Ewa Kopacz: Duda mówi, że Polska jest w ruinie. A wzrost gospodarczy? Spadek bezrobocia?
Kopacz pytana przez dziennikarzy w Sejmie o obietnice, które składa w kampanii kandydat PiS, zauważyła, że Duda nie pokazuje źródeł finansowania tych obietnic.
Duda zobowiązał się w kampanii wyborczej m.in. do obniżenia wieku emerytalnego i powiązania uprawnień emerytalnych ze stażem pracy, wyeliminowanie umów śmieciowych, podwyższenie minimalnego wynagrodzenia do poziomu 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej czy zapewnienie rodzinom wychowującym dzieci dodatkowego wsparcia. Według ekspertów odwrócenie reformy emerytalnej to
– Jako obywatel chciałabym usłyszeć, jak Andrzej Duda wytłumaczy swoje słowa o tym, że Polska jest w ruinie, że Polskę trzeba odbudować – mówiła premier Ewa Kopacz na konferencji prasowej. Po czym przedstawiła przykłady na to, że jest dokładnie odwrotnie.
– Dzisiaj Główny Urząd Statystyczny ogłosił bardzo dobre wskaźniki, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy: 3,5 proc. wzrostu w pierwszym kwartale tego roku i 3,4 proc. w ubiegłym roku – mówiła premier. Przytoczyła też dane o zmniejszającej się stopie bezrobocia: – 130 tys. mniej bezrobotnych młodych ludzi w ciągu dwóch lat. To są fakty – przytoczyła Kopacz. – Wzrost płacy minimalnej o 80 proc. i średniej o 40 proc. To są fakty – dodała.
Premier wspomniała też, że Polska odnotowała dodatni bilans obrotu handlowego. – Odnotowaliśmy wzrost eksportu nad importem przy embargu nałożonym przez Rosję – powiedziała.
„Duda składa obietnice i nie bierze za nie odpowiedzialności”
– Chciałabym usłyszeć szczerą odpowiedź Andrzeja Dudy, czemu służy straszenie Polaków tym, że kraj się rozpada, że gospodarka nie funkcjonuje, kiedy fakty i konkretne liczby mówią coś innego – mówiła Kopacz. Dodała, że jeśli to ma służyć jedynie kampanii prezydenckiej, to Duda nie będzie wiarygodny jako prezydent. – Jeśli mówi się rzeczy tylko po to, żeby zyskać popularność na krótką chwilę, to nie można takiemu człowiekowi zaufać do końca – mówiła dziennikarzom.
– To, co może obiecywać Andrzej Duda bez brania za to odpowiedzialności, nie może być odbierane jako poważna oferta. A prezydent ma w sobie odpowiedzialność. Składanie obietnic bez pokrycia przez opozycję to niepoważne traktowanie Polaków. To są niewiarygodne obietnice, które niszczą nasze finanse publiczne – zakończyła premier.
Nowe hasło Komorowskiego. Prezydenta poparł Tomasz Karolak: „Ruszmy się, idźmy głosować!”
Bronisław Komorowski zaprezentował w Łodzi swoje nowe hasło wyborcze. Przed ujawnieniem treści sloganu wspierany przez Tomasza Karolaka prezydent zaatakował Andrzeja Dudę, przekonując, że kandydat PiS wierzy, iż ludzie są źli, i nie ceni wolności. Komorowski zapewnia zaś poprzez nowe hasło, że będzie „prezydentem naszej wolności”.
Przed wystąpieniem prezydenta do głosowania na niego zachęcał energicznie Tomasz Karolak. – Jesteśmy za Bronisławem Komorowskim! Ruszmy się, idźmy głosować! – apelował aktor.
Po nim na scenie pojawił się wywołany w ten sposób prezydent, który podkreślił, że porażkę w pierwszej turze uważa za wydany przez wyborców komunikat. – Komunikat jest prosty. (…) W Polsce, gdzie wiele udało się osiągnąć, jest wiele osób, które nie czują się uczestnikami dobrej zmiany, które oczekują szybszych zmian na lepsze – mówił Komorowski.
Według niego wielu obywateli chce w większym stopniu współdecydować o polskiej przyszłości. Z tego względu prezydent postanowił rozpisać referendum ws. JOW-ów, prawa podatkowego oraz finansowania partii politycznych.
Atak na PiS
Następnie Komorowski przystąpił do ataku na PiS, podkreślając, że partia Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie zgodziła się na ograniczenie finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Przypomniał jednocześnie, że w 2010 roku podpisał ustawę, która ogranicza o 50 procent poziom finansowania partii z budżetu.
Prezydent zaznaczył, że PiS chce ponadto zaprzeczyć temu, co udało się wypracować w ciągu minionego 25-lecia, zaprzeczyć kierunkowi wiodącemu ku Unii Europejskiej. Według niego partia Kaczyńskiego nie jest więc przyjacielem polskiej wolności.
Wolność, jak zapewniał Komorowski, odgrywa zaś zasadniczą rolę w jego życiu. – Prawie całe życie poświęciłem na walkę o wolność. Pamiętam czasy, gdy wolności brakowało, co aż bolało. Były to czasy trudne, ale i piękne, bo przyniosły owoc w postaci wolności – powiedział prezydent.
Komorowski dokonał przy tym rozróżnienia na tych, którzy chcą umacniać wolność, oraz tych, którzy ją kwestionują. Prezydent ma się zaliczać do pierwszej grupy. Andrzej Duda – do drugiej.
– Pamiętam czasy, kiedy cała machina państwa była nastawiona na to, by kwestionować uczciwość obywateli i podejrzewać, że albo już mają, albo będą mieli na koncie jakieś haniebne czyny – zaznaczył prezydent.
Odnosząc się do swojego konkurenta, Komorowski zarzucił mu zamiar ograniczania przysługującej obywatelom wolności. – Wzywam i proszę o głosy w drugiej turze. Proszę o zrozumienie, że to wybór między tymi, którzy się boją wolności, a tymi, którzy chcą ją rozwijać – oznajmił prezydent.
„Komorowski. Prezydent naszej wolności”
To właśnie wolność jest głównym elementem nowego hasła wyborczego, które brzmi następująco: „Komorowski. Prezydent naszej wolności”. – Dla mnie wolność to prawo do kształtowania własnego życia według tego, jak komu w sercu gra, to zrozumienie dla odmiennie myślących – dodał prezydent.
Leszek Jażdżewski: Referendum. Zmieleni przez JOW-y
15.05.2015
Referendum, które 6 września chce przeprowadzić prezydent, jest pomysłem zgłoszonym ad hoc, obliczonym na pozyskanie głosów Pawła Kukiza i zepchnięcie do defensywy Prawa i Sprawiedliwości. Taki nagły wyborczy tryb zgłaszania bardzo poważnych inicjatyw, jaką jest zmiana Konstytucji, świadczy o tym, że nie szanuje się instytucji państwa. W przypadku Bronisława Komorowskiego, który swoje przywiązanie do procedur i Konstytucji podkreślał nie raz, takie zachowanie zaskakuje – in minus – i stawia jego kandydaturę pod poważnym znakiem zapytania.
Teraz to politycy PiS wyrastają na obrońców Konstytucji, z sensem broniących ordynacji proporcjonalnej. Występują przeciwko takiej konstrukcji ordynacji wyborczej, która głosy milionów Polaków wyrzuci na śmietnik, bo nie będą one miały żadnego znaczenia. Partie – już tylko dwie – będą miały jeszcze większą władzę, ponieważ w większości okręgów będą mogły wystawić nawet przysłowiowego konia, a i tak wejdzie on do Sejmu.
Jeśli ktoś wierzy, że dzięki JOW-om zwiększy się wpływ obywateli, niech popatrzy nie na Zjednoczone Królestwo czy USA, ale na polski Senat. Startowało bardzo wielu niezależnych kandydatów, była wielka kampania prezydentów miast i 46 kandydatów niezależnych „Obywatele do Senatu”, popieranych przez prezydentów miast. Efektem: 94 senatorów wybranych z list z dwóch największych partii, dwóch z PSL-u, jeden od Dutkiewicza („Obywatele do Senatu”), Borowski, Kutz i Cimoszewicz. W większości okręgów było wiadomo z góry, kto wygra. Czy dzięki jednomandatowym okręgom jakość pracy senatorów dramatycznie się poprawiła? Polska demokracja wzniosła się na nowe wyżyny? Przepraszam, ale nie zauważyłem.
Dlatego w referendum na pytanie pierwsze „Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?” odpowiem:
Zdecydowanie NIE
Pytanie drugie: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?”
NIE.
Jestem za likwidacją wydatków na marketing z pieniędzy podatnika. Ale niewielkie finansowanie z budżetu powinno zostać. Partie polityczne dostają gigantyczne środki z budżetu, ponad 50 milionów złotych rocznie, z czego lwią część otrzymują dwie największe partie. Oznacza to, że zamiast przekonywać wyborców partie zalewają nas (za nasze pieniądze) reklamówkami telewizyjnymi i bilbordami. Oprócz tego fundują sobie rozmaite, już nie tak kosztowne przyjemności (wyjazdy integracyjne, spa, pojawiały się nawet nocne kluby itd.).
To oczywiście drażni, i to mocno. Jednak alternatywą nie jest rzucenie wszystkiego na żywioł i całkowita likwidacja finansowania z budżetu. Partie i tak umizgują się do biznesu (czasem nawet wchodzą z nim w bezpośredni alians, jak PiS z Grzegorzem Biereckim i jego SKOK-ami). A pozwolenie, żeby o jakości kampanii – czyli de facto o tym, kto wejdzie do parlamentu, a kto nie -decydowały pieniądze od biznesu, to zaproszenie do korupcji. Zwykłej, a nie tylko „politycznej”.
Jeśli chcemy dążyć do demokratycznego ideału, że każdy głos się liczy, przynajmniej w teorii, tak samo musimy bronić się przed oligarchią serwowaną nam w imię „walki z partyjniactwem”. Bogaci są wystarczająco uprzywilejowani i nie trzeba dodatkowo im pomagać, czyniąc z nich de facto jedyne osoby, o przekonanie których walczą politycy. Im ta grupa, do której politycy muszą się zwracać, jest szersza – tym lepiej dla demokracji i dla państwa. Bo zamiast rozdawać personalne przywileje (jak w autokracjach, które też opierają się przecież na jakiejś społecznej bazie) muszą dbać o dobra publiczne, służące ogółowi społeczeństwa (odsyłam do świetnej książki „Dictator’s Handbook”).
Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest pozostawienie jakiejś niewielkiej części pieniędzy publicznych na wydatki organizacyjne partii (biura), zwiększenie środków na prace programowe i wprowadzenie takich fundacji związanych z partiami, ale działających autonomicznie jak w Niemczech, zajmujących się strategicznymi tematami – z pozycji konserwatywnych, socjalistycznych, liberalnych itd., na potrzeby partii, ale też opinii publicznej, animujących debaty i piszących raporty. To w naszej unikającej poważnych tematów jak ognia mediokracji (od mediów, ale też mediocre – czyli mierny, pośledni) jest absolutnie niezbędne.
Z kolei kampania wyborcza polegałaby na tym, że wszystkie partie, którym udało się zarejestrować listy, mają te same szanse – czas antenowy przyznany w telewizji i w radiu publicznym, jakiś ściśle określony niewielki budżet na drukowanie materiałów wyborczych, czyli taki model, jaki obowiązuje we Francji, gdzie frekwencja w wyborach prezydenckich jest o połowę, a czasem prawie dwa razy większa od naszej. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował źle napisaną ustawę proponującą podobne rozwiązania, trzeba do niej wrócić i ją poprawić.
Pytanie trzecie: „Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika?”
TAK.
Rozumiem, że filozofia ministerstwa finansów opiera się na tym, że skoro wybraliście sobie legislatywę, która uchwala niejasne prawo, sami sobie jesteście winni i teraz za to płaćcie. Można i tak. Mateusz Szczurek zapowiadał wprawdzie dziś w TOK FM, że takie rozwiązanie może się znaleźć w ordynacji podatkowej, ale nie podał jego brzmienia, a to, które proponuje prezydent, resortowi najwyraźniej się nie podoba. Mam prośbę: Panie Prezydencie, Pani Premier, Panie Ministrze – załatwcie różnice między Wami między sobą i nie zawracajcie głowy społeczeństwu.
Ale skoro przy podatnikach jesteśmy. Proponuję rozstrzygnąć inną istotną społecznie rzecz: Czy jest Pani/Pan za tym, żeby naukę religii w szkołach finansować z pieniędzy podatników?
„Tak nam dopomóż Bóg” w hymnie świeckiej szkoły. I słowa o „znaku krzyża”
– Jak usłyszałem te słowa, doszedłem do wniosku, że w szkołach jednak niewiele się zmienia. Bo jak ja chodziłem do liceum czy do gimnazjum, to pamiętam, że przy każdej uroczystości byliśmy najpierw zaganiani do kościoła, a dopiero potem do szkoły. A tu jeszcze jest ta pieśń. Przecież nie wszystkie dzieci muszą wierzyć w Boga i chodzić do kościoła. Więc dlaczego mają śpiewać taki hymn? – to wątpliwości pana Piotra.
Hymn nawiązaniem do „Roty”
Hymn Zespołu Szkół w Krasnobrodzie to tak zwana „Rota dziecięca” – muzyka i słowa nawiązujące do „Roty” Marii Konopnickiej, ale jednak inne. Pierwsza zwrotka: „My mamy krzyża i orła znak, jesteśmy Polakami. My mamy Polskę jak gniazdo ptak, dzisiaj i przed wiekami. By każdy żyć bezpiecznie mógł. Tak nam dopomóż Bóg. – Zauważmy, w jakim kontekście powstawała „Rota”. Polska była wtedy w niewoli, pod zaborami, była potrzeba podkreślenia samodzielności i odrębności Polski. Dzisiaj słowa tego szkolnego hymnu mogą się kojarzyć z poczuciem zniewolenia, co mnie nie przekonuje, jeśli chodzi o sens tego tekstu – mówi prof. Paweł Nowak, językoznawca.
Dyrekcja: To pasuje do wieku naszych dzieci
Szkoła wybrała taki, a nie inny tekst, bo, jak tłumaczy nam dyrektorka Joanna Szykuła, znaleziono go w jednym z czasopism, był wpleciony w scenariusz uroczystości patriotycznej z okazji 11 listopada. – Szukaliśmy czegoś, co będzie pasować do wieku naszych dzieci, a jednocześnie czegoś, co będzie zgodne z tym, w jakim kierunku chcemy dzieci kształcić, a więc w poszanowaniu dla ojczyzny, dla godła i dla flagi – mówi Szykuła. Dodaje, że początkowo zorganizowano konkurs na słowa hymnu, ale nie było interesujących propozycji. Stąd wybór „Roty dziecięcej” i decyzja o przyjęciu właśnie tej pieśni.
Dyrektorka przyznaje, że grono pedagogiczne zastanawiało się nad słowami hymnu, odwołującymi się wprost do tradycji chrześcijańskiej i religii. – Dziś nie mamy w szkole dzieci, które nie chodziłyby na religię, ale był taki rok, kiedy dwoje uczniów miało zajęcia z etyki. Wtedy ich rodzice zdecydowali, że, gdy w szkole były uroczystości patriotyczno-religijne, opiekę nad ich dziećmi sprawował któryś z nauczycieli – mówi dyrektorka. Dzieci nie brały więc udziału w takich uroczystościach. – Czyli je wykluczano – mówi Dorota Wójcik, prezeska Fundacji „Wolność od religii”.
Kuratorium będzie interweniować?
Prof. Paweł Nowak, językoznawca, nie ma wątpliwości, że pieśń „Rota dziecięca” ma wydźwięk religijny. Przyznaje to także dyrektorka szkoły. – Ale do tej pory nie mieliśmy w związku z tym żadnych sygnałów – mówi dyrektor Szykuła.
– Problem polega na tym, że gdy powstawała „Rota”, to ta pieśń w ogólnym odbiorze nie była religijna, bo jakby było utożsamienie patriotyzmu i katolicyzmu. Dzisiaj, zgodnie z przepisami, które dotyczą polskiej edukacji, w szkole nie powinno się aż tak mocno akcentować symboliki chrześcijańskiej – mówi Paweł Nowak. Jak podkreśla, refren, który powtarza się za „Rotą” Konopnickiej, jest dość dramatyczny – „Tak nam dopomóż Bóg”. – Tak naprawdę, jest to refren przypominający nabożeństwo, a nie uroczystości świeckie, a jednak szkoła jest instytucją świecką – mówi profesor polonista.
W sprawie hymnu Fundacja „Wolność od religii” będzie interweniować u kuratora oświaty. – Hymn tej szkoły jest dla mnie pieśnią jednoznacznie określoną światopoglądowo i jako taki nie powinien w ogóle zaistnieć w publicznej, świeckiej szkole. Dlatego jako fundacja chcemy zwrócić się do Kuratorium Oświaty o zmianę hymnu – mówi Dorota Wójcik, prezeska fundacji. – Najbardziej razi refren „Tak nam dopomóż Bóg”. W ogóle nie bierze się pod uwagę dzieci niewierzących – dodaje.
O hymn zapytaliśmy też Ministerstwo Edukacji Narodowej. Czekamy na odpowiedź. A Paweł Nowak nie kryje również innych wątpliwości. – Pojawia się pytanie, czy w ogóle jest sens tworzenia takiego hymnu? Czy naprawdę szkoła jest jednostką samodzielną, na tyle ważną, by miała oddzielną pieśń? – zastanawia się profesor.
Spór o kościelną ziemię. Kuria o „złej atmosferze podtrzymywanej przez ks. Andrzeja”
Parafia pw. św. Jadwigi Śląskiej w Stawie (Wielkopolska). Po lewej w tle wyremontowany budynek plebanii(ZBIGNIEW WALCZAK)
Piotr Żytnicki: Interesują cię historie kryminalne i afery? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!
Parafia ze Stawu pod Słupcą wspólnie z archidiecezją gnieźnieńską była właścicielem gruntów, które dzierżawiono pod uprawy rolnikom. Przed rokiem parafię wykreślono jednak z ksiąg wieczystych, a grunty w całości przejęła archidiecezja. Ks. Andrzej Sobaszkiewicz, administrator parafii, nic o tym nie wiedział.
Archidiecezja sama przekazała sobie ziemię w postaci darowizny. Skorzystała z pełnomocnictwa, jakie wystawił poprzedni proboszcz. Archidiecezja przejęła ziemię za dług, bo parafia nie zapłaciła za remont plebanii. Archidiecezja spłaciła dług – ok. 100 tys. zł. Ale przejęta ziemia może być warta nawet 1,6 mln zł. Parafianie poczuli się oszukani, powiadomili prokuraturę, a ks. Sobaszkiewicz poszedł na sądową wojnę z własną kurią. Abp Wojciech Polak, prymas Polski i metropolita gnieźnieński, w środę odwołał go ze stanowiska administratora parafii. Wcześniej odwołał swój udział w bierzmowaniu nastolatków ze Stawu. Sprawę opisaliśmy we wczorajszej „Wyborczej”.
Ks. Zbigniew Przybylski, rzecznik kurii, wczoraj napisał nam: „Dotychczasowe nieroztropne działania ks. Sobaszkiewicza, które doprowadziły do zadłużenia parafii i groźby egzekucji komorniczej, nie dają gwarancji przyszłego dobrego administrowania majątkiem parafii (…). Należy mieć również na uwadze, że proboszcz lub administrator parafii wykonuje swój urząd pod władzą biskupa diecezjalnego i w jego imieniu. Kapłan, który występuje przeciwko swojej diecezji i biskupowi, traci zaufanie swojego zwierzchnika i nie powinien pełnić powierzonego mu urzędu”.
Ks. Przybylski napisał też, że powodami odwołania wizyty prymasa Polaka były sprawa sądowa, jaką wytoczyła archidiecezji jej parafia, a także „zła atmosfera wywoływana i podtrzymywana przez ks. Andrzeja Sobaszkiewicza”. Rzecznik kurii twierdzi też, że ks. Sobaszkiewicz rozmawiał z prymasem o odwołaniu jego udziału w bierzmowaniu i „nie wnosił zastrzeżeń”.
Parafianie zapowiadają protest w obronie ziemi i księdza. Protest ma odbyć się w sobotę wieczorem przed ich kościołem.
współpraca Zbigniew Walczak, „Kurier Słupecki”
Prymas już nie dla wiernych. Jednoznaczne skojarzenie z Jasienicą i ks. Lemańskim [OPINIA]
Bp Wojciech Polak (Fot . Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)
Inaczej w Stawie
Kiedy teraz słyszę o małej parafii w Stawie pod Słupcą, już wiem, że „otwarte drzwi Kościoła” w archidiecezji gnieźnieńskiej zamknęły się na dobre. A powodem jest spór o grunty i spore pieniądze. W skrócie – parafia w Stawie wspólnie z archidiecezją gnieźnieńską była właścicielem gruntów. Ks. Andrzej Sobaszkiewicz, administrator parafii, z sądowego pisma dowiedział się, że parafię wykreślono z ksiąg wieczystych. Grunty w całości przejęła archidiecezja za 100 tys. zł długu, bo parafia nie zapłaciła za remont plebanii. Problem w tym, że przejęta ziemia może być warta nawet 1,6 mln zł. Parafianie poczuli się oszukani. Zawiadomili prokuraturę, a poznański sąd uznał miesiąc temu, że ekonom kurii nie miał prawa dokonywać zmian w księdze wieczystej. Sąd w Gnieźnie będzie musiał teraz rozpatrzyć skargę parafii. W odwecie ks. Sobaszkiewicz został odwołany z funkcji administratora.
Jak wczoraj ujawniła „Wyborcza”, ten prawny konflikt parafian z kurią wkroczył w kolejną, tym razem duszpasterską fazę. I to jest dla wiernych jeszcze bardziej bolesne niż walka o ziemię wartą ok. półtora miliona złotych. Ks. prymas odmówił bowiem przyjazdu na bierzmowanie młodych ludzi. Uznał, że „postępowanie sądowe, a także zła atmosfera panująca w tej wspólnocie uniemożliwiają właściwe przeżycie tego spotkania”. Specyficzną formułę dialogu i kończenia sporów wybrał arcypasterz. Zamiast spotkać się i porozmawiać ze zwykłymi wiernymi, postawił na drogę najgorszą z możliwych – wysyłane pocztą kurialne pisma. Jeszcze raz sięgam do przemówienia ks. prymasa sprzed roku: – Wszystkich zapraszam do współpracy. Wszystkich obejmuję serdeczną pamięcią i modlitwą. Pragnę słuchać wszystkich. I pragnę też, by celem naszego posługiwania, życia i działania w Kościele gnieźnieńskim była realizacja misyjnego marzenia o dotarciu z Ewangelią do wszystkich. Trzeba nam to sobie dziś zamarzyć.
Hierarcha nie dla wiernych
Wydarzenia ze Stawu pokazują, że metropolita gnieźnieński dziś nie chce już słuchać wszystkich, a na pewno nie wiernych z małej parafii pod Słupcą. A marzenie o dotarciu z Ewangelią do wszystkich na pewno pozostanie marzeniem, a nie konkretnym celem do realizacji. Trudno bowiem uwierzyć, że do tej Ewangelii przekonają się ci młodzi ludzie, do których ks. prymas nie przyjechał na bierzmowanie. Sakrament, który z definicji ma być znakiem dojrzałości chrześcijańskiej, będzie im się teraz kojarzył z niedojrzałością kościelnego hierarchy, który nie miał odwagi, by spojrzeć im w oczy. Mało tego, wraz z odwołaniem ks. administratora rozwiązana została także rada ekonomiczna parafii, którą tworzyli ludzie zaangażowani w życie tej małej wspólnoty. I na nic formalne powoływania się na prawo kościelne. Może arcybiskup ma swoje ważne racje i argumenty, ale tym bardziej powinien do Stawu przyjechać i usiąść przy jednym stole ze swoimi owieczkami. Czemu ma służyć demonstracyjna odmowa? Wierni mają prawo czuć się opuszczeni i ich zapowiedzi o dalszych protestach na pewno zostaną wcielone w życie. A to na pewno nie posłuży Kościołowi gnieźnieńskiemu.
Patrząc na ten konflikt, mam jednoznaczne skojarzenie z niedawnym sporem abp. warszawsko-praskiego Henryka Hosera z byłym proboszczem z Jasienicy, ks. Wojciechem Lemańskim. Tam też hierarcha nie przyjeżdżał na spotkania z parafianami, nie słuchał ich głosu, a kapłana z proboszczowskiej funkcji odwołał za pomocą dekretu. Przykład ze Stawu jest kolejnym, który dowodzi, jak z perspektywy pałacu arcybiskupiego, trudno zrozumieć problemy wiernych z małej parafii. Nigdy nie myślałem, że otwartego na nowe nurty w Kościele prymasa Polaka, będę stawiał w jednej linii z surowym abp. Hoserem. Niestety, piękne słowa z ingresu pozostały tylko słowami.
Raport z oblężonego miasta. Czy Brytyjczycy mają dość Polaków?
Lincoln Road w Peterborough. W latach 50. miasto przyjmowało Włochów, 20 lat później – obywateli Indii i Pakistanu. Fala imigracji z Europy Środkowo-Wschodniej jest największa (LOVELYLIGHT)
– Market Deeping
Ot, ewenement. Pracownik z okolicy.
Taką scenkę można obejrzeć w filmie dokumentalnym BBC o wymownym tytule „Polacy nadchodzą”.
Według oficjalnych danych do ponad 180-tysięcznego Peterborough między 2001 a 2011 rokiem sprowadziło się 25 tys. obcokrajowców, głównie z Europy Środkowo-Wschodniej. Najwięcej Polaków. Rzeczywiste liczby są prawdopodobnie wyższe.
Dla Nigela Farage’a, lidera antyimigranckiej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), miejscowość stała się symbolem mającym ilustrować tezę o opłakanych skutkach imigracji. W kwietniu wypalił, że rodowici Brytyjczycy boją się wypuszczać dzieci na ulicę. – Byłem zdumiony, gdy zobaczyłem polską dzielnicę i jej rozmiary, jej gwałtowny rozrost i to, jak niewielu ludzi mówi tam po angielsku. Najgorsze było poczucie wrogości między lokalną populacją a dużą liczbą mieszkających tam Polaków – mówił wcześniej.
Czy Farage miał rację?
Podczas kilkugodzinnej przechadzki po głównych ulicach miasta: Broadway, Long Causeway, Lincoln Road, nasz język słyszę może dwa razy. Widać trochę polskich szyldów: tu sklep, tam restauracja. Ale są też pakistańskie lokale z kebabami, włoskie pizzerie, tradycyjne angielskie puby. Do tego, jak w całej Anglii, Starbucksy, Subwaye, Burger Kingi. Sporo zakładów produkcyjnych, to jeden z najszybciej rozwijających się regionów w kraju.
– Polskie getta? Przesada – macha ręką pani Magda w Polish Shop przy Midgate. – Poczucie wrogości? Mieszkam tu od 2000 r. Długie lata spędziłam w [dzielnicy] Hampton, gdzie mieszka sporo starszych Anglików. Na początku czułam się trochę obco, ale potem nas poznali i byli bardzo mili. Mam troje dzieci, które chętnie chodzą do szkoły. Pracuję w tym sklepie dziewiąty rok. Większość klientów stanowią Polacy, ale Anglicy też wpadają po pieczywo albo dobrą kiełbasę.
Podobnie mówi kilkoro innych naszych rodaków.
Przy pośredniaku rozmawiam z 20-letnią Shannon Greer: – Mam znajomych z Europy Wschodniej. Poznaliśmy się w szkole. Mój brat poznał dziewczynę z Łotwy, niedawno urodziło się im dziecko. Jest naprawdę fajna. Ale przyznaję, że martwią mnie imigranci. Każdy może tu przyjechać i pracować za śmieszne pieniądze, a co mają powiedzieć Brytyjczycy? Np. ja chciałabym się wyprowadzić od rodziców, ale nie mogę znaleźć pracy.
David Campbell-Bannerman, europoseł konserwatystów i b. wiceprzewodniczący UKIP cytowany przez „Peterborough Telegraph”: „Dobrze znam Nigela, ale jego wypowiedź to przesada. Jest zwyczajnie niesprawiedliwa. Przyznaję jednak, że problemem jest presja imigrantów na szkoły, szpitale i drogi”.
Anglików przestraszył Marsz Niepodległości
– Większość lokalsów dogaduje się z Polakami naprawdę dobrze. Ale wielu ma też obawy o poziom imigracji: „Przecież nie możemy przyjąć ich wszystkich!” – mówi mi lokalny dziennikarz (anonimowo, bo jego gazeta nie pozwala pracownikom wypowiadać się w innych mediach bez autoryzacji).
Dlatego ponad 15 proc. głosów w ostatnich wyborach w Peterborough zdobył UKIP. Z drugiej strony, gdy parę lat temu skrajnie prawicowa English Defence League próbowała tu organizować marsze, przyciągnęła niewiele osób.
– Fala imigracji na pewno jest wyzwaniem dla szkół – twierdzi mój rozmówca. – Szkoła podstawowa Fulbridge miała rocznik czy dwa, w których dla żadnego dziecka angielski nie był językiem ojczystym! Dzieci mówią tam 28 językami. A mimo to w raporcie Ofsted [rządowej agendy oceniającej szkoły] Fulbridge dostało doskonałą ocenę. Inna szkoła wprowadziła w soboty dodatkowe zajęcia o polskim dziedzictwie, by podtrzymywać więzi dzieci z ojczyzną. Panuje też przekonanie – nie wiem, na ile słuszne – że imigranci nie wiedzą, jak działa nasza służba zdrowia, więc często idą na pogotowie. Lekarze są tam ponoć wzywani w trybie nagłym i z tego powodu odwoływane są ważne operacje. Jednak według mnie chodzi raczej o to, że wybudowaliśmy nowy szpital za 260 mln funtów i jesteśmy zadłużeni po uszy. Prawdą jest natomiast, że w niektórych dzielnicach imigranci zmienili demografię. Anglikom nie przeszkadzają rodziny z dziećmi, ale co jeśli do domu obok wprowadza się kilkunastu młodych mężczyzn, którzy przyjechali do pracy? Dotyczy to zwłaszcza Litwinów i Łotyszy.
– Stąd słowa Farage’a o strachu przed wypuszczeniem dzieci na ulicę?
Z drugiej strony raport z 2007 r. dotyczący całego hrabstwa jasno stwierdzał, że „nie ma dowodów na to, iż wzrost liczby imigrantów zarobkowych spowodował znaczące czy systemowe problemy dla bezpieczeństwa społeczności i integracji”.
W dokumencie ubolewano za to, że policja wydaje na tłumaczenia milion funtów rocznie.
Polacy zaczęli się już przenosić do lepszych dzielnic
Peterborough od dawna przyjmowało imigrantów. W latach 50. przyjeżdżali tu Włosi, najczęściej ściągani z Apulii i Kampanii przez ogromną cegielnię London Brick Company. 20 lat później miasto, jak cała Anglia, przyjęło wielu obywateli Indii i Pakistanu.
Jednak fala imigrantów z naszej części Europy okazała się największa.
– Władze nie spodziewały, że po otwarciu się rynku pracy dla nowych państw Unii w 2004 r. przyjedzie aż tylu ludzi. Nie byliśmy na to przygotowani – przyznaje Tim Smith, dyrektor szkoły podstawowej Beeches.
Na korytarzu wisi mapa ze zdjęciami dzieci i strzałkami, skąd pochodzą. Jest pół świata: Azja, Afryka, Europa Wschodnia.
– W 2007 r. liczba uczniów w tej szkole wzrosła z 400 do 500. Mieliśmy dość miejsca, ale problemem był niedostatek pracowników. Dopiero z czasem dostaliśmy fundusze, by zatrudnić pracowników z Polski, Słowacji, Litwy. Mamy wielu dwujęzycznych nauczycieli. Obecnie w szkole uczy się 600 dzieci, w tym zaledwie 20-30 takich, dla których angielski jest pierwszym językiem.
– Jak się dogadują? Macie problemy z podziałami wśród uczniów, rasizmem?
– Mocno pracujemy, by ich nie było: uczymy o relacjach rasowych, brytyjskich wartościach. Rasistowskie incydenty się zdarzają, ale rzadko. W naszych drużynach piłkarskich grają razem Pakistańczycy, Polacy, Litwini. Poważnym wyzwaniem jest zapewnienie jak najlepszego poziomu nauczania. Od lutego rodzice zabrali ze szkoły 15 uczniów, przybyło nam 20. Częste przeprowadzki nie sprzyjają nauce. Jak przygotować wtedy dziecko do egzaminu?
Połowa uczniów szkoły to Pakistańczycy, dalej kolejno Łotysze, Litwini, słowaccy i czescy Romowie, Polacy i Portugalczycy. Polskich uczniów jest 20, choć parę lat temu było 50. Skąd ta zmiana?
– Milfield to specyficzna dzielnica. Pracuję tu od 20 lat. Gdy zaczynałem, mieszkali tu niemal wyłącznie Pakistańczycy. Kiedy przyjechali ludzie z Europy Wschodniej, zaczęli wynajmować im mieszkania. A także garaże, schowki – nie uwierzyłby pan, w jakich warunkach żyją niektórzy! Jednak z czasem polskie rodziny zaczęły wyprowadzać się do lepszych dzielnic. Polskie getta? Wolne żarty. To dzięki imigrantom z waszej części Europy Milfield zrobiło się wielokulturowe.
Kto tu tak strasznie śmieci?
O wolnej amerykance na rynku mieszkaniowym, jaka zapanowała w Peterborough po ostatniej fali imigracji, opowiada też w dokumencie BBC Charles Swift, radny od 60 lat (!). Najbardziej martwią go „spekulanci” wykupujący domy i wynajmujący je grupom imigrantów, którzy tłoczą się w nich jak sardynki w puszce. Pół wieku temu Swift współdecydował o sprowadzeniu do miasta 50 rodzin uchodźców z Ugandy. Teraz chciałby radykalnego ograniczenia imigracji. – Zobacz, jak ta okolica jest zaśmiecona. Tak jest w wielu miejscach, gdzie wprowadzili się imigranci. Ten pojemnik jest na papier, ale oni tego nie wiedzą. Standardy życia wszędzie się pogorszyły. Mamy tego dość – mówi radny do reportera BBC na jednym z podwórek.
Ale w filmie jest też inna scena. – Żyje tu od 27 lat. Zrobiło się tu jak w mini-Los Angeles. Śmieci na ulicach, nocą nie możesz wyjść z domu, dzieciaki uszkadzające samochody… – opowiada brodaty Anglik.
– To sprawka tych z Europy Wschodniej?
– A skąd! Anglików. Ludzie z Europy Wschodniej? Cóż, żyją tu, ciężko pracują i płacą podatki. Życzę im powodzenia.
Agitka Pospieszalskiego w telewizji publicznej przeciw Komorowskiemu
Jan Pospieszalski (Fot. Lukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)
Pospieszalski zastanawiał się, przeciwko czemu głosowali wyborcy muzyka, i dał widzom odpowiedź. Że według Kukiza przeciwko kartelowi mafijno-partyjnemu, a według „definicji zbliżonej do obozu Andrzeja Dudy” przeciwko obozowi władzy powiązanemu nieformalnymi związkami z grupami interesów, mediów i służb specjalnych.
Nie pada podpowiedź, że chodzi o PO, ale widzowi taki wniosek nasuwa się sam.
Prof. Łukowski nie podjął tej sugestii. Odpowiedział, że antysystemowcy głosowali przeciwko systemowi trzech partii, które rządziły lub rządzą Polską. Wymienił PiS, PSL i PO. Wszystkie według niego są „umoczone” w system, przeciwko któremu zagłosowali Kukizowcy. Dla Zybertowicza system władzy to ci, co podłączyli się pod fundusze unijne, zlecenia spółek skarbu państwa, pracują w administracji. Na Kukiza głosowali też zawiedzeni brakiem modernizacji Polski wyborcy PO. – Zobaczyli, że polityka ma twarz Niesiołowskiego, Olejnik, Palikota – mówił Zybertowicz. Według niego to destruktorzy debaty publicznej, na których wyrosły poglądy elektoratu Kukiza.
Naukowcy ponarzekali razem, że za PO odnowiono miasta, pobudowano autostrady z ekranami w polu (z głupoty lub za łapówki, jak podejrzewają). Ale nadal spóźniają się pociągi, nie ma pracy, są kolejki do lekarza.
Pospieszalski ukierunkował dyskusję na Komorowskiego. Zapytał o JOW-y. O dziwo, Zybertowicz częściowo pochwalił Komorowskiego za szybką reakcję na referendum, bo to dowód, że demokracja działa. Że nie jesteśmy Kazachstanem.
Ale Pospieszalski pytał dalej. Puścił nagrane wcześniej wypowiedzi ojca i siostry porwanego w 2002 r. (za rządu SLD), a potem zamordowanego Krzysztofa Olewnika. Rodzina skarżyła się, że Komorowski pięć lat temu w kampanii obiecał im pomoc. Sprawa do dziś jednak nie jest wyjaśniona. – Prezydent nic nie zrobił w kierunku, żeby ją wyjaśnić – żalili się.
Pospieszalski, zanim oddał głos naukowcom, zawyrokował, że Komorowski pięć lat temu złożył Olewnikom obietnicę. – I nic się nie dzieje. Głuche milczenie. O czym to świadczy? – niby pyta, niby daje odpowiedź.
Łukawski nieśmiało: – Prezydent najprawdopodobniej zawiódł.
Zybertowicz zaczął od teorii sieci, która oplata państwo. Układ i sieć to terminy bardzo popularne w czasach rządu PiS. Zdaniem prof. Zybertowicza premier Tusk i Komorowski w sprawie Olewnika nie chcieli się narazić sieci nieformalnych powiązań, w której są też przestępcy zamieszani w tę sprawę.
Ale zaraz dodał, że PO dała prokuraturze niezależność i teraz nie ma na nią wpływu.
A to prokuratura, nie prezydent prowadzi od lat w tej zagadkowej sprawie śledztwo. Obecnie śledztwo prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku i nie wiadomo, czy coś uda się jeszcze ustalić.
Faktycznie państwo zwiodło Olewników. W pierwszych latach śledztwo prowadzono nieudolnie, główni świadkowie i porywacze popełnili samobójstwo. Nie wiadomo, czy ktoś za nimi stał.
Ale trudno obarczać winą za to Komorowskiego. Bo prezydent nie prowadził i nie prowadzi śledztwa. Nie może też nic nakazać niezależnej prokuraturze.
Ponadto śledztwo zawalono za czasów rządu SLD. Sprawę wyjaśniano też za PiS -wtedy złapano bezpośrednich wykonawców i odnaleziono zwłoki Krzysztofa Olewnika.
Pospieszalski zaproponował kolejny wątek o prezydencie.
Zaczął od tego, że „ostatnio prezydent spaceruje po mieście” i podczas jednego ze spacerów zaczepił go prawicowy bloger Rybitzky, który pytał go o nową książkę prawicowego dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego o rzekomych związkach prezydenta z WSI. Komorowski nie chciał rozmawiać o książce. Powiedział jedynie, że jest kłamliwa i nie podał Sumlińskiego do sądu, bo nie warto.
Sumliński jest oskarżony o proponowanie za łapówkę z byłym agentem WSI Aleksandrem L. pozytywnej weryfikacji przed komisją weryfikacyjną WSI innemu byłemu oficerowi WSI. W tej sprawie w ubiegłym roku był przesłuchany Komorowski. I Sumliński zasypał go wtedy gradem pytań, w których insynuował związki prezydenta z WSI. Komorowski uznał to za linię obrony polegającą na zrzucaniu winy na prezydenta.
W programie Pospieszalskiego można było się tylko dowiedzieć, że Sumliński jest oskarżony, ale to „inne kwestie”.
Pospieszalski: – Zapytaliśmy więc autora książki [Sumlińskiego], dlaczego prezydent się przestraszył [blogera].
Nagrany wcześniej Sumliński odpowiedział: – On przyjął strategię, że tej książki nie ma. On ma związki z oficerami WSI.
Przypomniał o fundacji Pro Civili, o której miał bać się zeznawać nawet świadek koronny „Masa”. Sumliński powiedział, że fundacja prowadziła przestępstwa na Wojskowej Akademii Technicznej, w czasie gdy Komorowski był szefem MON. To nie prawda, bo gdy Komorowski w rządzie AWS w 2000 r. został szefem MON, prokuratura już prowadziła śledztwo ws. fundacji.
Pospieszalski pyta swoich ekspertów: – Nie ma sprostowania, pozwu. Jest milczenie. Czy prezydent powinien się ustosunkować. Czy jego strategia, że nie ma tematu, jest logiczna?
Profesor Łukowski tym razem nie podejmuje sugestii prowadzącego program. – Nie znam książki. Padły niezwykłe zarzuty, ale mam mieszane uczucia. To typ literatury pisanej z pozycji ideologicznej – odpowiada.
O dziwo, znowu przytomnie zachował się Zybertowicz. Nie dziwił się, że prezydent nie wdał się w dyskusję z blogerem na ulicy. Bo był w tłumie, panował zgiełk, mogło dojść do prowokacji. Ale z punktu widzenia państwa uważa, że tezy Sumlińskiego trzeba wyjaśnić. Choć podkreślił, że powtarza on je od lat. Jak to wyjaśnić? Zybertowicz zaproponował, by prezydent pozwał Sumlińskiego w trybie wyborczym do sądu, by przeciąć spekulacje. A sąd szybko wyda wyrok.
Łukowski trafnie zauważył: – To by przykryło kampanię wyborczą.
Pospieszalski puścił jeszcze nagraną rozmowę z Romualdem Szeremietiewem. Gdy był zastępcą Komorowskiego w MON, został oskarżony o korupcję. Szeremietiew opowiedział historię oskarżenia. Mówił, że po tej sprawie Komorowski odwołał go z MON. Że sąd go uniewinnił, że słyszał, że w jego sprawę było zaangażowane WSI. Ale wprost Komorowskiego nie oskarżył, że to jego wina.
Pospieszalski : – Na 15 lat wyrzucono Szeremietiewa z ministerstwa. 15 lat dramatu ludzkiego, a w tle bohater kampanii wyborczej. Co z tym zrobić? Czy takie sprawy dla wyborców powinny być jasne? Tak czy nie?
Zybertowicz krótko: – Czytałem akta tej sprawy. Pytanie, czy Komorowski miał wpływ na to, co robi WSI, czy to oni mieli nad nim kontrolę?
Pospieszalski obiecał widzom, że odpowiedzi na to poszuka w kolejnym programie.
Publicystyką polityczną wymierzoną w jednego kandydata zaserwowała telewizja publiczna utrzymywana m.in. z abonamentu. Dzieje się to tydzień przed drugą turą wyborów.
Pytanie, kto zdecydował o tym, by zrobić skandaliczny sondaż z głupim pytaniem mającym wzbudzić podejrzenia wobec prezydenta, którego rzekomo popiera nieistniejące WSI. Czy taki scenariusz zaakceptował wydawca programu.
I jak się zachowają teraz KRRiT oraz władze TVP. Jan Pospieszalski wykorzystał swój program do negatywnej kampanii przeciwko jednemu z kandydatów na prezydenta. I zachowywał się bardziej stronniczo niż profesor Zybertowicz, były doradca Jarosława Kaczyńskiego i Lecha Kaczyńskiego.