nie zostanie wg jego koncepcji zreformowana, to upadnie
Jarosław Kaczyński we włoskiej „La Repubblica” i innych europejskich dziennikach został przedstawiony jako populista. Prezes PiS udzielił wywiadu, w którym na pierwszym plan wysuwa się jego koncepcja Europy narodów, z kontrrewolucją kulturalną jako ideą odnowy dla Unii Europejskiej. Podkreślony jest silnie nacjonalizm, „umocnienie patriotyzmu i tożsamości narodowej”, poprzez takie rozwiązania jak „umocnienie narodowego kapitału” oraz „przeniesienie gospodarki i finansów w polskie ręce”. Unia Europejska miałaby być tylko supermarketem dla sprzedaży produkcji towarów, a nie mogłaby ingerować w rozwiązania prawne i demokratyczne, należy więc „wyeliminować wszelką samowolę” instytucji unijnych.
W istocie Kaczyński mówi o rozpadzie Unii Europejskiej jako projektu cywilizacyjnego, w którym naczelnymi zasadami są przepływy idei, towarów, usług i ludzi. Do koncepcji Europy Kaczyńskiego nie potrzeba żadnych traktatów, gdyż każdy kraj będzie nawiązywał stosunki międzynarodowe w zależności o tego, czy mu się to opłaca politycznie bądź gospodarczo.
Ta Europa to kontynent sprzed II wojny światowej, w której politycy władają emocjami własnych narodów poprzez ustalanie wrogów. Zaczynamy poznawać to w Polsce. Bodaj nikt dla rządu PiS nie jest dzisiaj przyjacielem, oprócz Węgrów Viktora Orbana i Turcji Erdogana, acz ten ostatni sprzymierzył się z Putinem.
„La Repubblica” obok wywiadu z prezesem zamieszcza mapkę z europejskimi populistami – „załapała” się na nią Beata Szydło. Prezes nie byłby sobą, gdyby nie plunął na „gorszy sort”, a takim jest dla niego Lech Wałęsa, „ofiara nowoczesnych czasów”. Dostaje się też KOD, który nie pojmuje kontrrewolucji pisowskiej z demolowaniem Trybunału Konstytucyjnego.
Kaczyński wieści, iż jeżeli UE nie zostanie wg jego koncepcji zreformowana, to upadnie. Otóż UE tak czy siak zreformuje się, ale obawiam się, że populiści nie zostaną do tej zreformowanej UE dopuszczeni. Bodaj Frans Timmermans powiedział, iż dzisiaj Polska pod władzą PiS nie zostałaby członkiem UE. I do takiej „zreformowanej” Unii dąży prezes PiS – do UE bez Polski. Wszak ten projekt cywilizacyjny powstał przeciw nacjonalizmom, a to w szczupłej głowie prezesa się nie mieści.
Waldemar Mystkowski
Szydło o odrzuceniu projektu Ordo Iuris: Musieliśmy wyciszyć emocje
Szydło o odrzuceniu projektu Ordo Iuris: Musieliśmy wyciszyć emocje
Jak mówiła a programie „Dziś wieczorem” premier Beata Szydło:
„Klub Prawa i Sprawiedliwości w sprawach sumienia nigdy nie stosuje dyscypliny. Wynikiem tego było odrzucenie tego drugiego projektu, ponieważ część naszych koleżanek i kolegów nie zdecydowała się, żeby tak liberalny projekt znalazł się pod obradami Sejmu. My jesteśmy zwolennikami tego, żeby projekty obywatelskie były debatowane w Sejmie. Deklarowaliśmy to, żeby obywatele, którzy przynoszą do parlamentu swoje projekty, mieli gwarancję tego, że Sejm zacznie pracować nad nimi, będzie dyskutować. A nie, tak jak było w poprzedniej kadencji projekty obywatelskie, lądowały w koszu. Ale to, co wydarzyło się w bardzo krótkim czasie, podgrzewanie ogromnych emocji, budowanie sporu politycznego na bardzo wrażliwym temacie, spowodowało, że musieliśmy wyciszyć emocje”
Szydło: Gdyby Hollande był na naszym miejscu, postąpiłby dokładnie tak samo
Jak mówiła w TVP Info premier Beata Szydło:
„Zależy nam na dobrej współpracy z Francją, zależy nam na współpracy z innymi państwami Unii Europejskiej. Chcemy zapraszać do Polski firmy zagraniczne, ale chcemy, żeby warunki, na których oni tutaj działają, były takie same jak dla firm polskich”
Premier Szydło odniosła się też do przełożenia wizyty prezydenta Francois Hollande’a w Polsce:
„Przełożył tę wizytę i zresztą nie po raz pierwszy, bo konsultacje polsko-francuskie mają się odbyć w tym roku, bo tak wynika z kalendarza. One początkowo miały się odbyć wiosną. Pan prezydent Hollande poprosił wówczas o przełożenie, bo Francja była wstrząsana atakami terrorystycznymi. Gdyby prezydent Holland był na naszym miejscu postąpiłby dokładnie tak samo, bo każdy mądry przywódca broni interesu swojego państwa”
Szydło jutro w zakładach w Świdniku i w Mielcu. „Będziemy odbudowywać polskie firmy”
Premier Szydło zapowiedziała, że jutro wraz z ministrem Antonim Macierewiczem i wiceministrem rozwoju Radosławem Domagalskim pojedzie do zakładów w Świdniku i w Mielcu.
Jak mówiła w TVP Info premier Szydło, pytana o to, czy te zakłady mają szanse na wyprodukowanie dla polskiej armii śmigłowców wielozadaniowych:
„Mają szanse. Są przygotowane. Zresztą, chciały brać udział i w tym przetargu. Poprzedni rządu miał inną filozofię na zakup sprzętu dla wojska. My mówimy wyraźnie. Polski przemysł obronny ma być kołem zamachowym polskiej gospodarki. Chcemy odbudować, reindustrializować Polskę, chcemy odbudowywać polskie firmy. Chcę przypomnieć, że Świdnik i Mielec to były kiedyś polskie zakłady. W wyniku transformacji, nasi poprzednicy tę politykę wyprzedaży polskiej gospodarki kontynuowali. My będziemy robili dokładnie odwrotnie. I również zakupy sprzętu obronnego dla polskiej armii są ważnym elementem budowania polskiej gospodarki”
„Zakupy śmigłowców nastąpią bardzo szybko” – dodała szefowa rządu.
Szydło o Caracalach: Strona francuska nie przychyliła się do polskich propozycji offsetowych
Jak mówiła w programie „Dziś wieczorem” w TVP Info premier Beata Szydło:
„Obowiązkiem polskiego rządu jest bronienie interesów polskiego państwa i polskich obywateli. Interesem polskiego państwa jest wynegocjowanie takiej umowy na sprzęt wojskowy, która będzie z jednej strony korzystna ze względów obronnych, czyli da nam sprzęt nowoczesny, zabezpieczający zarówno zdrowie i życie żołnierzy, jak i będzie korzystna dla naszej strategii obronnej, a z drugiej strony będzie to kontrakt korzystny ekonomicznie, czyli taki, który będziemy mogli powiedzieć, że przyniósł nam te efekty gospodarcze, na które czekamy”
Jak dodawała:
„Ten kontrakt mógł taki być, gdyby strona francuska przychyliła się do propozycji, którą nasz obecny rząd przedłożył, dotyczącej offsetu. Ta rozmowa trwała ponad rok, te rozmowy się przeciągały. Musimy podejmować decyzje, bo czas biegnie. W związku z tym będziemy musieli ponownie rozpocząć proces zakupu śmigłowców. Mamy w Polsce firmy gotowe dostarczyć te śmigłowce. Jeżeli będzie ogłoszony nowy przetarg, to także strona francuska może do niego przystąpić”
Sondaż dla PO: Trzaskowski wygrałby w Warszawie
Rafał Trzaskowski mógłby wygrać wybory na prezydenta Warszawy. Tak wynika z sondażu przeprowadzonego na zlecenie Platformy Obywatelskiej – podaje Wirtualna Polska.
To mój faworyt. Chciałabym, aby mnie zastąpił. To byłaby zmiana pokoleniowa. Warszawa jest stolicą Europy, a Trzaskowski ma doświadczenie europejskie – komentuje dla WP wyniki sondażu obecna prezydent stolicy, Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Portal rodaje też, że inne kandydatury na to stanowisko w PO nie są już brane pod uwagę. Pełny artykuł można znaleźć tutaj.
SŁOWO NA NIEDZIELĘ. ABP HOSER MANIPULUJE, MÓWIĄC O MANIPULOWANYCH KOBIETACH
KAMIL FEJFER, 9 PAŹDZIERNIKA 2016
Arcybiskup Henryk Hoser stwierdził, że kobiety zostały zmanipulowane przez media. Tymczasem mówiąc o projekcie Ordo Iuris, sam mijał się z prawdą.
Kobiety są manipulowane przez media. Skąd one biorą informacje? Z przekazów, które otrzymują. (…) Wydawało im się, że to będzie jakaś kampania (…) która będzie zagrażała ich wolności.
MANIPULUJE HOSER. PROJEKT ORDO IURIS ZAGRAŻAŁ WOLNOŚCI KOBIET
Robert Mazurek w radiu RMF rozmawiał z Abp Henrykiem Hoserem między innymi o czarnym proteście. Gospodarz pytał Hosera, czy ten uważa, że kobiety zostały zmanipulowane, że są „ogłupione”. Hoser odpowiedział, że „w dużej mierze tak jest”, ponieważ – zdaniem duchownego – kobiety nie mają dojścia do prawdziwych informacji.
Dalej arcybiskup twierdził, że część z protestujących mylnie uważała, że „będzie jakaś kampania, która zagrozi ich wolności”. Oko.press, jak wszyscy zainteresowani, ma dostęp do prawdziwych informacji i postanowiło sprawdzić, czy Henryk Hoser nie mija się z prawdą.
Zajrzeliśmy do projektu Ordo Iuris, który jest ogólnodostępny na ich stronie internetowej. Ten sam dokument możemy również znaleźć na stronach sejmowych. Obywatelski projekt trafił do parlamentu jako druk nr 784.
Co znalazło się w projekcie?
Art 152. par. 1. Kto powoduje śmierć dziecka poczętego, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.
Art. 152 par. 2 Jeżeli sprawca czynu określonego w par. 1 działa nieumyślnie, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
Art. 152 par. 3 Odpowiada w granicach zagrożenia przewidzianego za sprawstwo czynu określonego w par. 1 także ten, kto udziela pomocy w jego popełnieniu lub do jego popełnienia nakłania.
Oznacza to nic innego jak karanie kobiet za aborcję więzieniem. Ukarany miałby być również lekarz, który dokonuje zabiegu.
Nie zmienia również tego art. 152 par. 5 „Jeżeli sprawcą czynu określonego w par. 1 jest matka dziecka poczętego, sąd może zastosować wobec niej nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia.” Oznacza to tylko tyle, że kobieta, która dokona aborcji może uniknąć kary, ale tylko i wyłącznie w przypadku dobrej woli sądu. Zagrożenie dla jej wolności wcale nie znika, jest co najwyżej zmniejszane.
Abp Henryk Hoser zarzucając kobietom łatwowierność i poddanie się manipulacji sam manipuluje, a być może po prostu kłamie. Trudno uwierzyć, że hierarcha nie zaznajomił się z przepisami projektu ustawy Ordo Iuris. A jeżeli nie, to być może po prostu został zmanipulowany przez – jak to określił – „medialne przekazy, które otrzymuje”.
Duchowny stwierdził, że kobietom „wydawało się, że będzie jakaś kampania, która będzie zagrażała ich wolności”. W przepisach projektu ustawy doskonale widać, że istniały przesłanki do takich obaw.
Słów abpa Hosera o gwałcie od początku nie traktowaliśmy poważnie. Ale te badania jeszcze bardziej go pogrążają
Abp Henryk Hoser o ciąży z gwałtu (Agencja Gazeta)
Arcybiskup Hoser próbował dowodzić, że w sytuacji gwałtu „stres jest tak silny, że do zapłodnienia rzadziej dochodzi niż w innych warunkach” (pełna wypowiedź tutaj). I chociaż od początku można było mieć pewność, że kontrowersyjne słowa nie mają potwierdzenia w nauce, to teraz okazuje się, że duchowny minął się z prawdą całkowicie.
„Badania naukowe wskazują, że prawdopodobieństwo zajścia w ciążę po gwałcie może być większe niż w przypadkach partnerskiego pożycia seksualnego, oczywiście tego za obopólną zgodą” – pisze na łamach Magazynu TVN 24 prof. Bogusław Pawłowski.
Dlaczego tak jest? Ponieważ – wyjaśnia profesor – stres jest jednym z czynników, który „może powodować owulację”. „Jeśli zatem dochodzi do gwałtu, gdy kobieta jest jeszcze kilka dni przed owulacją, to stres z nim związany może tę owulację przyspieszyć” – czytamy.
„Tezy arcybiskupa są nieprawdziwe”
Prof. Pawłowski wyjaśnia, że pomyłka duchownego mogła wynikać z pomylenia prostych faktów. Chodzi o „efekty działania długotrwałego, chronicznego stresu z silnym jednorazowym epizodem”. I faktycznie, o ile chroniczny stres może doprowadzić do zatrzymania „funkcji reprodukcyjnych kobiety”, to nie dotyczy to jednorazowych, bardzo stresujących sytuacji.
„Jak widać, tezy arcybiskupa są nieprawdziwe” – podsumowuje prof. Pawłowski. Ale to nie powinno mieć żadnego znaczenia dla ogólnokrajowej dyskusji o aborcji. „Nie jest bowiem istotne, jak często dochodzi do zapłodnienia po tym jakże silnie traumatycznym dla kobiety przeżyciu. Nawet jeśli zdarzałoby się ono tak bardzo rzadko jak uważa arcybiskup, to i tak powinno się te przypadki regulować w prawie aborcyjnym” – kończy profesor.
WIDEO: Abp Hoser o problemie pedofilii w kościele. „Jesteśmy w takiej fazie rozerotyzowania społeczeństwa…”
14-godzinny spektakl „Dziady” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie zakończony owacjami na stojąco. Aktorzy zakleili usta na znak protestu
W „Newsweeku”: Jan Maria Tomaszewski. Wszechmogący kuzyn Jarosława Kaczyńskiego
Jan Maria Tomaszewski o Jarosławie Kaczyńskim mówi: „brat” albo „cesarz”. Gdy PiS dochodzi do władzy, zostaje doradcą w TVP, a jego partnerka znienacka otrzymuje rolę w serialu. W PiS mówią o nim po prostu: „kuzyn”.
Jan Maria Tomaszewski – energiczny 66-latek o falujących włosach i podkowiastej brodzie – to syn starszej siostry Jadwigi Kaczyńskiej. Najbliższa rodzina Jarosława Kaczyńskiego, obok córki nieżyjącego brata. Bywa w jego partyjnym gabinecie na Nowogrodzkiej i prywatnie, na Żoliborzu. Jego dom na Saskiej Kępie to ważne miejsce w życiu Jarosława. W młodości bracia Kaczyńscy chętnie odwiedzają wujostwo z drugiej strony Wisły: dokazują z rok młodszym Jankiem i słuchają wojennych opowieści jego ojca, słynnego rysownika z Armii Krajowej. Po śmierci Lecha Jarosław spędza święta na Saskiej Kępie.
Jan Maria Tomaszewski od kilkunastu lat plącze się przy PiS. Gdy ludzie partii przejmują stołeczne wodociągi, Orlen i TVP, kuzyn trafia tam na listę płac. Pracuje przy jednym ze spotów Lecha Kaczyńskiego i pomaga w kampaniach PiS. W jego domu po- wstaje film „Lider” poświęcony szefowi PiS. Ugrupowanie wykorzystało go przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku. W partii rządzącej Tomaszewski to postać znana i ważna. Mówi się tu o nim krótko: „kuzyn”.
Kaczyński w wywiadzie dla europejskich dzienników: Kto nas atakuje, nie wygra. Polska pozostanie Polską
Kto nas atakuje, nie wygra. Polska pozostanie Polską – mówi Jarosław Kaczyński w wywiadzie, który ukaże się w wydaniach dzienników europejskich m.in. „La Repubblica”, „Die Welt”, „El Pais” „Le Figaro”, „Le Soir”, „Tages-Anzeiger”. Kaczyński podkreśla też, że „Polska nie ugnie się” w sprawie uchodźców.
W ” La Repubblica” wywiad z Kaczyńskim opatrzony mapką z populistami Europy. Tam PiS i nawet Szydło na zdjęcie się załapała
Kłaniają się czasy stalinowskie
„To niewyobrażalne” – tak skomentował prof. Adam Strzembosz planowane przez Prawo i Sprawiedliwość, zmiany w kodeksie postępowania karnego. To przypomina czasy stalinizmu – dodał.
Projekt nowelizacji przepisów KK, który jest już po pierwszym czytaniu w Sejmie, zakłada że w „pewnych” sytuacjach prokurator będzie mógł nawet po wyroku w pierwszej instancji złożyć do sądu wniosek o zwrot sprawy do prokuratury, powodując jego uchylenie.
„Odwołam się do najczarniejszego okresu powojennej historii Polski, do okresu stalinizmu. Wówczas prokurator miał bezpośrednią władzę nad sądem, dyktował nieomal wyroki – przypomina pan profesor. Tam nawet funkcjonariusz bezpieczeństwa decydował o wyroku i mówił więźniowi z góry, ile dostanie. Ale nawet wtedy, nikomu nie przyszło do głowy tak jawnie pokazać, że prokurator znaczy więcej niż sąd – powiedział prof. Strzembosz. Ta hipokryzja była jednak uznaniem powszechnie znanej prawdy, że decyduje sąd, a nie prokurator. Ktoś powie, że analogie do stalinizmu są dalekie, ale prokuratorzy nie są niezależni, bo ich niezależność została zlikwidowana” – dodał były prezes Sądu Najwyższego.
Jak zaznaczył, „są pewne luzy decyzyjne i są pewne granice, których się nie przekracza. Jeżeli ten przepis byłby rozumiany w taki sposób, że sąd wydaje nieprawomocny wyrok, który z jakiś względów nie podoba się prokuratorowi, powiedzmy uważa, że nie zostały wyczerpane wszystkie dowody, bo nowe ujawnił i występując o przekazanie sprawy doprowadza do nieważności wyroku, który już zapadł, to jest to coś niewyobrażalnego – powiedział. Nie miałem w rękach przepisów, ale czytałem w gazecie, że również sąd odwoławczy, na żądanie prokuratora, miałby przekazywać mu sprawy, uchylając jednocześnie orzeczenie sądu pierwszej instancji” – zagrzmiał profesor Strzembosz.
Dawno nie było trotylowego śledztwa. Już jest https://www.facebook.com/careers/jobs/a0I1200000JIbMrEAL/ …
Czy konkurs na szefa TVP zostanie unieważniony? Takie słuchy chodzą w PiS
Siedziba TVP (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Rada Mediów Narodowych powstała na początku sierpnia i jest całkowicie uzależniona od PiS. Większość ma w niej troje posłów Prawa i Sprawiedliwości: Krzysztof Czabański, Joanna Lichocka i Elżbieta Kruk. Zrobią, co będzie chciał szef PiS Jarosław Kaczyński, a on z nimi, co sam zechce. Teraz między Radą a Kaczyńskim iskrzy w sprawie konkursu na prezesa telewizji publicznej.
Prezes TVP w środę? Niekoniecznie
Nazwisko zwycięzcy Rada Mediów Narodowych ma ogłosić w środę. W piątek przesłuchała czwórkę kandydatów: obecnego szefa telewizji Jacka Kurskiego, Agnieszkę Romaszewską-Guzy, szefową Biełsatu, Krzysztofa Skowrońskiego, prezesa SDP, szefa radia WNET, b. szefa radiowej Trójki w czasie poprzednich rządów PiS, oraz Bogdana Czajkowskiego, reżysera i dokumentalistę.
Jeszcze przed przesłuchaniami mówiło się, że jest dwóch mocnych kandydatów: Jacek Kurski, bo popiera go sam prezes PiS, i Skowroński, bo może liczyć na poparcie Czabańskiego, który z kolei jest w otwartym konflikcie z Kurskim i chętnie widziałby jego porażkę.
Po przesłuchaniach okazało się, że wszyscy kandydaci wypadli gorzej, niż się w PiS spodziewano. – Kurski był arogancki, pewny siebie i bezczelny. Winę za wszystko złe zwalał na poprzedników, wszystkie sukcesy przypisywał sobie – relacjonuje nam jeden z posłów PiS. – Skowroński pokazał się jako człowiek, który nie ma pojęcia, czym jest dzisiaj telewizja, zresztą przyznał, że sam telewizji nie ogląda, wypadł kompromitująco słabo. A Romaszewska, choć kompetentna, mogłaby chcieć być zbyt niezależna, czego Kaczyński sobie nie życzy.
Kaczyński zły na Czabańskiego?
Posłowie PiS opowiadają, że Kaczyński denerwuje się na Czabańskiego, bo to on i Lichocka najostrzej przesłuchiwali Kurskiego i dlatego wypadł fatalnie. To również ta dwójka na początku sierpnia parła do odwołania Kurskiego, który straciłby wówczas fotel szefa TVP, gdyby nie błyskawiczna interwencja Kaczyńskiego, który kazał Radzie wycofać się z tego pomysłu.
Od tego czasu pozycja Rady i samego Czabańskiego jest u Kaczyńskiego coraz słabsza.
– Stąd pomysł, by konkurs unieważnić – tłumaczy poseł PiS. – Kurski nie przegra, a i tak będzie szefem TVP.
I może nim być nadal, bo ustawa o RMN wcale nie wymaga organizowania konkursu. Wymyślił go sobie Czabański, by się pozbyć z Woronicza Kurskiego i mieć tam prezesa ze swojej nominacji.
Wiele wskazuje na to, że Czabański tej potyczki z Kurskim i Kaczyńskim nie wygra. PiS nie ukrywa, że prace nad nową ustawą o RMN są już bardzo zaawansowane. Zmierzają do odebrania Radzie prawa do powoływania władz TVP, Polskiego Radia i PAP.
Jak podał portal Wirtualnemedia.pl, w myśl tych nowych rozwiązań to Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zatwierdzałaby (lub nie) wybrane przez Radę Mediów Narodowych zarządy. Gdyby KRRiT nie poparła wyboru RMN, sama by wybierała nowego prezesa. Gdyby te zapisy weszły w życie, oznaczałaby pozbawienie RMN samodzielności.
– Szefem Krajowej Rady jest Witold Kołodziejski i Kaczyński ma do niego większe zaufanie niż do Czabańskiego – mówi nam poseł PiS. – Mówi się też i o rozwiązaniu RMN. Bo i po co miałaby istnieć, skoro szefów mediów narodowych będzie de facto wybierać Krajowa Rada?
Zawalony sprawdzian
Sprawne przeprowadzenie konkursu na prezesa TVP miało być dla Rady szansą na pokazanie, że sobie radzi. Ale nie poradziła. Ten konkurs to serial kompromitujących wpadek. Rada kilka razy złamała swój własny regulamin. Na przykład zakwalifikowała do drugiego etapu konkursu Grzegorza Brauna, choć ten był skazany prawomocnie (regulamin jasno powiada, że trzeba być niekaranym). Ale posłowie PiS w Radzie dali sobie prawo „uniewinnienia” Brauna – uznali, że to wyrok polityczny, więc się nie liczy. Ostatecznie Braun odpadł z konkursu w drugim etapie. Jacek Kurski ze swoją ofertą spóźnił się 20 minut, ale Czabański udawał, że o niczym nie wie. Potem w trakcie konkursu Czabański zgodził się na rozpatrywanie odwołania Małgorzaty Raczyńskiej, choć w regulaminie Rada zapisała, że odwołania są rozpatrywane po zakończeniu procedury. Unieważnienie konkursu nie będzie więc trudne.
Jarosław Kaczyński: Kto nas atakuje, nie wygra
09.10.2016
Prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział w wywiadzie dla dziennika „La Repubblica” i kilku europejskich gazet, że Unia Europejska stosuje „brutalny język” wobec Polski. „Kto nas atakuje, nie wygra. Polska pozostanie Polską”- podkreślił.
Wywiad przeprowadzono dla grupy współpracujących ze sobą dzienników, wśród nich „Die Welt”, „El Pais” „Le Figaro”, „Le Soir”, „Tages-Anzeiger”.Prezes Kaczyński pytany o to, co oznacza „kontrrewolucja”, o której mówi razem z premierem Węgier Viktorem Orbanem, odparł, że to „program dobrze przygotowanych zmian”. Jako priorytet wymienił „umocnienie narodowego kapitału”, wzmocnienie siły nabywczej pieniądza, ograniczenie strachu przed biedą, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych.
Nie jesteśmy zwolennikami interwencjonizmu państwowego, ale część gospodarki powinna zostać w rękach państwa. Chcemy więcej polskiego kapitału w gospodarce i bankach, już podjęliśmy kroki – stwierdził prezes PiS. Zapewnił: „Jesteśmy szczęśliwi z zagranicznych inwestycji, ale chcemy przeniesienia gospodarki i finansów w polskie ręce”.
Jako kolejny priorytet Kaczyński wskazał „umocnienie patriotyzmu i tożsamości narodowej”, którym w jego ocenie „wyzwanie rzucał” poprzedni rząd. Poprawność ogranicza wolność słowa, religii, debaty, decyzji. Jesteśmy świadkami likwidacji demokracji ze strony grup nacisku. Sprzeciwiamy się temu, w Polsce i w Europie– stwierdził prezes PiS dodając, że dlatego z Orbanem mówił o „kontrrewolucji”.
Jarosław Kaczyński zaznaczył, że w Europie należy powrócić do koncepcji państwa narodowego jako “jedynej instytucji zdolnej zagwarantować demokrację i wolność, wielką różnorodność i żywotność kultur”. Przypomniał, że Polska zaproponowała zmianę traktatów europejskich, by umocnić państwa narodowe i wyeliminować „wszelką samowolę”.
Odnosząc się do słów krytyki europejskich liderów pod adresem rządów PiS, Kaczyński oświadczył: „Nie chcą, żebyśmy rządzili. Jesteśmy niewygodni, +not correct+, a Polska jest wielkim krajem. Powiedziano mi, że Węgry są małe, mogą otrzymać pewne ustępstwa, ale nie Polska. A jednak jesteśmy członkiem UE i NATO, gospodarka rośnie”. Wyraził też opinię, że albo Unia zostanie szybko zreformowana, albo „upadnie”.
(MN)
Sondaż poparcia: PiS na czele, ale Nowoczesna naprawdę mocno depcze po piętach
• Na Nowoczesną zagłosowałoby 24 proc. osób, na PO – 16, na Kukiz’15 – 7
• Na granicy progu wyborczego jest PSL, który wskazało 5,1 proc. ankietowanych
Gdyby wybory parlamentarne odbywały się w ten weekend, najwięcej głosów zdobyłaby partia Jarosława Kaczyńskiego. PiS może obecnie liczyć na poparcie 28,8 proc. głosujących – wynika z sondażu IBRiS dla Radia Zet. Drugie miejsce zajęłaby Nowoczesna z 24,3 proc. głosów, a na podium znalazłaby się jeszcze PO z poparciem 16,1 proc. ankietowanych. W Sejmie znalazłaby się jeszcze partia Kukiz’15 (6,7 proc.) i PSL, który jest na skraju progu wyborczego (5,1 proc.). Poza Sejmem byłyby SLD (4,7 proc.), Razem (3,9 proc.), KORWiN (teraz Wolność – przyp. red.) (1,6 proc.) i Nowa Prawica (1,1 proc.).
Dowiedz się więcej:
Jak zmieniło się poparcie dla partii w stosunku do badania sprzed miesiąca?
Zarówno PiS, jak i Nowoczesna nie odnotowały większych wahań poparcia w porównaniu do wrześniowych badań IBRiS. Platforma Obywatelska zyskała około 3 proc. poparcia, co stanowi widełki błędu statystycznego, natomiast ugrupowanie Pawła Kukiza straciło około 3 proc.
Nie odpuszczą Ziobrze. Pięćdziesięciu (!) prokuratorów złożyło na niego skargę do Trybunału Praw Człowieka
• Ich zdaniem Zbigniew Ziobro bezprawnie przeniósł ich na niższe stanowiska
• Chodzi m.in. o prokuratora z byłego kierownictwa Prokuratury Generalnej
Zmiany, których w polskich sądach i prokuraturze dokonuje Zbigniew Ziobro, wciąż budzą kontrowersje. Są one na tyle duże, że 50 prokuratorów złożyło do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu skargę na ministra sprawiedliwości – dowiedziało się Radio Zet. Powód? Według prokuratorów Ziobro „naruszył wytyczne Rady Europy z Karty Rzymskiej i zalecenia Unii Europejskiej”, przenosząc ich arbitralnie na niższe stanowiska, w dodatku bez podania uzasadnienia. Autorami skargi są prokuratorzy, którzy prowadzili najpoważniejsze sprawy, m.in. prokurator z byłego kierownictwa Prokuratury Generalnej i byli prokuratorzy wojskowi.
Dowiedz się więcej:
Jak na skargę prokuratorów zareagował Andrzej Dera z Kancelarii Prezydenta?
– To nie jest degradacja. Zdegradować można kogoś w wojsku, a nie w jednostce hierarchicznej. Widocznie ocena tych osób nie była pozytywna i przeszli na inne stanowiska. I stąd ta frustracja. Ale pragnę zwrócić uwagę, że w prokuraturze pracuje kilka tysięcy prokuratorów i 50 naprawdę nie robi tutaj większego znaczenia – ocenił Dera na antenie stacji.
PiS po raz pierwszy tak wyraźnie się cofnął. Sukces „czarnego protestu”
03.10.2016 Wrocław . „Czarny poniedziałek ” – manifestacja kobiet przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego (Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta)
Podobno Henry Kissinger, sondowany przez argentyńskich wojskowych w sprawie poparcia Stanów dla przygotowanej przez nich brutalnej rozprawy z opozycją, miał im powiedzieć: „Cokolwiek macie zrobić, zróbcie to szybko”. W Argentynie rada ta przyniosła tragiczne skutki, ale co do zasady czasami w polityce szybkość ma decydujące znaczenie. Sądząc po tym, jak błyskawicznie kierownictwo PiS zdecydowało się utrącić w Sejmie projekt Ordo Iuris całkowicie penalizujący przerywanie ciąży, także rządząca partia dostrzega w polityce znaczenie szybkości.
Zaledwie dwa dni po wielkich protestach z poniedziałku projekt pada na komisji w sposób urągający, jeśli nie regulaminowi Sejmu, to z pewnością dobrym demokratycznym obyczajom. Nagle okazuje się też, iż wcześniej rzekomo obdarzona niemalże teologicznymi subtelnościami sprawa, której „nie można narzucać sumieniu posłów”, może jednak być przedmiotem partyjnej dyscypliny i że nic nie stoi na przeszkodzie, by przepuścić ją przez sejmową maszynkę w tempie, w jakim na ogół przepuszcza się przez nią kolejne ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Dzień później projekt pada w drugim czytaniu, przy marginalnym oporze w klubie PiS.
A zatem wielkie zwycięstwo kobiet? Czy raczej sprytny manewr pisowskich strategów, zdolnych błyskawicznie ukręcić łeb coraz bardziej niewygodnej dla partii kwestii? Czas pokaże, co będzie bliższe prawdy, wiele zależy tu od kolejnych ruchów obozu rządowego i środowisk zaktywizowanych w ramach „czarnego protestu”.
Pierwsze liczenie PiS
Środowiska te z pewnością wygrały bitwę. „Czarny protest” okazał się zdecydowanie najważniejszym politycznym wydarzeniem pierwszego roku rządów PiS, postawiłbym nawet z pewną ostrożnością tezę, iż ważniejszym niż powstanie KOD. KOD jako pierwszy zaktywizował protest i wyprowadził na ulice dziesiątki tysięcy Polaków i Polek niegodzących się na deptanie konstytucji, ale to „czarny protest” zmusił obóz rządzący do ustępstw.
W czwartek PiS po raz pierwszy tak wyraźnie się cofnął. Używając bokserskiej terminologii, opuścił gardę i dostał potężny cios, po którym sędziowie nie mogli go nie policzyć. Pokazał też, że nie jest niezwyciężony, obnażył swoją słabość, co z pewnością zachęci kolejne grupy niechętne różnym politykom rządu – widać, że masowy zorganizowany protest po prostu działa.
Wreszcie, co najważniejsze, poniedziałkowe protesty przypomniały boleśnie PiS, że jest partią mniejszościową w polskim społeczeństwie. Przez rok po wygranych przez prawicę wyborach jej przeciwnicy wklejali na wszystkich kanałach mediów społecznościowych infografiki pokazujące, że na PiS nie głosował nawet jeden na pięciu wyborców, że partia ta – choć bez wątpienia wygrała wybory – reprezentuje mniejszość. Z drugiej strony odpowiedzią był śmiech i butne zapewnienie o „mandacie od suwerena”. Po poniedziałku buta z PiS szybko zeszła, partii przestało też być do śmiechu. Tłumy na ulicach przekonują bardziej niż wykresy. Także wyniki sondaży potwierdziły, że w kwestii warunków przerywania ciąży partia znacząco przeliczyła się w ocenie nastrojów publicznych i znalazła się po złej stronie barykady, tam gdzie stoi tylko zdeterminowana mniejszość. Ta może wiele, gdy większość śpi – dzięki projektowi Ordo Iuris do tej pory cicha antypisowska większość się przebudziła.
Projekt ustawy o in vitro wycofany. „Naprawdę się wystraszyli”
Prezes się zakiwał
PiS od razu zaczął ogrywać sprawę, tłumacząc, że to nie jego projekt, tylko obywatelska inicjatywa Ordo Iuris. Nie jest to specjalnie przekonujące. To PiS bowiem w ostatnich latach ośmielał środowiska stojące za projektem. Jego posłowie głosowali za bardzo podobnym projektem w poprzednim parlamencie. Osoby bliskie OI brane były na listy wyborcze, do ministerstw, dostawały eksponowany czas antenowy w zbliżonych do PiS mediach. Wysoko postawieni działacze partii licytowali się w zapewnieniach o swoim oddaniu „obronie życia”. Cała prawica, jak doktor Frankenstein, wyhodowała sobie potwora radykalnych ruchów „obrony życia”, spychających ją na pozycje skrajne. Wreszcie to posłowie PiS skierowali projekt do komisji, odrzucając przy tym projekt liberalizacji.
Nic dziwnego, że opinia publiczna uznała polityczną odpowiedzialność PiS za projekt i wyszła na ulicę. Masowość protestu pokazała rządzącym, że koszt postawienia się Ordo Iuris będzie nieporównywalnie mniejszy niż dalsze prace nad zmianami stojącymi w takiej sprzeczności z nastrojami opinii publicznej. Zdecydował się więc na nieudolnie maskowaną rejteradę i zmianę frontu.
W sprawie aborcji prezes Kaczyński po raz kolejny się zakiwał. Kalkulując, że PiS nie może mieć żadnej konkurencji po prawej stronie, licząc na agitację konserwatywnego skrzydła Kościoła rzymskokatolickiego, emablował skrajne środowiska, błędnie przewidując, że będzie mógł wziąć ich poparcie, nie dając realnie nic w zamian, i że nie wzbudzi to masowych oporów społecznych. Jak zgrabnie skomentował to jeden z internautów, „nasz żoliborski Napoleon zapomniał, że w Moskwie są mrozy”. Teraz PiS notuje straty na wszystkich frontach. Nagła wolta nie przysporzy partii sympatii uczestniczek „czarnych protestów”. Wywoła też opór w części własnego zaplecza, które nie pogodzi się z odrzuceniem projektu OI. Już w środę wieczorem rozgorączkowany Tomasz Terlikowski na swoich profilach na Twitterze i Facebooku na przemian pomstował na PiS i zapowiadał kolejne obywatelskie inicjatywy w sprawie „ochrony życia”.
Sejm odrzucił projekt całkowitego zakazu aborcji. Kaczyński mówi o „gigantycznym nieporozumieniu”
To dopiero początek
W jednym Terlikowski ma rację: odrzucenie przez Sejm projektu OI nie zamyka dyskusji o zdrowiu reprodukcyjnym w Polsce. Nawet jeśli tego życzyłoby sobie kierownictwo PiS, to zbyt silnie pozwoliło ono fundamentalistycznym środowiskom wejść w swój obóz, by temat nie wracał. Także środowiska kobiece poczuły swoją siłę i mogą uznać, że teraz jest czas, by zawalczyć o więcej – o liberalizację obecnego „kompromisu aborcyjnego”. Walka będzie się toczyć dalej, a mimo wielkiego sukcesu ruchy skupione w „czarnym proteście” muszą uważać – obóz rządzący ma w swojej talii jeszcze niejedną kartę.
Na razie odrzuceniem projektu PiS kupuje czas potrzebny do tego, by zrealizować najważniejszą rzecz w tym roku – zamknięcie sprawy Trybunału Konstytucyjnego. Wybór nowego, przychylnego partii prezesa, nowa ustawa o TK, ostateczna polityczna pacyfikacja tej instytucji to priorytety. To dziś kluczowy front, zamyka więc inne. Ale nie na zawsze. Liderzy PiS będą uważnie patrzeć na straty, jakie projekt wywołał w jego zapleczu, i badać nastroje we własnym obozie. Na tej podstawie podejmie decyzję, czy opłaca się włożyć szaty obrońcy „aborcyjnego kompromisu”, czy coś będzie musiał dać „obrońcom życia” i domagającemu się zaostrzenia przepisów skrzydłu polskiego Kościoła.
Aborcja. Ordo Iuris zapowiada: Jeśli nasz projekt zostanie wyrzucony do kosza, to stworzymy nowy
Nie Blitzkrieg, ale salami
Stawiałbym na to drugie, nacisk tych środowisk na PiS nie będzie słabł. Taktyka wojny manewrowej, nagłego ataku, poniosła spektakularną klęskę, blitzkrieg przeciw kobietom utonął w poniedziałek, ale można się spodziewać, że zamiast tego prawica przejdzie do taktyki salami. Nie centralny atak na „kompromis aborcyjny”, tylko wyjmowanie z niego kolejnych elementów cegiełka po cegiełce.
Na taki scenariusz wskazują wypowiedzi działaczy PiS o tym, że „ciągle będą prowadzić działania na rzecz ochrony życia” i pogłoski o przygotowanym przez sam PiS projekcie – zakazującym „aborcji eugenicznej”, a przynajmniej znacznie ograniczającej zakres przypadków, gdy ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu możliwe jest usunięcie ciąży.
Partia Kaczyńskiego będzie tu postępować bardzo ostrożnie, by nie otworzyć puszki Pandory, projekt z pewnością poleży w zamrażarce. Ze względu na swój polityczny interes powinien przygotować grunt do tej zmiany. Przede wszystkim wychodząc naprzeciw tym głosom, które mówią o braku systemowego wsparcia dla opiekunów niepełnosprawnych dzieci. Jeśli, jak dziś zapowiedziała premier Szydło, rząd poważnie zajmie się problemem wsparcia dla takich rodzin, będzie to kolejny wielki sukces „czarnego protestu”. Ale taki, który politycznie skapitalizować może partia rządząca.
Będzie jej zależało także na maksymalnym odpolitycznieniu i podzieleniu ewentualnego ruchu sprzeciwu wobec ograniczenia „kompromisu aborcyjnego”. Protesty z soboty i poniedziałku gromadziły osoby o bardzo różnych poglądach w kwestii praw reprodukcyjnych. PiS, jeśli zdecyduje się na demontaż kompromisu, będzie musiał eksponować te podziały, wyciągać z ruchu protestu mniej zdeterminowane grupy, które na ulice wyprowadził przede wszystkim zapis o karaniu kobiet. Rząd widzi, że tych zmian nie przeforsuje kaznodziejski ton Terlikowskiego i wyzywanie kobiet od „morderczyń dzieci”. Wie, że zmianę trzeba będzie opakować w koncyliacyjny język troski, przedstawić ją w opiekuńczych i technokratycznych kategoriach.
Środowiska „czarnego protestu” stają przed bardzo poważnym wyzwaniem: jak nie zdemobilizować się po pierwszym zwycięstwie, jak utrzymać poziom mobilizacji w przypadku czy to mniej radykalnych projektów demontażu kompromisu, czy to ruchu na rzecz jego liberalizacji – do którego, jak pokazały protesty, także jest o wiele więcej przestrzeni, niż się wydawało. Nie można też z drugiej strony zakładać, że kwestie liberalizacji czy oporu wobec łagodniejszej wersji ustawy zmobilizują aż takie społeczne siły. Ta demobilizacja jest szansą PiS.
Aborcja. Studenci kontra Ordo Iuris na Uniwersytecie Medycznym
Punkt niestabilności
Temat „kompromisu aborcyjnego” będzie wracał. I może się stać jedną z przyczyn upadku PiS. Sprawa kobiet i ich praw okazała się nagle jednym z punktów niestabilności pisowskiej formacji.
W sprawie warunków dostępu do przerywania ciąży skupia się bowiem jedna ze sprzeczności tej partii. Sprzeczność między jej ludowym, chadeckim, nastawionym na konserwatywną modernizację nurtem a tym, który państwo traktować chce jako narzędzie radykalnej, rewolucyjnej, moralnej przemiany obywateli. Ten pierwszy wymaga poszanowania dla kompromisu, ostrożnego konserwatyzmu i przynajmniej szerokiego społecznego przyzwolenia. Ten drugi – nieustannej mobilizacji moralnej i wojny kulturowej. PiS podjął jakiś czas temu strategiczną decyzję, że nie może mieć konkurencji na prawej stronie i dlatego musi zasymilować ten moralnie maksymalistyczny nurt. Nie docenił jednak siły kobiet, znalazł się w sytuacji, w której na razie odłożył w czasie wybuch bomby politycznego sporu, którego nie może wygrać. Ale ta bomba będzie tykać. Od tego, jak PiS rozegra grę w trójkącie: partia, coraz wyraźniej domagające się swoich praw, świadome swej siły kobiety i radykalne zaplecze rządowego obozu, zależeć może druga kadencja tej partii, a nawet pełnia pierwszej.
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W ”Magazynie Świątecznym” czytaj:
Czarny protest. Marta Lempart: Ten rząd dalej nie pojedzie
Z dzieci kształconych przez PiS wyrośnie pokolenie, z którym nie da się dogadać. Równość? Wolność? Nic nie będą wiedzieli. Z Martą Lempart, liderką Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, rozmawia Dorota Wodecka
Józef Hen: Tramwaj nur für Polen
Kiedy wznawiano jedną z moich powieści, chcieliśmy w wydawnictwie dać opaskę z napisem: „Książka, którą Jarosław Kaczyński rzucił ze wstrętem”. Z Józefem Henem rozmawia Donata Subbotko
Wybory prezydenckie w USA. Pst, szefie, to Poland, nie Holland
„Oni zostali tam wysłani, żeby kopać pod nami dołki. Ale nie martwmy się. Przecież on lubi zwalniać”. Ludzie Trumpa już wiedzą: po Meksykanach posprząta się urzędników
Mózg nas zniewala. Czy to co widzimy jest prawdziwe?
Czy obraz rzeczywistości, jaki tworzy się w naszym mózgu, jest obiektywny? A może żyjemy w hologramie, wytworze naszego umysłu, który z rzeczywistością nie ma za wiele wspólnego?
Czarny protest. W łonach się poprzewracało [CHUTNIK]
Tu można chyba mówić o jakimś odczłowieczeniu tych kobiet. Normalne kobiety chcą przecież wszystkiego tego, co chce dla nich mężczyzna
Prawdziwa władza Putina. Czy Rosja to imperium bez końca
Putin umie wygrywać bitwy, ale wojny przegrywa. Choć nie od razu
Rzeź wołyńska. Rozkaz nr 1 to fałszywka KGB. Rozmowa z szefem ukraińskiego IPN
Nikt o zdrowych zmysłach nie neguje, że na Wołyniu ukraińskie podziemie dopuściło się zbrodni wojennych. Jestem jednak przeciwny obciążaniu OUN i UPA za całą krew, która została przelana. Z Wołodymyrem Wjatrowyczem*, szefem ukraińskiego IPN, rozmawia Igor T. Miecik
Prof. Roman Dolata: Ośmioklasowa podstawówka to krok wstecz
Ile miejsca w proponowanych siatkach godzin zajmuje fizyka, a ile historia? Światowy wyścig o nowoczesność przegrywamy w blokach. Z Romanem Dolatą rozmawia Justyna Suchecka
Nie ma proroków w czasach twittera. Jerzy Illg o Andrieju Tarkowskim
Andrzejowi Wajdzie przesłał kiedyś w liście rysunek: kamera skierowana na cerkiew, a obok niej stoi diabełek. Rysunek podpisał: to ja
Męska koszula w damskiej szafie
O mężczyznach na stanowiskach mówi się „białe kołnierzyki”, ale czemu my nie mamy czuć się silne, profesjonalne? W białej męskiej koszuli będzie to prostsze. A w tym sezonie także modne
„Maski PiS opadły”. Katolickie media rozliczają posłów ze sprawy aborcji
Na stronie internetowej „Gościa Niedzielnego”, najlepiej sprzedającego się tygodnika w Polsce, aż cztery komentarze dotyczą debaty o aborcji i PiS. „Takiego festiwalu kłamstwa, cynizmu i pogardy dla własnych wyborców, jaki zaprezentowali politycy PiS, dawno nie było w polskim parlamencie” – zaczyna swój artykuł „Szczyt obłudy” Andrzej Grajewski. Autor przypomina postać Marka Jurka, który „za niezłomną postawę w podobnej sytuacji zapłacił utratą urzędu marszałka Sejmu”, a „kiedy przyszedł czas”, wyborcy o nim nie zapomnieli, zdobył mandat do Parlamentu Europejskiego. Gajewski przestrzega, że posłowie PiS nie będą mogli liczyć na to samo.
Jacek Dziedzina pisze, że sojusz tronu i ołtarza zawsze kończy się profanacją tego drugiego. „Zaczyna się niewinnie, od udzielania urzędującym politykom głosu na ambonie, dając glejt prawomyślności na wszelkie działania urzędu” – pisze. I dodaje: „przy głosowaniu w sprawach kluczowych dla ludzi wierzących, gdy reprezentanci, w których ludzie Kościoła pokładali nadzieję, zawodzą na całej linii”.
„Maski opadły” – ogłasza publicysta Wojciech Teister. Jego zdaniem PiS ma ochronę życia tylko na ustach i „ponosi odpowiedzialność za zabijane w aborcji polskie dzieci w takim samym stopniu jak wcześniej PO”. Tłumaczenie się społecznymi protestami jest, zdaniem autora, tak słabe jak gra Legii z Borussią.
Podobne antypisowskie nastroje są na portalu Fronda.pl. „PiS, podpierający się chrześcijańskimi wartościami, spoglądając na wyborcze słupki, aktualnie postanowił powalczyć o elektorat lewicowy. Straci więc na prawicy” – pisze Tomasz Teluk. „A w ogóle – pisze dalej – podnosząc temat ochrony życia dzieci nienarodzonych PiS został rozegrany przez służby i lewicę”.
W słowach nie przebiera portal Polonia Christiana: „Posłowie PiS, powołujący się niezmiennie na nauczanie Kościoła i twierdzący, że to za ich rządów „dumna Polska wstaje z kolan”, sprzeciwili się naukom Jana Pawła II i wyraźnie przestraszyli się manifestacji wulgarnych aborcjonistek i europejskiej lewicy. Oszukali swoich wyborców i zdradzili skazywane na śmierć dzieci”. „To tylko chwilowa słabość, element politycznego teatru czy może jednak coś więcej?” – zastanawia się portal.