Sadurski, 18.03.2016

 

Macierewicz odsuwa prokuratorów związanych ze śledztwem smoleńskim. I wysyła ich poza Warszawę

Szef MON wysłał smoleńskich prokuratorów do innych jednostek
Szef MON wysłał smoleńskich prokuratorów do innych jednostek Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Sześciu bądź siedmiu prokuratorów związanych z śledztwem smoleńskim skierowano do odległych jednostek. Wiele wskazuje, że decyzję o ich przeniesieniu samodzielnie podjął Antoni Macierewicz.

Odsunięci prokuratorzy rozpoczną pracę poza Warszawą – informuje tvn24.pl. Portal ustalił, że chodzi o m.in. jednostki w Hrubieszowie i Bartoszycach. Zmieni się położenie, ale i status wojskowych. – (…) Są przede wszystkim żołnierzami zawodowymi i w związku z tym, oprócz pełnienia funkcji prokuratora muszą być dyspozycyjni, stosownie do zadań stawianych im przez ministra obrony narodowej – wyjaśnił Bartłomiej Misiewicz, rzecznik ministra obrony narodowej.

Wśród przeniesionych znaleźli się mjr Marcin Maksjan, ppłk Janusz Wójcik i jeden z oskarżycieli zajmującym się śledztwem smoleńskim. Pierwszy informował media o oficjalnym stanowisku Naczelnej Prokuratury Wojskowej, drugi będąc jej rzecznikiem przedstawiał choćby ostateczne zdanie biegłych na temat katastrofy. Co ważne, w 2011 roku Maksjan nielegalnie inwigilował dziennikarzy tvn24.pl i „Rzeczpospolitej”, z którymi współpracować miał prokurator Marek Pasionek.

Nie wiadomo, czy Macierewicz konsultował decyzję o przeniesieniu prokuratorów ze Zbigniewem Ziobro i Bogdanem Święczkowskim. Komentarza w tej sprawie odmówił pełniący obowiązki szefa Wojskowej Prokuratury Okręgowej, ppłk. Anatol Salwa.

źródło: tvn24.pl

macierewiczWysyła

naTemat.pl

Projekt: „PRZESTRZEŃ WOLNOŚCI czyli JAKIEJ POLSKI CHCEMY”

Jak pokazują ostatnie miesiące w naszym kraju istnieje ogromny potencjał społecznego zaangażowania. Ten potencjał pragniemy wykorzystać nie tylko do wyrażania obywatelskiego protestu, ale również do tworzenia programu pozytywnego, który odpowie na pytanie jak zbudować nowoczesne społeczeństwo obywatelskie chroniące naszą Przestrzeń Wolności.

Pragniemy niebawem zainicjować projekt, który w naszym zamierzeniu zmieni się w debatę narodową poświęconą temu wszystkiemu, co ważne dla Polski dziś i co ważne będzie też jutro. Nie zamierzamy jednak proponować żadnych politycznych wyborów, a jako jedyne granice naszej debaty proponujemy cztery wartości:

– demokratyczne państwo prawa,
– etyka w politycznym działaniu,
– wolność i społeczeństwo obywatelskie,
– szacunek dla nauki oraz roli kultury i sztuki.

Zamierzamy zbudować uniwersalny program dopuszczający różnorodność postaw politycznych, w ramach wspomnianych czterech wartości.

Do projektu zamierzamy zaprosić ekspertów, ale też i rzeszę aktywnych obywateli.

Efektem naszej pracy będzie dokument, który w naszym zamierzeniu stanie się zbiorem reguł i dobrych praktyk, stanowiącym podstawę świadomego swych praw społeczeństwa obywatelskiego, który zatytułujemy: „PRZESTRZEŃ WOLNOŚCI czyli JAKIEJ POLSKI CHCEMY”.

Chcielibyśmy namówić Polaków do zbiorowej pracy nad realizacją projektu, który obejmować będzie cały szereg różnorodnych działań aktywizujących społecznie, obejmujących między innymi: tworzenie klubów dyskusyjnych, happeningi, działalność edukacyjną, komunikację na platformach internetowych, działania artystyczne i naukowe. Pragniemy, aby projekt ogniskował w sobie pozytywną energię obywateli i stanowił świadectwo, że potrafimy zbudować naszą Przestrzeń Wolności.

Pragniemy by członkowie Komitetu Obrony Demokracji byli moderatorami tej ogólnonarodowej dyskusji, dlatego też poszukujemy osób, pragnących aktywnie poświęcić się organizacji programu. Wszystkich, chętnych prosimy o kontakt na mail: przestrzen.wolnosci@komitetobronydemokracji.pl.

projekt

naTemat.pl

narciarz

 

widziałem

 

pędzącyJeleń

 

nieoglądam

Dojna zmiana

ElżbietaWitek

 

uniaOpiera

 

skłonność

 

biorąc

18.03.2016, 14:28
Michał_Kamiński1

Kamiński pyta MON o broń elektromagnetyczną. „Czy mózgi liderów Polski zostały już zaatakowane?”

Sprawą broni elektromagnetycznej – która pojawiła się w polityce po ubiegłotygodniowym spotkaniu szefa MON w Toruniu – zainteresowała się opozycja. Poseł PO Michał Kamiński skierował do MON interpelecję w tej sprawie. Jak czytamy w niej:

„Biorąc pod uwagę, że z wypowiedzi ludzi informujących Pana Ministra o niepokojących zjawiskach związanych z działaniem broni elektromagnetycznej jednoznacznie wynika, że jej inspiratorami są państwa bądź organizacje wrogie naszemu krajowi, rodzi się przypuszczenie, że oczywistym celem tej broni mogą być układy nerwowe ewentualnie mózgi najważniejszych osób w państwie. W związku z tym chciałbym zapytać, czy resort obrony podejmuje jakieś szczególne działania mogące chronić w tej kwestii najważniejsze osoby w państwie. Chciałbym się także dowiedzieć, czy istnieje procedura mogąca ustalić, czy ktoś z najważniejszych osób w państwie stał się już obiektem wrogiego elektromagnetycznego ataku?”

Polityk Platformy chce się też dowiedzieć m.in. „1) Jak jednostka organizacyjna MON zajmuje się tą sprawą 2) Co jest formalnym powodem działań ministerstwa 3) Jeśli jest to formalna decyzja ministra, czy można poznać jej treść i uzasadnienie 4) Czy Ministerstwo dysponuje informacjami, a jeśli tak, to od kogo, że „broń elektormagnetyczna istnieje”.

Kamiński pyta MON też o koszty działań w sprawie. Przypomnijmy: Minister Antoni Macierewicz na spotkaniu w Toruniu w ubiegłą sobotę zapowiedział – po pytaniach uczestników – że MON przyjrzy się sprawie rzekomego testowania „broni elektromagnetycznej” w Polsce.

300polityka.pl

Zlekceważone ostrzeżenie o niepełnosprawnej oponie? A nie, przecież oglądam „Wiadomości” [RECENZJA]

Justyna Suchecka, 18.03.2016
Z piątkowych „Wiadomości” wynika, że najlepszym lekarstwem na polskie problemy na arenie międzynarodowej jest przyjaźń z Węgrami. Po obejrzeniu programu mam poczucie, że gdybyśmy mieli więcej takich ludzi jak Orban, to prezydentowi nawet BOR nie byłby potrzebny. Tak byłby bezpieczny.
 

Ustalenia „Rzeczpospolitej” o zaniedbaniach przy organizacji wizyty prezydenta Dudy na Dolnym Śląsku , która zakończyła się wypadkiem na autostradzie A4 – zdecydowanie były jednym z najważniejszych tematów dnia. Swoje wydania otwierały z nich i „Fakty” TVN i „Wiadomości” TVP (w „Wydarzeniach” Polsatu był to trzeci materiał).

Tylko, o ile TVN skupił się na „braku profesjonalizmu” obecnej ekipie kierującej BOR, o tyle TVP tak ustawiło materiał, by wynikało z niego, że problemu by nie było, gdyby nie bałagan po poprzedniej ekipie.

Cezary Gmyz, który kiedyś pracował w „Rzeczpospolitej” (dziś „Do Rzeczy”) z uśmiechem recenzował ustalenia kolegów z redakcji, mówiąc, że w artykule był „szereg nieścisłości, rzeczy nieprawdziwych”. Bo np. droga, którą jechał prezydent nie mogła być oblodzona, było 13 stopni.

W materiale TVP prokuratura nie potwierdziła ustaleń „Rz”. Choć raczej komentujący sprawę przedstawiciele prokuratury starali się przekonać widzów, że to nie oni są źródłem informacji w prasie, a nie, że te są nieprawdziwe.

TVP jako jedyna – w sensacyjnym tonie – poinformowała o tym, że byli szefowie BOR spotkali się niedawno w restauracji. I choć jeden z nich, Marian Janicki mówił, że było to spotkanie wielkanocne, to pointa materiału była już o tym, że w BOR trwają kontrole CBA i MSWiA. W końcu z „Wiadomości” już w jednym z pierwszych zdań dowiedzieliśmy się, że po rządach PO jest tam stajnia Augiasza.

Widocznie tak duża, że kierowca limuzyny z prezydentem najprawdopodobniej zignorował ostrzeżenia o niesprawnej oponie, a dokładnie problemach z ciśnieniem. A nie, o tym w ogóle w TVP nie powiedzieli.

Dalej w programach informacyjnych też podobnie, choć równocześnie zupełnie inaczej – czyli porozumienie Unii Europejskiej z Turcją w sprawie uchodźców. O ile jeszcze główne stacje telewizyjne w podobnym tonie relacjonowały wysoką cenę tego porozumienia, o tyle relacje co do polskiego akcentu w Brukseli, czyli wypowiedzi Martina Schulza na temat naszego kraju, były już skrajnie różne. W Polsacie był to „apel o wyjście z impasu”, a w TVP materiał pod tytułem „Schulz znów przeciw Polsce”. Premier Beata Szydło komentowała jego słowa, jako „nieuprawnione i niepotrzebne”. A komentatorzy TVP mówili już po raz kolejny w tym tygodniu o „donoszeniu na własny kraj”, którego dopuszcza się PO. Wszak Grzegorz Schetyna spotkał się z Angelą Merkel („ustalał treść wymierzonej w Polskę rezolucji”).

Tymczasem dziennikarze TVP zauważali, że „nawet” przywódcy Węgier i Wielkiej Brytanii poparli Polskę. Choć właściwszym słowem – ale to już raczej w TVN – byłoby, że „tylko” – wszak państw w UE jest więcej niż dwa.

TVP jednak kolejny już raz w tym tygodniu maluje obraz, w którym Unia Europejska niezbyt powinna nas martwić, powinniśmy się bowiem skupić na naszych świetnych relacjach z Grupą Wyszehradzką (to dzięki niej „UE otrzeźwiała” w kwestii uchodźców). I tak, prezydent Andrzej Duda znów odwiedził Węgry! A na dodatek już niedługo „nieoficjalnie spotka się z Viktorem Orbanem”. W czasie rozmów z Węgrami sporo już było o współpracy gospodarczej, w końcu „po Budapeszcie jeżdżą polskie autobusy, a będą trolejbusy”. A skoro premier Węgier mówi w Brukseli, żeby dać spokój Polsce, to czym tu się w ogóle martwić. Można już spokojnie wyłączyć telewizję, a nie słuchać jak w TVN o krytycznej rezolucji wobec Polski, która zostanie opublikowana pod koniec kwietnia. I której ani Orban, ani nawet Jarosław Kaczyński nie powstrzyma.

Zobacz także

gmyz

wyborcza.pl

 

Słowiański przykuc, czyli jeszcze o Bordurii [ORLIŃSKI]

Wojciech Orliński, 17.03.2016

Wojciech Orliński

Wojciech Orliński (Fot. Marcin Klaban / Agencja Gazeta)

Skłonność Polaków do zabawy w „slav squat” pokazuje nasze rozdarcie. Z jednej strony bardzo chcemy być zachodni i europejscy. Z drugiej – gdy chcemy się dobrze zabawić, zaczynamy chóralnie śpiewać o „oczach cziornych, strastnych i priekrasnych”.
 

Zaroiło się ostatnio od popkulturowych metafor naszej sytuacji geopolitycznej. Ziemowit Szczerek w znakomitym skądinąd eseju (w „Magazynie Świątecznym GW”) porównywał niedawno Polskę do dwóch fikcyjnych państw wschodnioeuropejskich wykreowanych wyobraźnią Hergégo, twórcy Tintina.

To sympatyczna, pokojowo nastawiona Syldawia i sąsiednia większa i wroga Borduria. Syldawia jest monarchią, ale wygląda na kraj respektujący podstawowe prawa obywatelskie i pozwalający na swobodny rozwój nauki i kultury (dzięki czemu profesor Lakmus, ważna postać drugoplanowa, może snuć plany podróży na Księżyc na kilkanaście lat przez programem Apollo).

Borduria odwrotnie – formalnie jest republiką, ale prawa obywatelskie ma gdzieś. Wszystko w niej jest podporządkowane ideologii taszyzmu, która sprowadza się do bezwzględnego posłuszeństwa wobec przywódcy tego państwa, marszałka Kurvi-Tascha (tak się nazywa w przekładzie angielskim; z jakiegoś powodu, bardziej mi to odpowiada od francuskiego oryginału, w którym występuje marszałek Plekszy-Gladz).

Borduria – jak słusznie zauważył Szczerek – to typowa generyczna „wschodnioeuropejska dyktatura”. Język bordurski wzorowany jest na węgierskim, bo pojedyncze napisy w tym języku przypominają węgierski, przynajmniej komuś, kto z węgierskiego nie zna ani słowa (gdy bordurska tajna policja chce kogoś zatrzymać, woła za nim „sztopp!”).

Kiedyś w wiedeńskim Instytucie Wiedzy o Człowieku napisałem pracę o stereotypowym obrazie Europy Środkowo-Wschodniej w zachodniej popkulturze. Zwróciłem tam uwagę na to, że Zachód bardzo często rzutuje na nas swoje własne problemy.

Hergé wymyślił Syldawię i Bordurię w reakcji na anszlus Austrii przez Trzecią Rzeszę w 1938. Sam był Belgiem, a anszlus w mieszkańcach wszystkich małych krajów sąsiadujących z Niemcami wywołał to samo pytanie: „kiedy nasza kolej?”.

Lęk mieszkańca kraju położonego na zachód od Niemiec przed wydarzeniami, które miały miejsce w kraju położonym na południe od Niemiec, w komiksie o Tintinie ulega więc sublimacji do opowieści o kraju położonym na wschód od Niemiec (Syldawia leży gdzieś na południowy wschód od Czechosłowacji), któremu grozi sąsiad położony jeszcze dalej na wschód. I to jest dosyć częsta sytuacja: różne Orsinie, Latverie, Slaki, Petronie i Herzosłowacje służyły twórcom zachodniej popkultury do budowania metaforycznych opowieści o własnych krajach – ale umieszczonych na Wschodzie.

Rdzennie wschodnioeuropejska jest natomiast druga metafora, która też pojawiła się już na łamach „Gazety Wyborczej”. Andrzej Milewski w cyklu andrzejrysuje.pl przedstawił karykaturę ministra Waszczykowskiego w „słowiańskim przykucu”. Co to właściwie jest?

To internetowy żart, który według serwisu Know Your Meme nagle eksplodował w październiku 2013 roku, gdy uczestnicy serwisu 4chan (na którym zwykle rodzą się takie fenomeny) odkryli, że na zdjęciach z Rosji ludzie wyjątkowo często kucają. Nazwano ten fenomen „slav squat” (czyli właśnie „słowiańskim przykucem”).

W kanonicznym slav squat należy w jednej ręce trzymać puszkę piwa lub butelkę alpagi, a w drugiej papierosa. W tle powinien stać stuningowany golf albo żiguli. Mężczyzn obowiązuje dres, kobiety tak zwane wylaszczenie (czyli szpilki, kusa spódniczka i wyzywający makijaż a la „Nadia, dziewczyna Sierioży”).

Hasło „słowiański przykuc” zrobiło błyskawiczną karierę, także w Polsce. U nas już też odbywają się imprezy taneczne pod tym hasłem (odwrotnie niż w klasycznym clubbingu tu właśnie trzeba wyglądać jak dresiarz). Do „Wiedźmina 3” wypuszczono modyfikację „Slav Squat”, za sprawą której na stroju Geralta pojawiają się trzy paski, charakterystyczne dla pewnej firmy słynącej z produkowania ubrań dla dresiarzy.

Skłonność Polaków do zabawy w „slav squat” pokazuje nasze rozdarcie. Z jednej strony bardzo chcemy być zachodni i europejscy. Z drugiej – gdy chcemy się dobrze zabawić, zaczynamy chóralnie śpiewać o „oczach cziornych, strastnych i priekrasnych”, ewentualnie o „sokołach na Ukrainie” albo że „nas nie dogoniat”.

W polityce też niby chcielibyśmy być zachodni i demokratyczni. Ale wybory ciągle u nas wygrywa jakiś marszałek Kurvi-Tasch.

I wcale to nie jest teraz aluzja do obecnej władzy. To znaczy nie tylko do niej. Podobne wizje ustrojowe miał Lech Wałęsa, przed którym też trzeba było kiedyś „bronić demokracji”. A i Platforma od czasu do czasu rzucała typowo bordurskim rozwiązaniem w rodzaju ustawy „o rejestrze usług niedozwolonych” albo „o dopalaczach”.

Polsko! Nie wstawaj z kolan, wstań z przykucu! Zrzuć te dresy, zmyj ten makijaż! Powiedz wreszcie taszyzmowi gromkie „sztepp!”

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Dzieci bezdomne w Polsce. Całe życie w schronisku
Mama, a może dałoby się wynająć jakieś mieszkanie? Tylko na jeden dzień. Udawalibyśmy, że to nasze

Sąd na skraju załamania nerwowego
W miejscach, które są przeładowane pracą, a sąd niewątpliwie jest czymś takim, relacje międzyludzkie robią się niefajne. Rozmowa z dr Katarzyną Orlak

Wszystkie filmy Józefa Hena
Przed kinami wystawiano gabloty z fotosami. Na podstawie tych fotosów budowałem własną akcję, a kolegom kłamałem, że byłem w kinie. Rozmowa z Józefem Henem

Legion molestowanych. Najwstydliwszy sekret meksykańskiego Kościoła
Pius XII, Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł II i Benedykt XVI wiedzieli o przestępstwach księdza Marciala Maciela. Do Watykanu docierały kolejne dowody, a Watykan zapominał o poprzednich

Wyrok TK rzucony na ścianę
Moi rodzice trochę wierzą, że mi przejdzie. Sami są zwolennikami status quo, głosowali na Platformę. Ale tata mnie dziś tu przywiózł i odwiezie

Dlaczego w Izraelu jest tyle start-upów
Zeevi jest głęboko niewierzący, a mimo to uważa, że innowacyjność to dar Najwyższego

Zobacz także

orliński

wyborcza.pl

MAJMUREK: FANTOMOWE CIAŁO JAROSŁAWA

JAKUB MAJMUREK, 18.03.2016
Szlachecka anarchia połączona z kulturą klientelizmu i folwarku wraca w Polsce PiS, z mocą większą niż kiedykolwiek po 1989 roku.

Prawo i Sprawiedliwość szło po władzę z opowieścią o walce z politycznym imposybilizmem, obiecywało, że pod jego rządami państwo przestanie być byle jakie i dziadowskie, a stanie się znów źródłem dumy, bezpieczeństwa i stabilności dla obywateli. Także część lewicy dała się przekonać tej opowieści, argumentując, że lepszy PiS, który zachowa pewne podstawowe narzędzia państwa, niż liberałowie, którzy najchętniej by je korzystnie sprywatyzowali, pozbawiając jakąkolwiek lewicę, jaka mogłaby kiedyś zdobyć władzę w Polsce wszelkich środków do prowadzenia sensownej polityki. Tyle sanacyjna narracja wyborcza. A jak wyszło? Jak zwykle.

 

Co w Polsce oznacza to „jak zwykle”? Zygmunt Kubiak mawiał, że w Polsce próbowano już wprowadzać różne ustroje, ale jakoś zawsze wychodził feudalizm. W czym miał i nie miał racji.

 

Miał, gdyż faktycznie niezależnie od ustroju odtwarza się u nas kultura folwarczna, z jej podziałem na „chamów” i „panów”, oraz klientelistyczny system, przypominające relacje magnata ze służącą mu politycznie czy wojskowo szlachecką gołotą. Nie miał, bo to, co ciągle się w Polsce odradza, trudno nazwać nawet feudalizmem. Feudalizm to jednak pewien uporządkowany, hierarchiczny system dość efektywnie zdolny organizować do pewnego momentu porządek społeczny. W Rzeczpospolitej absolutną władzę pana na folwarku zawsze otaczało morze anarchii. I właśnie ten stan – szlachecka anarchia połączona z kulturą klientelizmu i folwarku – wraca w Polsce PiS z mocą większą niż kiedykolwiek po 1989 roku.

 

Państwo nie istniejące nawet teoretycznie

Zachodnia cywilizacja śmierci już w wieku XVII wypracowała rozumienie państwa, które się nigdy do końca nad Wisłą nie przyjęło: jako organizacji zdolnej do ustanawiania monopolu na stanowienie prawa i stosowanie prawomocnej przemocy na swoim terytorium. W XVI wieku szlachta uchwaliła sobie prawo do zbrojnego wystąpienia przeciw budzącej jej opór polityce wybranego przez nią monarchy. Dziś polski rząd sam urządza rokosz przeciwko państwu, którym ma rządzić, przeciw jego prawu i instytucjom.

 

W publicystycznej gorączce komentarzy towarzyszących obecnemu kryzysowi konstytucyjnemu pojawiały się zarzuty o „zamachu stanu”, jakiego dokonuje PiS. Dotychczas były one przesadzone. Jednak, gdy upłynął termin publikacji wyroku przez TK, rząd przekroczył czerwoną linię. Ciągle nie jest to jednak zamach stanu, a coś – z punktu widzenia spójności aparatu państwa – być może nawet gorszego. Zamach stanu to przejęcie kontroli nad częścią aparatu przemocy państwa po to, by odebrać władzę prawowitemu rządowi. To szybkie, precyzyjne uderzenie. To, co robi PiS, z precyzją nie ma nic wspólnego – funduje nam wszystkim miesiące, jeśli nie lata ciągłego prawnego i politycznego kryzysu, którego jedynym efektem będzie postępująca anarchia, rozprężenie i dalsze osłabienie państwa oraz podkopanie zaufania do niego na taką skalę, że odbudowanie go zająć może długie lata. W rezultacie Polki i Polacy jeszcze bardziej zniechęcą się do demokracji – nie jest wykluczone, że w przyszłości jakiś „prawdziwy” antydemokratyczny zamach stanu nie zderzy się już z brakiem masowego poparcia.

 

Co bowiem stało się dziś, gdy rząd przekroczył termin publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego? To mianowicie, że Polska ma w zasadzie dwa porządki prawne. Jeden wyznaczany przez decyzję władzy sądowniczej, a drugi – wykonawczej. Ta przepaść między dwoma porządkami będzie się tylko pogłębiać wraz z kolejnymi wyrokami Trybunału – podejmowanymi na podstawie poprzedniej ustawy – których rząd, przekonany, że Trybunał obowiązuje ustawa przyjęta przez PiS-owski Sejm, nie będzie uznawał. Każdy urzędnik, każda prokuratorka, każdy publiczny funkcjonariusz będą musieli na co dzień podejmować decyzję, do którego systemu prawa się stosować. Sądy będą wydawać wyroki, których nie będzie wykonywać władza wykonawcza. Ta będzie podejmowała działania, które w świetle orzecznictwa będą bezprawne. Ktokolwiek przejmie władzę po PiS, przez lata będzie musiał sprzątać powstały w efekcie bajzel prawny.

 

Wśród wielu ojców klęski PO był także Bartłomiej Sienkiewicz ze swoimi słowami, że „państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”. Choć nie powiedział nic, co nie byłoby prawdą, to propagandziści PiS rozdmuchali wyrwany z kontekstu cytat z nielegalnie podsłuchanej rozmowy i zrobili z niego taran na partię Ewy Kopacz.

 

Jeśli jednak państwo PO istniało wyłącznie teoretycznie, to państwo PiS o dwóch równoległych porządkach prawnych nie istnieje nawet teoretycznie, bo nie spełnia żadnej z obowiązujących w cywilizowanym świecie definicji państwa.

 

Jest układem skazanym na ciągłe osuwanie się w coraz głębszą anarchię i kryzys, niezdolnym do realizacji strategicznych celów.

 

Polska suknem Kaczyńskiego

„Na elekcjach dawaj kreskę / Nie za słowa, a za kieskę” – poucza syna sarmacki ojciec w piosence Jacka Kaczmarskiego Dobre rady pana ojca. Opiewany przez ideologów rządzącego obozu „sarmacki republikanizm” opierał się bowiem o polityczną korupcję, hegemonię magnackiej kiesy kupującej „kreski” i liberum veto od mało zamożnej szlachty.

 

 

 

 

W kolejnej odsłonie IV RP ten klientelistyczny model myślenia o polityce wraca w pełnej krasie. Tylko że kasa, zamiast magnackiej jest państwowa. W PotopieBogusław Radziwiłł porównuje Rzeczpospolitą do sukna, które każdy ciągnie w swoją stronę. Radziwiłłowie liczyli, że im tego sukna starczy na królewski płaszcz – Kaczyńskiemu udało się z wyszarpanego w zeszłym roku kawałka zbudować potężny folwark pełen zależnych od niego klientów.

 

To oczywiste, że klientelizm, traktowanie państwa jako łupu, a partii jako biur pośrednictwa pracy był problemem wszystkich sił rządzących Polską po 1989 roku.

 

PiS nie jest żadnym wyjątkiem. Nigdy jednak przejmowaniu państwa nie towarzyszyła taka ostentacja. Media, etaty w służbie cywilnej, budżety reklamowe spółek skarbu państwa i środki na prenumeratę czasopism w urzędach, a nawet stadniny koni – wszystko ma teraz służyć budowaniu grupy ludzi zależnych od kierownictwa PiS materialnie, lojalnych i oddanych partii, której władza nad państwowymi pieniędzmi gwarantuje nawet jeśli skromny, to odczuwalny dobrobyt.

 

Rządy na tym folwarku sprawowane są przy tym dość twardą ręką. Jak zauważyła kiedyś Jadwiga Staniszkis, kluczem do zaufania Jarosława Kaczyńskiego jest przejście rytuału upokorzenia. Przeczołgani przez niego – zanim zostali wyniesieni do funkcji paladynów – zostali i Ziobro, i Kurski, i „premier z tabletu” Gliński.

 

Wszystko to całkowicie rozkłada koncepcję państwa jako dobra wspólnego wszystkich obywateli. PiS straci kiedyś władzę i w tej sytuacji nikt nie będzie już wyznaczał minimalnych standardów tej sile, która przyjdzie po nim i zrobi swoje własne „wielkie czystki” w każdej podległej instytucji. Raz jeszcze rzekomo sanacyjne działanie faktycznie zaszczepia państwu pierwiastek anarchiczny, czyniąc z niego łup najsilniejszego w danej chwili stronnictwa.

 

Dwa ciała prezesa

Skąd ten powrót postsarmackiej anarchii dokonujący się pod egidą rzekomo sanacyjnego projektu? Z pewnością wynika on, jak zauważa w ostatnim felietonie Jan Śpiewak z bylejakości pracy, jaką PiS wykonało w opozycji, z myślowego i kadrowego nieprzygotowania tej partii do rządzenia. Silnie obecne w całym naszym życiu politycznym – by użyć określenia Witkacego – „gnypalstwo” (skłonność do powierzchownego rozgrzebywania brudnym paluchem spraw wymagających subtelnych narzędzi myślowych i wytężonej intelektualnej pracy) ma tu wiele do rzeczy. Ale nie tylko ono.

 

Problemem jest sama kierująca działaniami rządzącej partii koncepcja władzy. W jej ramach władza to bezpośrednia kontrola jednego decyzyjnego ośrodka nad podległymi mu bezpośrednio, wykonującymi jego rozkazy instytucjami i kierującymi nimi osobami. W tym wypadku ostateczną instancją tej kontroli ma być sam Jarosław Kaczyński. Problem w tym, że współcześnie władza nie działa w ten sposób. Władza to nie tylko bezpośrednie wydawanie poleceń, ale przede wszystkim tworzenie koalicji zdolnych do przekraczania interesów poszczególnych aktorów, to tworzenie warunków brzegowych interakcji różnych podmiotów, to wreszcie negocjowanie między różnymi logikami różnych instytucji. Zbyt silna chęć skupienia kontroli – rozumianej jako bezpośrednia zwierzchność – w jednym ośrodku, prowadzi do przeciążenia takiego centrum. Zbyt silnie naciskane z góry instytucje władzy wykazują bowiem skłonność do bezwładu. Władza dążąca do skupienia jak największej liczby bezpośrednich, nakazowych decyzji w jednym miejscu, ryzykuje utratę możliwości oddziaływania na świat innymi mechanizmami niż dozór i rozkaz. W efekcie w systemie zwiększa się entropia czyli, mówiąc prościej, narasta chaos. Wzmacniają się tendencje anarchiczne.

 

Mieliśmy tego przykład w przypadku sporu o Trybunał, gdzie chęć bezpośredniego i natychmiastowego podporządkowania jak największej liczby sędziów konstytucyjnych doprowadziła do głębokiego kryzysu i odebrała ośrodkowi decyzyjnemu w PiS możliwość faktycznego oddziaływania na władzę sądowniczą.

 

Między dwiema gałęziami władzy panuje teraz stan zimnej wojny, gdyż zamiast wzajemnie się równoważyć i kontrolować spierają się one o swą prawomocność. Dopóki kryzys nie zostanie rozwiązany, dopóty wszelkie próby reformy sądownictwa napotykać będą bierny opór środowiska i instytucji – a poza sytuacją rewolucyjną nie da się wymienić w ciągu kilku lat wszystkich sędziów, tak jak da się to uczynić np. z najwyższymi urzędnikami.

 

Janek Sowa w swojej głośnej książce postawił tezę, że o ile na zachodzie Europy ciało króla podwoiło się w ciało państwa (przez co nawet, gdy głowa króla spadała pod katowskim toporem, państwo trwało niewzruszone), to w Polsce doszło do paradoksalnej sytuacji: choć żadnego króla nigdy nie zamordowano, to fizyczne ciało króla skrywało brak ciała państwa, stan szlacheckiej anarchii.

 

Korzystając z licencji publicystycznej formy, można powiedzieć, że podobny proces obserwujemy dziś. Fantazja o politycznym ciele nowego Marszałka, Naczelnika państwa, w swoich rękach trzymającego wszystkie wajchy władzy i realizującego przy ich pomocy wielkie, strategiczne cele, skrywa fakt, że im więcej nominalnej, nakazowo-rozdzielczej władzy próbuje skupić decyzyjny w PiS ośrodek, tym bardziej realna substancja współczesnej władzy wymyka mu się z rąk. Im więcej władzy wydaje się mu, że zagarnia, w tym większa anarchię nas wszystkich osuwa.

 

majmurek

**Dziennik Opinii nr 77/2016 (1227)

 

tyle

 

andrzejDudaOdmówił

Zmęczenie Polską

Karolina Wigura, 16.03.2016

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron (Peter Byrne / AP / AP)

Na Wyspach Brytyjskich wszystko było jasne już w październiku 2015 r. Gdy po raz pierwszy od upadku komunizmu nad Wisłą rządy miała objąć jedna partia, Beata Szydło mówiła o „prawdziwym święcie demokracji”.
 

Rzeczywiście było to święto – komentowali kwaśno redaktorzy konserwatywnego „The Times” – a także wyrazisty sygnał, jak europejski kryzys uchodźczy potrafi odmienić wyniki wyborów.

Od tego czasu na Wyspach ukazały się dziesiątki artykułów o Polsce. Kilka z nich wzbudziło szczególne poruszenie. „Financial Times” sportretował prezesa PiS jako człowieka niepozornego, lecz władnego dyktować całą polską politykę z partyjnego biura. Głośnym echem odbiły się teksty w „The Guardian”, szczególnie Timothy’ego Gartona Asha, który pisał o podważaniu podstaw ustrojowych III RP, oraz Christiana Daviesa, porównującego Kaczyńskiego do Yody i Karla Lagerfelda. Czasem nie udało się uniknąć tez bez pokrycia. Jak np. wtedy, gdy Neal Ascherson sugerował, iż nowy polski nacjonalizm upomni się o Wilno i Lwów.

Stawki nie da się jednak podbijać w nieskończoność. Szczególnie, gdy próby rządu w Warszawie, by ratować wizerunek chociaż za oceanem – wezwania po przyjaźni polsko-amerykańskiej ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego i wskazówki, jak poprawić demokrację, od premier Szydło dla amerykańskich senatorów – wywoływały raczej zmieszanie niż polemiczny zapał. Gdy więc w ubiegłym tygodniu ważyły się losy Trybunału Konstytucyjnego i orzekała Komisja Wenecka, za kanałem La Manche pisały o tym tylko zdawkowo serwisy informacyjne. Stopniowo nasila się zjawisko Poland-fatigue: zmęczenie tematami polskimi.

Tyle o mediach. A politycy? Rząd w Warszawie deklarował, że teraz Zjednoczone Królestwo, a nie Niemcy, będzie najważniejszym partnerem Polski w UE. Ale i tu nie ma powodów, by myśleć, że o Polsce będzie się dużo w kolejnych miesiącach mówiło.

Wprawdzie premier Cameron znalazł dwa razy czas na wizytę u Beaty Szydło, perspektywa referendum na temat Brexitu działa jednak na politykę na Wyspach jak bomba z opóźnionym zapłonem. Wobec wielowarstwowego kryzysu, w jakim znalazła się Europa, decyzja Brytyjczyków 23 czerwca jest skrajnie trudna do przewidzenia. Wybitne osobowości polityczne i publicystyczne, jak np. burmistrz Londynu Boris Johnson albo autor „House of Cards” Michael Dobbs, wsparły wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Polityczną huśtawkę wzmagają konkurenci Davida Camerona. Ponieważ angielski premier zapowiedział, że nie będzie się ubiegał o reelekcję, konkurenci, także z jego własnej partii, kalkulują swoje wypowiedzi przede wszystkim z punktu widzenia własnych szans w wyborach, a nie lojalności wobec Brukseli. Trudno także zakładać, by mieli na uwadze świeżo upieczonego polskiego sojusznika.

To wszystko oznacza nie tylko, że płynące z siedziby szefa MSZ koncepcje polityki zagranicznej należy włożyć między bajki. Także ci, którzy pragną bronić demokracji liberalnej nad Wisłą przez wpływ Zachodu, muszą się zastanowić nad efektywnością przyjętej strategii. Bo może Zachód będzie bardziej zajęty problemami z Brexitem i z uchodźcami.

Dr Karolina Wigura, szefowa Obserwatorium Debaty Publicznej „Kultury Liberalnej”, wykładowca Instytutu Socjologii UW, POMP Fellow na Uniwersytecie Oksfordzkim

naŚwiecie

wyborcza.pl/politykaekstra

 

Historia antykonstytucyjnych buntów

Wojciech Sadurski*, 16.03.2016Prof. Andrzej Rzepliński - Prezes Trybunału Konstytucyjnego.

Prof. Andrzej Rzepliński – Prezes Trybunału Konstytucyjnego. (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Rozmawiam w Nowym Jorku z jednym z najwybitniejszych polityków europejskich, dwukrotnym premierem ważnego państwa zachodniego, a na dodatek – wybitnym konstytucjonalistą. Relacjonuję treść ustawy „nowelizującej” – zwłaszcza te przepisy, które miałyby ją wyłączyć spod kontroli konstytucyjnej.
 

Rozmawiamy 9 marca, więc mówię mu o orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego. Mój rozmówca siedzi coraz bardziej zasępiony, ale dopiero, gdy mówię mu o zapowiedzi rządu, że werdyktu TK nie opublikuje, wykrzykuje z niedowierzaniem: „Ależ to pełny kryzys konstytucyjny!”.

I dodaje: – W moim kraju w takiej sytuacji z całą pewnością interweniowałby prezydent. Wtedy muszę wyjaśnić mu, że w Polsce obecnie prezydenta nie ma.

„Kryzys konstytucyjny” – tego języka używa też Komisja Wenecka. Mówiąc o zapowiedzi nieopublikowania orzeczenia, stwierdza: „Taki bezprecedensowy ruch jeszcze bardziej pogłębiłby kryzys konstytucyjny”.

Czy jednak we współczesnej Europie schemat kryzysu konstytucyjnego zgotowanego nam przez PiS jest rzeczywiście bezprecedensowy? Warto może zdefiniować, czym właściwie jest „kryzys konstytucyjny”. To mocne określenie i nie każde zawirowanie polityczne dotyczące konstytucji należy w ten sposób definiować.

Kryzys konstytucyjny może mieć dwa oblicza. Po pierwsze – władza zmienia konstytucję, nie mając ku temu odpowiedniej większości, więc dokonuje tego drogą ustawową, w ten sposób negując prymat konstytucji. Gdy w marcu 1933 roku Reichstag (kontrolowany już przez nazistów) przyjął tzw. ustawę upoważniającą (Ermächtigungsgesetz) przyznającą rządowi szerokie kompetencje ustawodawcze, wbrew obowiązującej konstytucji weimarskiej – zmienił w ten bezprawny sposób konstytucję, do czego Hitler nie miał większości.

Gdy kontrolowane przez PiS Sejm i Senat przyjęły w grudniu ustawę o TK, parlament zmienił drogą ustawową konstytucję. Zarówno w szczegółach, wprowadzając np. większość kwalifikowaną dwóch trzecich w TK czy poddając sędziów odwołaniu przez Sejm, jak i w sprawach generalnych – wyłączając tę właśnie ustawę spod kontroli konstytucyjnej. Komisja Wenecka zauważa: „Akt ustawowy, grożący uniemożliwieniem kontroli konstytucyjności, sam musi być poddany takiej kontroli, zanim zostanie zastosowany przez sąd”.

Drugie oblicze kryzysu konstytucyjnego pełną gębą to odmowa zastosowania się przez najwyższe władze państwowe do konstytucji – czyli mówiąc prościej, łamanie konstytucji w działaniach władzy. Gdy we wrześniu 1993 roku prezydent Rosji Borys Jelcyn natrafił na opór ze strony parlamentu rosyjskiego – po prostu rozwiązał Dumę, choć nie miał ku temu uprawnień. Duma desperacko uznała to za nieważne i zawiesiła w funkcji prezydenckiej Jelcyna, ale Jelcyn tego po prostu nie przyjął do wiadomości, po czym wyprowadził wojsko na ulice.

Andrzej Duda odmówił zaprzysiężenia trzech wybranych sędziów TK, choć nie ma uprawnienia do tego zaniechania i dodatkowo zobowiązał go do tego zaprzysiężenia Trybunał (Komisja Wenecka podkreśla, że to funkcja ceremonialna, a nie warunek ważności wyboru). Pozbawiony minimum uczciwości i odwagi Duda zaprzysiągł pod nadzorem Kaczyńskiego piątkę innych „sędziów”, choć już toczyła się przed TK procedura dotycząca bezprawności wyboru trójki z nich z konstytucją. Większość parlamentarna złamała konstytucję w procesie ustawodawczym, odstępując m.in. od wymogu trzech czytań, a rząd mataczy z publikacją orzeczeń – choć nie ma żadnych uprawnień, by oceniać prawidłowość orzeczeń Trybunału.

Łamiąc w tak ostentacyjny sposób konstytucję, polskie władze w większym stopniu zasługują na kontrolę i krytykę organizacji unijnych i Rady Europy niż rząd Orbána. Orbán, realizując swoją wizję demokracji nieliberalnej, zmienił na dzień dobry konstytucję, nie można mu zatem zarzucić łamania konstytucji. Kaczyński depcze własną ustawę zasadniczą, nie umiejąc lub nie mogąc jej zmienić. Stąd zainicjowanie przez Komisję Europejską procedury dotyczącej właśnie „praworządności” – rządów prawa polegających na respektowaniu przez władze stojącego nad nimi prawa konstytucyjnego.

Sankcje będą więc bardziej uzasadnione i surowsze niż w stosunku do węgierskich totalniaków.

PS Ktoś może żachnie się na porównywanie dzisiejszych poczynań PiS do poczynań nazistów i Jelcyna. Nie porównuję. Dostrzegam pewne różnice.

*Wojciech Sadurski jest profesorem filozofii prawa na Uniwersytecie Sydnejskim, profesorem w Centrum Europejskim UW i obecnie profesorem gościnnym na wydziale prawa Uniwersytetu Nowego Jorku.

opowiadam
Wyborcza.pl