Antoni Zdzisisławowicz Macierewicz, kim ty jesteś?
Dekonstrukcja Pierwszej Damy
Opisany przez Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego „Świat nie przedstawiony” wraca w sferze politycznej, acz nie literackiej. Póki nie ma nad nami czegoś w rodzaju knuta sowieckiego, w literaturze na pewno nie wróci, ale w polityce niestety już jest.
Świat nie przedstawiony jest w mediach narodowych i w polityce władz. Wracam do tej wybitnej książki eseistycznej, która ukształtowała moją osobowość, bo jej współautor wybitny poeta Kornhauser jest ojcem żony prezydenta Andrzeja Dudy, Agaty.
Agata Kornhauser- Duda zachowuje się tak, jak najlepsi pisarze czasów PRL. Aby być drukowanym i pisać o tym, co jest, a nie jak życzy sobie władza, opanowane zostały do perfekcji aluzje, przenośnie, porównania, alegorie. Polska poezja przez to stała się jedną z najlepszych na świecie. A przecież dzisiejsza prezydentowa została bohaterką wierszy ojca zawartych w tomie „Tyle rzeczy niezwykłych. Wiersze dla Agatki.” z roku 1981.
Pierwsza Dama niekoniecznie zachowuje się tak, jakbyśmy sobie życzyli, nie wypowiada się na tematy ważkie społecznie czy też politycznie. Unika mediów, ale… i unika męża. Pierwsza Dama żyje w separacji politycznej z mężem. Prezydentowej nie po drodze z PiS. Jest z partią Kaczyńskiego w rozwodzie, ale nie z mężem. Małżeństwo zostało jakby zawieszone, dlatego dochodzi do takich incydentów, jak korespondencja Dudy na Twitterze z „ruchadełkami leśnymi”. Potrzeby witalne są silniejsze od politycznych i rozumu.
Dziwne zaś na pozór może wydawać się rozdwojenie Agaty Kornhauser-Dudy, bo w sposób aluzyjny, jak opisany przez jej ojca w „Świecie nie przedstawionym”, wypowiada się. Dla Pierwszej Damy rządy PiS to PRL-bis. Najlepszy sygnał, że Pierwsza Dama jest na cenzurowanym dała przy okazji premiery filmu „Smoleńsk”. Wybrała się z córką Kingą na „Śmietankę towarzyską” Woody’ego Allena. Czyż mogła się bardziej aluzyjnie wypowiedzieć? Toż to córka własnego ojca, który tak samo się wypowiadał. To wypisz-wymaluj niemal cytat z lat 70. ubiegłego stulecia przeniesiony do dzisiaj.
Pierwsza Dama wypowiedziała się poprzez genialnego Woody’ego Allena. Nie siedziała w domu przed telewizorem czy też z książką w rękach, poszła do kina, poszła na film wybitnego twórcy. Zdekonstruowała się, jak Woody Allen w „Dekonstrukcji Harry’ego”, choć u nas wyświetlany pod innym tytułem. Prezydentowa swoją obecnością nie potwierdziła prawdziwości świata przedstawionego „Smoleńska”, bo ten film jest z gatunku fantasy, co potwierdza jeden z największych portali filmowych na świecie Internet Movie Database. Klasyfikuje „Smoleńsk” w gatunku fantasy, nawet nie w political fiction. Bajdy dla młodzieży.
W Polsce nie zawodzą kobiety. Zresztą jak zwykle. I to cieszy. Taki naród zawsze się podniesie.
Waldemar Mystkowski
Krzysztof Komeda – z katakumb jazzu do Sopotu
Upalny sierpień 1956 r. Niemal wszystkie krajowe dzienniki straszą czytelników „gorszącymi wybrykami chuliganów”, „awanturnikami” i „burzą na Wybrzeżu”. „Sopockie trzęsienie ziemi” – oburza się „Słowo Powszechne”. „Odpust bikiniarzy!” – grzmi słynny felietonista Stefan Wiechecki. „Jazz czy Texas?” – pyta „Sztandar Młodych”.
A wszystko z powodu 30-50 tys. fanów jazzu (szacunki do dziś są nieprecyzyjne), którzy po latach życia w muzycznym podziemiu za ostatnie złotówki zjechali na sopocką plażę, by posłuchać – po raz pierwszy zupełnie legalnie – ośmiu najlepszych krajowych jazzbandów, zaproszonych na I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej. Zgorszenie partyjnych obserwatorów budzi parada, poprzedzająca imprezę. To jawna prowokacja: jej uczestnicy mają na sobie szarfy, wzorowane na szarfach przodowników pracy – tyle że zamiast norm produkcji widnieje na nich napis „Jazz Festiwal”. A artyści z gdańskiego teatru studenckiego Bim-Bom prezentują… ułożony z osobnych liter napis „dupa”, dosadnie zamykający barwny pochód.
W paradzie idzie też szóstka ubranych na czarno, młodych jazzmanów z Poznania. To sekstet Krzysztofa Komedy, który za chwilę stanie się największym odkryciem festiwalu. Jazzmani z Poznania niosą na barkach trumnę. Kogo zamierzają pochować?
Czasy młotka i ognia
Siedem lat wcześniej, w grudniu 1949 r. Aktywiści Związku Młodzieży Polskiej młotkami rozbijają płyty jazzowe, które kluby jazzowe YMCA (The Young Men’s Christian Association) otrzymały w darze z USA. W łódzkiej bibliotece YMCA zetempowcy łamią płyty z jazzem, a książki o zakazanej muzyce palą na stosie – zupełnie jak hitlerowcy.
Polska Ludowa ma być drugim Związkiem Radzieckim. Polska odnoga YMCA zostaje uznana przez władze za „narzędzie burżuazyjno-faszystowskiego wychowania, popierane przez zagranicznych mocodawców i sanacyjne czynniki rządzące” – i rozwiązana. Państwo zagarnia mienie stowarzyszenia, ofiarą tych zmian padają także działające przy nim jazz cluby.
Spacyfikowany przez władze Związek Kompozytorów Polskich forsuje jedynie słuszne pieśni masowe. Jak Polska długa i szeroka w radiu i na placach budowy słychać: „Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno…”. Albo: „My ZeTemPe, my ZeTemPe, reakcji nie boimy się! Nie! Nie! Nie!”
Przed wojną muzykę jazzową popularyzowało Polskie Radio. Ale gdy w 1950 r. wybucha wojna w Korei, propaganda uznaje jazz za produkt zgniłej kultury Zachodu, którym – co gorsza – interesuje się „bezideowa” młodzież, unikająca ZMP. Muzykom udaje się go przemycić jedynie na półoficjalnych zabawach, jako muzykę taneczną.
„W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych jazz traktowany był jak forpoczta zgniłego kapitalizmu. Bo to nie było nic radzieckiego, a jak coś nie było radzieckie, to lepiej, żeby tego wcale nie było. Dlatego też, aby istnieć, musiał się ukrywać” – wspominała Zofia Komeda-Trzcińska, późniejsza prezes krakowskiego klubu jazzowego.
Na polski jazz przychodzą trudne czasy zejścia do „katakumb”.
Odkryty w Ostrowie
W mieszkaniu Witolda Kujawskiego przy ulicy Stradom 1 w Krakowie, w położonym w oficynie, ciasnym 20-metrowym pokoiku spotykają się muzycy, którzy nie chcą porzucić jazzu. Sąsiedztwo zakładu dla głuchoniemych gwarantuje „spokój”. Kujawski gra na poniemieckim pianinie. Pewnego razu do mieszkanka zagląda z akordeonem 16-latek: „Trzaskowski jestem, czy mogę coś z wami zagrać?” – pyta.
Andrzej Trzaskowski zastępuje Kujawskiego za pianinem. Gra z nimi Jerzy Matuszkiewicz, słuchają – m.in. Sławomir Mrożek, Ludwik Jerzy Kern, Stanisław Dygat, Stefan Kisielewski.
W czerwcu 1949 r. Jerzy Matuszkiewicz przenosi się na studia operatorskie w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Tam – mimo niesprzyjających okoliczności – tworzy nowy zespół z Witoldem Kujawskim, Trzaskowskim, Andrzejem Wojciechowskim i Witoldem Sobocińskim. Łódzcy „Melomani” należą do czołówki polskiego jazzu w katakumbach. Niebawem dołączy do nich młody pianista z Poznania Krzysztof Trzciński.
Odkrywa go Kujawski – prawdopodobnie już w 1948 r. – podczas odwiedzin w rodzinnym Ostrowie Wielkopolskim. „(…) Kolega powiedział mi, że w ostrowskim liceum powstała orkiestra Carioca, w której gra bardzo zdolny pianista i akordeonista Krzysio Trzciński. Poszedłem do tego liceum, by ich posłuchać” – wspominał Kujawski. – „Chłopcy zaczęli grać repertuar rozrywkowy, ale Trzciński, chcąc się popisać, zagrał również urywki Chopina. Powiedział: » Może pan przyjdzie do mnie i pokaże mi, co to jest jazz «. Kilka razy odwiedziłem go w domu; Trzcińscy mieszkali na parterze Banku Polskiego w Ostrowie, w którym ojciec Krzysia był dyrektorem. Krzyś rzeczywiście nie miał wtedy pojęcia o jazzie, to ja zasugerowałem mu, jakich audycji warto słuchać. Był niezaprzeczalnie bardzo zdolny (…)”.
Inaczej opisała to Zofia Komeda-Trzcińska, późniejsza żona Trzcińskiego. Według niej, Kujawski przechodził przypadkiem ulicą, przy której mieszkał młody Trzciński: „Było ciepło. Okna otwarte. Krzysio grał jakiegoś mazurka Chopina, muzyka niosła się po ulicy i nagle Witek usłyszał improwizację na poprzednio zadany temat. Tak go to podnieciło, że nie mógł oprzeć się pokusie i wszedł do obcego mieszkania, by poznać muzyka, który z taką swobodą improwizował. Zobaczył może siedemnastoletniego chłopca i zdziwił się.
– Co ty grasz? – spytał.
– Chopina – odpowiedział Krzysio.
– A ta reszta…?
– To wariacje – usłyszał w odpowiedzi.
Witek nie mógł uwierzyć, że chłopak nie wie, co gra. – Przecież to jest najprawdziwszy jazz! Ty improwizujesz i swingujesz!”
„Nietoperz” zakłada zespół
Kim był młody, niezwykle zdolny muzyk z Ostrowa? Urodził się 27 kwietnia 1931 r. w Poznaniu, jego ojciec był urzędnikiem państwowym. Latem 1939 r. przeszedł atak choroby Heinego-Medina, odtąd lekko powłóczył prawą nogą. Wysiedlony już w listopadzie 1939 r. z rodziną do Częstochowy, rodzinnego miasta swoich rodziców, uczęszczał tam na tajne komplety. Brał też prywatne lekcje gry na fortepianie. I pomagał rodzicom, zarabiając jako posłaniec.
Do Ostrowa trafia po wojnie – via Wałbrzych – w połowie 1947 r. Jego ojciec zostaje tam naczelnikiem banku. Zamieszkują w mieszkaniu służbowym banku – w budynku u zbiegu ulic Wrocławskiej i Kościuszki. Krzysztof podejmuje naukę w Państwowym Gimnazjum i Liceum Męskim. A popołudniami zaczyna zaglądać do Jazz Clubu Ostrów, funkcjonującego od 1948 r. w mieszkaniu kolegi Jana Winkowskiego w secesyjnej kamienicy przy Fabrycznej (dziś Zamenhofa) 13. Z własnego mieszkania ma do niego żabi skok: przez skwer i ulicę.
Kolega Winkowski ma sporo płyt, które przysyła mu w paczkach ze Szwecji matka. Trzciński wraz z przyjaciółmi spędza wieczory na słuchaniu płyt jazzowych i utworów z lampowego radia. Dzięki falom radiowym w ich klubie goszczą m.in. Louis Armstrong, Charlie Parker i Dizzy Gillespie, Ella Fitzgerald czy orkiestra Benny’ego Goodmana, Fletchera Hendersona i Glenna Millera.
Młody Trzciński nie należy w szkole do prymusów. Być może dlatego, że zarywa całe noce, kręcąc gałką poniemieckiego radia w poszukiwaniu ukochanej muzyki.
Dwa razy w tygodniu kwadrans przed ósmą słucha audycji z Katowic z udziałem radiowej orkiestry rozrywkowej Jerzego Haralda i Marii Koterbskiej. Potem spóźnia się na pierwszą lekcję, a na pozostałych przysypia. Koledzy doklejają mu przezwisko „Nietoperz”.
W szkole „Nietoperz” zakłada zespół muzyczny Carioca. Liczy on w porywach nawet kilkunastu członków. Krzysztof Trzciński gra na fortepianie, ale jeszcze częściej – na akordeonie. Carioca ma szeroki repertuar: od romansów rosyjskich po melodie taneczne z elementami jazzu. Dzięki muzyce nauczyciele patrzą przychylniej na słabe stopnie ucznia Trzcińskiego.
Gdy Carioca gra na akademiach i zabawach szkolnych, a także na organizowanych przez władze imprezach propagandowych w okolicznych wsiach, w kraju rusza nagonka na kluby jazzowe. Dostaje się też zespołowi Trzcińskiego, choć jest on „aktywistą powiatowym” ZMP. Partyjni sekretarze przyczepiają się, że podczas uroczystości 1 Maja młodzi muzycy grają jazzowy standard „In the Mood” z repertuaru orkiestry Glenna Millera. Sprawę udaje się na szczęście zatuszować.
Młody Krzysztof doskonali grę na fortepianie – w Miejskiej Szkole Muzycznej i podczas prywatnych lekcji u Mieczysława Szymańskiego. Ćwiczy utwory Bacha, Beethovena i Chopina, ale coraz chętniej sięga po muzykę nowoczesną. Drogą do niej są improwizacje na pianinie. To właśnie je usłyszał podczas wizyty w Ostrowie Witold Kujawski.
Spiskowcy i „złota młodzież”
Późna wiosna 1950 r. Kujawski wprowadza młodego Trzcińskiego w krakowskie środowisko jazzowe. Chłopak z Ostrowa poznaje m.in. Mariana Ferstera, Krystynę i Jana Borowców, Andrzeja Kurylewicza, Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, Lidię i Jerzego Skarżyńskich, Mariana Eile-Kwaśniewskiego, redaktora naczelnego „Przekroju”. A także wielkich fanów i propagatorów jazzu – Leopolda Tyrmanda i Stefana Kisielewskiego. W mieszkaniu Kujawskiego na krakowskim Stradomiu po raz pierwszy w życiu gra w nocnym jam session.
Pobyt 19-letniego Trzcińskiego w Krakowie i spotkanie z tamtejszym środowiskiem jazzowym wywiera wpływ na dalsze losy młodego jazzmana. „W jego życiu pojawili się ludzie na poziomie, koneserzy muzyki jazzowej: kochający i na przekór wszystkiemu uprawiający to samo, co on” – napisał Marek Hendrykowski, autor biografii Komedy. – „Elitarne grono swoich krakowskich znajomych zjednał sobie, jak się zdaje, nie tylko miłością do jazzu i grą na fortepianie. Tym, co przesądziło o nawiązaniu nici sympatii, był nietuzinkowy styl bycia młodego człowieka. Właściwa mu delikatność, wrodzona wrażliwość, łagodność charakteru, umiar, wewnętrzna elegancja, dobre wychowanie, a jednocześnie żywy temperament”.
Bezgraniczna fascynacja muzyką powoduje, że młody Trzciński musi powtarzać klasę maturalną. Maturę w liceum w Ostrowie zdaje z rocznym poślizgiem – w maju 1950 r. Zgodnie z obietnicą daną kolegom, świętuje ten fakt, schodząc ze schodów swojej szkoły na kolanach.
Choć muzyka ciągnie go coraz bardziej, pod wpływem rodziców zdaje na studia medyczne w poznańskiej Akademii Medycznej. Ma być laryngologiem. Egzaminy wypadają blado: z biologii dostaje dobry, z nauki o Polsce i świecie współczesnym tylko dostateczny. Dostaje się dopiero po odwołaniu – i interwencji matki.
Na drugim roku studiów organizuje z przyjaciółmi bal karnawałowy w ostrowskim mieszkaniu kolegi Wiktora Hildebranda. Umawiają się, że panowie wystąpią we frakach ojców, a panie w strojach wieczorowych. Gdy impreza rozkręca się na całego w rytmie amerykańskich orkiestr tanecznych, kończy się alkohol. Wtedy studenci dopadają do zapasów domowego wina owocowego sąsiada, odkrytego we wspólnej kuchni.
Młodzi odlewają z wielkiego bukłaka trunek przez sitko. Pozostają na nim owoce głogu – dowód przestępstwa. Mają pecha – właścicielem wina okazuje się komendant powiatowy Milicji Obywatelskiej.
Około trzeciej w nocy milicyjna szycha wzywa podwładnych. Milicjanci wpadają do mieszkania Hildebranda i aresztują uczestników zabawy. Młodzi zakwalifikowani zostają jako „złota młodzież”, a grany przez nich jazz i prowokacyjne fraki powodują, że milicjanci uznają ich za grupę „reakcjonistów”.
Zamknięci w areszcie mężczyźni, mimo zimna, trzymają się dzielnie. Kiedy jednak za przesłuchanie biorą się ubecy, grożąc powiadomieniem władz uczelni, sytuacja robi się groźna. Z odsieczą przychodzi ojciec Krzysztofa: po dwóch dniach wydobywa młodych z aresztu dzięki swoim znajomościom.
Ustronie, czyli narodziny „Komedy”
W tym czasie grupa Matuszkiewicza z Łodzi jest chyba najbardziej znanym zespołem jazzowym w Polsce. Grają na wieczorkach tanecznych w Wyższej Szkole Filmowej, ale również na zabawach na uczelniach warszawskich: Akademii Medycznej i Akademii Sztuk Pięknych. Władze uczelni tolerują ich muzykę. Warszawscy fani nazywają spontanicznie zespół „Melomanami” – od nazwy nieistniejącego już łódzkiego klubu.
„Gdy graliśmy w Szkole Filmowej, staraliśmy się grać jak najwięcej jazzu. Ale gdy na salę wchodzili działacze ZMP z » dzielnicy «, zawsze ktoś nas uprzedzał i szybko przestawialiśmy się na muzykę ludową i rżnęliśmy polki, oberki i kujawiaki. Tak długo, jak długo pozostawali na balu” – wspominał Matuszkiewicz.
Latem 1952 r. Melomani dają przez dwa miesiące występy w lokalu dancingowym Ustronianka w Ustroniu Morskim. Kontrakt załatwia podobno Krzysztof Trzciński. Grają do tańca, ale także na jam session. Nie tylko dobrze zarabiają, odpoczywają na plaży, ale doskonalą również swoje umiejętności: „Co prawda, znalazł się w Ustroniu komunistyczny pisarz i aktywista Jerzy Putrament, który próbował przepędzić precz imperialistyczną muzykę z socjalistycznego uzdrowiska, ale sam został przepędzony – podobno dokonał tego z reguły delikatny i nieśmiały Trzciński” – opisuje Hendrykowski.
Zespół, grający dotąd swing, decyduje się na granie dixielandu. Jego członkowie mają już wtedy pseudonimy. Trzciński przybiera pseudonim „Komeda”. W pamięć zapadła mu bowiem okupacyjna wyprawa z Częstochowy na Jurę. Bawiąc się z kolegami w wojnę, mały Trzciński – samozwańczy dowódca oddziału wojskowego – na drzwiach szopy wybranej przez siebie na kwaterę dowództwa chciał napisać słowo „komenda”, ale z przejęcia zapomniał o „n” (albo o ogonku przy „e”). Jego nastoletni podkomendni mieli używanie, od tej pory został dla nich „Komedą”.
Jazz działa wtedy jak narkotyk na tych wszystkich, którym nie imponują „wielkie budowy socjalizmu” i zetempowskie masówki. Jest buntem wobec zgredów – skoro go zakazano, młodzież chce go grać na przekór zakazom.
„Jazz jawił się wielu młodym ludziom jako jakaś szansa, jakiś sposób na życie, na przemianę szarości dni codziennych w wielobarwny sen o Ameryce, o wyzwoleniu, o wydostaniu się z klatki. Przenosił w świat marzeń o bytowaniu w wolności” – tłumaczy Krystian Brodnicki, autor monografii o historii jazzu w Polsce.
Jazz w kościele
W grudniu 1952 r. Mieczysław Trzciński, ojciec Krzysztofa obejmuje stanowisko dyrektora w Narodowym Banku Polskim w Poznaniu. Przeprowadza się z rodziną do pięciopokojowego mieszkania służbowego w budynku NBP w Alejach Marcinkowskiego. Krzysztof ma tam swój pokój i pianino. Czas dzieli między medycynę i jazz.
W Poznaniu gra znana orkiestra jazzowa, kierowana przez pianistę i puzonistę Jerzego Grzewińskiego. „Poznański Glenn Miller” angażuje do swojej grupy także Trzcińskiego. Znajdzie się w zespole obok Jana Wróblewskiego i Stanisława Pludry.
Mimo restrykcji i ograniczeń – jazz zaczyna wychodzić z podziemi. Widać to dobrze w Poznaniu od 1954 r. „Zespoły grające jazz powstawały nad Wartą jak grzyby po deszczu” – opisuje Hendrykowski. – „Pragnęła go zwłaszcza młodzież. Nie tylko na zabawach tanecznych, ale i w poznańskich kawiarniach muzyka jazzowa cieszyła ludzi na co dzień daleko przed Październikiem. Można by rzec, iż była to miłość od pierwszego słyszenia”.
W tym czasie Trzciński jest sumiennym studentem. Po gorzkim doświadczeniu z powtarzaniem klasy maturalnej nie lekceważy nauki. Udaje mu się łączyć muzykę ze studiami. Wieczorami i nocami gra jako jazzman. A dorabia sobie jako pianista rozrywkowy w restauracji Teatralna (była przy ul. Dąbrowskiego 2) i kawiarni Wielkopolanka (przy dawnej ul. Czerwonej Armii 45, dziś Święty Marcin), albo w popularnej winiarni Słowiańska (przy ul. Mielżyńskiego 19).
Gdy w czerwcu 1954 r. w kościele św. Jana Vianneya na Sołaczu jego siostra Irena bierze ślub z Andrzejem Orłowskim, Krzysztof zasiada za kościelnymi organami. Podczas mszy weselnej wykonuje kilka ulubionych standardów jazzowych młodej pary.
Komeda. Z katakumb do Sopotu
W piątek publikujemy pierwszy odcinek naszego cyklu „Komeda. Z katakumb do Sopotu”. Kolejne odcinki historii Krzysztofa Komedy – w „Wyborczej” w sobotę i poniedziałek. W sobotę napiszemy o tym, dlaczego Komeda został wyrzucony z ZMP. A w poniedziałek – o tym, jak Komedystami zachwyciły się tysiące jazzfanów w Sopocie.
Błaszczak odwiedził telewizję. Nitras: „Eskorta 8 aut, zablokowana ulica. Ma rozmach nasza władza”
Wpis Sławomira Nitrasa (https://www.facebook.com/SlawomirNitras)
„Ma rozmach nasza władza” – napisał na Facebooku PO Sławomir Nitras. Zaskoczony poseł PO zamieścił w sieci zdjęcie kolumny samochodów, która eskortowała Mariusza Błaszczaka w Szczecinie. Minister spraw wewnętrznych odwiedził telewizję. Towarzyszyło mu osiem samochodów, w czasie przejazdu polityka zablokowano też ulice – twierdzi poseł.
„Jeden minister i osiem aut!” – dziwił się Nitras. Jak dodał, zapytał poprzedniego wojewody, jak takie wizyty wyglądały w przeszłości. „Usłyszałem, że poprzedni ministrowie jeździli z wojewodą jednym autem i towarzyszyło im auto eskorty” – poinformował.
„Zapytam ministra oficjalnie, czy tylko w Szczecinie czuje się tak zagrożony, czy w całej Polsce cierpi na brak poczucia bezpieczeństwa” – dodał polityk.
My także zapytaliśmy resort o sprawę; czekamy teraz na odpowiedź MSZ.
08.09.2016
Mój ruch oporu
Szóstego września prezydent Gdańska Paweł Adamowicz umieścił na twitterze dość bezradny wpis: „Stało się #MKIDN łączy od 1grudnia muzeum IIWś i Muzeum Westerplatte, to nie jest #dobrazmiana :(”. Odpowiedziało mu kilka kwęknięć w rodzaju „To niech zapłacą za działkę w takim razie” i to wszystko. Protest. Nikt nie napisał (sorki, ja w końcu napisałem) „Nie ma co biadolić tylko zapowiedzieć ponowne rozdzielenie, gdy stracą władzę. Połączenie nazwać chwilowym.” Kropka.
PIS okłada Polskę bejzbolem propagandy, Kukiz tańczy mu w rytm jak pajacyk na sznurkach, a opozycja bezradnie rozkłada ręce. Za chwilę Macierewicz każe odczytać apel „poległych w Smoleńsku” u wrót krematorium w Auschwitz – i nie będzie żadnej mocnej reakcji, poza wyrażonym niesmakiem na ekranach telewizji. Wkurza mnie to od wielu tygodni. Chyba od chwili nocnego gwałtu na sejmie w wykonaniu komunisty Piotrowicza, który nie obcyndalając się zbytnio rechotał, olewał głosy opozycji, rozdawał klapsy, manipulował pracami, odmawiał prawa wygłaszania zastrzeżeń, a gdy padały pytania o wyjaśnienie, mówił „Koniec dyskusji, przechodzimy do głosowania”. Tyle. Gdy raz głosowanie wyśliznęło mu się z rąk, uznał je za sfałszowane i wbrew prawu je powtórzył, a posłowie opozycji karnie wzięli w nim udział. Jak te biedne owce w „Milczeniu owiec”, które nie kwękając szły na rzeź. Nikt nie powiedział: „To, co robicie, jest nielegalne” i nie odmówił wzięcia udziału w farsie. Odwrotnie – wszyscy obecni ją przyklepali.
Opozycja kwili. Nie walczy. Nie ma programu. Nie szturmuje. Ba, nawet nie ma odpowiedzi, ani utalentowanych mówców-specjalistów od ripost, ani wspaniałych nośnych argumentów, które popłynęłyby samodzielnie w stronę społeczeństwa i stanowiły zasiew pod ruch oporu. Opozycja jest obijanym workiem bokserskim, w który wali byle kto, w rękawicach lub bez, a ona tylko dynda na sznurze i czasem się bujnie z wgniecionym nosem. Obita wydusza z siebie niczym wągra żałosne hasło „Zasługujecie na więcej”, po czym wyśmiana chowa je pod fartuszkiem (i słusznie, bo denne).
Walka to jest walka, a nie pokorne przyjmowanie wszystkich ciosów i akceptowanie fauli. To, że pisiści chcą strącić sędziów z boiska i zmienić przepisy gry, wymaga twardego odporu, a tu okazuje się, że tylko Nadzwyczajny Kongres Sędziów i niezmordowani prezesi – Pani Gersdorf, Panowie Stępień, Zoll, Safjan i Rzepliński – go okazali. Bezwzględny, mądry, taktowny, nie do obalenia. A teraz, gdy zaczyna się ich kompromitowanie – opozycja milczy. Żadna partia nie podjęła uchwały stającej naprzeciw szkalowaniu sędziów. Tak, jakby losy Trybunału były zadaniem tych paru sędziów, a nie członków opozycji i jakby nie chodziło o obronę demokracji w Polsce. Nikt nie wydał komunikatu: „Gdy dojdziemy do władzy, odwrócimy wszystkie nielegalnie podjęte przez PIS uchwały i ustawy, przywrócimy godność sponiewieranym ludziom. Unieważnimy podejmowane dziś decyzje, ich autorów postawimy przed sądem, przywrócimy prawdę i szacunek.”
W uroczystościach rocznicy Sierpnia Szydło nie wspomina ani słowem nazwiska Lecha Wałęsy. Dlaczego opozycja nie zorganizowała masowych pokazów filmu „Robotnicy ‘80”, gdzie z ekranu bije prawda o przebiegu strajku w 1980? Tam widać rolę Wałęsy, znakomite wystąpienia Andrzeja Gwiazdy i Anny Walentynowicz, Bogdana Lisa – i nie widać Kaczyńskich, bo ich tam nie było. Nie macie sal w miastach? Gdy zalinkowałem ten film w internecie, obejrzało go półtora tysiąca ludzi w dwa dni, z czego większość była zszokowana – są tak młodzi, że o jego istnieniu nie wiedzieli. A przecież to dokument historyczny! Dlaczego opozycja nie zawalczyła o prawdę przy pomocy tak bezdyskusyjnego i ośmieszającego pisowskich propagandystów dowodu?
Po premierze filmu „Smoleńsk” ministerka, która nie wie gdzie leży Jedwabne, zapowiada, że film powinna obejrzeć młodzież szkolna. Czytaj „należy jej wbić do głów, że był zamach i że Tusk maczał w tym palce”. Dlaczego opozycja nie zorganizuje w całej Polsce otwartych pokazów filmu „National Geographic” o katastrofie smoleńskiej, gdzie są pokazane dowody na jej przebieg? Dlaczego nie ustanowi Dnia Filmów Prawdy? Dyskusji nad nimi?
Przygotowywany jest program reformy edukacji, który nie ma nóg i rąk, chwilami zahacza o szaleństwo indoktrynacyjne, jego zapowiedzi demolują intelektualną siłę nowego pokolenia, wszczepia się jakieś nieokreślone idee patriotyczne, za którymi kryje się kłamstwo; tysiące nauczycieli wylecą na bruk, ci co zostaną, nie wiedzą czego będą uczyć i pod jaką polityczną presją. Co będzie teraz lekturą obowiązkową w szkołach? Książki Wildsteina? Czym będzie Okrągły Stół? Stołem zdrady? Dlaczego opozycja miauczy i biernie się przygląda skutkom tej mentalnej dintojry? Dlaczego jedynie odwarkuje, że „to jest nieprzygotowane”? Dlaczego nie podejmuje uchwały i deklaracji w brzmieniu: „Gdy dojdziemy do władzy przywrócimy z powrotem właściwy system edukacyjny, a ten narzucany dziś siłą chory eksperyment zlikwidujemy na pewno. Damy szansę młodzieży, by dołączyła szybko do reszty świata”
KOD był nadzieją wielu ludzi. Wędruje ulicami coraz mniejszymi grupami, niekiedy w niejasnym celu, dla samego protestu bez tytułu, ktoś przemawia na placach o konieczności obrony demokracji, chwilami wydaje się, że ruch KOD jest coraz bardziej wątły, a na pewno nie ma żadnej projekcji na przyszłość. Obrona demokracji to dość ogólne hasło. Dla niektórych aktywność w tym względzie sprowadza się do klikania lajków w internecie, dla innych zaledwie do czytania tam treści, śmielsi coś wystukają na twitterze. Tyle. Kiedy ma miejsce protest w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie zachodzi podejrzenie poważnego naruszenia zasad demokracji – nie słychać, żeby zjawił się tam obserwator KOD, który by przyjrzał się protestowi, zbadał atmosferę, przekazywał obiektywne raporty reszcie społeczeństwa i ewentualnie zaapelował do centrali KOD o wsparcie. Żeby aktorzy wiedzieli, że mają to wsparcie, żeby społeczeństwo wiedziało, że KOD wykonuje pracę na jego rzecz. Że w ramach obrony demokracji broni praw pracowniczych i twórczych innych ludzi, a nie jedynie zaprasza ich na kolejne manifestacje. Kiedy powstał praojciec KOD-u, KOR (Komitet Obrony Robotników), jego wysłannicy jeździli na procesy protestujących robotników Radomia i Ursusa, obserwowali je, zdawali stamtąd relacje (ryzykując aresztowania), na tej podstawie wysyłano znakomitych adwokatów-społeczników, zbierano fundusze na zapomogi dla rodzin ludzi osadzonych w więzieniach. Tak zaczynał Ludwik Dorn, świeżo upieczony długowłosy maturzysta czy 25-letni instruktor harcerstwa Andrzej Celiński. Wydawano biuletyny o prześladowaniach, ludzie je sobie przekazywali z rąk do rąk. Nawet dziś chętnie bym dostał zadrukowaną kartkę papieru z opisami tego, co się w Polsce złego dzieje i co KOD dobrego robi, internet jest zbyt rozproszony, a na dodatek natychmiast jest kontrowany zniewagami, zarzutami o kłamstwo. Papier to papier. Dziś jedynie frunie komunikat „Spotykamy się pod siedzibą Trybunału w niedzielę” – to wszystko. To nie jest praca u podstaw. Nie tak ją sobie wyobrażałem. Nie chodzę na marsze KOD.
Podczas spotkania z młodymi ludźmi KOD zachęcałem ich do stworzenia występu parateatralnego, który by całą Polskę rzucił na kolana. Jak kiedyś Kaczmarski czy Kleyff i jak dziś ruch „Black Live Matters” (Czarne Życie Ma Znaczenie). Jęknęli z podziwu (pokazałem im jak protestuje młodzież w USA) i… wymiękli. Nie oddzwonili, woleli stanąć obok Mateusza na manifestacji i pomachać chorągiewką. Tak wygląda ich praca od postaw. Włożyć nieco trudu, stworzyć wiersz, pieśń, pantomimę, zgrabne hasło, wybębnić je i zaśpiewać je tak, by wzbudzić podziw milionów innych młodych Polaków – to wszystsko okazało się za trudne. Instruktorów w ich otoczeniu zabrakło. A to jest właśnie praca u podstaw. A wyzwanie dla młodych – postawienie nowej sceny na manifie i pokazanie jak walczy Generacja Y.
KOR i jego otoczenie stworzyło tzw. Latający Uniwersytet, a potem Towarzystwo Kursów Naukowych, przenoszone z mieszkania do mieszkania wykłady z rożnych dziedzin, spotkania z autorytetami na tematy merytoryczne; coś, co w jakimś sensie i ogromnej skali powtórzyłem jako Akademia Sztuk Przepięknych na Przystanku Woodstock. Na wykłady ASP przybywają tysiące – tak są spragnieni prawdy i wymiany myśli. Swoje niby „ASP” miał PIS w postaci Klubu Ronina, gdzie brednie i jad gromadziły tysiące ludzi – i tak tworzyły się kręgi aktywistów tej partii. Gdzie mają się spotkać dzisiejsi zagubieni? Nikt się nimi nie interesuje. Kto ich poprowadzi? Tych, co się nie godzą na PISowską ideologię kłamstwa, poszukiwaczy prawdy i sprzeczności? Przywódców stada nie ma. Ani wykładowców, ani miejsca, choć tyle kawiarni powstało… Mógłbym tak klepać bez końca, ale nie chodzi o to, bym tu wrzucił katalog bezczynności – chodzi o to, by partie polityczne i ruchy protestu skumały, że klepanie treści w internecie to nie jest ruch oporu. Polityka i służba narodowi to nie jest udzielanie wywiadów. Udział w programie Olejnik czy Lisa to nie jest aktywność polityczna i działalność społeczna. Aktywność polityczna Kuronia zgodna była z jego hasłem „stawiajmy własne komitety”, wraz z przyjaciółmi tworzył świetnie zorganizowaną siatkę pomocy wszelkiej (był harcerzem, może tu tkwi przyczyna?), prawnej, informacyjnej, finansowej, organizacyjnej. Z tą wiedzą wspierali ludzi doraźnie, edukowali młodych robotników, którzy potem stanęli na czele strajków, a kiedy trzeba było zjechali do Stoczni Gdańskiej doradcy z kręgu KOR i świata nauki, tytani wiedzy – to oni uczynili protest robotników jednym najbardziej efektownych i efektywnych wydarzeń w historii ruchów oporu XX wieku.
Dziś w Polsce indoktrynacja ruszyła pełną parą. Żadna z grup opozycyjnych nie ma swoich oddziałów szybkiego reagowania. Od kilku miesięcy jesteśmy pojeni nową historią Polski. To takie zjawisko, jak przy oraniu ciężkimi pługami płytkiej gleby, gdzie pozostałości upraw, korzenie, resztki łodyg i rżyska po wywróceniu znajdują się pół metra pod ziemią, zmieszane z gliną i przestają być naturalnym nawozem. Tak powstaje ugór. Jeśli się go nie obsieje choćby łubinem, nic z tej ziemi nie zostanie i nic na niej nie urośnie. A chętnych do orki i siania nie ma. Kreacji – zero. Trwa ślizganie się od studia do studia. Opozycja jest chętna do zebrania plonów, ale nie do pracy od podstaw.
Zbigniew Hołdys
Jak Kaczyński chylił czoła przed Bartoszewskim
Był luty 2007 r. Kaczyński był wówczas premierem, Bartoszewski obchodził 85. urodziny. Uroczystości odbywały się na Zamku Królewskim. Przemawiali ambasadorowie, politycy. Prowadzący Jacek Fedorowicz z przekąsem zauważył, że na sali nie ma przedstawicieli rządu. Profesor wówczas nie krył niechęci wobec koalicji PiS-Samoobrona-LPR. Zebrani zaczęli chichotać. Chwilę później Fedorowicz ogłosił, że musi swoje słowa odszczekać. Na salę prawie wbiegł młody człowiek, pracownik KPRM z listem premiera Kaczyńskiego. Przeprosiwszy zebranych za nieobecność zwierzchnika, odczytał jego list.
Premier pisał w nim o swoim „głębokim szacunku i uznaniu działalności” prof. Bartoszewskiego, która „dla Polaków jest przykładem autentycznego patriotyzmu, prawdziwej odwagi i żywej postawy chrześcijańskiej”.
Opisywał losy profesora: pobyt w Auschwitz, służbę w AK, zaangażowanie w pomoc Żydom, udział w powstaniu warszawskim. „Pana doświadczenia składają się na los człowieka, który był udziałem najlepszych obywateli naszego narodu. Tych, którzy nigdy nie godzili się ze złem, przemocą i niesprawiedliwością i którzy potrafili dać świadectwo prawdy, godności i człowieczeństwa w nieludzkich czasach” – pisał premier Kaczyński.
Dodawał, że zarówno w czasach PRL, przed zrywem „Solidarności”, „jak i w okresie społecznego marazmu, który nastąpił po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego” prof. Bartoszewskiego wyróżniała „patriotyczna aktywność i niewzruszone przekonanie w sens wysiłków prowadzących do wolności”. „Tak oto postać Pana Profesora stała się żywym symbolem ciągłości walki o niepodległość naszej Ojczyzny” – podsumował Kaczyński.
Odręcznie napisał: „proszę przyjąć moje najlepsze życzenia i wyrazy najwyższego szacunku”
Prof. Bartoszewski już w czasach, gdy został ministrem w rządzie PO, a PiS próbował go dyskredytować, wspominał w żartach, że ma list od Jarosława Kaczyńskiego, który przedstawia jego postać inaczej. Atakami się nie przejmował. Mówił, że ma twardą skórę. Zmarł 24 kwietnia 2015 r.
List gratulacyjny od premiera Kaczyńskiego znajduje się we wrocławskim Ossolineum, gdzie przekazano całe archiwum Profesora. Znalazł go tam Marcin Barcz, jego wieloletni asystent.
Bój o Bartłomieja Misiewicza na Wikipedii. Czy rzecznik MON jest encyklopedyczny?
Hasło „Bartłomiej Misiewicz” z Wikipedii zniknęło dziś rano. Po raz kolejny. Po kilku godzinach zostało wprowadzone znowu. Tym razem z adnotacją, że jego powołanie do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej zostało skrytykowane przez media, ze względu na problemy z wykształceniem.
Przypomnijmy: Bartłomiej Misiewicz to rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej, a także szef gabinetu politycznego Antoniego Macierewicza. Przez ministra został uhonorowany złotym medalem „Za zasługi dla obronności i kraju”.
Macierewicz argumentował, że to prestiżowe odznaczenie jest nagrodą za lata działalności przy parlamentarnym zespole ds. katastrofy smoleńskiej, a także „skuteczne zapobieżenie zagrożeniom bezpieczeństwa państwa przy nielegalnej prywatyzacji kontrwywiadu”.
Misiewicz został też przez Macierewicza wprowadzony do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej, choć nie ukończył odpowiedniego kursu, a także mimo braku wyższego wykształcenia. Rzecznik najpierw unikał odpowiedzi na pytanie, jakie studia ukończył, by w końcu wczoraj w „Faktach po Faktach” przyznać, że „kończy studia licencjackie”.
Dziś telewizja TVN24 podała, że faktycznie – jak tłumaczyli Misiewicz i Macierewicz – w statucie Polskiej Grupy Zbrojeniowej nie ma wymogu, że członek rady nadzorczej musi mieć wyższe wykształcenie. Taki zapis w statucie był, ale zniknął… 31 sierpnia, kiedy Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie PGZ zmieniło statut.
Dziennikarze odkryli także, że Misiewicz był w jeszcze jednej radzie nadzorczej – spółki Energa Ciepło Ostrołęka. Informacja o tym była wpisana w KRS, a także na oficjalnej stronie spółki. Potem jednak zniknęła, bo – jak podało RMF – Misiewicz zrezygnował z tej funkcji.
Czy rzecznik jest encyklopedyczny?
W tle tych wydarzeń na Wikipedii trwa spór edytorów nad hasłem dotyczącym rzecznika MON. Najnowsza wersja hasła (sprawdzaliśmy w czwartek ok. godz. 17) była opatrzona oznaczeniem „trwa dyskusja nad usunięciem tego wpisu”. Dlaczego? Ponieważ edytorzy uważają, że Misiewicz nie zasługuje na to, by o nim pisać.
– Przyjmuje się zwyczajowo, że encyklopedyczność daje funkcja rzecznika prasowego rządu lub prezydenta, nawet gdy to jedyna okoliczności – pisze jeden z nich, wymieniając jako przykład rzecznika rządu Rafała Bochenka. – W przedsiębiorstwach – uczestnictwo w radach nadzorczych też nie jest przesłanką encyklopedyczności – dodaje, zaznaczając, że także złoty medal nie jest przesłanką „encyklopedyczności”, bo tu wikipedyści za kryterium przyjmują minimum Krzyż Kawalerski. Gdyby Misiewicz był posłem albo choćby podsekretarzem stanu w MON, również zasługiwałby na swoje hasło. Ale nie jest.
– Póki co trudno mówić o encyklopedyczności tej postaci. Ja bym przesunął do brudnopisu autora i wrócił do dyskusji na przykład za rok, może do tego czasu coś więcej się wyklaruje: albo trwała rozpoznawalność w mediach, albo więcej funkcji państwowych, albo odejście w niesławie, albo promocja ministerialna – cokolwiek – pisze inny uczestnik dyskusji.
W rozmowie dominują głosy, żeby Misiewicza „usunąć”. Ale są też przeciwne:
– Jestem za pozostawieniem. Pod względem zajmowanych stanowisk na granicy encyklopedyczności, ale postać na tyle ostatnio głośna medialnie, że czytelnicy powinni mieć możliwość znalezienia sprawdzonej wiedzy na jej temat u nas, zamiast szukania gdzieś po całej sieci – pisze inny z edytorów.
„Nie jest nawet dobrym rzecznikiem”
Niejasności wokół nominacji Misiewicza budzą wątpliwości także niektórych prawicowych dziennikarzy.
– Nie da się robić „dobrej zmiany”, przepychając takie historie na rympał, jak gdyby testując granicę wytrzymałości i siły własnego obozu politycznego – napisał na Facebooku Marcin Makowski z „Do Rzeczy”.
– Niestety Bartłomiej Misiewicz nie jest nawet dobrym rzecznikiem, a chaos komunikacyjny wokół tzw. Apelu Smoleńskiego i tłumaczenie całego zamieszania wokół jego osoby „hejtem”, niech będą jednymi z wielu przykładów. Jeśli ktoś życia poza polityką nie widział, wykształcenie ma znikome i do tego jest kiepski w swojej pracy, jak ma kompetentnie zarządzać jedną z największych spółek zbrojeniowych w Europie Środkowej? – dodaje publicysta.
Bartłomiej Misiewicz (SŁAWOMIR KAMIŃSKI/AG, http://pgzsa.pl/)
Bartłomiej Misiewicz jest członkiem rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej, jednego z największych koncernów zbrojeniowych w Europie. Jak pisaliśmy, nie wiadomo, czy może pełnić tę funkcję – członkowie rady nadzorczej muszą m.in. mieć wyższe wykształcenie, a rzecznik ministerstwa obrony przyznał w środę, że kończy dopiero licencjat. CZYTAJ WIĘCEJ >>>
Jak jednak zauważył Marcin Zaborski, dziennikarz RMF FM, w statucie PGZ dokonano ostatnio zmian, które mogą pozwolić Misiewiczowi na zasiadanie w radzie nadzorczej spółki. „Kluczowa różnica – wykreślenie wymogów dot. członków rady nadzorczej (pkt 4 paragrafu 26)” – napisał na Twitterze Zaborski.
Rzeczywiście, w statucie z 2014 r. mowa jest o tym, że „członkowie Rady Nadzorczej powinni spełniać wymogi wskazane w rozporządzeniu Rady Ministrów z dnia 7września 2004 roku w sprawie szkoleń i egzaminów dla kandydatów na członków rad nadzorczych spółek, w których Skarb Państwa jest jedynym akcjonariuszem”. (Tekst statutu dostępny jest tutaj).
Jakie to wymogi? Kandydaci na członków muszą posiadać wyższe wykształcenie, a także ukończyć odpowiednie szkolenia, których tematyka obejmuje m.in. prawo pracy czy funkcjonowanie spółek handlowych. Następnie muszą zdać egzamin. Zwolnieni z niego są adwokaci, radcy prawni, biegli rewidenci księgowi oraz doktorzy habilitowani nauk prawnych lub ekonomicznych.
Misiewicz raczej nie spełnia tych kryteriów. Ale to może już nie stanowić problemu, bo w nowym statucie punktu dotyczącego wspomnianych wymogów już nie ma. Zmian dokonało 31 sierpnia Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie PGZ. (Tekst nowego statutu dostępny jest tutaj)
„Smoleńsk” w największej bazie filmowej na świecie. Kategoria rozwścieczyła PiS i twórców
fot. print screen imdb
Film Antoniego Krauzego, „Smoleńsk” trafił własnie do największej na świecie internetowej bazy filmów. Byłby to zapewne powód do zadowolenia zwolenników tez wysuwanych przez zespół Antoniego Macierewicza i PiS, gdyby nie to jaką dostał kategorię.
„Smoleńsk” Antoniego Krauzego wciąż wywołuje kontrowersje wśród nie tylko polityków i mediów, ale także wśród zwykłych obywateli. Podczas pokazów filmu doszło już do bijatyk i awantur, o których pisaliśmy m.in. tutaj.
Oliwy do ognia postanowił dolać jeden z największych portali filmowych na świecie Internet Movie Database , szerzej znany jako IMDb, który zamieścił film Krauzego na swojej liście.
I byłby to powód do zadowolenia – wszak informacja o „Smoleńsku” dotrze tym sposobem do znacznie większej ilości osób, nie tylko w Polsce – gdyby nie fakt, iż film Krauzego został skatalogowany jako produkcja… fantasy. A jak wiadomo to kategoria, w której filmy charakteryzują się tym, że pierwszorzędnym składnikiem ich fabuły są magiczne i inne nadprzyrodzone formy i motywy.
Marcin Barcz pokazał na swoim FB takie pismo adresowane do prof. #Bartoszewski. Nadawca – obecny Prezes Polski
Mało słów, dużo symboli. To z nich można odtworzyć poglądy polityczne Agaty Dudy
Agata Duda nie pojawiła się na premierze „Smoleńska”. To kolejny element, który składa się na obraz poglądów politycznych Pierwszej Damy. Bo o nich dowiadujemy się ze strzępków wypowiedzi, znaczących gestów czy z relacji znajomych rodziny. To jakie one w końcu są?
– Poglądy mojej żony, są poglądami mojej żony – mówił Andrzej Duda”Super Expressowi”. To była reakcja na coraz głośniejsze oczekiwanie, by Agata Duda zabrała głos w ważnych społecznie kwestiach. – Moja żona jest osobą bardzo niezależną. Proszę zauważyć, że ona od początku, jeszcze jak prowadziłem kampanię, nie zabierała głosu w sprawach politycznych – mówił prezydent.
W porze premiery „Smoleńska” pani Agata Duda była na Woodym Allenie. Już nikt nie powinien zarzucać jej milczenia w ważnych sprawach.
Strach przed Pierwszą Damą
Dlaczego? Bo to, co Agata Duda miałaby do powiedzenia nie spodobałoby się elektoratowi jej męża. A przede wszystkim jego politycznemu otoczeniu. Tak, jak nie spodobały się kiedyś wypowiedzi Marii Kaczyńskiej w sprawie aborcji. Zresztą politycy PiS rzeczywiście boją się, że Pierwsza Dama ich skrytykuje. Pisaliśmy o tym w naTemat. Dlatego Agata Duda o polityce nie mówi i raczej mówić nie będzie.
W kampanii wyborczej, kiedy zaangażowanie żony kandydata było najważniejsze, Agata Duda pojawiała się rzadko. Wystąpiła na kilku konwencjach, wygłosiła parę okrągłych zdań i tyle. Nie udzielała też wywiadów do kolorowych czasopism, a to znacząco ociepliłoby wizerunek kandydata. Jedyną rozmowę przeprowadzono z nią do gazetki wydanej przez sztab. Pytań o poglądy zabrakło.
Rodzina
Ojciec prezydentowej to liberał i lewicowiec, krytyk lustracyjnej gorączki i zwolennik głośnego mówienia o tym, że to Polacy odpowiadają za pogrom kielecki. Za to został skrytykowany przez prawicę, której chyba bliżej do minister edukacji Anny Zalewskiej, która ostatnio miała problem z przyznaniem tego podstawowego faktu historycznego.
O tym, że Agata Duda ma poglądy zbliżone do ojca mówił jeszcze w trakcie kampanii wyborczej znajomy rodziny. Podobnie zresztą córka prezydenta. – Koledzy z młodzieżówki twierdzą, że, gdyby nie zaangażowanie polityczne Andrzeja, to jego córka głosowałaby zupełnie inaczej. Znają ją ze studiów i mówią, że dziewczyna ma lewicowe poglądy – mówił wtedy „Newsweekowi” działacz PiS.
„Umiarkowana”
O poglądach dominujących w domu Kornhauserów sporo mówią też wypowiedzi Jakuba, brata Pierwszej Damy. Jeszcze przed wyborami zbierał podpisy pod kandydaturą Anny Grodzkiej. Unika jednak mediów, choć zrobił kilka wyjątków.
– Nie rozumiem wyznawców PiS. Widziałem ludzi, którzy całowali dudabusa – mówił w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”. Dodał też, że nie zdziwi się, jeśli jego szwagier stanie przed Trybunałem Stanu. Także jej ojciec, od lat ciężko schorowany, zabrał głos w sprawie działań PiS. Podpisał list do Piotra Glińskiego, w którym ludzie kultury protestują przeciw zwolnieniu szefa Instytutu Książki.
Znaczące nieobecności
Siostra, zdaniem Jakuba Kornhausera, podobnie jak rodzice, zawsze miała zapatrywania umiarkowane. Być może dlatego brała udział w tylko części obchodów 6. rocznicy katastrofy smoleńskiej. W oczy rzucało się puste krzesło obok krzesła prezydenta.
Teraz za symbol uznano jej nieobecność na premierze filmu Antoniego Krauzego, którego głównym celem jest rozpropagowanie tezy o zamachu. Prezydentowa nie pojawiła się też na innej premierze filmowej ważnej dla środowiska PiS. Chodzi o film „Historia Roja”, wpisujący się w bliski PiS-owi kult Żołnierzy Wyklętych.
Zresztą Pierwszej Damy nie było też na pogrzebie „Inki” i „Zagończyka” w Gdańsku, na którym Andrzej Duda wygłosił płomienne przemówienie. Stwierdził wtedy, że dopiero ten pogrzeb przywrócił godność państwu. To oczywiście tylko przypuszczenia, ale niewykluczone, że i taka wypowiedź także nie spodobałaby się umiarkowanej i wyważonej żonie prezydenta.
Ale Agata Duda nie wychodzi też na przeciw oczekiwaniom lewicy. Nie odpowiedziała ani na zaproszenie na Kongres Kobiet, choć jej poprzedniczki się tam pojawiały, ani na list posłanek Nowoczesnej, które apelowały o zabranie głosu w sprawie aborcji.
AFERA MISIEWICZOWA. MACIEREWICZ ZŁAMAŁ PRAWO
STANISŁAW SKARŻYŃSKI, 8 WRZEŚNIA 2016
Minister Obrony Narodowej broni nominacji Bartłomieja Misiewicza do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Tak żarliwie, że nie tylko powiedział nieprawdę, ale zupełnie wprost przyznał się do złamania prawa podczas nagradzania swojego rzecznika
W przemyśle zbrojeniowym takiego wymogu nie ma, za to jest wymóg lojalności, współpracy, kompetencji i decyzyjności. Wszystkie te cechy pan Misiewicz posiada.
BZDURA. MINISTER MACIEREWICZ WPROST PRZYZNAŁ SIĘ DO ZŁAMANIA PRAWA.
Dziennikarze otoczyli szefa MON podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy. Mieli jedno pytanie – dlaczego człowiek bez wymaganego wykształcenia i egzaminu na członka rady nadzorczej został nominowany do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
Wymóg wyższego wykształcenia określa rozporządzenie do ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Wymóg egzaminu – sama ustawa.
Złamana ustawa
Art. 12 ustęp 2 ustawy stanowi, że:
Członkowie rady nadzorczej są powoływani spośród osób, które złożyły egzamin, z zastrzeżeniem art. 60 ust. 4.
Artykuł 60 ustęp 4 ustawy nic Misiewiczowi nie daje – stanowi bowiem, że członkowie rad nadzorczych wybrani przez pracowników muszą zdać egzamin w ciągu roku od powołania do rady nadzorczej. Pozostali muszą mieć egzamin w chwili powołania. Misiewicz nie został wybrany przez pracowników Polskiej Grupy Zbrojeniowej, czyli egzamin musiał mieć.
W ustawie nie ma ani słowa o tym, żeby firmy zbrojeniowe mogły być wyłączone z regulacji ustawowej. Minister w swoich wyjaśnieniach nie powołała się na żaden przepis prawa – po prostu ogłosił, że prawo nie obowiązuje, ponieważ Misiewicz jest lojalny.
Misiewicz jest w Radzie Nadzorczej przedstawicielem właściciela, więc obowiązują go normalne zasady – a te reguluje artykuł 12 ustawy w ustępie 7, punkcie 2: „Rada Ministrów określi, w drodze rozporządzenia (…) warunki, jakie powinni spełniać kandydaci na członków rad nadzorczych, zakres obowiązujących tematów szkoleń i egzaminów, tryb powoływania komisji egzaminacyjnej, składania egzaminów oraz warunki, w jakich kandydat może być zwolniony z obowiązku składania egzaminu”.
Przeczytaj też:
MISIEWICZ W RADZIE NADZORCZEJ PGZ. OKO.PRESS PYTA O DYPLOM
Złamane rozporządzenie
Idzie o rozporządzenie Rady Ministrów z 7 września 2004 roku, które pogrąża argumentację ministra Macierewicza bez reszty – nie ma w nim bowiem ani słowa o zwalnianiu z obowiązku zdania egzaminu przez członków rad nadzorczych spółek zbrojeniowych.
Egzamin nie jest wymagany tylko, jeśli kandydat do rady nadzorczej: ma doktorat z prawa lub nauk ekonomicznych, jest adwokatem, radcą prawnym, biegłym rewidentem lub doradcą inwestycyjnym, zdał (inny) egzamin przed wejściem w życie rozporządzenia z 2004 r.
Bartłomiej Misiewicz nie należy do żadnej z tych grup W 2004 roku miał 14 lat, a w rozmowie z TVN24 przyznał, że „dopiero kończy studia licencjackie” – nie tylko więc nie może być adwokatem ani doktorem nauk ekonomicznych, ale nie miałby nawet szans podejść do egzaminu na członka rady nadzorczej.
Rozporządzenie Rady Ministrów stanowi bowiem, że „kandydaci na członków rad nadzorczych, z wyjątkiem kandydatów wybieranych przez pracowników, rolników i rybaków, powinni mieć ukończone studia wyższe”.
„Kończenie studiów licencjackich” nie jest, w żadnym razie, wyższym wykształceniem.
Kontratak Misiewicza
Także TVN24 dopytywał Misiewicza o egzamin.
W spółkach, które są podległe Polskiej Grupie Zbrojeniowej nie jest wymagane posiadanie takiego kursu.
MISIEWICZ JEST W RADZIE NADZORCZEJ PGZ, NIE SPÓŁEK PODLEGŁYCH.
Wypowiedź rzecznika MON jest nonsensem, ponieważ spółki podległe MON nie mają tu nic do rzeczy. Jest ich ponad 60 i mają różną wielkość, różny skład właścicielski i część z nich obejmują inne przepisy niż Polską Grupę Zbrojeniową. Nie zmienia to faktu, że PGZ jest objęta ustawą, ponieważ w całości kontrolowana jest przez Skarb Państwa.
Wynika to także ze statutu Polskiej Grupy Zbrojeniowej, który – jako członek Rady Nadzorczej – Misiewicz powinien już znać: „członkowie Rady Nadzorczej powinni spełniać wymogi wskazane w rozporządzeniu Rady Ministrów z 7 września 2004 r.”.
A te wymogi wymienione zostały powyżej – żeby zostać powołanym, trzeba zdać egzamin. A żeby go zdawać – trzeba mieć wyższe wykształcenie.
Demokratyczna Europa mówi stop nadużyciom władzy przez PiS
Konferencja Przewodniczących PE zdecydowała dzisiaj, że w przyszły wtorek odbędzie się debata na temat sytuacji w Polsce. Dzień później eurodeputowani zagłosują nad rezolucją, która odniesie się do przykładów łamania demokracji przez rząd PiS.
Naruszania praworządności w Polsce nie da się ukryć przed demokratycznym światem. Mnożące się zagrożenia demokracji i nadużycia władzy, szyderczo nazywane „dobrą zmianą” są widoczne i budzą zaniepokojenie prawdziwych przyjaciół Polski. Nikt już w demokratycznej Europie nie wierzy, że zmiany wprowadzane przez PiS zmierzają w dobrym kierunku, a tematów budzących sprzeciw jest wiele.
„To już nie tylko paraliż Trybunału Konstytucyjnego, będącego gwarantem praworządności. To także zdeptana niezależność mediów publicznych, zniszczona profesjonalna służba cywilna, nieuprawniona ingerencja w prywatność i ochronę danych osobowych oraz groźne zmiany w ustawie o prokuraturze i kodeksie postępowania karnego. Wszystko to, co zagraża rządom prawa i wolnościom obywatelskim znajdzie wyraz w projekcie rezolucji Parlamentu Europejskiego” – powiedział Janusz Lewandowski.
„W ciągu niecałego roku PiS swoimi rządami sprowadził Polskę z poziomu kraju podziwianego do rangi kraju specjalnej troski – dlatego debata i rezolucja o Polsce w przyszłym tygodniu. Rezolucja i debata nie są wymierzone w Polskę, tylko w zagrażające demokracji rządy PiS-u”– dodał Janusz Lewandowski.
Zaplanowana na 13 września debata i późniejsze głosowanie rezolucji to kolejna już reakcja Parlamentu Europejskiego na sytuację w Polsce. Pierwsza debata odbyła się 19 stycznia, a 13 kwietnia europosłowie przyjęli rezolucję, w której wzywali rząd PiS m.in. do poszanowania, opublikowania i pełnego wdrożenia wyroków Trybunału Konstytucyjnego oraz zaleceń Komisji Weneckiej, przypominając że „Konstytucja Polski oraz standardy europejskie i międzynarodowe wymagają poszanowania wyroków Trybunału Konstytucyjnego”.
Debaty o Polsce dla Polski
Koalicja Wolność Równość Demokracja, działająca pod patronatem Komitetu Obrony Demokracji, rusza z cyklem debat i konferencji poświęconych kluczowym obszarom, w których istnieją zagrożenia dla Polski. Spotkania będą poświęcone edukacji, państwu prawa, mediom i kulturze, Polsce w Unii Europejskiej oraz ochronie środowiska. Podsumowaniem debat i konferencji będzie Kongres Demokracji, który koalicja zorganizuje wiosną przyszłego roku.
Koalicja Wolność Równość Demokracja wyraziła również zdecydowane poparcie dla uchwał podjętych przez Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich, który odbył się w dniu 3 września 2016 roku w Warszawie, zmierzających do zachowania zasad demokratycznego państwa prawnego, w tym podstawowej zasady niezawisłości sędziowskiej. Zawarte w uchwałach stanowisko sędziów polskich jest wyrazem determinacji w utrzymaniu standardów, poziomu ochrony praw i wolności obywatelskich w Polsce.
Członkowie KWRD: Biało-Czerwoni, Dom Wszystkich Polska, Inicjatywa Polska, Partia Demokratyczna, Stronnictwo Demokratyczne, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Socjaldemokracja Polska, Unia Pracy, Zieloni, WiR oraz Nowoczesna.
Polska historia pod butem polityki historycznej
Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku w budowie (JAN RUSEK / AGENCJA GAZETA)
Muzeum było zbyt dużą i zbyt ważną instytucją, aby mogło uciec przed rolą narzędzia państwowej „polityki historycznej”. Żadne protesty nie mogły obronić prof. Machcewicza i jego wystawy.
W ten sposób działanie kolejnych instytucji publicznych zostaje stopniowo podporządkowane szerzeniu martyrologiczno-nacjonalistycznej wizji historii. PiS zmienił nie tylko kierownictwo Instytutu Pamięci Narodowej, ale także nakazano mu w ustawie dbać o „ochronę dobrego imienia” Polski i narodu polskiego w kraju i za granicą. Za „publiczne i wbrew faktom przypisywanie Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie” historyk czy publicysta będzie mógł trafić do więzienia. Interpretacja tego przepisu może być bardzo szeroka. Nie wiadomo, jak szeroka – to zależy od widzimisię władzy.
Czego możemy się spodziewać później? Na pewno produkcji kolejnych filmów o „żołnierzach wyklętych”. Szkodliwość filmowej propagandy o łatwych do przewidzenia walorach artystycznych będzie jednak zapewne nieduża, jeśli nie liczyć zmarnowanych na nią publicznych pieniędzy.
Logiczne dalsze kroki to jednak zmiany w programach nauczania historii w szkole, co może mieć znacznie bardziej destrukcyjny wpływ na młodych Polaków. Biorąc pod uwagę wypowiedzi ministry Anny Zalewskiej o pogromach w Jedwabnem w 1941 r. i w Kielcach w 1946 r. – powiedzenie wprost, kto to zrobił, nie przeszło jej przez gardło – mamy właściwie gwarantowaną gruntowną przeróbkę programów szkolnych w nowym duchu.
Kolejny przewidywalny krok to próby zdyscyplinowania akademickich historyków – żeby prowadzili takie badania, jakie się władzy podobają, z takimi wynikami, jakie władza lubi.
Już w kwietniu Ministerstwo Nauki zmieniło formułę konkursów grantowych w Narodowym Programie Rozwoju Humanistyki i skład komisji, która oceniała wnioski. Naukowcom pokazano w ten sposób marchewkę, czyli pieniądze na badania, oraz kij – będzie można historyka ścigać, jeśli napisze coś radykalnie sprzecznego z oficjalną wizją dziejów. Na razie to tylko groźba, ale intencje władzy są jasne.
Oczywiście władza ma więcej narzędzi wpływu na środowisko – najważniejszym z nich jest IPN, w którym można zatrudniać tych historyków, którzy będą pisali dokładnie to, czego chcą rządzący. Chętni się znajdą. Można ich pokazywać w telewizji publicznej, promować ich książki i dawać awanse.
Nie wiadomo, na ile rząd będzie liczył się z międzynarodową opinią publiczną – bo to, że nie liczy się z krajową, pokazał już, ignorując protesty historyków przeciwko likwidacji Muzeum II Wojny Światowej w dotychczasowym kształcie.
Nie odebrano także ostatecznie orderu prof. Tomaszowi Grossowi – być może także dlatego, że rządzący uświadomili sobie, jak wielki wywołałoby to międzynarodowy skandal.
W prasie międzynarodowej zauważono próby wprowadzenia kar za niesłuszne pisanie o historii. Izraelski „Haarec” poświęcił temu kilka artykułów publicystycznych, w których wypowiadali się wybitni historycy Holocaustu – wszyscy z troską, a niektórzy także ze współczuciem dla polskich kolegów. Porównywano tam Polskę do Turcji, w której państwo karze za pisanie o ludobójstwie popełnionym na Ormianach w 1915 r. Podpowiedź dla władzy: to porównanie nie jest komplementem.
Wikary pozywa biskupa. W Kościele nie zachodzi stosunek pracy
Rys. Paweł Jońca
Ksiądz Krzysztof z diecezji łowickiej pisze skargi na biskupa Andrzeja Dziubę do Państwowej Inspekcji Pracy, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, Prokuratury Okręgowej, Episkopatu, Sądu Najwyższego. Pisze także do nuncjatury i pyta, czy może pozwać swojego biskupa. Nuncjusz odpisuje, że Kościół mu nie zabrania, choć święty Paweł odradza.
Wypadek
Dziekan prosi, żeby przyjechać do niego po dokumenty z kurii dla parafii, więc ksiądz Krzysztof wsiada w samochód i jedzie. Kilka kilometrów od plebanii w jego golfa uderza passat.
– Całym ciałem poleciałem na szybę, straciłem przytomność, miałem rany cięte głowy, trafiłem na kilka dni do szpitala. Okazało się, że mam też problem z kolanem. Teraz zdarza się, że nawet na dwie godziny tracę czucie w nodze.
Po wyjściu ze szpitala idzie do ZUS z pytaniem, jakie warunki musi spełnić, by dostać odszkodowanie z powodu wypadku przy pracy. Dostanie pod warunkiem, że przyniesie kartę wypadku podpisaną przez pracodawcę.
– Kto jest księdza pracodawcą? – pytam.
– Biskup.
– Ma ksiądz na to papiery?
– Mam dekret, w którym posyła mnie do pracy w parafii.
– Są tam wymienione księdza obowiązki?
– Tylko że mam pracować. Reszta wynika z przepisów kodeksu prawa kanonicznego.
Do obowiązków księdza Krzysztofa należy:
6.30 – spowiedź, 7.00 – msza, 8.00-14.00 katecheza w szkole (dostaje za to wynagrodzenie ze szkoły), 17.00 – kancelaria, 18.00 – spowiedź.
Dochodzą kazania, chrzciny, śluby, pogrzeby, rekolekcje, ostatnie namaszczenia chorych, kolędy, podczas których zbierane są ofiary również dla kurii. Do tego każda parafia co miesiąc wysyła kurii jedną niedzielną składkę.
Gdyby ksiądz Krzysztof nie chciał pracować, zostałby wezwany do biskupa i upomniany.
Gdyby ksiądz Krzysztof mimo upomnień nadal nie chciał pracować, zostałby ponownie wezwany i przeniesiony do innej parafii, gdzie za karę miałby jeszcze więcej obowiązków.
– Nie chcę, aby to był tekst o mnie. Chcę, aby na moim przykładzie wyjaśniono sprawę.
Boskie etaty. Ilu księży zatrudnia państwo?
Prośba
Ksiądz Krzysztof pisze do ekonoma diecezji prośbę o wystawienie karty wypadku. Ekonom odpisuje, że nie wystawi, bo ani kuria, ani diecezja nie są jego pracodawcami.
Pisze raz jeszcze, tłumaczy, że pracuje na rzecz diecezji i że skoro diecezja opłaca jego składki z Funduszu Kościelnego, również składkę wypadkową, to płatnik traktowany jest na równi z pracodawcą. Znowu dostaje odpowiedź odmowną.
Spotyka się z biskupem Andrzejem Dziubą. Mówi mu, że bez karty nie może dostać pieniędzy z ZUS, a bez nich nie stać go na rehabilitację; oszczędności nie ma, wydał na kuchnię dla ubogich, którą prowadził w poprzedniej parafii. Biskup powtarza, że karty nie wystawi, bo nie jest jego pracodawcą, i że postąpił nieroztropnie, wydając oszczędności na ubogich.
Ksiądz Krzysztof bierze kredyt, żeby się rehabilitować. Za same zastrzyki płaci 350 złotych tygodniowo.
Droga sutanna. Ile kosztują etaty i emerytury księży i zakonnic
Zawód
O tym, że ksiądz Krzysztof jest pracownikiem biskupa, mogłaby świadczyć Ewangelia: „Powiedział też do nich: Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo” (Łk 10, 2).
O tym, że ksiądz Krzysztof jest pracownikiem biskupa, mógłby świadczyć kodeks prawa kanonicznego: „Obowiązki i uprawnienia wikariusza parafialnego określone są (…) statutami diecezjalnymi, a także pismem biskupa diecezjalnego” (kpk kan. 548 par. 1).
O tym, że ksiądz Krzysztof jest pracownikiem biskupa, mógłby świadczyć dekret biskupi: „Mając na uwadze potrzebę dokonania zmian personalnych ze względów duszpasterskich (…) zwalniam Przewielebnego Księdza Krzysztofa z urzędu wikariusza parafii p.w. św. Wawrzyńca, diakona i męczennika (…) i mianuję wikariuszem parafii p.w. Matki Bożej Nieustającej Pomocy. (…) Dziękuję Księdzu za dotychczasową pracę”.
Biskupi Józef Michalik, Stanisław Gądecki i Wojciech Polak w 2012 roku, po przytykach partii Janusza Palikota, oświadczyli w imieniu Episkopatu: „Kapłaństwo nie jest zawodem, lecz powołaniem do służby na rzecz człowieka. Kościoły zaś nie są przedsiębiorstwami ani organizacjami użytku publicznego (…). Kierują się one własnym prawem, a cel ich działalności przekracza czysto ludzkie wymiary”. Ale w wyszukiwarce zawodów na stronie Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej obok drwala, dróżnika, drukarza znajduję zawód „duchowny wyznania rzymskokatolickiego”. Do jego zadań należy m.in.: „odprawianie mszy świętych i nabożeństw w niedzielę, święta i w dni powszednie; podejmowanie różnych obowiązków o charakterze społecznym i administracyjnym”.
Ile zarabia ksiądz: Nawet Jezus płaci haracz
Związek
Problemy stricte pracownicze dotyczą w Polsce 31 tysięcy księży diecezjalnych, 19 tysięcy sióstr zakonnych, 12 tysięcy zakonników.
Ksiądz z diecezji bielsko-żywieckiej: – Mnie proboszcz kantuje, powinien dawać mi połowę ze ślubów i pogrzebów, a daje połowę z połowy. Nie pójdę z tym nigdzie, bo mnie wyśmieją.
Ksiądz z diecezji warszawsko-praskiej: – Jest coś takiego jak Rada Kapłańska. Ale to ciało całkowicie podległe biskupowi.
Ksiądz z diecezji krakowskiej: – Kiedy masz problem z biskupem, nie lubi cię, ubliża przy innych, to nie możesz liczyć na solidarność kolegów. Wszyscy się boją, nawet najbliżsi przyjaciele, dla nich bycie księdzem to całe życie. Jedną decyzją biskupa mogą stracić to życie. Kto w takiej sytuacji stanie za tobą murem? Niezależny związek zawodowy by się przydał.
Ksiądz Krzysztof opowiada o problemach pracowniczych znajomych księży.
Pierwszy poskarżył się na biskupa w Watykanie. Watykan stanął po stronie księdza.
Drugi zginął w wypadku samochodowym. Jechał na mszę. Jego rodzice nie dostali odszkodowania za śmierć syna przy pracy, bo nie przyszło im do głowy, aby poprosić kurię o kartę wypadku.
Trzeci przechodził na pasach i uderzył w niego samochód. Biskup podaje go teraz za przykład, bo „mimo, że mięso z nóg mu odchodziło, to nie robił zamieszania”.
– Wiem, że w innych diecezjach też nie wydają karty – mówi ksiądz Krzysztof. – Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Albo to czysta arogancja, albo diecezje się boją, że zostaną obarczone odpowiedzialnością za wypadki w procesie cywilnym. Księża odpuszczają, by się nie narazić biskupowi.
– A ksiądz się nie naraża?
– Nie mam innego wyjścia. Albo będę się rehabilitował, albo skończę na wózku. Poza tym harowałem przez prawie 20 lat, a oni teraz głupiej karty nie chcą mi podpisać.
Rozmowa z proboszczem z Łodzi o pieniądzach parafialnych i prywatnych: Portfel księdza
Inspekcja
Publicysta Leszek Jażdżewski pisze na blogu: „W Polsce na zasadzie pewnej tradycji zgadzamy się na to, żeby pewna kategoria ludzi – księża, zakonnicy i zakonnice dobrowolnie rezygnowali z fundamentalnych zagwarantowanych przez konstytucję praw obywatelskich. Są fabryki, w których ludzie w porozumieniu z pracodawcą pracują 16 godzin na dobę, 7 dni w tygodniu za głodową stawkę, bez zachowania jakichkolwiek zasad BHP – za zgodą państwa”.
Rozmawiam z Kamilem Kałużnym z Okręgowego Inspektoratu Pracy w Łodzi.
– Księża nie podlegają ani kontroli Inspekcji, ani kodeksowi pracy – mówi.
– Dlaczego?
– Bo biskup nie jest pracodawcą dla księdza.
– Ale przecież wykonuje dla niego liczne prace, przynosi pieniądze, jest na zawołanie.
– W Kościele nie zachodzi stosunek pracy.
– A umowa ustna albo dekret biskupi to nie jest wystarczający dowód na stosunek pracy?
– Nie jest.
Rozmawiam z Jarosławem Mazurem z Okręgowego Inspektoratu Pracy w Warszawie.
– Kilka tygodni temu podczas remontu kościoła w Warszawie zginął ksiądz. Inspektorat przeprowadził w kościele kontrolę? – pytam.
– Nikt tego nie zgłosił.
– Kto miał zgłosić?
– Pracodawca. Ale duchowni nie mają pracodawców.
– Czyli ksiądz, który zginął podczas prac remontowych, nie był w pracy?
– Dla Inspekcji nie był.
– Kto to zagwarantował?
– Ustawodawca.
– Czyli?
– Konkordat. Państwo zapewnia Kościołowi swobodne administrowanie i zarządzanie swoimi sprawami, w tym sprawami pracowniczymi.
– Czyli rzesza księży i zakonnic, którzy pracują na rzecz Kościoła, w rzeczywistości nie są pracownikami Kościoła?
– Według prawa nie są.
– A gdyby byli?
– To musieliby mieć umowy, odprowadzać podatki, liczyć czas pracy, płacić delegacje, liczyć się z kontrolami Inspekcji.
Finanse Kościołów. Kościół bierze i oddaje
ZUS
O walce księdza Krzysztofa mówię rzecznikowi ZUS Wojciechowi Andrusiewiczowi. Wysyła mi maila: „Zgodnie z art. 3 ust. 3 pkt 10 ustawy z dnia 30 października 2002 r. o ubezpieczeniu społecznym z tytułu wypadku przy pracy i choroby zawodowej – za wypadek przy pracy uważa się również nagłe zdarzenie wywołane przyczyną zewnętrzną powodujące uraz lub śmierć (…) podczas wykonywania przez osobę duchowną czynności religijnych lub czynności związanych z powierzonymi funkcjami duszpasterskimi lub zakonnymi.
Ustalenia okoliczności i przyczyn wypadków przy pracy, o których mowa w art. 3 ust. 3, dokonuje w karcie wypadku właściwa zwierzchnia instytucja diecezjalna lub zakonna – w stosunku do duchownych; wynika to jednoznacznie z art. 5 ust. 1 pkt 10 ustawy z dnia 30 października 2002 r.”.
Z odpowiedzią rzecznika ZUS wracam do Kamila Kałużnego z Państwowej Inspekcji Pracy.
– Zgubiłem się – mówię. – Ustawa o ubezpieczeniach społecznych jasno określa, że za wypadek przy pracy uznaje się nagłe zdarzenie podczas wykonywania „czynności religijnych” przez duchownych. No ale jak może być wypadek „przy pracy”, skoro diecezje mówią, że księża dla nich nie pracują?
– Ale mówiłem już panu, że w Kościele nie zachodzi stosunek pracy.
Walizka
Dzwonię do księdza z archidiecezji krakowskiej.
– Dla kogo ksiądz pracuje?
– Dla Dobra Sprawy.
– Nie dla kardynała?
– Zawiozłem mu w walizce powiązane w paczuszki banknoty, bo się domagał. To datek parafii na Centrum Jana Pawła II. Więc dla kardynała chyba też pracuję. A co?
– Bo niektórzy mówią, że nie pracujecie dla swoich biskupów?
– Rzeczywiście nie pracujemy. My harujemy!
Paragrafy
Ksiądz Krzysztof wertuje kodeks karny.
Art. 220 par. 1. Kto, będąc odpowiedzialnym za bezpieczeństwo i higienę pracy, nie dopełnia wynikającego stąd obowiązku i przez to naraża pracownika na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
Art. 221. Kto wbrew obowiązkowi nie zawiadamia w terminie właściwego organu o wypadku przy pracy lub chorobie zawodowej albo nie sporządza lub nie przedstawia wymaganej dokumentacji, podlega grzywnie do 180 stawek dziennych albo karze ograniczenia wolności.
Pakuje paragrafy do koperty i wysyła biskupowi Andrzejowi Dziubie. A do Prokuratury Okręgowej w Łodzi wysyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa przez biskupa, bo nie wypełniając karty wypadku, naruszył artykuł 221 kodeksu karnego. Zamierza także wysłać pozew cywilny biskupowi, że przez zlekceważenie obowiązków naraził go na stratę pieniędzy z ZUS i tym samym pozbawił możliwości rehabilitowania się. Jeśli zostanie skazany, będzie musiał zrzec się kierowania diecezją, do czego zobowiązuje go prawo kanoniczne.
– A do Episkopatu ksiądz napisał? – pytam.
– Tak, odpisali: „Ksiądz abp Stanisław Gądecki, Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, serdecznie dziękuje za pismo w sprawie ubezpieczeń osób duchownych w Polsce”.
– I?
– I nic. Po jakimś czasie znów napisałem. Dostałem odpowiedź od sekretarza Episkopatu, żebym się skontaktował z ekonomem Episkopatu. Skontaktowałem się. Ale on nie odpisuje, milczy. To jakiś żart.
Dzwonię do biura prasowego Episkopatu. Mówię o problemie księdza Krzysztofa. Mimo obietnic nie otrzymałem pisemnej odpowiedzi.
Duchy
Po miesiącach walki władze diecezji łowickiej zmieniły taktykę i zastanawiają się, czy wypadek faktycznie miał miejsce w czasie pełnienia obowiązków służbowych przez księdza Krzysztofa.
Dziekan, do którego jechał ksiądz, mimo że wcześniej potwierdził, iż jechał do niego, teraz mówi, że sobie nie przypomina.
Biskup nakłania księdza do wycofania sprawy z prokuratury. Powiedział też, że oglądał zdjęcia z wypadku i wcale na nich nie widać, żeby ksiądz był mocno poturbowany.
Wchodzę na stronę kurii łowickiej. Cytat na dziś ze strony: „Ten jest dobry, kto rządzi się duchem Bożym, a ten jest zły, kto się rządzi duchem tego świata”.
Pytanie o kartę wypadku księdza Krzysztofa i o powody jej niewystawienia wysyłam biskupowi, jego kapelanowi, ekonomowi i do sekretariatu kurii. Nikt nie odpowiada.
Nienazwane
O tym, że księża nie są pracownikami biskupa, pisze sędzia diecezjalny ks. prof. Lucjan Świto z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. W 10-stronicowej pracy podkreśla, że posługa duszpasterska proboszczów i wikariuszy zawiera cechy na tyle swoiste, iż nie można umieścić jej w żadnym typie umów, jak pisze, jest to raczej contractus innominatus, czyli umowa nienazwana. „Dopuszczalność stosowania umów nienazwanych w polskim systemie prawnym nie jest w żadnej mierze kwestionowana, gdyż wynika z fundamentalnej dla zobowiązań zasady swobody umów. (…) Strony zawierające umowę mogą jej treść ukształtować według swego uznania (…), czyli powołać do życia mocą swej woli taki stosunek zobowiązaniowy, jaki odpowiada ich interesom”.
– Co ksiądz będzie teraz robił? – pytam księdza Krzysztofa.
– Jak to co, spowiadał, odprawiał, zaczął się rok szkolny.
– Naprawdę nie boi się ksiądz biskupa i jest gotów posadzić go na ławie oskarżonych?
– Mam do tego święte prawo.
Ksiądz Krzysztof od września jest w nowej parafii. Pierwszy raz dostał mieszkanie bez łazienki.
Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.
W ”Dużym Formacie” czytaj:
Dorota Kolak. Chcę zagrać Ryszarda III
Byłam strasznie dla siebie niemiła, zbyt wymagająca, wiecznie niezadowolona. Dopiero po czterdziestce odpuściłam, a blisko pięćdziesiątki nabrałam luzu, jaki mają młodzi. Wtedy zaczęło się wokół mnie więcej dziać
Złodzieje patrioci
Pojechali na wielką akcję odzyskania hitlerowskiej kolekcji obrazów, dojechali do aresztu
Cios posła Dawida Jackiewicza
W jaki sposób należy pisać o śmierci Zbigniewa Marchela, by nie narazić się na gniew posła i ministra skarbu Dawida Jackiewicza
Cezary Wodziński (1959-2016). I cóż po filozofie
Myśliciel, drugie wcielenie Sokratesa, geniusz filozofii. Żeglarz, ojciec trójki dzieci, uwodziciel. Kim był Cezary Wodziński?
Przyjęli nas jak normalnych ludzi. W Dobrej Kawiarni pracują osoby z niepełnosprawnością intelektualną
Hejterzy wypisywali: Będą się ślinić, śmierdzieć, wkładać palce do zup
Wikary pozywa biskupa. W Kościele nie zachodzi stosunek pracy
Księża chcieliby założyć związek zawodowy, ale Kościół im nie pozwala
Stosy Belfastu [FOTOREPORTAŻ]
Klasie średniej w Irlandii Północnej najbardziej przeszkadza to, że te dzieciaki w ogóle istnieją. Rozmowa z fotografem Mariuszem Śmiejkiem
MON wciąż płaci rodzinom ofiar zadośćuczynienia i odszkodowania za katastrofę smoleńską
Zuzanna Kurtyka z synami podczas pogrzebu szefa IPN Janusza Kurtyki na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, 23 kwietnia 2010 r. Za śmierć męża i ojca w katastrofie smoleńskiej domagają się od MON 1 mln 450 tys. zł(MICHAŁ ŁEPECKI)
Do Sądu Rejonowego Warszawa- Śródmieście wpływają od kilku miesięcy pisma krewnych ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Domagają się setek tysięcy, a nawet milionów złotych rekompensaty za śmierć bliskich. Uzasadniają, że do dziś odczuwają ból związany z ich stratą, a poza tym po katastrofie pogorszyła się ich sytuacja materialna. I ponieważ Tu-154 nie był ubezpieczony, a należał do pułku, nad którym nadzór sprawował MON, to właśnie ten resort powinien wypłacić im zadośćuczynienia i odszkodowania.
Według części rodzin ofiar okolicznością uzasadniającą wniosek o wypłatę pieniędzy jest to, że min. Macierewicz powołał podkomisję, która ma na nowo zbadać katastrofę.
W niemal jednobrzmiących fragmentach pism Zuzanna Kurtyka (wdowa po zmarłym szefie IPN Januszu Kurtyce; domaga się od MON miliona zł), jej syn Krzysztof (ubiega się o 450 tys. zł) i Magdalena Merta (żona zmarłego wiceministra kultury Tomasza Merty; żąda 2 mln zł) piszą, że skoro min. Macierewicz powołał podkomisję, to musiały wyjść na jaw nowe „okoliczności sprawy”. A więc ich roszczenia są uzasadnione.
We wszystkich sprawach, których akta sądowe czytaliśmy, MON odpowiada, że jest skłonny do zawarcia ugody. W ostatnich tygodniach podpisano już kilka porozumień.
Zadośćuczynienie za ból
W 2011 r. państwo wypłaciło krewnym ofiar katastrofy pierwsze zadośćuczynienia. 270 osób (mężów, żon, dzieci i rodziców ofiar spod Smoleńska) dostało wtedy po 250 tys. zł. Łącznie: 67,5 mln zł. Niektóre rodziny smoleńskie dostawały po kilkaset tysięcy, a liczniejsze – ponad milion złotych.
Jak na polskie warunki to ogromne zadośćuczynienia. Bliskim osób, które giną w wypadkach komunikacyjnych, sądy przyznają zwykle ułamek tych kwot. W ugodach zawieranych pięć lat temu z najbliższymi ofiar katastrofy smoleńskiej zapisano jednak, że nie zamykają one możliwości dochodzenia dalszych roszczeń. Innymi słowy: państwo wypłaciło im pieniądze, godząc się na to, że w przyszłości będą się domagać kolejnych wypłat.
– To była polityczna decyzja – jak najszybciej wesprzeć rodziny ofiar. Zadecydowano, że wszyscy powinni dostać takie same kwoty. Bo nie da się zmierzyć czy zróżnicować bólu. Założenie było takie, że jeśli ktoś raz dostanie 250 tys. zł zadośćuczynienia, kolejnego sąd mu już nie przyzna. A jeśli będzie chciał dodatkowo dochodzić odszkodowania za pogorszenie warunków życia, to sąd zbada, czy pieniądze mu się należą. Uznano, że nikt poza sądem nie może tego zrobić, bo sytuacja każdej z rodzin jest inna: jedne straciły w katastrofie jedynego żywiciela i mocno ucierpiały finansowo; w innych po wypłacie zadośćuczynień i rent od państwa sytuacja finansowa mogła być nawet lepsza niż przed katastrofą – tłumaczy uczestnik negocjacji prowadzonych wówczas z rodzinami przez Prokuratorię Generalną.
Porozumienia podpisano wówczas tylko z najbliższymi osób, które zginęły pod Smoleńskiem. Zadośćuczynień nie dostali ubiegający się o nie bracia, siostry, wnuki i prawnuki ofiar. – Znów zakładano, że jeśli łączyły ich szczególnie bliskie więzi uczuciowe albo finansowe ze zmarłymi, mogą wystąpić do sądu. A ten oceni, czy roszczenie jest uzasadnione – tłumaczy uczestnik negocjacji z 2011 r.
Według informacji, które OKO.press uzyskało w Sądzie Okręgowym w Warszawie, od 2013 r. do tego sądu i sądów rejonowych w okręgu wpłynęło łącznie 120 wniosków bliskich ofiar katastrofy. Żądali od MON od kilkuset tysięcy do dwóch milionów złotych.
Zgodnie z procedurą stosowaną w takich sprawach pierwszym etapem postępowania było wezwanie resortu obrony do podpisania ugody. Jednak do zeszłego roku MON konsekwentnie odmawiał – zdawał się na decyzje sądów. Te zaś uznały roszczenia tylko w 13 sprawach – i to w ograniczonym zakresie.
Podejście MON do roszczeń zmieniło się, gdy jego szefem został Macierewicz. Dziś resort prowadzi te sprawy tak, by sądy nie miały w nich nic do powiedzenia. Sam rozstrzyga, komu i ile pieniędzy wypłaci.
Macierewicz rządzi i dzieli
Od lutego w sprawach dotyczących „szkód osobowych” po katastrofie smoleńskiej MON reprezentuje mecenas Andrzej Lew-Mirski, wieloletni współpracownik Macierewicza. Według ustaleń „Wyborczej” umowa z Lwem-Mirskim obowiązywać będzie do końca roku. Adwokat dostanie 120 tys. zł (plus wynagrodzenie za reprezentowanie resortu w poszczególnych sprawach przed sądami).
W sprawach, z których aktami zapoznaliśmy się w Sądzie Rejonowym Warszawa-Śródmieście, rodziny smoleńskie składały wezwania do ugody już po udzieleniu Macierewicza pełnomocnictwa Lwu-Mirskiemu do reprezentowania resortu.
Ministerstwo nie odpowiedziało nam na pytanie, ilu krewnych ofiar katastrofy smoleńskiej wystąpiło w tym roku z roszczeniami. Udało nam się jednak znaleźć 16 spraw, w których jako pełnomocnik MON występuje Andrzej Lew-Mirski. W pismach do sądu w poszczególnych sprawach mecenas zapowiada, że „minister obrony narodowej ma zamiar zawrzeć ugodę w zakresie roszczenia o zadośćuczynienie, o ile jej warunki – związane z ograniczeniami budżetowymi – zostaną zaakceptowane”. Pisze też zwykle, że trwają rozmowy z bliskimi ofiar „rokujące możliwość znalezienia kompromisu”.
W odpowiedzi na wniosek Joanny Cieślikowskiej, która domaga się 500 tys. zadośćuczynienia za śmierć ojca – Andrzeja Przewoźnika, byłego sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – Mirski napisał, że „zamiarem ministra jest objąć ugodą całą rodzinę śp. Andrzeja Przewoźnika”.
Chęć zawarcia ugody zgłosił również w sprawach złożonych przez krewnych ofiar katastrofy, którzy wcześniej nie otrzymali zadośćuczynień od MON – m.in. wnuka Czesława Cywińskiego (wystąpił o 1,25 mln zł zadośćuczynienia).
Pieniądze dostali już Jerzy Momontowicz – brat Bożeny Momontowicz-Łojek, przewodniczącej Federacji Rodzin Katyńskich (150 tys. zł), i Małgorzata Biernacka-Posadzka – siostra zmarłej Izabeli Tomaszewskiej, szefowej protokołu w kancelarii prezydenta Kaczyńskiego (120 tys. zł). W ugodach, które zawarł z nimi mecenas Lew-Mirski, zapisano, że wypłata zadośćuczynień nie ogranicza ich prawa do dochodzenia dalszych roszczeń.
– Sens zawierania ugody mieści się w tym, że jedna strona otrzymuje pieniądze bez konieczności wytaczania procesu, który mógłby sporo kosztować i długo trwać, ale w zamian godzi się ograniczyć swoje roszczenia. Druga strona, do której skierowane jest roszczenie, godzi się je wypłacić, ale uzyskuje potwierdzenie, że ugoda wyczerpuje wszelkie żądania finansowe. Podpisywanie ugód, które pozwalają na dochodzenie zadośćuczynień i odszkodowań bez końca, nie ma sensu; jest działaniem wbrew interesom państwa – mówi znany prawnik, znający dobrze sprawy odszkodowań smoleńskich.
Sędziowie, u których są sprawy roszczeń rodzin smoleńskich, podkreślają, że nie mają w tych sprawach nic do powiedzenia. – Jeśli krewni ofiar uzgodnili z MON treść ugód, sędzia nie może w nie ingerować czy nie zgodzić się na ich zawarcie – wyjaśniają.
Dlaczego MON nie podpisze po prostu ugód bez udziału sądu? – Chodzi o to, by to właśnie sąd przypieczętował porozumienia. Można wtedy powiedzieć, że decyzja o wypłacie komuś publicznych pieniędzy zapadła w sądzie, a nie w ministerstwie – domyślają się sędziowie, z którymi rozmawialiśmy.
Macierewicz bada OKO.press
26 lipca serwis OKO.press zwrócił się do MON z pytaniami, ilu krewnych ofiar katastrofy smoleńskiej domaga się zadośćuczynienia lub odszkodowania, ilu dostało pieniądze w 2016 r., kto reprezentuje resort w sprawach sądowych i jakie względy decydują o tym, że ministerstwo podpisuje kolejne ugody. OKO.press kilkakrotnie dopytywał o odpowiedź. W ubiegłym tygodniu oddział mediów centrum operacyjnego MON napisał do redakcji serwisu: „Jesteśmy w trakcie sprawdzania statusu prawnego Państwa instytucji. Do momentu uzyskania wiążącej opinii prawnej, nie możemy udzielić Państwu odpowiedzi. Niemniej jednak jak tylko uzyskamy wiążącą opinię prawną, niezwłocznie poinformujemy Państwa o zajętym stanowisku”.
Dziś OKO.press opublikuje, które rodziny domagają się pieniędzy za śmierć bliskich, jakich kwot żądają i jak to uzasadniają.
Bezsensowny atak na Unię
Premier Węgier Viktor Orbán ogłosił w Krynicy potrzebę „kontrrewolucji kulturalnej” w Unii Europejskiej (Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta)
Eliminowanie tożsamości narodowych przenigdy nie weszło do głównego nurtu myśli o przyszłości UE. Nawet wyzbytym ambicji wynaradawiających projektem ścisłej „euro-federacji” czy „superpaństwa” zajmują się obecnie niezbyt liczni marzyciele. Unia ma przeciwny problem – osłabianie instytucji wspólnotowych „przygaszanych” przez kraje członkowskie.
Także w Polsce i na Węgrzech wzywa się – co było słychać i w Krynicy – do „wzmacniania roli państw narodowych”, pod czym kryje się poluzowywanie integracji w UE. Owszem, Komisji Europejskiej czy Parlamentowi Europejskiemu można zarzucić wiele błędów. Trzeba jednak pamiętać, że w ustroju Unii to efektem działania brukselskich instytucji jest częściowe łagodzenie dysproporcji między najsilniejszymi graczami Europy i resztą członków UE. Wpływy np. Niemiec, których przecież tak obawia się Kaczyński, mogłyby być w UE znacznie większe bez sprawnych wspólnotowych instytucji, gdyby rządziła nią wyłącznie gra chłodnych interesów na poziomie przywódców 28 krajów.
„Krępowanie” Niemiec poprzez integrację europejską było projektem narzuconym sobie przez samych Niemców – i z powodu swoistej powojennej rehabilitacji pozwalającej na powrót do polityki europejskiej, i z powojennego lęku przed własną siłą. Może rzadko mówiono o tym publicznie, ale troska o zakorzenienie Berlina we wspólnotowej Unii była za poprzednich rządów Polski (różnych opcji) jednym z motywów dbałości o unijne instytucje. Szkoda, że teraz PiS – jakby w afekcie, wskutek sporu o Trybunał Konstytucyjny z Komisją Europejską – uderza, na razie tylko retorycznie, w ustrój Unii korzystny dla Polski.
Przynależność do UE to dziś zarówno kwestia interesów politycznych, gospodarczych, geopolitycznych, jak i spajających ją wartości. Niestety, ta wspólnota wartości (wcale nie sprzecznych z tożsamościami narodowymi czy nawet religijnymi) ostatnio się chwieje. Podważany jest, jak w Polsce czy na Węgrzech, liberalny model demokracji. A ze sporu o imigrantów – po podsumowaniu różnych błędów popełnianych przez bodaj wszystkich unijnych graczy – najważniejsze po latach pozostanie to, że gdzieniegdzie uchylano obowiązek szacunku wobec uchodźcy.
Niestety, państwom takim jak Polska – niezakotwiczonym w Unii za pomocą wspólnej waluty i zarazem wyłamującym się ze wspólnoty wartości – udział we wspólnym rynku UE może nie wystarczyć do pozostania w centrum Europy. A to właśnie groźba marginalizacji, a nie Orbánowska „kontrrewolucja”, powinna być główną troską rządzących w Warszawie.
Koalicja Wolność Równość Demokracja zaprasza na Kongres Demokracji wiosną 2017 http://www.ruchkod.pl/komunikat-po-spotkaniu-czlonkow-koalicji-wolnosc-rownosc-demokracja-06-09-2016/ … @Kom_Obr_Dem
2016. Bronię liberalizmu http://kulturaliberalna.pl/2016/09/06/jaroslaw-kuisz-2016-bronie-liberalizmu/ … cc: @MichalBoni @RyszardPetru @ZandbergRAZEM
Sztuczne Fiołki dla magazynu @duzyformat Wersja oryginalna: Thomas Rowlandson (1756 1… http://ift.tt/2cb44Im
Schetyna: Będę bronił HGW, ale oczekiwał aktywności i wyjaśnienia wszystkich kwestii
– Hanna Gronkiewicz-Waltz nie jest obciążeniem dla Platformy. Wiem, ile zrobiła dla Warszawy, dla Platformy i jak uczciwym jest człowiekiem. Biorę to pod uwagę, tego nie można odsunąć – mówił Grzegorz Schetyna w rozmowie z Konradem Piaseckim w Gościu Radia Zet. Jak dodał:
„Będę bronił HGW jako dobrego prezydenta, ale będę oczekiwał od niej aktywności i wyjaśnienia tych wszystkich kwestii, które pojawiają się w przestrzeni medialnej. Tzn. przejęcia inicjatywy i narzucenia takiego pełnego przekonania, że HGW chce pokazać wszystkie patologie i jaki pomysł ma na ich rozwiązani”
Schetyna: Zmanipulowani wyborcy odebrali władzę PO. Wyciągamy dziś z tego wnioski
– To nie Kościół odebrał władzę Platformie, tylko zmanipulowani wyborcy, także ci, którzy byli zniechęci do naszej polityki, nie oddali na nas taką ilość głosów, która byłaby wystarczająca do tego, żeby wygrać wybory. Z tego wyciągamy dzisiaj wnioski. Mówię o zmanipulowaniu przez kampanię PiS-u, która oszukała miliony Polaków – mówił Grzegorz Schetyna w rozmowie z Konradem Piaseckim w Gościu Radia Zet.
Schetyna o referendum: Najprościej nie brać udziału w politycznej hucpie. To najbardziej skuteczna metoda
Jak mówił Grzegorz Schetyna w rozmowie z Konradem Piaseckim w Gościu Radia Zet:
„Odejście Hanny Gronkiewicz-Waltz w jakimkolwiek kontekście będzie odebrane jako oddanie Warszawy PiS-owi. Oddanie Warszawy PiS-owi nie jest żadną ucieczką do przodu i nigdy ją nie będzie. Nie mam żadnych złudzeń, że jeżeli PIS zamontuje komisarza, to po to, aby nie robić wyborów. W tej sytuacji komisarz może funkcjonować do 2 lat, a zmianę ustaw w ciągu kilku godzin sobie wyobrażam, bo nie takie rzeczy widziałem w polskim Sejmie, Senacie”
Pytany o ewentualne referendum w Warszawie, przewodniczący PO stwierdził: – Zawsze najprościej jest nie brać udziału w politycznej hucpie. To najbardziej skuteczna metoda, żeby zablokować, wywrócić referendum.
Schetyna: Nie sądzę, że Tusk kończy projekt polityczny. Nie mam takiego wrażenia
– Nie rozmawialiśmy [z Donaldem Tuskiem o kandydowaniu na prezydenta Polski], ale będziemy pewnie rozmawiać. To pewien projekt polityczny. Nie sądzę, że on kończy projekt polityczny. Nie mam takiego wrażenia, jak patrzę na jego aktywności, pomysły i witalność, obecność przy wszystkich najważniejszych wydarzeniach. On będzie myślał o następnym projekcie politycznym – mówił Grzegorz Schetyna w rozmowie z Konradem Piaseckim w Gościu Radia Zet.
Waszczykowski: Nie widzimy aktywności Tuska. Wywołaliśmy jego wizytę w Polsce
– Mamy problem prezydenta UE, który też był mało aktywny w czasie kampanii, kiedy była kampania referendalna w UE. Dzisiaj też go nie widać, nie widzimy jakiejś aktywności. Czekamy, wywołaliśmy jego wizytę w Polsce, bo nie zapowiadał się, że przyjedzie do nas. Będzie we wtorek, czekamy – mówił Witold Waszczykowski w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w „Jeden na jeden” TVN24.
Waszczykowski: Nie zawahamy się doprowadzić do zmiany traktatu, jeśli to będzie potrzebne
Jak mówił Witold Waszczykowski w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w „Jeden na jeden” TVN24:
„[Zmiana traktatu] to kwestia do dyskusji. Mówimy otwarcie: nie zawahamy się, jeżeli będzie potrzeba, również zmieniać traktatów. Na dzisiaj można próbować dokonać pewnych zmian polepszenia relacji między elementami mechanizmu decyzyjnego bez traktatów”
– Mówimy o tym, że możemy zmienić traktat, jeżeli będzie taka potrzeba, żeby doprecyzować te relacje. Mówimy o tym. Nie zawahamy się doprowadzić do zmiany traktatu, jeśli to będzie potrzebne – dodał szef MSZ.
500 minus za niepełnosprawność. Część dzieci nie dostaje pieniędzy z 500 plus
Minister rodziny Elżbieta Rafalska i premier Beata Szydło 1 kwietnia 2016 r. w Zatorach koło Serocka z okazji startu programu 500 plus (FRANCISZEK MAZUR)
– Bulwersuje mnie, że dzieci, które najbardziej potrzebują pieniędzy, które wymagają ogromnej opieki i wsparcia, są pominięte w przepisach programu „Rodzina 500 plus” – mówi Anna Ignac, która razem z mężem tworzy rodzinę adopcyjną dla trojga dzieci. Mają też jedną swoją córkę, a od 2009 r. są rodziną zastępczą dla chorego Marcina. I to właśnie chłopiec został pozbawiony pieniędzy z programu 500 plus.
Marcin ma osiem lat i wrodzoną cytomegalię. Jest głęboko upośledzony fizycznie i umysłowo. Nie siedzi samodzielnie, nie mówi. I nie ma szans na polepszenie. – To jest tak ciężkie uszkodzenie mózgu, że my walczymy o każdy jego ruch ręką, o to, żeby bez problemu jadł łyżeczką i przełykał pokarmy – opowiada Anna. I z dumą dodaje: – Od roku Marcin trzyma główkę.
Do Ignaców z podkrakowskiej Wieliczki trafił w 2009 r. Rodzina poznała go przez reportaż w mediach. Najpierw zabrała na rehabilitację. Jeden raz, drugi… aż uznała, że wożenie Marcina między miastami na rehabilitację jest dla niego zbyt trudne i wyczerpujące. Chłopiec został u nich.
Z obowiązującej wówczas ustawy o pomocy społecznej Marcin otrzymywał ok. 1240 zł plus 71 zł dodatku pielęgnacyjnego.
I właśnie to 71 zł stało się przeszkodą w otrzymaniu dziś 500 zł z rządowego programu.
Jak to możliwe? W 2011 r. ustawę o opiece społecznej zastąpiła ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej. Rodziny mogły jednak zdecydować, czy pieniądze na dzieci będą otrzymywać na podstawie starej, czy nowej ustawy. Pieniądze de facto te same, ale inaczej nazywane. – Gdy wchodziła nowa ustawa, zadzwoniła do nas pracownica Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Wieliczce i zapytała, co robimy. Powiedziała, że korzystniejsze jest dla Marcina pozostanie przy starej ustawie, bo nowa odbiera te 71 zł. Więc zostaliśmy – opowiada Anna Ignac.
Urzędniczy chaos
Rząd, przygotowując jednak przepisy programu „Rodzina 500 plus”, nie wziął w ogóle pod uwagę tych rodzin, które otrzymują pieniądze na podstawie ustawy o pomocy społecznej. Nie są wyszczególnione jako beneficjenci programu.
Tylko w Wieliczce takich rodzin jest 11. Ile w całej Polsce, nie wiadomo. Powiatowe centra pomocy rodzinie do przepisów podchodzą różnie.
– Nie wypłacamy 500 plus rodzinom, które pobierają świadczenia z ustawy o pomocy społecznej, ponieważ nie mamy podstawy prawnej. Ustawodawca wyszczególnił, kto powinien otrzymać pieniądze, i jest wyraźnie mowa o tym, że należą się one rodzinom, które otrzymują świadczenia na pokrycie kosztów utrzymania na podstawie ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej – tłumaczy Ryszarda Zakrzewska-Zachwieja, dyrektor PCPR w Wieliczce. I zaznacza: – Oczywiście, że chciałabym wypłacić pieniądze wszystkim. Zwłaszcza dzieciom chorym, którym są one najbardziej potrzebne. Ale konsultowałam sprawę z prawnikami i oni uznali, że brakuje zapisu w ustawie. Nie mogę się narażać na to, że wypłacę bezprawnie pieniądze, a następnie przyjdzie kontrola NIK i będę musiała je zwracać.
Stanowisko PCPR w Wieliczce poparło Samorządowe Kolegium Odwoławcze, do którego sprawę skierowały rodziny z Wieliczki. – Wszystkim nam odmówiono przyznania pieniędzy – mówi Aleksandra Gnap, która także złożyła skargę na decyzję PCPR.
W decyzji SKO czytamy: „Kolegium podziela stanowisko organu I instancji, że w tym przypadku świadczenie to [500 plus] nie przysługuje. Z akt sprawy wynika bowiem, że [rodzina] otrzymuje świadczenie na pokrycie kosztów pobytu dziecka przebywającego w rodzinie zastępczej w oparciu o przepisy ustawy o pomocy społecznej. (…) Przepis ustawy z 11 lutego 2016 r. o pomocy państwa w wychowaniu dzieci jednoznacznie stanowi, że świadczenie wychowawcze przysługuje jedynie rodzinom, które otrzymują pomoc na podstawie ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej. (…) Decyzja niniejsza jest ostateczna”.
Tymczasem niektóre PCPR wypłacają pieniądze rodzinom, otrzymującym wsparcie na podstawie ustawy o opiece społecznej. Zaczynają mieć wątpliwości, gdy informujemy, że stanowisko o niewypłacaniu pieniędzy podtrzymało SKO. – Podlega nam około 30 rodzin, które pobierają pieniądze na podstawie starej ustawy. Przekazujemy 500 plus wszystkim rodzinom zastępczym, ale wciąż się denerwujemy, czy słusznie, bo nie mamy jednoznacznych przepisów. Jeśli SKO twierdzi, że nie powinniśmy wypłacać, to będziemy musieli się zastanowić, co dalej. Mamy nadzieję, że nie nadpłaciliśmy i ministerstwo nie będzie się domagało zwrotu tych pieniędzy – mówi Jolanta Sobczak, dyrektor warszawskiego PCPR.
Owszem, Elżbieta Rafalska, minister rodziny, pracy i polityki społecznej, opublikowała niedawno opinię, w której zaznaczyła, że pieniądze powinny otrzymywać wszystkie dzieci w rodzinach zastępczych, jednak prawnicy nie mają wątpliwości, że takie pismo nie jest wykładnią prawa i mocy prawnej nie ma.
Ministerstwo: Poprawimy za rok
Ministerstwo przyznaje, że do resortu docierają sygnały o decyzjach odmownych dla rodzin zastępczych, które wybrały tzw. stare zasady. O decyzji SKO ministerstwo nie słyszało, a pytane przez „Wyborczą”, jak zamierza poradzić sobie z sytuacją rodzin zastępczych, nie ma spójnego pomysłu. „Rodziny zastępcze, które pobierają świadczenia na mocy ustawy o opiece zastępczej, mogą przejść na świadczenia z ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej” – czytamy w komunikacie resortu. Magdalena Bukowska, rzecznik resortu, zaznacza jednak, że pieniądze należą się wszystkim bez względu na rodzaj ustawy i problem zostanie przeanalizowany. Kiedy? – Rok po wprowadzeniu w życie ustawy – mówi Bukowska.
Rodziny, które 500 plus nie otrzymują, nie zamierzają jednak czekać do kwietnia przyszłego roku. Skargę skierowały do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego.
Sprawę bada też rzecznik praw dziecka. – Wielokrotnie zwracaliśmy uwagę na konieczność sprawiedliwej dystrybucji świadczenia 500 plus, tak aby w toku podejmowanych decyzji nie zostały naruszone prawa żadnego dziecka. Przepisy powinny być jednakowe dla wszystkich – komentuje Łukasz Sowa z biura RPD.
Cios posła Dawida Jackiewicza
CV: Dawid Jackiewicz – lat 43, minister skarbu w rządzie Beaty Szydło. To on dziś decyduje o obsadzie władz w najważniejszych spółkach skarbu państwa. Polityczną karierę rozpoczął w prawicowym Ruchu Odbudowy Polski pod koniec lat 90. Od 15 lat związany z PiS. Był wiceprezydentem Wrocławia, posłem i eurodeputowanym tej partii
Któregoś dnia zapukał do drzwi policjant.
– Jest pani oskarżona – powiedział, ale nie bardzo wiedział, o co, więc zasugerował, żeby sama dowiedziała się w sądzie.
Tam nic nie wiedzą. – Niech pani machnie na to ręką – radzą w sekretariacie. – To musi być jakaś pomyłka.
Ale to nie jest pomyłka.
Renata Rudecka-Kalinowska została oskarżona o to, że 26 i 28 kwietnia 2012 roku w nieustalonym miejscu i czasie umieściła w środkach masowego przekazu wpis zniesławiający i poniżający posła Dawida Jackiewicza, narażając go na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania mandatu posła na Sejm RP.
Poseł Jackiewicz oskarżył ją w prywatnym akcie oskarżenia, że został poniżony na blogach umieszczonych w serwisie internetowym salon24.pl, blog.onet.pl, blogi.newsweek.pl. Zdanie, które najbardziej dotknęło posła, zaznaczone jest w akcie oskarżenia tłustym drukiem: „Zabił człowieka rzekomo w obronie własnej, jak jednoosobowo stwierdziła jakaś ówczesna prokurator, chroniąc świadomie i celowo Jackiewicza przed zbadaniem sprawy przez niezawisły sąd”.
Blogerce z Krakowa grozi za to rok więzienia, a ja mam wyrzuty sumienia, bo to po części ja ją w te kłopoty wpędziłem.
Dawid Jackiewicz. Na straży skarbu
Wątpliwości
Będzie na mnie czekać Pod Jaszczurami. Mam ją rozpoznać po wściekle zielonym szalu.
Ma siwe włosy, jest emerytką. Dawno temu prowadziła w Krakowie sitodrukową drukarnię, pomagała ludziom z podziemia, działała w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym, potem w Platformie. Dziesięć lat temu zaczęła pisać blog, stając się szybko jedną z ważniejszych i waleczniejszych blogerek. To jej zostało.
– Rozbawiło mnie, gdy dowiedziałam się o tym akcie oskarżenia – uśmiecha się. – Bo na jego miejscu nie nagłaśniałabym tej sprawy. Raczej siedziałabym cicho, by wszyscy o tym zapomnieli.
Do mnie pretensji nie ma, choć to przecież mój tekst opublikowany w „Newsweeku” sprawił, że w kwietniu 2012 roku siadła do komputera, by podzielić się z czytelnikami bloga swoimi wątpliwościami.
„Kiedy czytam o lokalnym baronie pisowskim Dawidzie Jackiewiczu, który zabił być może zupełnie niewinnego człowieka (…), mam prawo domagać się wznowienia śledztw i spraw, którymi grano lub którym ukręcano łeb w imię interesu partyjnego – napisała. – Mam prawo domagać się sprawdzenia przed Trybunałem Stanu odpowiedzialności politycznej ówczesnych decydentów: Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Bo gdy prokurator Anna Molik stwierdza w uzasadnieniu umorzenia sprawy na etapie postępowania prokuratorskiego: Cios Dawida Jackiewicza był adekwatny do sytuacji – to mam obowiązek moralny pytać, dlaczego o tym nie rozstrzygnął sąd, skoro po tymadekwatnym ciosie pobity człowiek przez godzinę pozbawiony był jakiejkolwiek pomocy i umierał na oczach swojego zabójcy i policji?
Mam prawo tym bardziej, że Dawid Jackiewicz jest nadal posłem PiS. I nadal jest baronem w lokalnych strukturach PiS”.
Długo nie czekała na reakcję.
– Ten akt oskarżenia mnie zaskoczył, ale nie przestraszył, bo to ja mam rację – upiera się.
– Napisałam, że jest zabójcą, bo jak mam określić czyn, którego dokonał? – zastanawia się. – Przecież człowiek, który zetknął się z jego ręką, nie żyje.
Intencje blogerki
Pamięta, że na pierwszej rozprawie polubownej wstał adwokat Dawida Jackiewicza i zaproponował rozwiązanie. Miała posła przeprosić, a on wtedy wycofa z sądu prywatny akt oskarżenia i być może o całej sprawie zapomni.
– Myślał, że mnie wystraszył – mówi. – Liczył, że zmięknę, przeproszę i wszystko odwołam, a on będzie mógł odtrąbić sukces.
Nie odpuszcza. Jej adwokat Maciej Burda domaga się od sądu ściągnięcia z Wrocławia akt umorzonej sprawy śmierci Zbigniewa Marchela. Analizują akta, szukają w nich mielizn i sprzeczności.
– Moi klienci, zwykli ludzie, nie mieliby szans na tak łagodne potraktowanie – mówi adwokat. – Zeznania, które służyły posłowi, zinterpretowane zostały na jego korzyść, niekorzystne zaś zmarginalizowano – tłumaczy mi.
W sądzie Renata Rudecka-Kalinowska mówi, że ma prawo pytać, dlaczego o kwestii odpowiedzialności karnej Dawida Jackiewicza nie rozstrzygnął niezawisły sąd. Pyta: na jakiej podstawie prokurator uznał, że cios Jackiewicza był adekwatny do sytuacji? Mówi, że jej zdaniem postępowanie umorzono z powodów politycznych, z uwagi na pozycję posła Jackiewicza. I broni swojego prawa do wyrażania opinii.
Spór się ogniskuje na tym, czy blogerka miała prawo nazwać posła zabójcą, skoro nigdy nie był skazany za zabójstwo ani nawet oskarżony o nie. Adwokat Burda przekonuje, że tak, bo czasownik „zabić” ma w potocznym języku szersze znaczenie niż kodeksowe i oznacza pozbawienie kogoś życia.
Proces kończy się po trzech latach uniewinnieniem blogerki.
Broniła społecznie uzasadnionego interesu – stwierdza w uzasadnieniu krakowski sąd. Miała prawo badać nieprawidłowości prokuratury, a poseł, jako polityk, musi się liczyć ze wzmożoną krytyką mediów. „Brak jest podstaw do przyjęcia twierdzenia, że oskarżona miała zamiar pomówić Dawida Jackiewicza” – kwituje sąd.
W maju tego roku sąd apelacyjny uchylił ten wyrok. Polecił przeprowadzić od nowa proces, by zbadać, jakie intencje kierowały autorką.
– Wciąż te same – odpowiada autorka. – Chciałam dowiedzieć się, dlaczego zginął człowiek i nikt nie poniósł konsekwencji.
Sąd: „GW” miała prawo domagać się wyjaśnienia udziału posła PiS w śmierci wrocławianina
Pierwsze zeznania
Sprawa Jackiewicza zaczyna się 27 grudnia 2006 roku około godziny 18.30 na przystanku MPK przy ulicy Świeradowskiej we Wrocławiu. Dawid Jackiewicz pokazuje przybyłym właśnie policjantom swoją legitymację poselską nr 116 i ciało leżącego bezwładnie na mrozie 50-letniego mężczyzny. Mówi, że pijak napadł na jego żonę i dziecko, więc stanął w ich obronie.
Policjanci nawet go nie przesłuchują. Pozwalają odjechać z miejsca wypadku do domu, a do nieprzytomnego mężczyzny wzywają pogotowie. Po godzinie przyjeżdża karetka. Lekarz stwierdza, że stan mężczyzny jest ciężki, nie reaguje na bodźce zewnętrzne. Karetka odwozi go do Wojskowego Szpitala Klinicznego.
Dopiero po trzech godzinach od wypadku Jackiewiczowie zostają wezwani na komisariat przy ulicy Jaworowej.
Anna Jackiewicz składa tam pierwsze zeznania. Mówi, że pijany mężczyzna zaczepił ją w autobusie. Pogłaskał pięcioletniego syna Natana, a po wyjściu pociągnął za kurtkę i zabełkotał, że to jest jego dziecko. Z pomocą przypadkowych ludzi wyrwała mu syna i uciekła do pobliskiego sklepu. Stąd wezwała na pomoc męża, który pełnił dyżur w biurze poselskim. Przyjechał szybko.
On zapamiętał roztrzęsioną żonę. Na własną rękę rozpoczął poszukiwania napastnika, ale on gdzieś się ulotnił. Wtedy Jackiewiczowie poszli na zakupy do Piotra i Pawła. Gdy wracali do domu samochodem, Anna wypatrzyła napastnika w autobusie stojącym na pętli.
Pokazała go palcem mężowi, a ten zatrzymał samochód i pobiegł do autobusu. Kazał kierowcy zamknąć drzwi i wezwać policję. Mężczyzna w tym czasie wyślizguje się, Jackiewicz wybiega za nim, zagradza mu drogę. Poseł zeznaje, że gdy mężczyzna się na niego zamachnął, zdążył wyprzedzić cios, uderzył go w twarz (odpychając). Wtedy on się zatacza, upada, wali głową w podłoże i leży bezwładny, aż do przyjazdu policji.
„Leżał i chrapał” – zeznał poseł.
Sąd zdecydował: Jackiewicz miał prawo uderzyć
Wersja o ataku pedofila
Policjanci kwalifikują zdarzenie jako pedofilski atak na pięcioletniego Natana Jackiewicza. Dlaczego pedofilski? Nie bardzo wiadomo. Ponoć wywnioskowali to z zachowania mężczyzny. A mogli je znać jedynie z opisu Anny Jackiewicz, jedynego świadka tego zdarzenia. Tylko że w czasie pierwszego przesłuchania złożonego kilka godzin po wypadku nie wspomniała ona ani słowem o seksualnym motywie ataku.
Mówiła jedynie, że pijany mężczyzna łapał chłopca za kurtkę w autobusie, dlatego przesunęła go na siedzeniu bliżej siebie. Ale ani kierowca, ani nikt z pasażerów tego nie zauważyli.
Jackiewicz też początkowo nie łączył tego incydentu z pedofilią. Policjantom, którzy przybyli na miejsce wypadku, powiedział, że pobity mężczyzna próbował porwać jego dziecko. Wersja o ataku pedofila rodzi się w nocy z 27 na 28 grudnia, po przesłuchaniach Jackiewiczów. Następnego dnia prokuratorzy przekazują ją dziennikarzom, a oni powielają ją dalej w swoich tekstach. Dwa dni później prokuratura uznaje szarpaninę z chłopcem za próbę obmacywania.
Gdy 2 stycznia 2007 roku Zbigniew Marchel umiera w wojskowym szpitalu, trwa już intensywne śledztwo w sprawie seksualnego ataku na syna posła. Pierwsze kroki śledczy kierują do żony i matki umierającego, przesłuchują też jego jedyną córkę. Przesłuchanie najbliższych nic nie daje, więc w obu mieszkaniach prowadzone są szczegółowe rewizje. Nie ma żadnych dowodów na dewiację seksualną napastnika.
To nic. W lokalnej, wrocławskiej prasie poseł kreowany jest na bohatera, który z narażeniem własnego życia broni rodziny przed pijanym pedofilem. Dziennikarze nie próbują nawet dotrzeć do rodziny zmarłego, a relacje budują na podstawie rozmów z zaprzyjaźnionymi policjantami, prokuratorami i samym Jackiewiczem.
„To było jak w filmach. Zdesperowany poseł ruszył za zbirem. Kiedy ten go dostrzegł, próbował zaatakować. Ale poseł Jackiewicz był szybszy. Odepchnął napastnika. Mężczyzna upadł, uderzył głową o chodnik i stracił przytomność. Zaczął charczeć i pluć krwią” – pisze z podziwem „Super Express”, cytując na koniec bohatera. „- Broniłem swojej rodziny – zwierza się tabloidowi. – Zawsze będę jej bronił i myślę, że każdy mężczyzna zachowałby się tak samo”.
W dniu śmierci Zbigniewa Marchela poseł Jackiewicz może przeczytać w lokalnej „Gazecie Wyborczej” zapewnienie prokuratora, że nie spadnie mu włos z głowy. „Wstępnie oceniamy, że działał w obronie koniecznej” – ogłasza Dariusz Szyperski, zastępca prokuratora okręgowego we Wrocławiu.
Nie dowiemy się też już nigdy, czym objawiały się rzekome pedofilskie skłonności Zbigniewa Marchela, gdyż z chwilą jego śmierci sprawa ataku została umorzona.
Sprawa Jackiewicza: Rodzina zmarłego oskarża
Nikt nie jest podejrzanym
Prokuratura od początku przyjmuje korzystną dla Dawida Jackiewicza kwalifikację czynu. Śledztwo toczy się w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci. Nikt nie jest podejrzanym, nikomu prokuratura nie stawia zarzutów. 14 grudnia 2007 roku prokurator Anna Molik umarza postępowanie, uznając śmierć Zbigniewa Marchela za przypadkową. W uzasadnieniu swojej decyzji pisze, że bezpośrednią przyczyną śmierci był cios zadany przez posła, ale zaraz dodała, że był on zadany z adekwatną siłą, a sam poseł działał w granicach ochrony koniecznej, odpierając bezprawny atak na siebie.
– W mojej ocenie przesłanki do postawienia zarzutów nieumyślnego spowodowania śmierci nie zostały spełnione – odpowiedziała cztery lata temu, gdy zapytałem, czy nie ma wątpliwości.
Dodała, że słabo pamięta ten przypadek, i odesłała do pisemnego uzasadnienia. Napisała tam, że gdyby działanie Jackiewicza uznać za atak, a nie obronę, to przebiegałoby ono w sposób gwałtowny, z dużą siłą, agresją i wielokrotnością ciosów. Zdaniem prokuratury Zbigniew Marchel padł na ziemię po uderzeniu Jackiewicza i roztrzaskał sobie czaszkę nie dlatego, że powalił go cios, ale dlatego, że był pijany.
Jednym z pierwszych dziennikarzy, który zwrócił uwagę na szereg nieścisłości w śledztwie, był Jerzy Sawka, redaktor naczelny wrocławskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. W trakcie kampanii wyborczej w 2010 roku, w której poseł PiS walczył o fotel prezydenta Wrocławia, napisał głośny tekst „Trup w szafie Jackiewicza”.
„Jackiewicz ma kartę z przeszłości, która nigdy porządnie nie została wyjaśniona – pisał. – Jeśli taka pozostanie, będzie ciągnąć się za nim do końca życia”. Wątpliwości Sawki budziło to, że prokuratura uznała działanie posła za obronę konieczną, a przecież Jackiewicz – dowodzi dziennikarz – nie odpierał ataku ani na siebie, ani na swoją rodzinę. W pewnym sensie z premedytacją i po czasie ruszył na poszukiwanie winowajcy, odnalazł go i ukarał.
Sawka wytknął prokuraturze, że odtwarzając przebieg wypadków na przystanku przy Świeradowskiej, oparła się de facto na jednym źródle, czyli relacji posła Jackiewicza (nikt ze świadków nie widział bezpośrednio kontaktu Jackiewicza z Marchelem). – To niezawisły sąd, a nie prokurator, powinien zbadać, co się naprawdę tam wydarzyło – tłumaczył mi, wskazując nieścisłości w zeznaniach posła.
Jerzy Sawka zauważył sprzeczność między zeznaniami Jackiewicza, który twierdzi, że tylko odepchnął napastnika, a opinią biegłego patomorfologa Jerzego Kaweckiego, który twierdził, że Marchel został uderzony pięścią lub nasadą dłoni. Zdaniem Kaweckiego za taką interpretacją przemawiają podbiegnięcia krwawe w miękkich tkankach i powierzchniowe stłuczenia lewego policzka. Z charakteru tych obrażeń doktor Kawecki wysnuł, że poseł uderzył Marchela ze średnią siłą.
To był odruch
Gdy cztery lata temu przeczytałem prokuratorskie akta sprawy Marchela, też miałem wątpliwości. Nie wiadomo na przykład, dlaczego poseł Jackiewicz, dowiedziawszy się o napaści na żonę i dziecko, nie zawiadomił policji. Zamiast tego ruszył sam na poszukiwanie.
„To był odruch – tłumaczył. – Mógł przecież skrzywdzić kogoś innego”.
To dlaczego, gdy poszukiwania zakończyły się fiaskiem, poszedł z rodziną na zakupy do pobliskiego sklepu? Czy uznał, że napastnik nie jest już groźny?
Tłumaczył też, że chciał odwieźć roztrzęsioną żonę do domu, a dopiero potem złożyć doniesienie. Ale jak miał opisać napastnika, skoro go nigdy nie widział?
Nie wiadomo, dlaczego nie udzielił pomocy umierającemu Marchelowi i nie wezwał karetki. Mógł nie wiedzieć, że jego stan był krytyczny? Początkowo twierdził, że nie dotykał leżącego mężczyzny. Świadkowie jednak zeznali, że przeciągnął ciało na trawnik i badał mu puls. Musiał wyczuć, że jest całkowicie bezwładne. Dlaczego nic nie zrobił?
Miał też świadomość, że zadany cios musiał być groźny, bowiem po wejściu do samochodu powiedział żonie, że faceta zmiksował. – To znaczy, że go tak uderzył, że pojechał do szpitala – tak to wytłumaczył śledczym pięcioletni Natan.
Doktor pogotowia Adrian Mrozek, który badał nieprzytomnego Marchela jeszcze na przystanku autobusowym, stwierdził, że ma on wybite przednie zęby. Świadczyć o tym miały zakrwawione dziąsła i usta pełne krwi, którą musiał odsysać podczas badania. (Biegły Kawecki wykluczył taką możliwość. Jego zdaniem Marchel stracił uzębienie wcześniej z powodu próchnicy, ale nie wyjaśnił, skąd wzięła się zatem krew w jego ustach).
Jackiewicz zeznał, że stanął w obronie rodziny i zagrodził drogę Marchelowi, który ruszył w kierunku jego żony i syna siedzących w samochodzie. Nawet jeśli przyjmiemy, że kompletnie pijany Marchel (miał wówczas 2,9 promila alkoholu we krwi) skojarzył, że mężczyzna w długim czarnym płaszczu, którego prawdopodobnie zobaczył pierwszy raz w życiu, ma coś wspólnego z zaczepianym przez niego co najmniej godzinę wcześniej dzieckiem, to czy mógł wiedzieć, gdzie to dziecko się schroniło? Czy mógł rozpoznać pasażerów siedzących w nieoświetlonym samochodzie, gdy na zewnątrz panował mrok?
I czy naprawdę zamroczony alkoholem Marchel chciał zaatakować Jackiewicza? Poseł zeznał, że wyprzedził atak na siebie. Twierdził, że zaatakował, gdy zauważył zaciśniętą pięść napastnika i odchylającą się do tyłu rękę. A może nietrzeźwy tylko się wtedy zatoczył?
Jeszcze jedna wątpliwość. Nie ma pewności, czy osoba, która zaatakowała Jackiewiczów w zatłoczonym autobusie, to ten sam mężczyzna, który złapał Natana po wyjściu. Chłopiec o napastniku z autobusu mówi „chłopak”, choć jednocześnie innych mężczyzn nazywa panami.
Tych wątpliwości nigdy prokurator Anna Molik nie rozwiała.
Po umorzeniu sprawy posła prokurator Molik w 2008 roku została szefową Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód. Kierowała nią do 2012 roku, gdy po oskarżeniach CBA o wzięcie stutysięcznej łapówki podała się do dymisji. Sprawa ciągnęła się aż do grudnia 2015 roku. Wtedy gdańska prokuratura apelacyjna uznała, że nagrania z podsłuchów to za mało, by oskarżyć ją o płatną protekcję i nadużycia władzy. Obecnie jest szeregowym prokuratorem we Wrocławiu.
Zaufany prezesa
Gdy w grudniu 2006 roku 33-letni Dawid Jackiewicz spotyka na przystanku Zbigniewa Marchela, jest już weteranem wrocławskiej prawicy. Dziewięć lat wcześniej, będąc jeszcze studentem politologii Uniwersytetu Wrocławskiego, po raz pierwszy ubiega się o mandat poselski z list Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego. Cztery lata później jest kandydatem PiS, ale też przegrywa. Następnie blisko współpracuje z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem, stając się wkrótce jego zastępcą. Po raz pierwszy dostaje się do Sejmu w 2005 i od razu jest jednym z ważniejszych posłów w regionie, zaufanym prezesa Jarosława Kaczyńskiego i kandydatem na wiceministra spraw wewnętrznych (ostatecznie został wiceministrem skarbu we wrześniu 2007).
Sprawa Marchela tę błyskotliwą karierę mogła złamać, bo tylko uniewinnienie lub umorzenie sprawy pozwalało Jackiewiczowi na pozostanie w polityce.
Cztery lata temu, gdy zgodził się na rozmowę ze mną, zależało mu, by rozwiać wszystkie niejasności.
– Dałbym wszystko, żeby ten wieczór nigdy się nie zdarzył – mówił. Nerwowo reagował, gdy wspomniałem o swoich wątpliwościach.
– Co to znaczy, że nie wszystko zostało wyjaśnione? – pytał. – Czy ja uniknąłem odpowiedzialności? Sugestie, że sprawa została umorzona, bo zajął się nią wymiar sprawiedliwości pod rządami Zbigniewa Ziobry, są nieprawdziwe. Nikt mnie ulgowo nie potraktował. Wszystko, co było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione. Nie jestem w stanie nic więcej zrobić, by udowodnić swoją niewinność.
Mówił, że myślał o jakimś geście wobec krewnych zmarłego. Chciał ich nawet odwiedzić, ale adwokaci i prokurator mu odradzili. Z uwagi na dobro toczącego się postępowania – powiedzieli.
Myślał o liście do rodziny.
– Co miałbym w nim napisać? Przeprosić, że broniłem się przed człowiekiem, który napadł najpierw na moją żonę i dziecko, a potem zamachnął się na mnie? Zamówiłem mszę świętą w intencji tego człowieka i modliłem się za jego duszę, bo to właściwsze niż nachodzenie rodziny.
Mówił mi jeszcze: – Skoro rodzina się od decyzji prokuratora nie odwołała, uznała widać, że sprawa jest wyjaśniona.
Upokorzona córka
To nieprawda. Rodzina Zbigniewa Marchela nigdy nie pogodziła się z tym dziwnym zakończeniem sprawy i walczyła, by doszło do procesu sądowego. Zaskarżyli decyzję o umorzeniu, ale w kwietniu 2008 roku sąd we Wrocławiu oddalił zażalenie. Wtedy skończyły się wszystkie możliwości prawne. Tylko prokurator generalny mógł wznowić proces. I taką prośbę żona zmarłego Aleksandra Marchel napisała: „Nie wiemy, z jakich powodów umorzono śledztwo. Braku dowodów, zgonu ofiary, małej szkodliwości społecznej? Bo na pewno nie z powodu niewinności posła. Dochodzimy do wniosku, że co prawda mamy w Polsce jedno prawo, ale dwie miary – jedną dla obywatela, drugą dla polityka”.
Reprezentujący Marchelów adwokat Krzysztof Bonar powiedział mi wtedy, że gdyby sprawa nie dotyczyła posła, zapewne inaczej by się potoczyła. – Byłaby szansa na jawny, dwuinstancyjny proces, podczas którego strony mogłyby składać wnioski dowodowe, brać udział w przesłuchiwaniu świadków i próbować wyjaśniać wszystkie wątpliwości – mówił.
Odnalazłem wtedy córkę zmarłego Jolantę J. Mieszkała w zadbanej wrocławskiej kamienicy. Opowiedziała mi o walce, którą ojciec toczył z chorobą alkoholową, próbach wyrwania się z nałogu. Miała żal do mediów, że zrobiły z jej ojca menela, pedofila, alkoholika bez własnej historii, jakby całym jego życiem był incydent z Jackiewiczami. Nikt nie wspomniał, że odwiedzał często ją i matkę w domu, próbował się zmienić, zrobił kurs samochodowy i poszukiwał pracy.
Mówiła też o upokorzeniu, które przeżyła cała rodzina w związku ze śmiercią ojca i absurdalnymi oskarżeniami go o pedofilię. Opowiedziała o rewizji w mieszkaniu i poczuciu, że to oni stali się ofiarą tej sprawy.
Dziś Jolanta J. prowadzi własną firmę. – Przez te lata udało nam się o tym wszystkim zapomnieć i żyć normalnie.
Mówi, że sprawa śmierci ojca nauczyła ją jednego: że nie ma sprawiedliwości i że gdy zwykły człowiek ma do czynienia z kimś na świeczniku, jest bezradny i nic z tym zrobić nie może.
30 internautów oskarżonych
Kiedy sprawa została umorzona w grudniu 2007 roku, poseł Jackiewicz przeszedł do prawnej ofensywy. Ściga dziennikarzy i blogerów, którzy wytykają mu, że przyczynił się do śmierci Zbigniewa Marchela. Szczególnie narażeni na pozwy są ci, którzy mają wątpliwości związane z granicami obrony koniecznej, braku odpowiedzialności karnej posła i rzetelności prowadzonego postępowania w prokuraturze.
Choć jest w tej ofensywie jeden wyłom. Jeszcze podczas trwania śledztwa tygodnik „Nie” opublikował dwa teksty, w których napisał, że Jackiewicz wymierzył sprawiedliwość na własną rękę, a śledztwo pokazuje, że władza PiS ochrania polityków partii rządzącej. Jeden z tych artykułów nosił tytuł „Śmiertelna ofiara PiS”.
Rok temu zakończył się prawomocnym wyrokiem proces dziennikarza Jerzego Sawki (i wydawcy „GW”). Sąd Apelacyjny w Warszawie (oddalając powództwo Jackiewicza) uznał, że dziennikarz miał prawo do wątpliwości i domagania się wyjaśnienia udziału posła w śmierci Zbigniewa Marchela. Wedle sądu to, czy Jackiewicz działał w obronie koniecznej, czy też przekroczył jej granice, może być analizowane przez prasę, której przedstawiciele mają prawo wyrazić własny pogląd w tej kwestii. W sprawie dotyczącej Jackiewicza – wedle sądu – również istnieją takie wątpliwości. Ale to nie koniec, bo prawnik Jackiewicza złożył w Sądzie Najwyższym skargę kasacyjną, w której domaga się uchylenia korzystnego dla dziennikarza wyroku.
– Przez lata znosiłem zaczepki, ale czas najwyższy z tym skończyć. Postanowiłem bronić swojego dobrego imienia – zapowiedział poseł przed laty i trzyma się tego rygorystycznie.
Polityka prawnego zastraszania krytyków okazała się niezwykle skuteczna. Prawnicy ministra skarbu przeczesują internet, wyłuskując z portali komentarze, które mogą go zniesławiać. Szczególnej uwadze podlegają wpisy zawierające słowa „zabójca”, „morderca”, „zabił”, „pozbawił życia” oraz takie, które wskazują na niepełne wyjaśnienie sprawy (np. „Gdyby nie był posłem, to sprawa inaczej by się potoczyła”), złą wolę (np. „Przecież to czysty samosąd”) lub sugestie, że miało to związek z przynależnością partyjną (np. „Ciężką rękę ma nasza władza”).
Prawnicy żądają od portali internetowych usunięcia takich komentarzy, a wobec osób, które nazywają ministra „zabójcą” lub „mordercą”, wszczynają postępowania karne. W ten sposób na ławę oskarżonych trafiło ponad 30 internautów oskarżonych o poniżenie posła i narażenie go na utratę zaufania wśród wyborców. Większość procesów zakończyła się umorzeniem, bo sąd nie poradził sobie z odnalezieniem komentatorów ukrywających się często pod pseudonimami.
81-letni Eugeniusz Ziarkowski jest jednym z niewielu, którego poseł skutecznie dopadł. Trzy lata temu zasiadł na ławie oskarżonych, a dokładniej we własnym fotelu, bo jest schorowany i nie mógł dotrzeć do sądu. Rozprawa odbyła się w jadalni oskarżonego, na ósmym piętrze bloku przy ulicy Buskiej we Wrocławiu. Emerytowany prawnik twierdzi, że działał w interesie społecznym. „Poseł Jackiewicz ma krew na rękach i tego nie zmieni żadna decyzja prokuratora” – mówił w ostatnim słowie.
Sąd uznał oskarżonego za winnego, ale z uwagi na podeszły wiek i choroby odstąpił od wymierzenia kary.
– Gdyby wymiar sprawiedliwości włożył tyle energii w wyjaśnienie tej śmierci co w ściganie internautów, to pewnie byłoby mniej niejasności – mówi skazany. – Winnym się nie czuję.
– To dlaczego się pan nie odwołał?
– Nie miałem siły tego ciągnąć – odpowiada. – Stary jestem, mam kłopoty z chodzeniem.
List do ministra
Ministerstwo Skarbu Państwa może tylko pośredniczyć w kontaktach ministra w sprawach dotyczących funkcjonowania resortu, a do nich nie można zaliczyć śmierci Zbigniewa Marchela. Więc list z prośbą o spotkanie wysyłam za pośrednictwem sejmowego biura prasowego PiS:
„Bardzo zależy mi na spotkaniu z Panem i rozmowie o granicach wolności słowa, bo składanie kolejnych pozwów sprawy nie wycisza” – piszę w liście do ministra Jackiewicza.
Nie ma odpowiedzi.
Odpisuje natomiast adwokat Dominik Hunek, który przez ostatnie sześć lat wszczynał postępowania wobec osób, które nazywały ministra publicznie „mordercą” lub „zabójcą”.
„Często określenia te padały z uwagi na inspirację treści artykułu Jerzego Sawki, a autorzy owych niegodziwości, po zapoznaniu się z faktami, przepraszali szczerze” – napisał w e-mailu mecenas Hunek, którego minister skarbu po przejęciu władzy przez PiS obsadził we władzach państwowych gigantów – KGHM i PLL LOT.
Krzysztof Radomski – drugi z ministerialnych adwokatów, który próbował postawić przed sądem kilkudziesięciu internautów – trafił po wyborach do Totalizatora Sportowego i EuroPolGazu, gdzie roczne zarobki sięgają kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Zadzwoniłem do mecenasa Radomskiego, by zapytać, w jaki sposób należy pisać o śmierci Zbigniewa Marchela, by nie narazić się na gniew ministra skarbu.
– Doskonały, doskonały pan jest – odpowiada żartobliwie. – Proszę próbować, może się panu uda?
Potem zmienia ton: – Ta rozmowa jest jałowa, do niczego nie zmierza – mówi groźnie. – Pan i tak opublikuje, co będzie chciał, bez względu na to, ile razy będziemy prosili o trzymanie się faktów. Nam pozostanie skorzystać ze środków chroniących dobra osobiste ministra.
Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.
W ”Dużym Formacie” czytaj:
Dorota Kolak. Chcę zagrać Ryszarda III
Byłam strasznie dla siebie niemiła, zbyt wymagająca, wiecznie niezadowolona. Dopiero po czterdziestce odpuściłam, a blisko pięćdziesiątki nabrałam luzu, jaki mają młodzi. Wtedy zaczęło się wokół mnie więcej dziać
Złodzieje patrioci
Pojechali na wielką akcję odzyskania hitlerowskiej kolekcji obrazów, dojechali do aresztu
Cios posła Dawida Jackiewicza
W jaki sposób należy pisać o śmierci Zbigniewa Marchela, by nie narazić się na gniew posła i ministra skarbu Dawida Jackiewicza
Cezary Wodziński (1959-2016). I cóż po filozofie
Myśliciel, drugie wcielenie Sokratesa, geniusz filozofii. Żeglarz, ojciec trójki dzieci, uwodziciel. Kim był Cezary Wodziński?
Przyjęli nas jak normalnych ludzi. W Dobrej Kawiarni pracują osoby z niepełnosprawnością intelektualną
Hejterzy wypisywali: Będą się ślinić, śmierdzieć, wkładać palce do zup
Wikary pozywa biskupa. W Kościele nie zachodzi stosunek pracy
Księża chcieliby założyć związek zawodowy, ale Kościół im nie pozwala
Stosy Belfastu [FOTOREPORTAŻ]
Klasie średniej w Irlandii Północnej najbardziej przeszkadza to, że te dzieciaki w ogóle istnieją. Rozmowa z fotografem Mariuszem Śmiejkiem
Minister odbija muzeum w Gdańsku
We wtorek resort kultury opublikował na stronie internetowej decyzję ministra Piotra Glińskiego o połączeniu 1 grudnia Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku z Muzeum Westerplatte. Pełnomocnikiem nowej instytucji działającej pod szyldem Muzeum II Wojny Światowej ma być prof. Zbigniew Wawer, szef Muzeum Wojska Polskiego.
Jako powód decyzji minister Gliński podał oszczędność. Jednak po połączeniu nastąpi zmiana kierownictwa muzeum i wystawy, której założenia PiS kwestionował już od dawna.
Muzeum ma być otwarte na początku 2017 r.
– Chodzi nie o oszczędności, lecz o przerwanie mojej kadencji kończącej się w 2019 r. i powołanie nowego kierownictwa – ocenia prof. Paweł Machcewicz, od ośmiu lat dyrektor MIIWŚ. – Jeśli likwidacja naszego muzeum i przekształcenie go w nową placówkę nastąpiłoby z początkiem grudnia, to powinno zostać poprzedzone inwentaryzacją. Na budowie pracuje obecnie 700 osób, wystawa ma być zamontowana 20 grudnia, więc inwentaryzacja trwałaby wiele tygodni i wiązałaby się z ogromnymi kosztami. Zamiast oszczędności byłyby dodatkowe wydatki i działanie na szkodę skarbu państwa – dodaje.
Prof. Machcewicz obawia się, że przygotowana przez ekspertów wystawa zostanie zmieniona na polityczne zamówienie. Już przed rokiem poseł Jarosław Sellin (PiS), obecny wiceminister kultury, mówił, że „należy stworzyć polską narrację historyczną w budowanym już Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku”. – Są wątpliwości, że przekaz jest zbyt uniwersalistyczny, a powinna dominować polska interpretacja – mówił Sellin.
W recenzjach zamówionych przez resort kultury u krytyków muzeum można przeczytać, że „koncepcja spełnia oczekiwania na polską opowieść o II wojnie światowej tylko w ograniczonym stopniu. Ekspozycja wymaga znaczącego przerobienia” (red. Piotr Semka). „Polski punkt widzenia na historię II wojny światowej został »zasypany« pseudouniwersalizmem” (prof. Jan Żaryn).
– 90 procent zarzutów jest nietrafionych. Wynikają one z niewiedzy, co zamierzamy pokazać – odpowiadał prof. Rafał Wnuk z MIIWŚ.
– Jestem przekonany, że PiS zmieni wystawę – ocenia mecenas Jacek Taylor, członek Rady Powierniczej MIIWŚ. – Prezes PiS mówił nieraz, że należy nadać wystawie polski charakter. Według PiS muzeum obciąża też grzech pierworodny, który nazywa się Donald Tusk. To on jako premier doprowadził do budowy muzeum.
– Likwidacja muzeum w obecnej formule przyniesie ogromną szkodę polskiemu państwu – mówi prof. Andrzej Friszke. – Mieliśmy szansę stworzyć muzeum o randze europejskiej. Zarówno prof. Machcewicz, jak i niektórzy jego współpracownicy są obecni w dyskusji o pamięci, rozliczeniach i powojennych zmianach. Nie wierzę, żeby dyrektor Wawer, którego znam osobiście jako fachowego historyka, ale ściśle historii wojskowości, był w stanie wejść w dialog międzynarodowy. Bo tam, gdzie on jest najważniejszy: w dyskusji o zbrodniach wojennych, Holocauście, przemianie świata, był nieobecny – podkreśla Friszke. I dodaje: Staramy się dbać o pozytywne postrzeganie Polski, a gdy mamy już niemal gotowy projekt, to zabieramy zabawki i opuszczamy salę. To wybór nieobecności, a to obecność umożliwiała nam pokazanie polskiej walki i zaangażowania w wojnę.
– Najwybitniejsi specjaliści, jak Timothy Snyder czy Norman Davies, zdecydowanie poparli muzeum i założenia wystawy. Nawet historyk związany z obozem PiS – prof. Andrzej Nowak z Uniwersytetu Jagiellońskiego – pozytywnie odniósł się do tego projektu – mówi prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
Po decyzji o połączeniu muzeów prawnicy Gdańska analizują, czy miasto może zażądać zwrotu darowizny – działki pod budowę muzeum wartej około 50 mln zł.
Machcewicz wezwał w środę Glińskiego „do usunięcia naruszenia prawa”. Wytknął mu, że wbrew ustawie nie otrzymał pozytywnej opinii Rady do spraw Muzeów o połączeniu muzeów. Z tego samego powodu zaskarżenie decyzji ministra zapowiedział Adamowicz.
Dla „Wyborczej” Prof. Andrzej Paczkowski, historyk:
– Można sądzić, iż wystawa w przygotowywanym kształcie nie zostanie uruchomiona. Trudno przewidzieć, jaka może być koncepcja „naprawcza” – czy ograniczy się do korekt czy też będzie to generalna zmiana. W drugim przypadku otwarcie muzeum na pewno nie będzie mogło odbyć się w zaplanowanym terminie. W jakim kierunku pójdą zmiany, można tylko spekulować, ponieważ gdy toczyła się pierwsza dyskusja nad projektem zespołu prof. Machcewicza wypowiedzi krytyczne nie zawierały – o ile pamiętam – żadnych merytorycznych propozycji. Także niedawno sporządzone recenzje nie zawierają tzw. konstruktywnych projektów.
Stosunkowo prosta może być „polonizacja” ekspozycji, a to choćby przez prostą rozbudowę ilościową zgromadzonych już artefaktów.
Niewątpliwie projekt zespołu prof. Machcewicza był bardzo interesujący i – na arenie międzynarodowej – całkowicie nowatorski, choć ujęcia wojen jako tragedii już się zdarzały (np. na niemieckiej wystawie o I wojnie światowej). Jestem, podobnie jak prof. Machcewicz, zwolennikiem przedstawiania historii narodowej (każdej!) w szerokim kontekście i uważam to za istotne zarówno ze względów edukacyjnych, jak i czysto poznawczych. Ma to m.in. związek z faktem, że świat (nie tylko Europa) jest od pewnego czasu coraz bardziej otwarty, tzn. dostępny, a więc dobrze byłoby, żeby np. Polacy jadący do Wielkiej Brytanii wiedzieli o jej losach w czasie II Wojny Światowej nie tylko via Enigma czy Dywizjon 303, ale także np. znali choć ogólnikowo walki armii brytyjskiej w Azji. To tylko jeden z przykładów „użyteczności” wiedzy o historii powszechnej.
Wiele będzie zależało od „woli politycznej” (co nie napawa optymizmem), ale być może także od tego, kto będzie zarządzał tym wielkim programem muzealnym. Jeśli będzie to np. specjalista od militariów i znawca polskiego wysiłku zbrojnego, to można spodziewać się, iż Muzeum II WS będzie swego rodzaju „przybudówką” do Muzeum Wojska Polskiego, czyli opisywałoby „jak walczono”, a nie będzie mówiło o tym, „czym była wojna”. A to drugie uważam za ważniejsze oraz ciekawsze.
Atak na sędziego Łączewskiego po Nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich
Sędzia Wojciech Łączewski (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)
Tekst w „Super Expressie” ukazał się dwa dni po kongresie sędziów, na którym był Łączewski. Tabloid korzystał z anonimowego źródła. Zarzucił sędziemu, że jest kłamcą, bo biegli stwierdzili, że nikt na jego komputer oraz na konto na Twitterze się nie włamał. Zarzuty z tekstu powieliły wtorkowe „Wiadomości”, wykorzystując je nie tylko do ataku na Łączewskiego, lecz także na całe środowisko sędziowskie oraz na kongres sędziów.
O tym, że jest opinia biegłych informatyków, którzy na potrzeby śledztwa w prokuraturze (Łączewski sam złożył zawiadomienie) przebadali telefony i komputery sędziego (sam je zaniósł śledczym), było wiadomo jeszcze przed wakacjami. Już wtedy pojawiły się informacje, że biegli nie stwierdzili, by na sprzęt sędziego ktoś się włamał.
To jednak o niczym nie przesądza. Bo według naszych informacji z tej samej opinii ma też wynikać, że nie stwierdzono też, by Łączewski dokonywał ze swoich telefonów i komputerów wpisów na Twitterze, w których – według niektórych dziennikarzy – miał namawiać Tomasza Lisa do działalności przeciwko rządowi PiS.
Prokuratura oficjalnie nie informuje o ustaleniach śledztwa. Poproszona o komentarz do doniesień „Super Expressu” o tym, że Łączewski jest kłamcą, bo nie było włamania na jego komputer, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Legnicy Liliana Łukasiewicz powiedziała „Wyborczej”: – Na tym etapie taka teza jest przedwczesna i nieuprawniona. Opinia biegłych jest niekompletna i powołano nowego biegłego – podkreśla rzecznik legnickiej prokuratury. – Nie jest rozstrzygająca – dodaje „Wyborczej” osoba z kręgu wymiaru sprawiedliwości.
Prokuratura czeka też na pomoc prawną z USA, gdzie wysłała pytania dotyczące konta sędziego (na inne nazwisko) na Twitterze. W takich sprawach jak dotąd USA nie pomagały polskim organom ścigania. A to administrator Twittera mógłby dać jednoznaczną odpowiedź, czy ktoś się podszył pod sędziego. Do rozstrzygnięcia jest też hipoteza, czy ktoś mógł sfałszować całą korespondencję pomiędzy sędzią a Tomaszem Lisem (na nazwisko dziennikarza ktoś założył fałszywe konto). Administrator Twittera mógłby dać też odpowiedź, kto założył fałszywe konto na redaktora naczelnego „Newsweeka”. Czy jest to autor całej prowokacji, która miała zniszczyć sędziego?
Tabloid zarzucił jeszcze, że w komputerze sędziego jest jego zdjęcie, które miał wysłać Lisowi. Nie przesądza to jednak tego, że zdjęcie zrobił sam sędzia. Według naszych informacji nie ma ono żadnych oznaczeń pozwalających ustalić, kiedy je zrobiono.
Sędzia Wojciech Łączewski znany jest z nietuzinkowych wyroków. Dla prawicowych publicystów i polityków jest wrogiem, ponieważ w ubiegłym roku skazał nieprawomocnie na więzienie byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, obecnie koordynatora służb specjalnych. Sędzia twierdził, że jest śledzony. Informował sąd, że w kole jego samochodu ktoś zostawił klucz do odkręcania śrub. Na jego nazwisko już wcześniej zakładano fałszywe konta w internecie.
Od początku sprawy z jego rzekomymi wiadomościami na Twitterze Łączewski zaprzecza, że jest ich autorem. Zamierza wysłać sprostowanie do tabloidu.
Po licznych atakach sędzia zrezygnował z sądzenia spraw karnych. Teraz orzeka w wydziale cywilnym. Ostatnio wydał wyrok m.in. w sprawie kredytów frankowych.