Budka, 30.11.2016

top30-11-2016

 

Jacek Kaczmarski: Ja to Żyd, mason i Unia Wolności

Jacek Kaczmarski: Ja to Żyd, mason i Unia Wolności

Dokładnie 16 lat temu, w listopadzie 2000 roku, spotkałem się w Warszawie z Jackiem Kaczmarskim. Był jednym z tych poetów, którzy ukształtowali moją wrażliwość literacką i swoisty dystans do historii. Można nawet powiedzieć, że był jednym z poetów mojego życia. Wówczas rozmawialiśmy o Polsce, polityce, solidarnościowej przeszłości, przemianach w naszym kraju widzianych z australijskiego dystansu, twórczości, ale też o alkoholu. Ta archiwalna rozmowa przeprowadzona została dawno. Po jej ponownej lekturze ten dystans znika, okazuje się, że jest aktualna szczególnie dziś. Chcę ją ocalić od zapomnienia. Zapraszam do lektury.


Przemysław Szubartowicz: Śpiewa Pan w „Głupim Jasiu”, że woda życia nie istnieje…
Jacek Kaczmarski: Ale zawsze warto po nią iść.

Właśnie. Czy Australia, gdzie mieszka Pan od pięciu lat, jest ostatnim etapem tej podróży?
Myślę, że tak. Znalazłem tam warunki do myślenia, do pracy twórczej, a to zawsze było moim celem. Przez lata, dzięki swojej roli publicznej i politycznej, byłem w pewnym sensie niewolnikiem wydarzeń, a Australia jest dla mnie rajem, daje pełną swobodę działań twórczych. Pomijam już krystaliczne powietrze, fascynującą przyrodę, nurkowanie, dystans do przeklętych problemów codzienności, poczucie bezpieczeństwa…

A jak to jest, gdy się patrzy z takiego dystansu na Polskę?
To jest bardziej Brueghel niż Goya. Patrząc na Polskę, na ten brueghelowski pejzaż, jest trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale nie tak, żeby łapało za gardło.

Polsce potrzeba przynajmniej dwóch, trzech pokoleń, żeby to był normalny kraj.

Dziś Pana twórczość jest, by tak rzec, łagodniejsza, mniej jest w Pana piosenkach odniesień historyczno-politycznych, a więcej niż dawniej wątków i emocji wyłącznie egzystencjalnych…
Tu bym dyskutował. Jeśli na moje koncerty przychodzą dziś ludzie, których nie było na świecie, kiedy pisałem „Obławę”, „Mury” czy „Źródło”, i oni odbierają te piosenki jako swoje, to znaczy, że dla nich kontekst polityczny nie gra roli. Oni odbierają to przesłanie egzystencjalne, a trzeba wziąć pod uwagę, że „Obławę” pisałem mając siedemnaście lat, a „Źródło” cztery lata później. A zatem u źródeł pierwszych moich utworów była niezgoda egzystencjalna, a nie komentarz polityczny. Oczywiście, te piosenki odbierano jako polityczne, „Źródło” było traktowane przez środowisko studenckie jako metafora podziemnej walki z systemem. I właśnie w tym znaczeniu byłem niewolnikiem wydarzeń. Kiedyś ojciec powiedział mi, że ze sztuką jest tak, jak ze sprężyną do ćwiczenia – każdy z niej wyciąga, na ile go stać.

Mimo to, wielu ludzi wywodziło z Pana sztuki przekonanie, że jest Pan bardem „Solidarności”. Tymczasem już w latach 90. odciął się Pan od tego, napisał Pan na przykład, że „Solidarność” zrodziła się z nienawiści.
Wie pan, było coś takiego w epoce schyłkowego komunizmu, gdzie kwestią przyzwoitości czy nawet nieświadomego odruchu etycznego było być po stronie pokrzywdzonych. A krzywda rodzi nienawiść, zwłaszcza jeśli łączy się z bezsilnością. My mieliśmy spore poczucie bezsilności zarówno w połowie lat 70., kiedy członków KOR-u wyśmiewano, nawet w ich własnym środowisku, albo podejrzewano o jakieś brudne machinacje, jak i w stanie wojennym, kiedy do głosu doszło poczucie daremności tego zrywu, jakim była pierwsza „Solidarność”. Pamiętam siebie, jak wspinałem się na bramę konsulatu ambasady polskiej w Paryżu 14 grudnia 1981 roku, krzycząc: gestapo, gestapo! Nie widzę powodu, żeby dziś ukrywać te uczucia, bo jedną z zasadniczych spraw, która jest dla mnie ważna, to kwestia autentyczności.

My mieliśmy spore poczucie bezsilności zarówno w połowie lat 70., kiedy członków KOR-u wyśmiewano, nawet w ich własnym środowisku, albo podejrzewano o jakieś brudne machinacje, jak i w stanie wojennym, kiedy do głosu doszło poczucie daremności tego zrywu, jakim była pierwsza „Solidarność”.

A czy autentyczność dopuszcza zmianę poglądów?
Oczywiście. Dziś na przykład nie śpiewam już piosenki, którą napisałem zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, a którą kończę modlitwą o możliwość uduszenia komunisty drutem. Nie śpiewam jej, bo się z nią nie zgadzam, ale nie mogę też powiedzieć, że kiedyś napisałem ją wbrew sobie. Zdałem sobie po prostu sprawę, że to jest tak, jakbym chciał udusić drutem własnego dziadka, który prawie przez całe życie był komunistą.

Mimo swego antykomunistycznego i prosolidarnościowego nastawienia, chciał być Pan jednak niezależny. Świadczy o tym na przykład Pana debiutancka książka „Autoportret z kanalią” z 1993 roku, a także deklaracja, że „Mury” zostały źle odczytane i że nigdy nie chciał być Pan bardem „Solidarności”.
Tu jest cały szereg problemów. Ja byłem wychowywany na artystę, czyli na człowieka, dla którego najważniejszą rzeczą jest dojście do własnego widzenia świata i do języka, którym siebie i ten świat opisuje. Jako artysta nie mogłem szukać miejsca w strukturze społecznej czy politycznej. Z drugiej strony, w polskiej tradycji romantycznej, norwidowskiej jest zaangażowanie artysty w sprawy społeczne jako obowiązek obywatelski. A wychowanie dziadka komunisty sprawiło, że te sprawy zawsze mnie bardzo interesowały. Szukałem więc sposobu, dzięki któremu mógłbym nazwać je nie w sposób publicystyczny i zaangażowany, ale artystyczny, bardziej uniwersalny. Natomiast ta twórczość nałożyła się na taki czas polityczny, że moje piosenki były odbierane jako głos pewnego pokolenia. Przecież nie mogłem powiedzieć, że nie będę ich śpiewał, bo ktoś uznał je za swoje, a ja miałem coś innego na myśli. To byłaby hipokryzja. Nigdy nie chciałem być bardem czy idolem, bo moja konstrukcja psychiczna absolutnie się do tego nie nadawała, ale kiedyś nie było demokratycznych wyborów na barda, więc siłą rzeczy zostałem nim w sposób spontaniczny. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie sprawiało mi to satysfakcji. Być młodym, zdolnym, uwielbianym…

Nigdy nie chciałem być bardem czy idolem, bo moja konstrukcja psychiczna absolutnie się do tego nie nadawała, ale kiedyś nie było demokratycznych wyborów na barda, więc siłą rzeczy zostałem nim w sposób spontaniczny.

Adorowanym?
Nie tylko. Popularność bardzo mi pomogła w życiu emigracyjnym. Zanim znalazłem się na Zachodzie, już miałem tam przyjaciół. To jest rodzaj rozpoznawania się, wiadomo na przykład, że ludzie na całym świecie mogą się rozpoznać cytatami z Wysockiego. To nie jest tylko atrakcja bycia popularnym, ale klucz do różnych drzwi.

Wtedy nie był Pan sam, ale po roku 1989 okazało się, że radykalniejsza część dawnych opozycjonistów nie jest zachwycona Pana „nowymi” poglądami. Kaczmarski został na Zachodzie, nie walczył z nami, nie chciał być naszym bardem, a wreszcie napisał „Autoportret z kanalią”, gdzie nas wyśmiał…
To nie jest tak, że tylko ta radykalna część dawnej opozycji skrytykowała tą książkę, bo Adam Michnik też miał do tego dystans. Kiedyś coś takiego dziwnego mi powiedział, że każdemu się zdarzy potknięcie. Ta książka była skierowana do mojego naturalnego środowiska z dawnych lat, czyli, mówiąc umownie, do dzisiejszego środowiska „Gazety Wyborczej”. Tymczasem była to jedyna gazeta, w której nie ukazała się recenzja i nie podjęto dyskusji z tematem, który rozpocząłem. Wielu ludzi z tego kręgu stwierdziło wprost, że jest to kalanie własnego gniazda, a także, że ja załatwiam jakieś własne problemy poprzez przeniesienie w przeszłość swoich rozgoryczeń z lat 90. A wtedy właśnie był taki trend do pisania hagiografii, do budowania mitologii bohaterskich, jednoznacznych, czystych postaci z okresu opozycji lat 70. i z okresu emigracji. A ponieważ ja to wszystko widziałem inaczej, uznałem, że potrzebne jest krytyczne i autokrytyczne spojrzenie z pewnego dystansu. Dziś lubię tę książkę, aczkolwiek widzę tam jeden zasadniczy błąd czysto literacki. Otóż w zetknięciu z negatywnym bohaterem, z ową kanalią, Kaczmar wypada bardzo blado i jednowymiarowo.

Prawdziwym problemem polskiego życia intelektualnego, publicznego jest niechęć do głębszej refleksji i do rozpatrywania ludzkich aspektów naszych działań. Wszystko jest cały czas sparaliżowane przyzwoitością polityczną.

On jest wobec tej kanalii bezkrytyczny.
Dokładnie.

W najnowszej książce „Czas Ananków” opisuje Pan swoją pracę w radiu Wolna Europa. Czy nie boi się Pan, że to również wywoła sprzeciwy?
To nie jest książka tylko o Wolnej Europie, ale raczej o poczuciu mitycznej wolności, jakie wtedy mi towarzyszyło. Najważniejszy jest dla mnie odbiór tej książki przez czytelników, a nie to, czy wywoła ona sprzeciw któregoś z moich kolegów. Mam już pierwsze sygnały, że dobrze się ją czyta i to mnie cieszy.

Polityczna przynależność przed 1989 rokiem wciąż ma w Polsce wielkie znaczenie. Nadal istnieje silna polaryzacja sceny politycznej, nadal słyszy się, że postsolidarność ma moralne prawo do sprawowania władzy, a postkomuniści nie…
Ale to już chyba tylko w środowiskach awuesowskich tak się myśli… Moim zdaniem, prawdziwym problemem polskiego życia intelektualnego, publicznego jest niechęć do głębszej refleksji i do rozpatrywania ludzkich aspektów naszych działań. Wszystko jest cały czas sparaliżowane przyzwoitością polityczną. Jeśli zaś chodzi o tą polaryzację, to w skrócie jest to ten sam problem, co w stanie wojennym. Jeśli coś się ukazywało w prasie podziemnej, to, mówiąc szczerze, mógł być to absolutny gniot, ale był dobry i słuszny, bo nasz. Natomiast to, co ukazywało się oficjalnie, mogło być bardzo dobre, ale było złe, bo to wydali komuniści. Niestety, to jest nieunikniony efekt pięćdziesięciu lat nieautentyczności.

Jak jeżdżę z koncertami po tej Polsce B czy Polsce C, to serce mi się ściska i czuję pewną bezradność, kiedy ci ludzie, ledwie wiążący koniec z końcem, przychodzą do mnie i pytają: panie Jacku, po co było te mury obalać?

Ten bagaż przeszłości sprawia też, że dziś trudno niektórym młodym ludziom przyznać się do przekonań lewicowych, a przecież nie ma się czego wstydzić.
Mnie najbliżej dziś do Unii Wolności, choć nie odpowiada mi, że jest ona coraz bardziej spychana w stronę centroprawicy. Zawsze miałem skłonności lewicowe, bo to jest naturalny odruch młodego człowieka do naprawy świata i ujmowania się za niesprawiedliwościami społecznymi, które dziś są potworne. Jak jeżdżę z koncertami po tej Polsce B czy Polsce C, to serce mi się ściska i czuję pewną bezradność, kiedy ci ludzie, ledwie wiążący koniec z końcem, przychodzą do mnie i pytają: panie Jacku, po co było te mury obalać? Oczywiście jest to błędnie postawiony problem, ale co ja mam im powiedzieć?

A czy nie uważa Pan, że Polacy wciąż nie bardzo wiedzą, co zrobić z wolnością?
Tak jest nie tylko w Polsce, to jest powszechny problem. Wystarczy spojrzeć, co dzieje się w Niemczech czy w Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie wolności. Tam wolność jest traktowana jako prawo do zarabiania i konsumowania. Polacy, paradoksalnie, dają sobie radę, choć na pewno nastąpiła atomizacja społeczeństwa na tych, którzy robią błyskawiczną kasę, tych, którzy sobie nie dają rady z zarobieniem na chleb, a także tych, którzy szukają. No, ale to jest dopiero dziesięć lat. Polsce potrzeba przynajmniej dwóch, trzech pokoleń, żeby to był normalny kraj.

U źródeł pierwszych moich utworów była niezgoda egzystencjalna, a nie komentarz polityczny.

Co się stało z „Ogólnopolską akcją budzenia z letargu tradycyjnego polskiego umiłowania wolności”, którą dwa lata temu organizował Pan z Piotrem Tymochowiczem i z której nieoczekiwanie się Pan wycofał?
Piotrek trochę mnie podprowadził, bo trafił w moje czułe miejsce, w moją indywidualną obsesję wolności. W ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że jest to rozgrywka na rękę środowisku SLD i Urbana, a wycofałem się z tego tylko dlatego, że nie chciałem służyć jako plakat przedsięwzięcia, które mogło być wykorzystane do gry politycznej. To jest tak, że ja zgadzam się na przykład w wielu sprawach z Basią Labudą, przyjaźnimy się, ale już z posłem Andrzejem Urbańczykiem, który właśnie przez Piotra Tymochowicza przekazywał mi słowa uznania, już bym się bał rozmawiać. To jest inna liga, ja jestem od śpiewania i grania, a on jest od polityki.

Jednym z Pana ówczesnych postulatów było zapewnienie legalnego dostępu do miękkich narkotyków. Dziś absurdalna ustawa, dopuszczająca karanie za posiadanie trawki, czeka na podpis lub, mam nadzieję, weto prezydenta…
Mój pogląd w tej sprawie bierze się z obserwacji tego, co dzieje się w Holandii czy w niektórych miastach brytyjskich, gdzie wprowadzono legalny dostęp do miękkich narkotyków i kontrolowany dostęp dla narkomanów do ciężkich narkotyków. Z badań wynika, że to przede wszystkim ogranicza czarny rynek oraz niekontrolowany rozrost chorób związanych z narkotykami. Wiadomo, że im twardsza prohibicja, tym większe podziemie, tym większa kasa przepływająca nielegalnie w tym biznesie. Natomiast nie pójdę ze sztandarem żądań legalizacji miękkich narkotyków, bo to natychmiast stanie się akcją polityczną, czego wolałbym uniknąć.

Polska ma problemy z niekontrolowaną wolnością gadania bzdur, idiotyzmów i rzeczy szkodliwych.

A czy podziękowałby Pan prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdyby zawetował tą ustawę, tak jak podziękował mu Pan za weto w sprawie pornografii?
Nie, bo nie używam miękkich narkotyków. Gdyby chodziło o papierosy, to pewnie tak… Ale, mówiąc poważnie, w wypadku pornografii to była oczywista sprawa. Ten problem najlepiej obrazuje film Formana „Skandalista Larry Flynt”. Wolność słowa, wolność przekonania niesie ze sobą wiele brudu i wiele zła, natomiast tej wolności nie można podzielić. Jeżeli zabierze się kawałek, jest to początek zabierania całości. Co prawda Polska ma problemy z niekontrolowaną wolnością gadania bzdur, idiotyzmów i rzeczy szkodliwych, ale nie można, nawet w tym przypadku, zaczynać od zakazów.

W tym kontekście można też spojrzeć na Kościół katolicki. W Polsce na przykład nie można w ogóle krytykować papieża, a to, według mnie, nie jest normalne.
No, tak. Ale myślę, że to jest w ogóle problem Kościoła jako struktury. Czy on ma się przystosowywać do nowych czasów, żeby mieć kontakt z wiernymi o otwartym spojrzeniu na świat, nie tylko z ludźmi ubogimi duchem, ale także z tymi, którzy potrafią dyskutować? Czy też Kościół ma być tą niezmienną skałą, opierającą się fali postmodernizmu. Obie strony trzeba rozumieć. U zwolenników poglądu, że Polak to katolik i patriota najbardziej irytuje mnie, oprócz hipokryzji, deklarowanie, że ma się moralną legitymację do sprawowania władzy w imieniu innych. Komuniści po wojnie też uważali, że mają takie prawo, ponieważ Polska sanacyjna się nie sprawdziła, upadła i zawiodła swój naród. Takie myślenie to ślepa uliczka, dlatego trzeba umieć w życiu społecznym dyskutować i szukać kompromisów, a w życiu indywidualnym przyzwyczajać się do bezkompromisowego określania swojej postawy.

Uważam, że kolosalnym zagrożeniem jest to, co przyszło za demokracją, czyli ten konsumpcyjny sposób spędzania czasu, życia, unikanie tematów przykrych. Inteligencja nie tylko zubożała w sensie materialnym, ale przestała być atrakcyjna jako model życia, ponieważ dla niej istotne jest postawienie się wobec spraw ostatecznych, a dla mas nie ma to znaczenia.

A polski antysemityzm? Jestem przekonany, mimo różnych opinii, że on wciąż istnieje…
Istnieje na pewno, ale nie demonizowałbym go. Dwa lata żyłem we Francji i tak powszechnego, podskórnego antysemityzmu, rasizmu czy ksenofobii w Polsce nie ma. To jest oczywiście jeden z tych przeklętych problemów, który się będzie ciągnął, ale myślę, że przy tej otwartości świata on się wytłumi w sposób naturalny. W Australii jeszcze w latach 60. była, jak mi mówiono, konkurencja rzutu karłem. Rzucało się aborygenem na odległość, bo on nie był człowiekiem. A w tej chwili tam żyje w symbiozie sto kilkadziesiąt narodowości z całego świata. W ciągu pięciu lat nie spotkałem się z ani jednym odruchem niechęci do obcego. Jeśli to można osiągnąć w Australii w ciągu czterdziestu lat, to może w Europie też się uda.

Kiedyś dziwił się Pan intelektualistom, że fascynuje ich komunizm. Napisał Pan nawet piosenkę „Marsz intelektualistów”…
W tej piosence chodziło mi raczej o oportunizm, czyli o to, że po 13 grudnia, kiedy wszystko stało się jasne, niektórzy z tych ustawionych już i naprawdę świetnych publicystów, jak Passent, Krzysztof Teodor Toeplitz czy Urban, wybrało z pełną świadomością i dużą dozą cynizmu obecność w reżimie, przy czym zamaskowało to stałym tekstem: jeżeli nie my, to przyjdą gorsi. O fascynacji komunizmem mówiłem w piosence „Epitafium dla Brunona Jasieńskiego”.

Cztery tysiące lat przed naszą erą jakiś chiński mędrzec powiedział, że większość ludzi jest głupia i wie niewiele. To jest zresztą jedna z moich ulubionych maksym.

A co Pana dziś dziwi w postawach intelektualistów, o ile w ogóle można jeszcze mówić w Polsce o inteligencji?
Można. Z ciekawością śledziłem na przykład dyskusję w „Rzeczpospolitej”. I, prawdę mówiąc, nie mam zdania. Bo w momencie, kiedy Cywiński mówi o potrzebie istnienia pewnej kasty ludzi z poczuciem misji, to się z nim zgadzam. A kiedy Wildstein mówi, że oni muszą się rozpłynąć w różnych środowiskach, to też się z nim zgadzam. Uważam, że kolosalnym zagrożeniem jest to, co przyszło za demokracją, czyli ten konsumpcyjny sposób spędzania czasu, życia, unikanie tematów przykrych. Inteligencja nie tylko zubożała w sensie materialnym, ale przestała być atrakcyjna jako model życia, ponieważ dla niej istotne jest postawienie się wobec spraw ostatecznych, a dla mas nie ma to znaczenia. Ale tak chyba było zawsze, skoro cztery tysiące lat przed naszą erą jakiś chiński mędrzec powiedział, że większość ludzi jest głupia i wie niewiele. To jest zresztą jedna z moich ulubionych maksym.

Kiedyś przyznał Pan, że kino moralnego niepokoju kształtowało w pewnym okresie Pana wrażliwość. Niedawno rozmawiałem z Krzysztofem Zanussim i on dziś zwraca uwagę przede wszystkim na chaos wartości we współczesnym świecie. W piosence „Postmodernizm” z programu „Między nami” mówi Pan o epoce, w której wszystko wolno. Czy ten chaos też Pana niepokoi?
Myślę, że chaos jest efektem rozczarowania tym, co stało się w XX wieku, kiedy dwie wielkie ideologie, faszyzm i komunizm, wypłynęły właśnie z przywiązania do wartości: komunizm jako wynaturzone oświecenie, a faszyzm jako wynaturzony romantyzm. A postmodernistyczny sposób myślenia opiera się na przekonaniu, że jeśli się zrelatywizuje wszystkie wartości, to się nie będzie o co zabijać. Jednak niebezpieczeństwo, które prawdopodobnie miał na myśli Krzysztof Zanussi polega na tym, że myślenie, iż lepiej jest żyć przyjemnie, w nic nie wierząc, nakłada się na skłonność Polaków do powierzchownego traktowania spraw ostatecznych. Czytałem, że już w XVII wieku podróżnicy przyjeżdżający do Polski stwierdzali, że Polak w nic nie wierzy. Szlachcic był kalwinem, potem przechodził na katolicyzm, bo mu się to bardziej opłacało ze względu na podatki. Takie elastyczne przystosowywanie się do konkretnej sytuacji, jakie obserwujemy także dziś, pozwala przetrwać, ale pozbawia głębszej samoświadomości.

Czytałem, że już w XVII wieku podróżnicy przyjeżdżający do Polski stwierdzali, że Polak w nic nie wierzy. Szlachcic był kalwinem, potem przechodził na katolicyzm, bo mu się to bardziej opłacało ze względu na podatki.

Paradoksalnie, porządkowaniem tych wartości zajmują się dziś przede wszystkim te skrajne politycznie grupy, z ojcem Rydzykiem na czele.
No tak, ale tam mało kto w to wierzy. To jest pomysł na zaistnienie polityczne, a nie działanie z głębokiego przekonania.

Chodzi mi o to, że ze strony inteligencji jest chyba nikła chęć porządkowania tego chaosu, a przynajmniej nazywania rzeczy po imieniu…
Ja myślę, że taka chęć istnieje. Mówimy oczywiście o poważnych ludziach, a nie o koniunkturalistach. Tyle że tu jest kwestia znalezienia języka. Innym razem Zanussi też powiedział istotną rzecz, że kiedyś w sposób odruchowy odrzucał kino komercyjne, amerykańskie jako tanią rozrywkę, papkę do strawienia dla mas, tymczasem teraz widzi, że w tym kinie są wartości, o które chodziło środowisku kina moralnego niepokoju, lecz nazwane atrakcyjniejszym dla ludzi językiem. Amerykańskie kino broni miłości, honoru, wartości rodzinnych, choć w sposób uproszczony.

Młody człowiek jest jeszcze bardziej uczulony na ogrom uczucia miłości i na niepewność.

W Pana nowym programie „Dwie skały” pojawiają się bardzo osobiste wątki egzystencjalne. Jak Pan obłaskawia na przykład śmierć?
Od czasu wyjazdu do Australii mam dużo czasu na myślenie, czytanie i pisanie. I to jest moje obłaskawianie śmierci. Niektórzy zwracają się w stroną Boga, ale do tego trzeba być obdarzonym łaską wiary. Ja nie mam tej łaski, więc na siłę nie będę się tam pchał. Bardzo przeżywam śmierć ludzi mi bliskich albo ludzi ważnych, a ten rok był koszmarny. Staram się obłaskawiać śmierć twórczością, a jeśli jeszcze z tego wyciągną wnioski moi słuchacze, ludzie młodzi, to mam tym większą satysfakcję.

No tak, ale młodzi ludzie jeszcze mają złudzenia, a Pan już nie. Czy nie obawia się Pan na przykład, że na miłość z piosenki „Księżniczka i Pirat” nie ma już miejsca w tym chaotycznym świecie, o którym mówiliśmy?
Ta piosenka jest właśnie próbą ocalenia pewnych złudzeń czy powrotu do romantycznego widzenia spraw męsko-damskich i miłości, ale już z taką dwudziestowieczną ostrożnością czy raczej czterdziestoletnim doświadczeniem dwóch małżeństw i paru związków, które wydawały się trwałe. Młody człowiek jest jeszcze bardziej uczulony na ogrom uczucia miłości i na niepewność. Tutaj może esencją nie jest ta ballada, o której pan wspomniał, ile piosenka o miłości francuskiej „Do sztambucha”. Tam na początku kochankowie są pewni wieczności, ale niepewni siebie, a na końcu są pewni siebie, ale niepewni wieczności. Niestety, nie żyjemy w najdoskonalszym ze światów.

Nie ma nic dziwnego w tym, że alkohol wiąże się z działalnością artystyczną, że wielu artystów się uzależnia.

Także alkohol jest dla Pana problemem egzystencjalnym, jest nieomal, jak kiedyś Pan mówił, zagadnieniem religijnym. To jest zresztą główny wątek Pana książki „O aniołach innym razem”…
No tak, bo alkohol na początku daje nadzieję na wyzwolenie się z bolączek egzystencjalnych, z lęków, z zablokowań, z niepewności, a potem uzależnia, czyli wpędza w niewolę. Podobnie jak religia.

Alkohol także zabija czas.
Ale tu przecież o to chodzi. Moja druga żona twierdziła, że ja piję nie dlatego, że jestem uzależniony czy że lubię pić, tylko po prostu robię sobie urlop od życia. Za dużo mam obowiązków, za dużo stresów, a jak człowiek pije, to wtedy mu łatwiej, a jak leczy kaca, to go nic poza kacem nie obchodzi przez te dwa czy trzy dni. A wtedy można się uspokoić, organizm się męczy, ale psychika wypoczywa.

W Polsce i w Rosji jest bardzo silna tradycja poetów przeklętych, co również mnie nie ominęło.

Nigdy nie miał Pan kaców psychicznych?
Miałem, ale niekoniecznie były one związane z alkoholem… Kiedyś Janusz Kijowski powiedział półżartem, że sztuka wymaga lenistwa. A kiedy się pije, wchodzi się w stan surrealistycznych, niezwykłych skojarzeń, które potrafią być twórcze. A kiedy się leży i choruje po tym, to nabiera się do tego wszystkiego dystansu, który też jest jednym z komponentów sztuki. Nie ma nic dziwnego w tym, że alkohol wiąże się z działalnością artystyczną, że wielu artystów się uzależnia…

Podobno potwierdził to pewien psychoterapeuta…
Tak, w Niemczech… On mi powiedział: pan jest poeta, to pan musi pić! No, to jest właśnie ten permisywizm… Ale, wie pan, na przykład w Stanach Zjednoczonych czy w Australii jest tak: jesteś panem samego siebie, masz przez państwo zapewnione minimum, zasiłek, opiekę lekarską, ale co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. I na przykład po paru latach pobytu tam ze zdumieniem zauważyłem w Polsce ogłoszenia lekarzy, którzy przychodzą do domu i odtruwają na poczekaniu, wbijają kroplówkę, dają środki nasenne. W Australii nie ma czegoś takiego. Jeżeli się doprowadzisz do takiego stanu, musisz się sam z niego wydobyć. W sensie pozaalkoholowym, ogólnym jest to zdrowa zasada, bo zakłada, że każdy człowiek jest sam za siebie odpowiedzialny.

Miłość potrafi być impulsem nie tyle do wyjścia z alkoholizmu, ile do uświadomienia sobie pewnych spraw i zapanowania nad nimi.

W jednym z Pana programów, nazwanych kiedyś w wydawnictwach podziemnych „Pijany poeta”, a później „Bankiet”, jest dużo fascynacji alkoholem, co w pewien sposób uczyniło z Pana takiego poetę przeklętego…
Wie pan, w Polsce i w Rosji jest bardzo silna tradycja poetów przeklętych, co również mnie nie ominęło. Ale już przestałem używać alkoholu do twórczości i do występów…

Uznał się Pan za alkoholika?
Tak. Ale zdarza mi się czasem, po rocznej czy dwuletniej przerwie, wypić wino czy napić się wódeczki.

I co, nie płynie Pan dalej?
Nie.

No to nie jest Pan alkoholikiem!
To jest bardzo śliska granica… Ale wracając do pańskiego pytania, ja te piosenki pisałem i śpiewałem w wieloletnim okresie emigracyjnym, kiedy byłem właśnie takim przeklętym poetą, który jak się napije, to weźmie gitarę i będzie do rana śpiewał. Podejrzewam, że pisałem i śpiewałem te piosenki oraz tłumaczyłem teksty innych artystów związanych z alkoholem jako rodzaj usprawiedliwienia dla siebie. Teraz, jak pan wie, jest inaczej. W programie „Dwie skały” jest piosenka „Przy ołtarzu baru”, która mówi wprost, czym to się kończy.

Podczas pierwszych wyborów prezydenckich Przemek głosował na Wałęsę, ja na Mazowieckiego, a o Zbyszku Łapińskim powiedzieliśmy, że nie znamy jego poglądów politycznych, ale on wygląda na Peruwiańczyka…

Po przeczytaniu nowej książki Jerzego Pilcha „Pod mocnym aniołem” trudno mi się zgodzić z tezą tam zawartą, mimo że nie jestem abstynentem…
Że miłość ratuje przed alkoholem?

Tak.
Takie jest generalne przesłanie tej książki i ono rzeczywiście wzbudziło moją wątpliwość, choć jestem pod silnym wrażeniem Pilcha. Ale z doświadczenia wiem, że miłość potrafi być impulsem nie tyle do wyjścia z alkoholizmu, ile do uświadomienia sobie pewnych spraw i zapanowania nad nimi.

Takie oddanie się w ręce kobiety…
No, miłość nie jest oddaniem się w ręce kobiety, jest potrzebą życia dla kobiety. Przerabiałem już formułę opiekunki. Moja druga żona wyciągnęła mnie z najgłębszych dołków, ale posiadanie piastunki to rzeczywiście nie jest rozwiązanie. Trzeba nauczyć się odpowiedzialności za kogoś, bo jeżeli ja pozwolę sobie na cug i pójdę na tydzień, dwa czy miesiąc, to moja partnerka i moje dzieci nie będą miały ze mnie nic oprócz kłopotów.

Generalnie jestem przerażony tym, co się dzieje w Europie, nie wyróżniam tu Polski. Wydaje mi się, że to idzie w jakimś obłąkańczym kierunku i w sensie informatycznym, i materialnym, i tego potwornego tłoku…

W jednej z ostatnich piosenek śpiewa Pan, że „niezbyt wysilał się Gintrowski, nazbyt wysilał się Łapiński”. Co to znaczy?
To znaczy dokładnie to, co napisałem. Obaj to zresztą potwierdzają.

Przemysław Gintrowski, jak się zdaje, ma dziś swoje środowisko, politycznie bardzo czytelne…
On mówił mi z goryczą, że jedyna rzetelna recenzja z „Odpowiedzi” ukazała się w „Trybunie”… Ale co to znaczy jego środowisko? Po tym, jak wystąpiliśmy w auli Politechniki na koncercie „Giganci polskiej sceny studenckiej”, który jednak okazał się imprezą SLD-owską, dostaliśmy straszliwy „opeer” od wiernych słuchaczy. Z tym że ja mniejszy, bo wiadomo, że ja to Żyd, mason i Unia Wolności. Natomiast Przemek jest ewidentnie kojarzony z prawicową publicznością i oni powiedzieli mu wtedy: odtąd, panie Przemku, będzie pan śpiewał tylko dla nas. Co to za podejście do artysty?

Trzeba umieć przewidywać przyszłość i otwierać się na ludzi. Wbrew wszelkim systemom.

Czy wasze drogi rozeszły się ze względów politycznych?
Nie, to nie było rozejście polityczne, zawsze mieliśmy inne poglądy. Podczas pierwszych wyborów prezydenckich Przemek głosował na Wałęsę, ja na Mazowieckiego, a o Zbyszku Łapińskim powiedzieliśmy, że nie znamy jego poglądów politycznych, ale on wygląda na Peruwiańczyka… Myślę, że rozeszliśmy się po prostu w podejściu do sztuki.

W jakiej pozycji sytuuje się Pan wobec wieku XXI – optymistycznej czy pesymistycznej?
Generalnie jestem przerażony tym, co się dzieje w Europie, nie wyróżniam tu Polski. Wydaje mi się, że to idzie w jakimś obłąkańczym kierunku i w sensie informatycznym, i materialnym, i tego potwornego tłoku… To na pewno dobrze nie wróży. Świętej pamięci Szczypiorski mówił, że niby wszystko idzie dobrze, ale on się nie może pozbyć przeczucia jakiejś katastrofy, a doświadczenie uczy, że wszystko przeważnie kończy się katastrofą. Jak każdy rozsądny człowiek, boję się na przykład Rosji…

A czy groźniejszy nie jest ten kompleks Rosji, jaki w Polsce wciąż istnieje? Ów idiotyczny spadek po dawnej epoce, który nadal powoduje, że ludzie nie chcą, z przyczyn politycznych czy z jakiejś podświadomej zemsty, na przykład uczyć się rosyjskiego…
Ja zawsze kochałem Rosję, odróżniałem ludzi od narodów. Te dzisiejsze urazy, kompleksy to jest bardzo niedobra droga i być może stąd właśnie bierze się mój strach przed Rosją. Pamiętam, jak nabijano się z jednego z pracowników Wolnej Europy, że uczy córkę rosyjskiego, pytano, co mu z tego przyjdzie. A ona w tej chwili jest asystentką jakiegoś amerykańskiego biznesmena w Moskwie, jeździ jaguarem… Trzeba umieć przewidywać przyszłość i otwierać się na ludzi. Wbrew wszelkim systemom.


Zdjęcie główne: Jacek Kaczmarski, źródło Wikimedia Commons, autor Paweł Plenzner, licencja Creative Commons

jacek-kaczmarski

wiadomo.co

„PiS nie lubi Polaków. Chciałby ich stworzyć na nowo. Wyimaginowanych, wspaniałych”

As, 30.11.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,21051531,video.html?embed=0&autoplay=1
Zdaniem Michała Szułdrzyńskiego krucjata PiS przeciw organizacjom pozarządowym pokazuje, że partia Kaczyńskiego nie jest już partią o konserwatywnych korzeniach.

 

– PiS kiedyś był partią konserwatywno-liberalną. Najpierw porzucił liberalizm, a teraz porzuca konserwatyzm – uważa Michał Szułdrzyński.

I ocenia, że PiS, podobnie jak Roman Dmowski, nie lubi Polaków. – Chce stworzyć Polaków na nowo, takich wyimaginowanych, wspaniałych – mówił publicysta „Rz” w TOK FM.

A aktywność wymyślonych przez PiS nowych Polaków powinna być kontrolowana przez państwo. Bo to państwo i naród są dla Prawa i Sprawiedliwości ważniejsze niż społeczeństwo obywatelskie.

– Mamy projekt o Narodowym Centrum Wspierania Społeczeństwa Obywatelskiego, zamiast społeczeństwa obywatelskiego. W ustawie o zgromadzeniach mamy prymat zgromadzeń organizowanych przez państwo nad tymi organizowanymi przez społeczeństwo. I takich przykładów jest bardzo wiele – uważa dziennikarz „Rzeczpospolitej”.

Populizm zamiast konserwatyzmu

Zdaniem politolożki dr Anny Materskiej-Sosnowskiej partia Jarosława Kaczyńskiego już dawno odeszła od swoich ideałów. Dziś „wypełnia klasyczne cechy ugrupowań populistycznych”.

– To nie jest tylko kwestia takich rozwiązań jak 500 plus. Widać to w ustawodawstwie, w nazewnictwie i dalszych planach, jakie ma PiS w kwestii ograniczania swobód obywatelskich – mówiła w TOK FM.

Nowelizacja ustawy o zgromadzeniach, o których mówili komentatorzy, jest już w Sejmie. Propozycje PiS krytykuje cała opozycja oraz rzecznik praw obywatelskich. Zdaniem Adama Bodnara, nowe przepisy ograniczają swobody gwarantowane przez konstytucje.

– Ta ustawa powstała specjalnie, by można było regularnie obchodzić miesięcznice smoleńskie – oceniła w TOK FM posłanka Katarzyna Lubnauer.

http://audycje.tokfm.pl/widget/43894

Zobacz także

pis

TOK FM

Dziennikarz skomentował słowa wicepremiera o ciężkiej pracy parlamentarzystów. Wściekła posłanka PiS odpowiada

WB, 30.11.2016

Joanna Lichocka

Joanna Lichocka (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Po słowach wicepremiera o ciężkiej pracy parlamentarzystów posłanka PiS Joanna Lichocka poczuła się wywołana do odpowiedzi. Jej zdaniem posłowie pracują bardzo dużo i bardzo ciężko, a ich praca jest nisko wynagradzana.

Nie ustają komentarze po słowach wicepremiera Mateusza Morawieckiego na temat kwoty wolnej od podatku dla parlamentarzystów. W TVN24 BiŚ tłumaczył: – Posłowie i senatorowie wykonują bardzo ciężką pracę dla nas wszystkich. Są bardzo ważni – zarówno posłowie opozycji jak i posłowie rządzący i od 20 lat nie mieli regulacji.

Dziennikarz Tomasz Sekielski skomentował to na Twitterze jednym słowem: „bidulki” i wywołał w ten sposób gniew posłanki, a dawniej dziennikarki, Joanny Lichockiej. „Zarabiają kilka razy mniej od Ciebie. I wykonują cięższą pracę niż Twoja” – oceniła posłanka.

Do dyskusji włączył się Tomasz Rożek, prowadzący program „Sondy 2”. Dziennikarz spytał, czy posłanka żartowała czy mówiła serio. „Na serio. W Polsce kpi się z pracy posłów, bo kpi się z państwa” – stwierdziła Lichocka. Rożek dodał, że kpiny z posłów to głównie zasługa ich samych. „Myli się pan. To kwestia podejścia do państwa i prestiżu jego instytucji. W systemie III RP robiono wszystko, by wydrwić” – ripostowała.

Użytkownicy Twittera natychmiast przypomnieli sytuacje, kiedy parlamentarzyści nie pracowali zbyt ciężko. Zamieszczono m.in. zdjęcie pijanego senatora:

@sekielski Zarabiają kilka razy mniej od Ciebie. I wykonują cięższą pracę niż Twoja..

@JoannaLichocka @sekielski to ja się piszę na tą „ciężką” robotę, problem w tym ze mam zawsze swoje zdanie i nie słucham „prezesów” pic.twitter.com/7dD89bXuHv

Zobacz obraz na Twitterze

Pustych ław sejmowych w czasie trwania posiedzenia:

A nawet jej samej robiącej zdjęcia tabletem:

dziennikarz

gazeta.pl

TK wybrał kandydatów na następcę Rzeplińskiego. Nie było kworum – sędziowie wybrani przez PiS na L-4

mk, PAP, 30.11.2016

Prezes TK Andrzej Rzepliński

Prezes TK Andrzej Rzepliński (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

• Zgromadzenie Ogólne TK wybrało trzech kandydatów na prezesa TK
• Są nimi Marek Zubik, Stanisław Rymar i Piotr Tuleja
• Wyboru dokonano przez 9 sędziów, wymagane kworum wynosi 10 osób

Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego: Marek Zubik, Stanisław Rymar i Piotr Tuleja zostali wybrani przez Zgromadzenie Ogólne TK jako kandydaci na nowego prezesa Trybunału. Wyboru dokonało dziewięcioro sędziów TK. Uznali, że mimo nieobecności trzech sędziów wybranych w grudniu przez obecny Sejm, kontynuowanie obrad jest „konieczne i uzasadnione”. Warunkiem ważności uchwał ZO jest obecność na nim minimum 10 sędziów. Posiedzenie zwołał prezes TK Andrzej Rzepliński, którego kadencja wygasa 19 grudnia.

Dowiedz się więcej:

Dlaczego na Zgromadzeniu Ogólnym nie zebrano kworum?

Trzech wybranych przez PiS sędziów jest obecnie na zwolnieniach lekarskich. Sędzia Julia Przyłębska przesłała skan zwolnienia lekarskiego do 2 grudnia; sędzia Zbigniew Jędrzejewski przebywa na zwolnieniu lekarskim do 8 grudnia, a sędzia Piotr Pszczółkowski – do 2 grudnia. W ZO nie uczestniczyli także zaprzysiężeni w grudniu przez prezydenta Mariusz Muszyński, Lech Morawski i Henryk Cioch. Rzepliński nie dopuszcza ich do orzekania w TK powołując się na wyroki z grudnia ub.r. Mówią one, że miejsca są zajęte przez trzech sędziów wybranych w październiku ub.r.

Jak sędziowie uzasadniają decyzję o dokonaniu wyboru kandydatów?

Jak czytamy w komunikacie TK, sędziowie uznali, że „nieobecność trojga sędziów TK uniemożliwiałaby zrealizowanie w ustawowym terminie konstytucyjnego obowiązku” przedstawienia kandydatów prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Kontynuowanie obrad i przedstawienie kandydatów na Prezesa Trybunału Konstytucyjnego było ich zdaniem „konieczne i uzasadnione”.

Jak na wybór sędziów TK reaguje PiS?

Prezes TK i część sędziów rażąco zlekceważyła porządek prawny – oświadczył Stanisław Piotrowicz z PiS. – Tylko działanie na podstawie prawa może rodzić skutki prawne. Tu nie chodzi o brak jednego sędziego, tylko sześciu sędziów. Zgromadzenie Ogólne liczy bowiem 15 sędziów i wszyscy oni powinni mieć prawo wziąć w nim udział. Minimalna liczba to dziesięciu. Prezes, łamiąc prawo, nie dopuszcza część sędziów do udziału w Zgromadzeniu Ogólnym, chociaż oni chcą w nim wziąć udział – mówił Piotrowicz.

Jakie jest stanowisko prezydenta Andrzeja Dudy?

Prezydent przyjrzy się uchwale ZO TK ws. kandydatów na prezesa Trybunału i oceni, czy w tym wypadku TK działał zgodnie z obowiązującym prawem – poinformował rzecznik prezydenta Marek Magierowski.

Zobacz także: Kwiecień 2016 r. Sędziowie TK wybrani przez PiS na zwolnieniach. Żakowski: Czy nie mamy do czynienia z oszukiwaniem państwa? 

tk-wybralo

gazeta.pl

cyicidhxaakhn-x

Co będą czytać uczniowie po rewolucji Zalewskiej? Jest nowy kanon

Justyna Suchecka, 30 listopada 2016

Grafika do quizu: cytaty z lektur

Grafika do quizu: cytaty z lektur (AG)

Ministerstwo Edukacji Narodowej zaprezentowało nowe podstawy programowe, a wraz z nimi nową listę lektur. Wydłużyła się lista pozycji obowiązkowych, a do podstawówki wraca „Pan Tadeusz” – dotąd omawiany w liceach.

Dotąd w szkole obowiązywały dwie listy lektur. Krótka, tzw. lektury z gwiazdką, obowiązkowe dla wszystkich uczniów. I dłuższa lista lektur uzupełniających (nauczyciele mogli ją poszerzać o wybrane przez siebie książki). Ta zasada obowiązuje również w najnowszych propozycjach ministerstwa, tyle że lista lektur obowiązkowych się wydłużyła i nieco przetasowała między poszczególnymi latami.

Autorzy podstawy zastrzegają (szefem zespołu był prof. Andrzej Waśko z Uniwersytetu Jagiellońskiego): „Wykaz lektur dla uczniów klas IV-VIII szkoły podstawowej, złożony z pozycji obowiązkowych i uzupełniających (do wyboru przez nauczyciela), którego trzon stanowi literatura dla dzieci i młodzieży, obejmuje również dostosowane do wieku uczniów dzieła klasyki literatury polskiej i światowej”.

Zimą w rozmowie z „Wyborczą” mówił: – Nie przewiduję sporów w rodzaju tego, który wywołał minister Roman Giertych uwagami o „Trans-Atlantyku” Gombrowicza. Sedno sprawy jest gdzie indziej. Lektury zależą od programów autorskich. Problemem jest nie tylko to, że młodzież mało czyta, ale że czyta różne rzeczy. Pracując ze studentami, czuję, że właśnie z tego tytułu brak nam wspólnego języka, wspólnego układu odniesienia. Każdy odwołuje się do czegoś innego i tak być nie może. Lista lektur dla wszystkich musi być wspólna. Powinniśmy uczyć jednej literatury, a nie dziesiątek programów.

I dodawał: – Trzeba też przywrócić arcydzieła. Szkoła nie powinna przeładowywać programu zbędnymi treściami, za to uczyć tego, co zawsze będzie ważne. I tutaj nie powinno być większych sporów. Arcydzieła to nie jest zbiór utworów arbitralnie wyznaczany przez urzędników. To są dzieła o szczególnej wartości, utrwalone w pamięci zbiorowej społeczeństwa. Są pierwszym i od czasów starożytnych podstawowym elementem systemu nauczania.

Co jest w nowym kanonie?

Klasa IV

Lektury obowiązkowe:

* Jan Brzechwa, „Akademia pana Kleksa”

* Janusz Christa, „Kajko i Kokosz. Szkoła latania” (komiks)

* René Goscinny, Jean – Jacques Sempé, „Mikołajek” (wybór opowiadań)

* Adam Mickiewicz, „Powrót taty”, „Pani Twardowska”, „Pan Tadeusz” (opisy)

* Joanna Olech, „Dynastia Miziołków”

* Józef Wybicki, „Mazurek Dąbrowskiego”

Wybrane podania i legendy polskie, Wybrane baśnie polskie i europejskie, w tym: Charles Perrault, „Kopciuszek”, „Kot w butach”, „Sinobrody”, Aleksander Puszkin, „Bajka o rybaku i rybce”, Jeanne-Marie Leprince de Beaumont, „Piękna i Bestia”

Wybrane wiersze: Władysława Bełzy, Jana Brzechwy, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Joanny Kulmowej, Juliana Tuwima.

Lektury uzupełniające:

Adam Bahdaj, „Kapelusz za 100 tysięcy”

Frances Hodgson Burnett, „Tajemniczy ogród” lub inna powieść

Janusz Korczak, „Król Maciuś Pierwszy”

Maria Kownacka, Zofia Malicka, „Dzieci z Leszczynowej Górki”

Selma Lagerlöf, „Cudowna podróż”

Sat – Okh, „Biały mustang”

Wybór innych tekstów kultury, w tym utwory dla dzieci i młodzieży; film i spektakl teatralny z repertuaru dziecięcego; wybrane programy telewizyjne.

Klasa V

Lektury obowiązkowe:

Clive Staples Lewis, „Opowieści z Narni. Lew, czarownica i stara szafa”

Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz” (zwyczaje i obyczaje)

Ferenc Molnar, „Chłopcy z Placu Broni”

Bolesław Prus, „Katarynka”

Juliusz Słowacki, „W pamiętniku Zofii Bobrówny”

Seweryna Szmaglewska, „Czarne Stopy”

Wybrane mity greckie, w tym mit o powstaniu świata oraz np. mity o: Prometeuszu, Syzyfie, Demeter i Korze, Dedalu i Ikarze, Heraklesie, Edypie, Tezeuszu i Ariadnie, Orfeuszu i Eurydyce

Biblia, powstanie świata i człowieka oraz wybrane przypowieści ewangeliczne

Wybrane wiersze Jana Twardowskiego, Leopolda Staffa, Anny Kamieńskiej, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza.

Lektury uzupełniające:

Lewis Carroll, „Alicja w Krainie Czarów”

Andrzej Maleszka, „Magiczne drzewo”

Karol May, „Winnetou”

Małgorzata Musierowicz, wybrana powieść

Edmund Niziurski, „Sposób na Alcybiadesa”

Bolesław Prus, „Kamizelka”

Henryk Sienkiewicz, „Janko Muzykant”

Mark Twain, „Przygody Tomka Sawyera”

Wybór innych tekstów kultury.

Klasa VI

Lektury obowiązkowe:

Antoni Czechow, „Kameleon”, „Śmierć urzędnika”

Rafał Kosik, „Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”

Ignacy Krasicki, wybrane bajki

Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz” (polowanie oraz koncert Wojskiego)

John Ronald Reuel Tolkien, „Hobbit, czyli tam i z powrotem”

Henryk Sienkiewicz, „W pustyni i w puszczy”

Wybrane wiersze Juliusza Słowackiego, Adama Mickiewicza, Zbigniewa Herberta.

Lektury uzupełniające:

Aleksander Dumas, „Trzej muszkieterowie”

Joseph Rudyard Kipling, „Księga dżungli”

Marcin Kozioł, „Skrzynia Władcy Piorunów”

Stanisław Lem, „Cyberiada” (fragmenty)

Kornel Makuszyński – wybrana powieść

Lucy Maud Montgomery, „Ania z Zielonego Wzgórza”

Alfred Szklarski, wybrana powieść

Katarzyna Zychla, „Dziewczynka tańcząca z wiatrem”

Klasa VII

Lektury obowiązkowe:

Charles Dickens, „Opowieść wigilijna”

Aleksander Fredro, „Zemsta”

Jan Kochanowski, wybór fraszek, pieśni i trenów, w tym tren I, V, VII, VIII

Ignacy Krasicki, „Żona modna”

Adam Mickiewicz, „Reduta Ordona”, „Śmierć Pułkownika”, „Świtezianka”, II część „Dziadów”, „Pan Tadeusz” (historia Polski)

Henryk Sienkiewicz, „Quo vadis”, Latarnik

Stefan Żeromski, „Siłaczka”

Wybrane wiersze Cypriana Norwida, Bolesława Leśmiana, Mariana Hemara, Kazimierza Wierzyńskiego, Jana Lechonia, Jerzego Lieberta.

Lektury uzupełniające:

Agatha Christie, wybrana powieść kryminalna

Ernest Hemingway, „Stary człowiek i morze”

Helena Keller, „Widzieć przez trzy dni”

Nancy H. Kleinbaum, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”

Beata Obertyńska, „Z domu niewoli” (fragmenty)

Henryk Sienkiewicz, „Krzyżacy”

Melchior Wańkowicz, „Ziele na kraterze” (fragmenty)

Wybór innych tekstów kultury.

Klasa VIII

Lektury obowiązkowe:

Aleksander Kamiński, „Kamienie na szaniec”

Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”

Juliusz Słowacki, „Balladyna”

Antoine de Saint-Exupery, „Mały Książę”

Stefan Żeromski, „Syzyfowe prace”

Wybrane wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Wisławy Szymborskiej, Jarosława Marka Rymkiewicza, Stanisława Barańczaka.

Lektury uzupełniające:

Bogdan Bartnikowski, „Dzieciństwo w pasiakach”

Miron Białoszewski, „Pamiętnik z powstania warszawskiego” (fragmenty)

Suzanne Collins, „Igrzyska śmierci”

Arkady Fiedler, „Dywizjon 303”

Jan Paweł II, „Pamięć i tożsamość” (fragmenty)

Karolina Lanckorońska, „Wspomnienia wojenne 22 IX 1939 – 5 IV 1945” (fragmenty)

Nela Mała Reporterka, „Nela na kole podbiegunowym”

E. E. Schmitt, „Oskar i pani Róża” Wybór innych utworów tekstów kultury, w tym wierszy współczesnych poetów i reportaży.

wyborcza.pl

Macierewicz myśli, że wszystko mu wolno. ”Partyzant wolnej Polski toczy wojnę hybrydową. Dla niego III RP to struktura okupacyjna”

opr. dżek, 30.11.2016 18:51

Antoni Macierewicz

Antoni Macierewicz (GRZEGORZ BUKAŁA)

Ludwik Dorn w wywiadzie dla ”Polityki” próbuje wyjaśnić, czemu Antoni Macierewicz robi, co chce. – To cecha osobowości. Myśli, że wszystko mu wolno – uważa b.polityk PiS.

 

Kontrowersyjne wypowiedzi, niejasne powiązania z ludźmi związanymi z rosyjską mafią i wywiadem, skandal z kontraktem na Caracale… Minister Macierewicz jest jak teflon, a winnych widzi wokół siebie. – Pogrobowcy WSI, którym udało się gdzieniegdzie przetrwać, podejmują ostatnią próbę odwrócenia biegu wydarzeń – mówi w ”GPC” Antoni Macierewicz.

– Jego modus operandi polega na tym, że nie wystarcza mu czasu, determinacji i cierpliwości, by naruszać procedury tak, by pozornie ich nie łamać, tylko robi to ostentacyjnie. Na zasadzie: ”wszystko mi wolno”. To cecha jego osobowości – mówi w wywiadzie dla ”Polityki” Ludwik Dorn. Polityk współpracował z Macierewiczem, gdy był w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Dorn był szef MSWiA, Macierewicz najpierw wiceministrem obrony, potem szefem SKW.

Skąd ta ostentacja? Wynika ona – zdaniem Dorna – z głębokiego przekonania, że III RP to ”struktura okupacyjna”, w stosunku do której nie trzeba mieć poczucia lojalności czy szacunku wobec procedur.

Macierewicz toczył i toczy wojnę hybrydową z siłami okupacyjnymi zakorzenionymi w instytucjach realnego państwa polskiego, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Zachowuje się jak partyzant wolnej Polski

– uważa Dorn.

Zdaniem Dorna ten sam sposób postrzegania rzeczywistości od 2007 roku (przegranych wyborach) ma również Jarosław Kaczyński.

Bliskość prezesa PiS z szefem MON to też kwestia smoleńska. Macierewicz forsuje od lat teorię zamachu w Smoleńsku. Wprawdzie zmienia koncepcje jak do niego doszło (dwa wybuchy, sztuczna mgła itd.), ale nie przeszkadza mu to, by dzięki sprawie katastrofy wyrosnąć na drugą osobę w PiS.

Dorn przyznaje, że nie wie, co było pierwsze: czy Kaczyński dał się przekonać Macierewiczowi, czy Macierewicz wpisał się w potrzeby Kaczyńskiego. Jego zdaniem dezawuowanie III RP i kwestia smoleńska to kwestie egzystencjalne.

Cały wywiad w ”Polityce”.

TOK FM

Kleofas Weniawa:

Pisowski pomór wśród sędziów Trybunału Konstytucyjnego

tk-wybralo

3 pisowskich sędziów Trybunału Konstytucyjnego dopadł pomór, zaraza. Mają komuszy feler mentalny: zniewolone umysły. Reagują na gwizdek prezes. Gwizd! Chorzy wstają i są do usług.

Dobrze ten mechanizm jest opisany w psychologii behawioralnej, sklasyfikowany pod pojęciem: psy Pawłowa.

Nie stawili się więc ci pisowscy chorzy na wybór kandydatów na nowego prezesa TK. Kworum to 10 sędziów, a obecnych było 9. Jakoś żaden z niepisowskich sędziów nie zaraził się pisizmem. Przyzwoitość to najlepsza szczepionka. Mimo to zdecydowano się wybrać trzech kandydatów.

Może należało zastosować sprawdzone działanie w amerykańskim sądownictwie, gdy do podobnego wybiegu (pomoru) uciekali się mafiosi, po prostu przywożono ich na łóżkach szpitalnych, aby sprawiedliwość mogła sądzić bezprawie.

I tak wcześniej, czy później bezprawie pisowskie dopadnie sprawiedliwość. Zaczyna się już „oficjalnie” epoka bezprawia PiS.

Więcej >>>

 

Waszczykowskiego dyplomacja Trójkąta Bermudzkiego

Waszczykowskiego dyplomacja Trójkąta Bermudzkiego

Władze PiS mają problem z agenturalnością swoich wybrańców, bądź polityków. Sędzia Trybunału Konstytucyjnego Mariusz Muszyński ma za sobą przeszłość agenturalną w UOP. Nie przeszkadza to jednak partii Kaczyńskiego, której głosami został wybrany do niezależnej instytucji pilnującej porządku konstytucyjnego.

Jeszcze ciekawsza jest sytuacja z wiceministrem spraw zagranicznych Robertem Greyem, który zastępcą Witolda Waszczykowskiego jest od 30 września bieżącego roku, praktykował w jego gabinecie politycznym od maja, czyli przez wakacje minister przekonał się do jego przymiotów. Grey dostał odpowiedzialną działkę, mianowicie w jego gestii była dyplomacja ekonomiczna oraz polityka amerykańska i azjatycka.

Grey został już odwołany. Informacje, które spływają są nieprecyzyjne. Wiceminister Grey został odwołany, bo zataił współpracę ze służbami USA. A jeszcze dwa dni temu Waszczykowski dla „Rzeczpospolitej” twierdził, że został zweryfikowany. Kto to robił? Czyżby służby podległe Antoniemu Macierewiczowi, które nie potrafiły zweryfikować innego wiceministra – tym razem obrony z roku 2007 – Jacka Kotasa, mającego powiązania z mafią rosyjską i służbami rosyjskimi.

Lecz to nie koniec krętactwa ministra dyplomacji, który dla Onetu powiedział, iż Grey został odwołany, bo „zmienił koncepcję kierownictwa MSZ”.

Gdyby Waszczykowski nie zmienił koncepcji, to Grey by mu nie przeszkadzał? Ale i to nie koniec, dopytywany przez „Wyborczą” Waszczykowski  zaprzecza, jakoby Grey został zdymisjonowany, bo współpracował z amerykańskimi służbami. Grey został odwołany… i następne horrendum językowe: „wiceminister będzie miał inne obowiązki.” Czyżby Greya chcieli odwrócić? Był agentem amerykańskim, teraz będzie podwójnym agentem polskim i amerykańskim (pod warunkiem, że CIA o tym się nie dowie)?

Dlatego nie dziwię się dyplomatom Trójkąta Weimarskiego, szefom dyplomacji Niemiec i Francji, że nie chcą już wspólnej dyplomacji z Waszczykowskim, w jego kazuistyce nikt się nie rozezna. Czy nie prościej powiedzieć: Grey jest agentem, nie potrafiliśmy zweryfikować, a gdy dotarły do nas o tym wieści, posłaliśmy go na zieloną trawkę.

Nie! To jest za trudne dla polityków PiS, aby przyznać się do błędów, a to dlatego, że kiepscy są pod względem fachowości, więc zamiast Trójkąta Weimarskiego, dyplomacja Waszczykowskiego stworzyła Trójkąt Bermudzki, właśnie w tym trójkącie stracił posadę w MSZ amerykański agent. Taka jest dyplomacja pisowska, usytuowanie uprawianej przez nich polityki w Unii Europejskiej i w ogóle na Zachodzie.

Waldemar Mystkowski

waszczykowskiego

Koduj24.pl

Waldemar Kuczyński:

Dziennikarstwo galeriańskie.

Reporterka „Wiadomości” przed kamerą posłanki Nowoczesnej

AGNIESZKA KUBLIK, 30 listopada 2016

Joanna Scheuring-Wielgus

Joanna Scheuring-Wielgus (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Posłanka Nowoczesnej Joanna Scheuring-Wielgus chciała nagrać komentarz do „Wiadomości”. Reporterka Ewa Bugała odmówiła. Posłanka to wszystko nagrała i opublikowała w sieci.

– Setkę mogę? – posłanka Joanna Scheuring-Wielgus z Nowoczesnej w kuluarach Sejmu zagadnęła reporterkę „Wiadomości” TVP Ewę Bugałę.

Setka to w języku telewizyjnych reporterów krótka wypowiedź do kamery, setka bo jest 100 proc., czyli obraz i dźwięk.

Pytamy posłankę Nowoczesnej, dlaczego pchała się przed kamerę TVP?

Scheuring-Wielgus: Podczas dzisiejszych głosowań reporterka „Wiadomości” Ewa Bugała cały czas nagrywała kamerą posłów Nowoczesnej [TVP jako jedyna ma prawo rejestrować to, co się dzieje w sali plenarnej Sejmu]. Widzieliśmy, że najwyraźniej jest „zlecenie” na naszą partię. Ponieważ p. Bugała zazwyczaj nie pojawia się w Sejmie, a jest autorką materiałów „Wiadomości” szkalujących organizacje pozarządowe, postanowiłam wykorzystać okazję. Chciałam wytłumaczyć widzom „Wiadomości”, jak naprawdę wygląda praca w takich organizacjach. Sama pracowałam w nich kilkanaście lat, więc mogę o tym kompetentnie opowiadać.

Nagranie ze spotkania z Bugałą posłanka Nowoczesnej opublikowała na Twitterze z komentarzem: „Redaktor Ewa Bugała zwykle nagrywa nas, dziś my nagraliśmy ją. Prawda czasem boli”.

Redaktor Ewa Bugała zwykle nagrywa nas, dziś my nagraliśmy ją. Prawda czasem boli.@WiadomosciTVP

Ewa Bugała nie chce wypowiedzi posłanki

Na nagraniu widać, że Ewa Bugała jest kompletnie zaskoczona. Pąsowieje i mówi tylko, że „nie chce” komentarza od posłanki.

Scheuring-Wielgus dopytuje, dlaczego nie chce nagrać jej komentarza. Ewa Bugała powtarza, że nie. Posłanka nie daje za wygraną, znów tłumaczy reporterce, że chciała nagrać dla widzów „Wiadomości” komentarz, bo „Wiadomości” manipulują informacjami w sprawie organizacji pozarządowych. Bugała coraz bardziej zmieszana odchodzi od posłanki. I odsyła do rzecznika TVP. Scheuring-Wielgus idzie za nią i dopytuje, czy dziennikarka nie wstydzi się manipulacji. Bugała zaprzecza.

Nagranie trwa 1 minutę i 2 sekundy.

Od researcherki do głównej politycznej reporterki

Ewa Bugała przed „dobrą zmianą” w TVP była researcherką, a nie samodzielnym dziennikarzem. Dziś wyrasta na główną polityczną reporterkę. Jak opowiadają w telewizji, szefowa „Wiadomości” Marzena Paczuska lubi takich dziennikarzy: młodych, niesamodzielnych, zorientowanych na karierę. To Bugała relacjonowała np. „czarny protest” kobiet pod domem Jarosława Kaczyńskiego. Materiał Bugały miał tytuł „Medialne oszustwo”. Dziennikarka opowiadała widzom „Wiadomości”, że słowa prezesa PiS o chrzczeniu „nawet dzieci skazanych na śmierć” zostały przekręcone. – Nabrało się ok. stu kobiet. Ślepo powtarzały to, co usłyszały w mediach – kwitowała lekceważąco reporterka. Na debacie w Sądzie Najwyższym, gdzie rozmawiano m.in. o napaściach TVP na środowisko sędziowskie, jako negatywny przykład przytaczano m.in. materiały Bugały.

Dziś po opublikowaniu na Twitterze nagrania przez posłankę Nowoczesnej kolega Bugały z „Wiadomości” Jarosław Olechowski napisał: „Polityk publicznie stawia do pionu dziennikarza, bo nie podobają się newsy w telewizji. TEGO JESZCZE NIE BYŁO!!!”.

polityk publicznie stawia do pionu dziennikarza, bo nie podobają się newsy w telewiziji. TEGO JESZCZE NIE BYŁO!!! https://twitter.com/JoankaSW/status/803921617101398016 

Zobacz także: Parodia „Wiadomości” TVP autorstwa Jacka Fedorowicza i .Nowoczesnej

ewa-bugala

wyborcza.pl

ŚRODA, 30 LISTOPADA 2016, 15:34

Wiceminister Grey odwołany w trybie pilnym z MSZ

Wiceminister spraw zagranicznych Robert Grey został pilnie odwołany, bo zataił fakt współpracy ze służbami USA, mimo że był o to pytany – podaje „Gazeta Wyborcza”.

„Grey urodził się w Polsce. Jego rodzice wyjechali do USA, gdy był dzieckiem, i tam zmienili nazwisko. W MSZ Grey odpowiadał m.in. za dyplomację ekonomiczną, z którą wiążą się też zakupy broni. Był pytany, czy wcześniej współpracował ze służbami specjalnymi USA, ale zaprzeczył. Okazało się, że nie powiedział prawdy”

Rzecznik MSZ Joanna Wajda potwierdziła nam odwołanie wiceministea Greya

300polityka.pl

Wiceminister MSZ odwołany. „Nie przyznał się do współpracy ze służbami USA”

jagor, PAP, mk, 30.11.2016

Jak czytamy na stronie MSZ, Grey był od końca września podsekretarzem stanu odpowiedzialnym za dyplomację ekonomiczną oraz politykę amerykańską i azjatycką. Wyborcza.pl, która pierwsza poinformowała o odwołaniu Greya, podała, że został on odwołany pilnie, gdyż zataił fakt współpracy ze służbami USA, mimo że był o to pytany. Witold Waszczykowski twierdzi w rozmowie z Onet.pl, że „zmienił koncepcję kierownictwa MSZ i stąd odwołanie Greya”. Minister podkreśla, że MSZ nie dowiedział się niczego, co stawiałoby Greya „w niekorzystnym świetle”.

Dowiedz się więcej:

Co o Robercie Greyu mówił wcześniej szef MSZ Witold Waszczykowski?

„Pan Grey jest Polakiem. Jego życiorys jest na stronie MSZ. Nie ma więcej czego komentować. Został zweryfikowany. Decyzji kadrowych publicznie nie komentuję” – mówił Witold Waszczykowski w opublikowanym w poniedziałek wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.

Kim jest Robert Grey?

Robert Grey urodził się w 1973 r. w Rawie Mazowieckiej, ukończył studia w University of Massachusetts oraz New School University w Nowym Jorku. Jak wynika z informacji podawanych przez MSZ, był regionalnym doradcą legislacyjnym w Senacie stanu Massachusetts. W latach 2005-2008 pracował w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. W latach 2010-2013 był dyrektorem ds. stosunków międzynarodowych i partnerstw Instytutu Studiów Wschodnich i Forum Ekonomicznego w Krynicy. Od maja 2016 r. był doradcą w Gabinecie Politycznym ministra spraw zagranicznych.

gazeta.pl

Wiceminister Grey odwołany w trybie pilnym. Zataił, że współpracował ze służbami USA

Roman Imielski, 30 listopada 2016

Robert Grey i Witold Waszczykowski

Robert Grey i Witold Waszczykowski (fot. KAROLINA SIEMION-BIELSKA / MSZ)

Wiceminister spraw zagranicznych Robert Grey został pilnie odwołany, bo zataił fakt współpracy ze służbami USA, mimo że był o to pytany – dowiedziała się „Wyborcza”.

Grey urodził się w Polsce. Jego rodzice wyjechali do USA, gdy był dzieckiem, i tam zmienili nazwisko. W MSZ Grey odpowiadał m.in. za dyplomację ekonomiczną, z którą wiążą się też zakupy broni. Był pytany, czy wcześniej współpracował ze służbami specjalnymi USA, ale zaprzeczył. Okazało się, że nie powiedział prawdy.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych potwierdziło w rozmowie z „Wyborczą” odwołanie wiceministra.

Dopisek:

Ministerstwo Spraw Zagranicznych potwierdziło w rozmowie z „Wyborczą” odwołanie wiceministra. Ale szef MSZ Witold Waszczykowski zaprzecza, jakoby Grey został zdymisjonowany, bo współpracował z amerykańskimi służbami. Powiedział „Wyborczej”, że wiceminister będzie miał inne obowiązki.

Kim jest Robert Grey?

Poniżej oficjalna notka biograficzna Greya ze strony polskiego MSZ (w oryginale):

Robert Grey, urodzony w 1973 r. w Rawie Mazowieckiej, ukończył studia w University of Massachusetts (filozofia i socjologia) oraz New School University w Nowym Jorku (stosunki międzynarodowe, specjalizacja Rządy i Prawo).

Był regionalnym doradcą legislacyjnym w senacie stanu Massachusetts. Spędził rok w Afryce, gromadząc materiały o skuteczności partnerstw z organizacjami międzynarodowymi i ONZ. W Kambodży badał przestrzeganie praw człowieka. Pracował w firmie Putnam Investments w Bostonie. Następnie wyspecjalizował się w stosunkach międzynarodowych, zwłaszcza dyplomacji ekonomicznej i negocjacjach oraz w budowie partnerstw pomiędzy sektorem prywatnym i państwowym. W latach 2005-08 pracował w siedzibie ONZ w Nowym Jorku, gdzie kierował Biurem ds. Partnerstw. Od 2008 do 2010 r. był dyrektorem zarządzającym ds. Partnerstw World BPO Forum przy współpracy ONZ (Nowe Delhi/Nowy Jork).

Po powrocie w 2010 r. do Polski w latach 2010-13 był dyrektorem ds. stosunków międzynarodowych i partnerstw Instytutu Studiów Wschodnich i Forum Ekonomicznego w Krynicy, a w latach 2012-13 doradcą Zarządu Polskiego Holdingu Obronnego/Grupy Bumar. Od 2013 do 2014 r. pełnił funkcję dyrektora ds. komunikacji i relacji zewnętrznych Uniwersytetu Warszawskiego. Następnie (2014-16) był dyrektorem operacyjnym i członkiem zarządu funduszu venture capital Xplorer Fund w Warszawie, a także prezesem zarządu Fundacji Globe Forum. Od maja 2016 r. był doradcą w Gabinecie Politycznym ministra spraw zagranicznych.

Zobacz także: Praca na rzecz wywiadu dyskwalifikuje kandydata na sędziego Trybunału Konstytucyjnego – uważa były szef WSI Marek Dukaczewski.

 wiceminister-grey

wyborcza.pl

 

AGNIESZKA KUBLIK

Cztery pytania do WAT w sprawie wniosku o odebranie stopnia doktora Maciejowi Laskowi

30 listopada 2016

Maciej Lasek

Maciej Lasek (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Próba odebrania tytułu doktora Maciejowi Laskowi wzbudza wiele wątpliwości. Bo jak to możliwe, że rada wydziału mechatroniki i lotnictwa Wojskowej Akademii Technicznej w ogóle rozpatruje wniosek o odebranie tytułu, choć nie ma pojęcia, kim są podpisani pod nim profesorowie? I chociaż wniosek został złożony niezgodnie z prawem? Zapytaliśmy o to WAT. Do tej pory nie dostaliśmy odpowiedzi

Dziekan wydziału prof. Stanisław Kachel odmawia rozmowy. Według informacji rzeczniczki uczelni Grażyny Palczak, pod wnioskiem o odebranie stopnia naukowego doktora nauk technicznych Maciejowi Laskowi widnieją następujące podpisy: prof. Włodzimierz Klonowski, prof. Eugeniusz Danicki, prof. Jerzy Głuch, prof. Andrzej M Oleś, prof. Józef Pacholczyk, prof. Janusz Turowski, prof. Kazimierz M. Zakrzewski.

Rzeczniczka przyznaje, że uczelnia nie ma o nich żadnych informacji: nie wie, na jakiej uczelni pracują, ani jaką mają specjalizację.

Może zatem nie wie, że wszyscy byli związani z tzw. konferencjami smoleńskimi, które podważały ustalenia rządowej komisji Jerzego Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej z 2010 r. Od rzekomych rewelacji konferencji smoleńskich w sprawie przyczyn tej katastrofy publicznie odcięli się m.in. rektorzy Politechniki Warszawskiej i Akademii Górniczo Hutniczej. Bo ci uczeni nie mieli żadnych kompetencji w badaniu lotniczych wypadków.

Pytanie 1.

We wtorek zapytałam rzeczniczkę WAT, jak to możliwe, że rada wydziału mechatroniki i lotnictwa w ogóle rozpatruje wniosek, o którego autorach nie ma pojęcia?

Nie dostałam odpowiedzi.

Pytanie 2.

WAT podpisanego przez profesorów wniosku nie chce udostępnić. Nie chce też podać przedstawionego przez nich uzasadnienia. Odsyła do swojego poniedziałkowego oświadczenia, ale tam powodów, dla których profesorowie chcą odebrać Maciejowi Laskowi stopień doktora nie podaje.

Zapytałam więc rzeczniczkę WAT, dlaczego uczelnia odmawia udostępnienia wniosku, o którym od kilku dni mówi cała Polska? Wszak podjętą przez grupę „smoleńskich” profesorów próbę odebrania stopnia naukowego Maciejowi Laskowi należy odczytywać jako podważenie nie tylko rzetelności rozprawy doktorskiej Laska, ale także jego promotora, recenzentów rozprawy i Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, która pilnuje nadawania stopni naukowych.

Nie dostałam odpowiedzi.

Pytanie 3.

Rzecznika WAT napisała w poniedziałkowym oświadczeniu, że wniosek podpisany przez prof. Klonowskiego został złożony niezgodnie z polskim prawem (ustawa z 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki), które „nie przewiduje możliwości wszczęcia postępowania w celu pozbawienia stopnia naukowego doktora przez radę, która stopień ten nadała. Pozbawienie stopnia doktora może się realizować jedynie w drodze wznowienia postępowania o nadanie stopnia doktora”. Czyli wtedy gdy, „stopień doktora został nadany na podstawie dorobku powstałego z naruszeniem prawa, w tym praw autorskich, lub dobrych obyczajów w nauce”. W tym przypadku takich przesłanek nie ma.

I na dodatek, zgodnie z art. 29 ust. ustawy z 2003 r. „decyzję w sprawie wznowienia postępowania w sprawie nadania stopnia naukowego doktora podejmuje Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów”.

Zapytałam więc, dlaczego w ogóle rada wydziału rozpatrywała wniosek złożony niezgodnie z prawem i błędnie adresowany?

Nie dostałam odpowiedzi.

Pytanie 4.

Na uczelni nieoficjalnie mówi się, że do wniosku profesorów dołączone było pismo przewodnie wiceministra obrony narodowej prof. Wojciecha Fałkowskiego.

Pytam WAT czy to prawda? To by jakoś tłumaczyło, dlaczego w ogóle rada wydziału postanowiła rozpatrywać ten wniosek.

Ani WAT, ani MON na pytanie o rolę wiceministra Fałkowskiego w tej sprawie nie odpowiada.

cztery

wyborcza.pl

W kogo uderzy emerytalna „dezubekizacja”, którą planuje PiS? Stracą m.in. współtwórcy CBŚ, CBA i inni zasłużeni funkcjonariusze

WOJCIECH CZUCHNOWSKI, 30 listopada 2016

Mariusz Błaszczak minister spraw wewnętrznych i administracji

Mariusz Błaszczak minister spraw wewnętrznych i administracji (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Jeśli PiS wprowadzi w życie swój projekt ustawy „dezubekizacyjnej”, policyjną emeryturę stracą założyciele CBŚ, oficerowie, którzy zwerbowali do współpracy z policją „Masę” i rozbili gang pruszkowski, a nawet współzałożyciele CBA.

Policyjne związki zawodowe i stowarzyszenie emerytów służb mundurowych przygotowują się do batalii o wycofanie rządowego projektu zmian emerytalnych.  Według pomysłu szefa MSWiA Mariusza Błaszczaka każdy, kto choć jeden dzień przepracował w Służbie Bezpieczeństwa PRL lub innych „organach totalitarnego państwa”, nie będzie miał prawa do policyjnej emerytury ani renty. Jego maksymalne świadczenie wyniesie 2 tys. zł brutto (emerytura) lub 1,5-1,7 tys. zł brutto (renta, renta rodzinna). Nie ma znaczenia, czy po 1990 r. funkcjonariusz został pozytywnie zweryfikowany i dalsze lata przepracował w służbach i policji niepodległej Polski.

Zgłaszają się do nas funkcjonariusze, których świadczenia zostaną obniżone, jeśli ustawa wejdzie w życie. Oto ich historie.

Funkcjonariusze „z przeszłością” i po „po przejściach”

Spośród oficerów, którzy pod koniec lat 90. współtworzyli Centralne Biuro Śledcze i tępili przestępczość zorganizowaną, wielu zaczynało w służbach PRL, które obejmuje projekt „dezubekizacji”. Niekoniecznie w SB. Kończyli np. Akademię Spraw Wewnętrznych, pracowali w jednostkach antyterrorystycznych lub w BOR. Mają na koncie sukcesy, takie jak zwerbowanie do współpracy z policją gangstera Jarosława Sokołowskiego ps. „Masa”, wykrycie sprawców zabójstwa ministra sportu Jacka Dębskiego, operację „Enigma” zakończoną likwidacją gangu pruszkowskiego.

Dziennikarze TVN24.pl przypominają, że nawet wśród współzałożycieli CBA z czasów szefostwa Mariusza Kamińskiego można znaleźć „pogrobowców PRL”, którzy szkolili agentów do operacji specjalnych.

Funkcjonariusze „z przeszłością” ginęli też na służbie. W 2003 r. nadkomisarz Marian Szczucki z CBŚ został zabity podczas akcji w Magdalence, a w 1996 r. pirotechnik, podkomisarz Piotr Molak, poniósł śmierć, rozbrajając bombę na stacji Shell. Według projektu PiS rodziny takich jak oni będą miały drastycznie obniżoną rentę.

Obniżone świadczenie będzie też miał policjant z Biura Operacji Antyterrorystycznych KGP. W styczniu odszedł ze służby w stopniu podinspektora. Wcześniej został dwukrotnie ranny podczas akcji i jest inwalidą. Jego pech polega na tym, że pracę zaczynał w ZOMO w 1985 r.

Przypadek inspektora Osika

„Czym kieruje się autor projektu, zaliczając mi okres od 1 września 1989 r. do 31 lipca 1990 r. jako służbę »na rzecz totalitarnego państwa«, kiedy w tym czasie premierem rządu był już Tadeusz Mazowiecki? Na jakiej podstawie próbuje się dokonać oceny zbiorowej funkcjonariuszy, nie uwzględniając indywidualnej oceny charakteru i przebiegu służby, uznając, że kilkumiesięczne epizody mogą radykalnie decydować o zaopatrzeniu emerytalnym, jak w moim przypadku, za prawie 28 lat służby?” – pyta w liście do „Wyborczej” insp. Marek Osik, do niedawna komendant policji w Elblągu. Jak pisze, „obniżone świadczenie dostawać będzie ten, który już nie służył po zmianie systemu państwa, ten, który służył w III RP przez 2 lata, i ten który poświęcił na służbę dla bezpieczeństwa społeczeństwa polskiego w III RP 26 lat swojego życia”.

Zdaniem insp. Osika „projekt narusza podstawowe zasady konstytucyjne: ochrony praw nabytych, nie działania prawa wstecz, zaufania obywateli do państwa, ma charakter represyjny i stosuje zasady odpowiedzialności zbiorowej”.

Osik pracę w mundurze zaczął w sierpniu 1988 r. Nigdy nie pracował w SB. Ale obejmie go „dezubekizacja”, bo od 1 września 1989 r. studiował przez 10 miesięcy w Akademii Spraw Wewnętrznych w Legionowie. W policji pełnił kierownicze stanowiska, dostawał państwowe odznaczenia. „Nie pojmuję, jak można mnie zaszeregować jako funkcjonariusza służącego na rzecz totalitarnego państwa i określać mnie mianem zbrodniarza i oprawcy – pisze. – Po 27 latach nienagannej służby dla kraju odbiera mi się godność, a moim dzieciom uczucie dumy z ojca, bo wmawia im się, że ich tata jest wrogiem narodu” – kończy list emerytowany policjant.

Wyląduję pod mostem

„W policji w Wydziale Kryminalnym służyłem 19 lat. Przez cały czas służby demokratycznej Polsce nie byłem karany dyscyplinarnie, nie było w stosunku do mojej służby żadnych zastrzeżeń. Byłem kilkakrotnie awansowany i honorowany odznaczeniami państwowymi” – pisze funkcjonariusz z woj. świętokrzyskiego. Do SB wstąpił w 1984 r., zwerbowany tam do referatu przemysłowego. Wcześniej był zawodowym strażakiem. „W 1990 r. po pozytywnej weryfikacji zacząłem służbę w policji. Namówił mnie do tego komendant, który z początkiem lat 80. zakładał związki zawodowe w milicji, a potem miał z tego powodu problemy. Zajmowałem się głównie oględzinami miejsc przestępstwa”.

Na emeryturę przeszedł w 2009 r. „Teraz jestem karany za to, że przez 19 lat w policji i 3 lata w straży pożarnej służyłem społeczeństwu. Nie mam żalu, że za 6 lat służby w SB państwo zabrało mi dodatki, ale nie rozumiem karania mnie za pracę dla demokratycznej Polski” – pisze. Jego sytuacja jest szczególnie trudna, bo pomagając dzieciom, zaciągnął kredyt hipoteczny zabezpieczony własnym mieszkaniem. Miesięczna rata wynosi ponad 2 tys. zł. „Kiedy zostanie mi zabrana emerytura policyjna, nie będę miał nawet na spłatę kredytów. Jak mam to spłacać, jak mam żyć? Banku nie będzie interesować, że politycy obniżyli mi emeryturę. W rezultacie wyląduję pod mostem”.

18 odznaczeń

Oficer Żandarmerii Wojskowej zaczynał karierę w 1986 r. w Wojskowej Służbie Wewnętrznej (też podlega „dezubekizacji”), w służbie patrolowej pionu prewencji. „Do moich zadań należała służba na szlakach komunikacyjnych, kontrola drogowa, sprawdzanie żołnierzom przepustek, egzekwowanie zachowania poza koszarami. W jakimkolwiek zwalczaniu opozycji nigdy nie brałem udziału, wypełniałem takie zadania jak obecna Żandarmeria” – opisuje.

Po 1990 r. autor listu zaczął pracować na zagranicznych misjach. Wylicza 18 medali i odznaczeń, które dostał za służbę w Iraku i Afganistanie; wśród nich Gwiazdy Iraku i Afganistanu (trzykrotne) oraz medal NATO ISAF (również trzykrotny).

„Czy zasługuję na porównywanie przez część polityków z funkcjonariuszami UB i SB? – pyta. – Jest niegodne stawianie mnie w jednym rzędzie ze stalinowskimi oprawcami i ograbianie mnie z praw uzyskanych za wierną służbę Państwu”.

Zobacz też: Będziemy krócej pracować. Ale jak to się odbije na wysokości emerytur? Pytamy ministrów i…

w-kogo

wyborcza.pl

Rafał Zakrzewski

Kłusownicy z PiS polują na Tuska

30 listopada 2016

Donald Tusk

Donald Tusk (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Politycy PiS uważają, że Donald Tusk nie powinien być drugą kadencję przewodniczącym Rady Europejskiej. Dlaczego?

Jarosław Kaczyński przed laty dostrzegł, że Donald Tusk ma wilcze oczy. Zdania nie zmienił.

Tuskus Lupus z rodziny wilkowatych zagraża Europie, bestia z nadwiślańskiego kraju rozerwie na strzępy Stary Kontynent – to opinia rządzącej w Polsce partii.

Dlatego prezes PiS i jego stronnicy – w trosce o losy Unii Europejskiej – od jakiegoś czasu ostrzegają przed wyborem Tuska na szefa Rady Europejskiej na drugą kadencję.

Żeby pomóc Europie, tu w kraju zastawiają na niego sidła. W październiku prezes w wywiadzie dla „Polska The Times” powiedział: „Wyobrażam sobie, że polski rząd nie poprze Donalda Tuska na drugą kadencję w Radzie Europejskiej. Tusk to jest wielki problem”. I uzasadnił: „W Polsce toczą się postępowania i w Sejmie, i w prokuraturze, które mogą doprowadzić do tego, że zostaną mu postawione jakieś zarzuty. Czy taka osoba powinna stać na czele Rady Europejskiej? Mam daleko idące wątpliwości. Jego dalszy pobyt w Brukseli jest bardzo ryzykowny, przede wszystkim dla Unii Europejskiej. Powinniśmy UE ostrzec przed ewentualnymi problemami”.

Tuskus Lupus na razie jest wolny, ale politycy PiS nie rezygnują.

Wnyki rozstawił we wtorek w „Rzeczpospolitej” szef dyplomacji Witold Waszczykowski. „Jak do tej pory nie mamy za co go poprzeć. Jego ostatnia wizyta w Polsce nie przyniosła niczego. Uczestniczyłem w rozmowie z panią premier i niczego się nie dowiedziałem. Żadnych korzyści z tego nie odnieśliśmy”.

Minister na sposób „służbowy” rozumie zadania szefa Rady Europejskiej – Tusk winien „dzielić się informacjami, ostrzegać, lobbować za interesem Polski. Mógłby wciągać Polaków do struktur europejskich. Lobbować za nimi”. A tu nic. Wywód kończy minister wnioskiem: „Nie wyobrażam sobie, żeby polski polityk mógł aplikować na unijne stanowisko bez poparcia własnego państwa. To będzie świadczyć o Donaldzie Tusku”.

A to, co minister powiedział, świadczy o nim i jego kompetencjach – myślę, że świadczy marnie. Pozostaje mu nadzieja, że prezes dostrzegł jego wysiłki w polowaniu na Tuska.

Tropiciel Kaczyński już w lipcu 2008 r. przewidywał: „Tusk [wówczas premier] nie jest jeszcze taki stary, więc niech się zajmie czymś innym. Do rządzenia się nie nadaje. Może dla niektórych pan Tusk jest sympatyczny, jednak ja częściej widzę jego wilcze oczy”.

Co do rządzenia, to się grubo pomylił. Tusk najpierw porządził parę lat w kraju, a teraz jakoś mu idzie w Europie. Jak go kłusownicy z PiS nie złapią, to jeszcze porządzi.

Zobacz też: Dlaczego Jarosław Kaczyński chce „ściągnąć” do Polski Donalda Tuska?

klusownicy

wyborcza.pl

Macierewicz ma jedno wyjaśnienie dla całej krytyki wobec siebie. „Częściowo z zemsty, a przede wszystkim…”

past, 30.11.2016

Antoni Macierewicz

Antoni Macierewicz (Fot. Grzegorz Bukała / Agencja Gazeta)

Pytania dot. Obrony Terytorialnej i zamieszania z zakupem śmigłowców, wątpliwości ws. podkomisji smoleńskiej – na wszystkie te i inne pola krytyki minister Antoni Macierewicz ma jedno wyjaśnienie. Zdradza je w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”.

Poprzednia ekipa rządząca miała próbować utrudnić, a nawet uniemożliwić przeprowadzenie w Polsce szczytu NATO – twierdzi w rozmowie z tygodnikiem „Gazeta Polska” szef MON. Ma też inne zarzuty wobec opozycji i – jak mówi – „związanych z nią ośrodków propagandowych”.

Oskarża m.in. w sprawie katastrofy smoleńskiej – o „dezinformację” i ” cyniczne przypisywanie” mu tez, których nigdy nie formułował (jak te o sztucznej mgle). – Ten szum informacyjny jest robiony z premedytacją, a jego celem jest wprowadzenie chaosu i zaciemnianie obrazu – ocenia minister Macierewicz.

„Potężna machina kłamstwa pogrobowców WSI”

Minister obrony ma jednak wyjaśnienie, kto jest odpowiedzialny za całą krytykę jego decyzji i prac resortu. – Widać, jak pogrobowcy WSI, którym udało się gdzieniegdzie przetrwać, podejmują ostatnią próbę odwrócenia biegu wydarzeń – twierdzi Macierewicz. Minister precyzuje też, za co m.in. mają być odpowiedzialni byli funkcjonariusze służby, której likwidacją zajmował się w 2006 roku.

– Uruchomienie potężnej machiny kłamstwa było niezbędne do zastraszania narodu patrzącego na śmierć swojej elity (w katastrofie smoleńskiej – red.). W Polsce zadanie to wykonywali pogrobowcy WSI, częściowo z zemsty, ale przede wszystkim dlatego, że mieli nadzieję, iż kurs prorosyjski da im szansę na odzyskanie utraconych wpływów -mówi Macierewicz.

„Sposobu argumentacji żywcem wyjątek z arsenału WSI” szef MON doszukał się także w krytyce decyzji o wysłaniu polskich żołnierzy na Bliski Wschód, ogłoszonej przed szczytem NATO i Światowymi Dniami Młodzieży.

Jednak zdaniem Macierewicza rzekome „kłamstwa” w sprawie Smoleńska nie przyniosły efektu. – Zbliża się godzina prawdy – zapowiedział minister.

szef

gazeta.pl

cyglzmfwqaamxqb

ŚRODA, 30 LISTOPADA 2016, 10:51

MB dla RMF: PiS na prowadzeniu, Nowoczesna ciągle przed PO

Tak prezentują się wyniki najnowszego badania MillwardBrown przeprowadzonego na zlecenie RMF FM:

PiS – 34%
Nowoczesna – 19%
PO – 17%
Kukiz ’15 – 8%
SLD – 5%
KORWiN – 4%
PSL – 2%
Razem – 2%
Nie wiem/trudno powiedzieć – 6%
Odmowa odpowiedzi – 3%

Badanie zostało przeprowadzone 18-25 listopada. Wykonano je techniką wywiadu telefonicznego CATI na reprezentatywnej próbie 1007 losowo dobranych Polaków w wieku od 18 lat.

10:21

Sejm przyjął projekt ustawy o organizacji i trybie postępowania przed TK

Przyjęty właśnie projekt zakłada m.in., że Zgromadzenie Ogólne TK przedstawia prezydentowi kandydatów na prezesa TK „w terminie miesiąca od dnia, w którym powstał wakat”. To druga z trzech ustaw dot. sądu konstytucyjnego. Pierwsza – o statusie sędziów TK – jest już na końcu parlamentarnej ścieżki, dzisiaj Sejm przegłosuje poprawki Senatu. Trzecią Sejm zajmie się – w ramach I czytania – w czwartek.

Wcześniej posłowie odrzucili poprawki opozycji. Nowoczesna chciała m.in., by prezesa Trybunału powoływał prezydent spośród dwóch kandydatów przedstawionych przez Zgromadzenie Ogólne. ZO miałoby przedstawić prezydentowi dwóch kandydatów na stanowisko Prezesa Trybunału, którzy w głosowaniu uzyskali kolejno największą liczbę głosów. Gdyby taki przeszedł zapis przeszedł, nikt z „nowych” sędziów nie znalazłby się wsród kandydatów.

PiS w II czytaniu zgłosiło poprawkę, która mówi, iż w przypadku niemożności upoważnienia wiceprezesa lub innego sędziego Trybunału do wykonywania niektórych kompetencji określonych w ust. 1 – który mówi o tym, że prezes Trybunału kieruje pracami Trybunału, reprezentuje Trybunał na zewnątrz oraz wykonuje inne czynności określone w ustawach i regulaminie Trybunału – prezesa Trybunału zastępuje sędzia Trybunału, o którym mowa w art. 11 ust. 2 – czyli ten z najdłuższym stażem.

W praktyce przy wyborze nowego prezesa Trybunału – za kilkanaście dni, po 19 grudnia – najprawdopodobniej będą mieć zastosowanie przepisy przejściowe, które Sejm uchwali za dwa tygodnie. To ta propozycja PiS zakłada wprowadzenie specjalnego trybu wyboru nowego prezesa TK, o czym pisaliśmy na 300POLITYCE.

10:11

Budka: Wy nową ustawą o TK próbujecie skomunizować Trybunał Konstytucyjny. To wasze prawdziwe oblicze

Jak mówił Borys Budka w trakcie sejmowej dyskusji nad projektem ustawy o organizacji i trybie postępowania przed TK:

„Mam pytanie do wnioskodawców. Dlaczego państwo po prostu tchórzycie? Boicie się spojrzeć w twarz pracownikom TK, którzy każdego dnia ciężko pracują i jednym podpisem pod ustawa chcecie ich zwolnić z pracy. Czy pan, panie marszałku ma świadomość, i panie premierze Gliński, że tą ustawą próbujecie wprowadzić do TK nielegalnie wybranych trzech sędziów, w tym jednego funkcjonariusza PZPR od 1972 do 1989 roku. Wasza hipokryzja nie ma granic. Wy tą ustawą próbujecie skomunizować Trybunał Konstytucyjny. To wasze prawdziwe oblicze. Oblicze PRL-bis i tak naprawdę coś, co definiuje wasz program, postawę i to, co robicie z Polską, z naszą ojczyzną. Historia wam tego nie zapomni”

09:45

Budka do PiS: Chcecie mieć swojego jedynie słusznego prezesa TK. Co więcej, prezesa z Berlina

Jak mówił Borys Budka przed głosowaniem projektu ustawy o organizacji i trybie postępowania przed TK:

„Posłużę się cytatem i apelem do premiera Glińskiego. Pan dzisiaj reprezentuje rząd. Czy pan nie widzi domu wariatów? Odkrył pan dom wariatów w mediach publicznych. Fakt, że po roku, ten dom wariatów zrobił wasz partyjny kolega, który wcześniej naobrażał ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro, mówiąc o jego rzekomej charyzmie trzęsącej się galarety. Ten człowiek w tej chwili obraża miliony Polaków i na szczęście premier Gliński na chwilę zobaczył ten dom wariatów w mediach publicznych. Panie premierze, czy pan nie widzi, że państwo chcecie robi wariatów z Polski? Robić wariatów z Polaków? Przez rok zafundowaliście tylko i wyłącznie spektakl wokół TK po to, by nieobecny dzisiaj poseł Kaczyński mógł wskazać swojego prezesa Trybunału. Już nie wystarczy wam Prezes Rady Ministrów, prezes TVP. Chcecie mieć swojego jedynie słusznego prezesa. Co więcej, prezesa z Berlina”

300polityka.pl

Sejm wprowadza zmiany w TK. Sędzia wybrana przez PiS tymczasowo zastąpi Rzeplińskiego

TS, PAP, 30.11.2016

Posiedzenie Sejmu

Posiedzenie Sejmu (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

• Sejm uchwalił ustawę o organizacji i trybie postępowania przed TK
• Wynika z niej, że tymczasowym szefem TK będzie sędzia wybrana przez PiS
• Opozycja: „Chodzi o przejęcie kontroli nad TK przez ludzi Kaczyńskiego”

Głosami posłów PiS w Sejmie przeszła ustawa o organizacji i trybie postępowania przed Trybunałem Konstytucyjnym. Zmienia ona m.in. zasady wyłaniania kandydatów na prezesa TK i wprowadza jego sześcioletnią kadencję. Teraz ustawa trafi do Senatu. Według PiS projekt porządkuje sytuację TK, co ma umożliwić jego sprawniejsze działanie. Opozycja twierdzi, że chodzi głównie o „przejęcie kontroli nad TK przez ludzi Jarosława Kaczyńskiego”.

Dowiedz się więcej:

Jakie zmiany wprowadza nowa ustawa o trybie postępowania przed TK?

Przyjęta ustawa stanowi m.in., że Zgromadzenie Ogólne TK przedstawia prezydentowi kandydatów „w terminie miesiąca od dnia, w którym powstał wakat”. Nowa ustawa nie precyzuje liczby kandydatów na prezesa. Według nowej ustawy od dnia powstania wakatu na stanowisku prezesa TK do czasu powołania jego następcy pracami TK kieruje sędzia „posiadający najdłuższy, liczony łącznie, staż pracy: jako sędzia w TK; jako aplikant, asesor, sędzia w sądzie powszechnym; w administracji państwowej szczebla centralnego”. Z wyliczeń PAP wynika, że najdłuższy taki staż ma sędzia Julia Przyłębska, wybrana do TK w grudniu ub.r.

gazeta.pl

Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak twarzą PO w wyborach? Zwęża ulice, nie chce centrów handlowych, ujawnia rozliczenia z Kościołem

WYWIAD
ROZMAWIAŁ ADAM KOMPOWSKI, 29 listopada 2016

Jacek Jaśkowiak

Jacek Jaśkowiak (Fot. Bartosz Bobkowski)

– Wszystko się zmienia, również formacje polityczne. Szczególnie mocno wtedy, gdy dochodzi do zmiany lidera, co nastąpiło w PO. W kwestiach samorządowych widzę duże różnice między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną – mówi Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, członek rady programowej Platformy Obywatelskiej.

Adam Kompowski: Nie przyszedł pan na otwarcie gigantycznego centrum handlowego i stwierdził, że szkodzi ono miastu. Jest pan znany w całej Polsce jako prezydent, który jeździ do pracy w urzędzie na rowerze. Stawia pan na komunikację publiczną. Jako pierwszy samorządowiec w Polsce upublicznił pan rozliczenia miasta z Kościołem. Za dwa lata, przed wyborami samorządowymi, taka będzie nowa twarz Platformy Obywatelskiej?

Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania: Nie wiem, czy to będzie nowa twarz PO. Jestem trochę zaskoczony, że te kwestie budzą zdziwienie, emocje. To przecież standardy w miastach zachodnioeuropejskich.

Ale w Polsce nie.

– Jesteśmy członkiem UE i czas najwyższy, żebyśmy również przyjęli te standardy w Polsce. Mam na myśli sferę infrastrukturalną, a więc dobry transport publiczny, drogi rowerowe, zapobieganie degradacji historycznych dzielnic, jak i sferę symboliczną. Chodzi o rozsądek w relacjach z Kościołem, o rozdział państwa i Kościoła. O podkreślenie tych wartości, które łączą państwa UE. Mam wrażenie, że w Polsce są dziś dwa obozy polityczne – jeden proeuropejski, reprezentowany przez PO, ale też inne partie opozycyjne. I drugi, powiedziałbym narodowo-socjalistyczny, z systemem wartości podobnym do Putina czy Łukaszenki.

Świadomie użył pan określenia „narodowo-socjalistyczny”?

– Tak, ale bez skojarzenia z Trzecią Rzeszą. Mamy element narodowy, ale też sporo socjalizmu. To najlepiej definiuje PiS i metody tej partii rodem z PRL. Media publiczne tubą propagandową władzy, służby na pasku rządzących, odgórnie narzucana ideologia. Porównania do czasu socjalizmu narzucają się same.

Wróćmy do Platformy. Jest pan jej najbardziej wyrazistym prezydentem miasta. Będzie miał pan wpływ na samorządowy program partii?

– Mam już teraz. Współtworzyłem program Platformy. Będąc w radzie programowej zgłosiłem szereg propozycji, które zostały przyjęte z dużą życzliwością.

Z samorządowych spraw, to jakie są to propozycje?

– Na przykład ustawa dla metropolii, łącznie ze wskazówkami, jak należy do niej dążyć w oparciu o trzy podmioty: miasto, wokół którego tworzy się metropolia, przylegające do niego aktywne gminy i przedstawiciel rządu. Termin na wypracowanie ustawy to maksymalnie dwa lata. Poza tym złożyłem propozycję likwidacji powiatów „obwarzankowych”, czyli tych położonych wokół dużych miast oraz przesunięcia kompetencji dotyczących planowania przestrzennego i transportu na rzecz władz metropolii, wybranych w wyborach bezpośrednich. Proponowałem też przekazanie większości kompetencji wojewody na rzecz marszałka, a więc zmniejszenie kosztów i eliminację bałaganu kompetencyjnego. Przekonałem Grzegorza Schetynę do wykorzystania tego, co przez lata wypracowały ruchy miejskie. I do otwarcia się na te ruchy.

O czym konkretnie pan mówił Schetynie?

– O kwestiach transportowych i polityki przestrzennej – że trzeba zapobiegać rozlewaniu się miast. Zwróciłem mu uwagę na problemy związane z funkcjonowaniem centrów handlowych, na konieczność budowy mieszkań komunalnych. O tym mówią ruchy miejskie. Działają w nich ludzie, którzy robią to społecznie, z potrzeby serca. Trzeba wykorzystać tę energię, entuzjazm i potencjał społeczeństwa obywatelskiego. Można wciągnąć te osoby do zarządzania. Ja to już zrobiłem w Poznaniu, bo przecież z ruchów miejskich wywodzą się i mój zastępca Maciej Wudarski, i dyrektor gabinetu Andrzej Białas. Zrobiłem to świadomie, by się przekonali, że rządzenie nie jest takie proste. Mamy jeszcze dwa lata, by ocenić, na ile to rozwiązanie dało owoce.

Będąc członkiem rady programowej PO uczestniczyłem w różnych spotkaniach jej kierownictwa. Rozmawiałem więc z Tomkiem Siemoniakiem, z Borysem Budką, z Różą Thun i Michałem Bonim. Poznaliśmy się lepiej. Opowiadam im o problemach miast. Odbiór jest pozytywny.

Platforma jest atakowana przez ruchy miejskie za to, że przez całe lata blokowała zmiany przepisów dotyczących zagospodarowania przestrzennego. I pomimo to pana postulaty znajdują tam uznanie?

– Wszystko się zmienia, również formacje polityczne. Szczególnie mocno wtedy, gdy dochodzi do zmiany lidera, co nastąpiło w PO. W kwestiach samorządowych widzę duże różnice między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną.

Zobacz: Polowanie na samorządowców, ostateczne pokonanie TK i… zmiana ordynacji wyborczej?

Jest zielone światło dla spraw miejskich?

– Zdecydowanie tak. I większa wrażliwość społeczna. A wracając do zmian: mniej więcej dziewięć lat temu, gdy Platforma zaczynała rządy w Polsce, premierę miał iPhone, czyli pierwszy smartfon. Dziś jest w powszechnym użyciu. Choćby to obrazuje szybkie tempo zachodzących w społeczeństwie zmian.

Czy wybory samorządowe za dwa lata będą pokoleniową zmianą warty w miastach? Prezydent Paweł Adamowicz w Gdańsku się wybroni?

– Nie jestem prorokiem, nie wiem też, na ile w tych miastach istnieje potrzeba zwrotu w dotychczasowej polityce. Trudno jest porównywać Adamowicza do Grobelnego [Ryszarda, poprzedniego prezydenta Poznania]. To są dwa zupełnie inne światy. Wystarczy spojrzeć przez pryzmat komunikacji publicznej, dróg rowerowych, rewitalizacji. Gdańsk zdystansował Poznań właśnie dlatego, że dla mojego poprzednika nie były to ważne kwestie.

W Szczecinie Sławomir Nitras, w Lublinie Joanna Mucha, a w Warszawie Rafał Trzaskowski mają być kandydatami PO na prezydentów. Ktoś jeszcze, słyszał pan inne nazwiska?

– Słyszałem o Trzaskowskim w Warszawie, o nowym otwarciu. Jest potrzebne ze względu na problemy z reprywatyzacją, z którymi muszą się borykać i Warszawa, i Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Ale mówienie o kandydatach na dwa lata przed wyborami jest przedwczesne. To jest zbyt długa perspektywa. Oczywiście, można przygotowywać odpowiednie osoby, mieć w każdym mieście dwie-trzy kandydatury do wyboru.

Kogo potrzeba bardziej w dużym mieście: polityka czy menedżera?

– Ja nie czuję się politykiem. Stosuję w pracy te same metody zarządzania, których nauczyłem się w biznesie. Nie patrzę na to, co powiedzą media. Podejmując decyzje nie zastanawiam się, jak przełożą się na sondaże. Jeżeli jestem przekonany do konkretnych rozwiązań, to staram się je wdrażać, nie zważając na to, jakie będą tego konsekwencje polityczne. Bo ja się nie boję powrotu do tego, co robiłem wcześniej.

Nie chodzi tu tylko o pana. Czy w partii w ogóle się rozmawia o tym, kogo wystawiać w wyborach samorządowych? Jakiego typu ludzi?

– Na razie nie. Wiadomo, że kandydat musi być rozpoznawalny, ale musi też mieć odpowiednie kompetencje. No i zdolności przywódcze.

Jak się ma doświadczenie z działalności w ruchach miejskich, w pana przypadku w stowarzyszeniu My-Poznaniacy, do pracy w partii? Widzi pan różnicę?

– W jednym i drugim przypadku podstawą jest umiejętność dokonywania analizy i przekonywania do proponowanych idei. Tyle, że w przypadku tak wielkiej struktury jak partia, konieczna jest powściągliwość w wypowiedziach. Działaczy są tysiące, nie każdy może mówić w imieniu całej formacji. Różnice poglądów są oczywiste.

Z prezydentów dużych miast to chyba pan najbardziej kłuje w oczy polityków PiS. Wzięli pana na celownik, bardzo nie chcą, by to pan wygrał ponownie wybory. Na koncercie finałowym Konkursu Wieniawskiego wojewoda wielkopolski Zbigniew Hoffmann udawał, że pana nie zna.

– To infantylne. Robią to pewnie po to, by pokazać, jak bardzo nie lubią przeciwnika politycznego, bo „co powie prezes”. Ta partia ma przecież charakter wodzowski. Ale nie czuję się sekowany. Niedawno rozmawiałem z Konradem Szymańskim, bardzo cenię tego polityka. Przy innej okazji spotkałem się z posłem PiS, Tadeuszem Dziubą.

Z wojewodą Hoffmannem znacie się z podwórka na poznańskim Dębcu, a z Dziubą – z My-Poznaniaków.

– Wspólnie pracowaliśmy też na rzecz poznańskiego dworca. Nie widzę problemu. Oczywiście są między nami różnice światopoglądowe, nie przeszkadzają jednak w załatwianiu problemów ważnych dla miasta. A to, że ktoś się chce przypodobać prezesowi Kaczyńskiemu…

Sądzi pan, że Jarosław Kaczyński jakoś szczególnie pana nie lubi?

– Różnię się od innych prezydentów tym, że nie chowam swoich poglądów politycznych w domu. Słyszałem opinie, że jako prezydent Poznania nie powinienem mówić o nich tak otwarcie. Ryszard Petru uważa, że osoby o odmiennej od większości orientacji seksualnej nie powinny się z nią obnosić. I podobnie – są ludzie, których zdaniem prezydent miasta może o polityce porozmawiać co najwyżej z żoną. W przepisach nie ma takich ograniczeń. Mam prawo zabrać głos w ważnych sprawach. To wręcz mój obowiązek.

Czym pan tak podpadł PiS? Demonstracjami KOD, udziałem w „czarnym proteście”, czy w Marszu Równości?

– Podpadam przede wszystkim tym, że wyraziście opowiadam się po stronie wartości europejskich. To kłuje w oczy. I pozycjonuje Poznań jako miasto proeuropejskie, gdzie nie cenzuruje się kultury, inwestuje się w transport publiczny i infrastrukturę rowerową. Gdzie władze są dla deweloperów partnerem, a nie pionkiem w grze. Sądzę, że tu leży przyczyna. Potem w demonstracjach KOD brali udział inni prezydenci, ja tylko byłem pierwszy. W przyszłości w innych miastach ich włodarze też wezmą udział w marszach równości i na ten czas pozwolą udekorować ulice tęczowymi chorągiewkami. W tej sprawie też tylko byłem pierwszy.

To samo dotyczy porządkowania relacji z Kościołem: Poznań był pierwszy, inni też to zrobią. Ale Poznań był wielokrotnie pierwszy w różnych sprawach. W 1956 r. jako pierwsi postawiliśmy się komunistom. W 60. rocznicę tego powstania nie pozwoliliśmy na odczytanie tzw. apelu smoleńskiego Antoniego Macierewicza. Nikt przed nami tego nie zrobił.

Miał być odczytany przez wojsko w rocznicę wydarzeń z 1956 r.

– Nie wyobrażam sobie innego kraju w Europie, w którym polityk pokroju Macierewicza jest ministrem obrony. Upieranie się przy tezie o zamachu w Smoleńsku jest absurdalne. Jako prezydent Poznania sprzeciwiłem się działaniom ośmieszającym miasto. To zwykła przyzwoitość. Jeśli jest dla kogoś egzotyczna, to po prostu mi przykro.

Ale cieszę się, że ten przykład znalazł naśladowców. Wiem, że w Gdańsku apel smoleński też nie został odczytany. Daliśmy innym odwagę.

Przeczytaj też:

prezydent

wyborcza.pl

 

Jak Platforma Obywatelska, Nowoczesna i PiS szykują się do wyborów samorządowych? Walka o być albo nie być

RENATA GROCHAL, AGATA KONDZIŃSKA, 30 listopada 2016

Wybory - obwodowa komisja wyborcza nr 892 na warszawskiej Białołęce

Wybory – obwodowa komisja wyborcza nr 892 na warszawskiej Białołęce (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Dla Platformy wybory samorządowe w 2018 r. to być albo nie być. Jeśli partia straci sejmiki i władzę w dużych miastach, a wraz z tym tysiące posad, to jej działacze mogą odpłynąć do Nowoczesnej. Dla PiS to będzie bój o pełnię władzy w kraju.

Po utracie władzy w kraju samorządy stały się przyczółkiem dla Platformy. Ale szef klubu PO Sławomir Neumann uważa, że po wyborach wróci podział na dwie Polski: wschodnią PiS i zachodnią PO.

– Prawdziwe starcie między nami rozegra się w 16 miastach wojewódzkich – mówi nam Neumann.

PO liczy, że uda jej się obronić dziesięć sejmików (Pomorskie, Zachodniopomorskie, Lubuskie, Wielkopolskie, Opolskie, Śląsk, Dolny Śląsk, Kujawsko-Pomorskie, Mazowsze, Warmia i Mazury).

– Gdyby PSL zachował się przyzwoicie, to z Nowoczesną moglibyśmy obronić wszystkie sejmiki. Ale PSL może się dogadać po wyborach z PiS i zrobić koalicje w sejmikach łódzkim, lubelskim, małopolskim i świętokrzyskim. Oni są jak chłop pańszczyźniany, którego pan batożył, a on całował mu buty – mówi ważny polityk Platformy.

Wspólnych list PO, Nowoczesnej i PSL do sejmików nie będzie – przynajmniej dziś partie ich nie planują. Wybory sejmikowe będą testem poparcia przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r.

Według Neumanna PO straciła na wspólnych listach PO-PiS do sejmików w 2002 r. – Wtedy była podobna sytuacja jak dziś. SLD wygrał wybory z poparciem 41 proc. Wszyscy mówili, że jedyną szansą, by go pokonać w sejmikach, jest wspólna lista PO-PiS. Ale poparcie obu partii się nie zsumowało – przypomina. Neumann nie wyklucza za to koalicji z Nowoczesną, innymi ugrupowaniami i ruchami miejskimi w wyborach do rad miejskich i rad powiatów.

Także Nowoczesna deklaruje, że do sejmików wystawi własne listy. Sekretarz generalny partii Adam Szłapka zapewnia, że ma ona struktury, które przeprowadzą kampanię. Jego zdaniem przeszkodą nie jest też to, że Nowoczesna straciła finansowanie z budżetu, bo kampanię samorządową sfinansują kandydaci.

– Mamy program, 4,5 tys. członków w całym kraju oraz masę ludzi z energią i potencjałem, którzy chcą kandydować. Nie widzę powodu, by robić wspólne listy z PO – mówi Szłapka. Dodaje, że dla Nowoczesnej wybory samorządowe są szansą, by się lokalnie zakorzenić.

PO chce bronić prezydentów

W wyborach parlamentarnych PO straciła niektóre miasta powyżej 500 tys. mieszkańców na rzecz PiS. Utrata prezydentów w wielkich miastach byłaby dla partii dotkliwą porażką. Platforma liczy, że utrzyma stolicę, która była dotąd jej bastionem, a także Gdańsk – kolebkę partii – i inne duże miasta. W Warszawie Hannę Gronkiewicz-Waltz obciąża afera reprywatyzacyjna (już wcześniej zapowiadała, że nie będzie się starać o kolejną kadencję). PO najchętniej wystawiłaby w stolicy swojego najlepiej ocenianego polityka – Rafała Trzaskowskiego. Pod uwagę brani są też Ewa Kopacz, Małgorzata Kidawa-Błońska i Andrzej Halicki. W Gdańsku kandydatem PO może być Jarosław Wałęsa, syn byłego prezydenta. A jeśli nie on, to popularny na Pomorzu Bogdan Borusewicz, b. działacz opozycji demokratycznej i wicemarszałek Senatu. W Krakowie kandydatką PO może być europosłanka Róża Thun, a we Wrocławiu – Barbara Zdrojewska, żona b. prezydenta miasta, albo senator Jarosław Duda. W Poznaniu Platforma postawi na obecnego prezydenta Jacka Jaśkowiaka.

Zobacz też: Polowanie na samorządowców, ostateczne pokonanie TK i… zmiana ordynacji wyborczej?

 

Politycy PO są przekonani, że PiS zrobi wszystko, by przejąć władzę w samorządach. Kontrolowane przez PiS służby i prokuratura stawiają zarzuty popularnym prezydentom, którzy wygrali wybory w pierwszej turze – prezydent Łodzi Hannie Zdanowskiej i prezydentowi Lublina Krzysztofowi Żukowi. Jednak w PO panuje przekonanie, że to obróci się przeciwko PiS, bo mieszkańcy Łodzi i Lublina wyszli na ulice bronić swoich prezydentów. – PiS właśnie załatwił Zdanowskiej i Żukowi kolejną kadencję – mówi polityk z władz PO.

Głosy Platformie mogą odebrać kandydaci Nowoczesnej – mają startować w największych miastach. W Warszawie kandydować chce Paweł Rabiej. Na razie nie jest rozpoznawalny. Niewykluczone, że zmuszony do kandydowania będzie sam Ryszard Petru (na razie zastrzega, że nie wystartuje). We Wrocławiu kandydować chce poseł Michał Jaros, który odszedł z PO do Nowoczesnej. Ale są też miejsca, gdzie Nowoczesna może poprzeć prezydentów z PO – np. Żuka w Lublinie.

Gazeta Wyborcza

 PiS w miastach do 100 tys.

– Żadne z miast, w którym rządzimy, nie ma nawet 100 tys. mieszkańców. To jest dla nas osiągalne, a nie duże miasta – ocenia poseł PiS.

Dwa lata temu kandydaci PiS weszli do drugiej tury w sześciu największych miastach Polski, ale przegrali. – Teraz może się to powtórzyć. Strategia, jaką przyjmiemy, zależy od tego jak będziemy wyglądać w sondażach za dwa lata – mówi polityk z władz PiS.

W PiS liczą, że komisja ds. Amber Gold wykreuje nowe twarze. Ma pomóc np. Joannie Kopcińskiej w ponownej walce o prezydenturę w Łodzi czy Małgorzacie Wassermann w wyborach w Krakowie. We Wrocławiu nie ma jeszcze pewnego kandydata, ale w PiS słychać, że „gdyby Mirka Stachowiak-Różecka chciała startować, to tak będzie”. W ostatnich wyborach weszła do drugiej tury z popularnym Rafałem Dutkiewiczem.

Nie wiadomo, kto powalczy o Warszawę. Nie ma decyzji, czy ponownie mógłby to być poseł Jacek Sasin. Środowisko ministra ds. służb specjalnych Mariusza Kamińskiego promuje posła i śledczego z komisji ds. Amber Gold Jarosława Krajewskiego. – Jest za młody. Nie chodzi o to, że ma dopiero 33 lata, tylko o to, że on nawet na te lata nie wygląda – mówi osoba z PiS.

Dla partii ważniejsza jest władza w sejmikach, bo prezydenci miast szybciej się usamodzielniają. Marszałkowie wybierani przez sejmiki są bardziej związani z partią. Ale PiS ma tylko jednego marszałka – na Podkarpaciu, w swoim bastionie. Mimo że w wyborach samorządowych z 2014 r. PiS wygrał w aż sześciu województwach, nie miał z kim rządzić – koalicję zawarły tam PO i PSL. Jednak w partii Jarosława Kaczyńskiego odnotowano sukces: wyjście ze wschodniego narożnika Polski i marsz na północ i do centrum kraju.

Gazeta Wyborcza

Bez sojuszników w terenie

Za dwa lata PiS będzie chciał ten stan posiadania zwiększyć. Jeszcze w grudniu w każdym województwie powoła zespoły odpowiedzialne za przygotowanie programu dla samorządów i za wybory. Jarosław Kaczyński chce, by tworzyli je młodzi posłowie, sejmowi debiutanci. W teren na spotkania z mieszkańcami mają też częściej jeździć politycy PiS.

Jednak wśród nich optymizmu nie ma. – Ponownie może się okazać, że nie będziemy mieli z kim rządzić – mówi osoba z kierownictwa PiS. Tam wiedzą, że zdolności sojusznicze są niewielkie. – Kukiz`15, który wspiera nas w Sejmie, w samorządach jest słaby. Partia Korwina, która potrafi zdobyć mandat do europarlamentu, w samorządach praktycznie nie istnieje – opowiada poseł PiS.

Przeczytaj też:

dla

wyborcza.pl

Marek Beylin

Na nic wezwania do tolerancji czy perswazje o zaletach demokracji. Populizm pokonamy inaczej

30 listopada 2016

Fot. 123RF

Wielu wyborców populistycznych partii nie upaja się radykalizmem liderów czy ich ksenofobią. Wsiedli akurat do tego pociągu, bo nikt nie zaproponował im innego. To jednak pasażerowie przygodni, gotowi do innej podróży

Przytłoczeni światową nawałą populizmów nierzadko sądzimy, że zbliża się śmierć demokracji. Umyka nam jednak to, że populizmy rządzące w demokratycznych społeczeństwach są chybotliwe i niepewne swej siły. Bo nie są w stanie na dłuższą metę zadowolić swych wyborców.

A wiele z nich chce kontrrewolucji reaktywującej niegdysiejsze hierarchie i obyczaje, dawną dystrybucję władzy i godności. Widzimy to choćby w USA i Polsce. Biali protestanccy wyborcy Donalda Trumpa pragną znów, jak w latach 60., być głównymi gospodarzami swego kraju.

Dać nam pierwszeństwo – to także wezwanie licznych wyborców PiS. Przeciw elitom zadowolonym z burzącej dawne porządki demokratyzacji. Przeciw mniejszościom, etnicznym czy obyczajowym, dopominającym się praw i szacunku, podczas gdy ci, którzy są ostoją tradycji i hierarchii, nie mogą znaleźć uznania. Przeciw kobietom wprowadzającym nowe reguły – jak partnerski podział ról w rodzinie, co sprawia, że dom ze świątyni spokoju staje się polem walki. Przeciw kapitalistycznym przemianom, które niemałą część społeczeństwa skazały na biedowanie i odstawiły do kąta, skąd jej głos słabo jest słyszalny.

Zobacz też: Po wyborach Stany Zjednoczone ustawiają się w jednym szeregu z Polską, Węgrami i Filipinami – prof. Roman Kuźniar

Wszyscy ci ludzie odetchnęli z ulgą, gdy PiS wziął władzę. Krzepi ich ofensywa ideologiczna dająca poczucie, że da się zainstalować Polskę wysnutą z fantazji o narodowej jedności, bogobojnym społeczeństwie i o władzy wspierającej dawne porządki. Bo, jak sądzą, w takiej Polsce oni, dotąd lekceważeni, staną się pierwszymi.

Wspierają ich dodatkowo program 500+ oraz wzrost minimalnych wynagrodzeń, bo dzięki nim biedniejsi, zamiast walczyć o przetrwanie, mogą wreszcie podnieść głowy i rozejrzeć się po świecie. Także po demokratycznych elitach. Będą gotowi, by odpowiadać im zgodnie z tym, co od nich dostają: albo odrzuceniem i pogardą, albo zrozumieniem.

Ale nawet jeśli wpadną w wir wzajemnych uprzedzeń, i tak zyskają poczucie autonomii i godność. Co sprawi, że wzrosną także ich aspiracje. A będą czerpać nie tylko z resentymentów wspieranych przez władzę czy Kościół. Wokół siebie mają też wzory demokratyczne i emancypacyjne, które od lat zakorzeniają się wszędzie, również na wsi. Nawet gdy państwo ogranicza demokrację.

Nie da się więc stworzyć jednorodnej Polski według PiS czy fantazyjnej Ameryki a la Trump. Populistyczna władza może jedynie pozorować, że to robi – co podmywa jej wiarygodność, bo towarzyszy temu chaos oraz, jak w Polsce, wycofywanie się z obietnic wskutek kłopotów z dopinaniem budżetu i z gospodarką.

W dodatku spora część wyborców populistycznych partii w Polsce i Europie nie upaja się radykalizmem liderów czy ich ksenofobią. Wsiedli akurat do tego pociągu, bo nikt nie zaproponował im innego, a chcieli się wyrwać z dotychczasowej egzystencji. To jednak pasażerowie przygodni, gotowi do innej podróży.

Ta niestabilność rządzących populizmów, chaos, jaki wytwarzają ich ideologiczne zapędy, daje szanse na skuteczną z nimi walkę. Tyle że są pomysły dobre i złe, my zaś skupiamy się głównie na gorszych.

Bo kluczem do osłabienia populizmu jest wchodzenie w podatną na niego część społeczeństwa i mozolna tam praca. Są konkretne, niby przyziemne sposoby, już praktykowane, ale na małą skalę. Na przykład uczenie empatii wobec tego, co wydaje się obce.

Robi to z powodzeniem na przykład pisarka i artystka Joanna Pawluśkiewicz. Opowiadała kiedyś o swoich warsztatach z tzw. trudną młodzieżą zawładniętą przez radykalne fundamentalizmy. Ci młodzi ludzie uważali choćby, że prawosławie to nędzna, wroga wiara. Pawluśkiewicz kazała im wcielać się w wyznawców owej „psiej wiary”. Okazało się, że uczestnicy, wczuwając się w to, co uznawali za wrogie, odkrywali ciekawy, wart rozumienia świat.

Że to banał i drobnostka? Bzdura. Ludzie potrzebują empatii, czyli zrozumienia dla swych emocji i postaw. I wielu chętnie na empatię odpowiada empatią. Na tym w dużej mierze polegają populistyczne uwiedzenia. Tyle że oferując empatię swym zwolennikom, zawężają ją tylko do „swoich”, utrzymując ich w przekonaniu, że reszta świata jest im wroga. My zaś, chcąc zwalczać populizm, musimy te wąskie ramy „swojskości” rozszerzać i rozsadzać.

Na nic są tu abstrakcyjne wezwania do tolerancji czy perswazje w sprawie zalet demokracji i różnorodności. Żeby wytrącać ludzi z uprzedzeń, trzeba sprawić, by emocjonalnie doświadczali „inności”. Zresztą taka nauka jest pilnie potrzebna także tym, którzy uważają, że popierać populistów może jedynie hołota.

Taką edukacją powinny się zająć szkoły, które opierają się „dobrej zmianie”, samorządy, organizacje pozarządowe, instytucje kultury, demokratyczne partie, ruchy społeczne.

Trzeba też tworzyć „czujki” wychwytujące ze społecznych głębin niewidocznych dla systemu młodych, rzutkich, zdolnych ludzi i tworzyć im ścieżki prowadzące do dobrej edukacji i karier. Poza oczywistymi korzyściami jest też ta, że gdy takim ludziom system nie daje szansy na wyrwanie się w świat, szukają jej często w antysystemowych radykalizmach.

Takie „czujki” budowano w dojrzałych europejskich demokracjach. Tworzyły je szkoły, związki zawodowe, partie, parafie. Uczono też solidarności z innymi i empatii wobec nich. W Polsce nigdy nie uważaliśmy takich działań za ważne, ale osłabły one również na Zachodzie. Efekty widać.

Wspornikiem społecznej solidarności i empatii jest tzw. poprawność polityczna, czyli budowanie publicznego szacunku dla „odmieńców”. Rozumiem, gdy przeciw temu występują populiści, bo poprawnościowe normy atakują ideologię dzielącą obywateli na słusznych i wrogów. A to jest sedno wszelakich populizmów, nie tylko PiS. Dziwi mnie jednak, gdy przeciw poprawności politycznej opowiadają się stronnicy demokracji. Taką filipikę opublikował niedawno Witold Gadomski („Wyborcza” z 14 listopada), przekonując, że poprawnościowa dydaktyka, rozwścieczając wielu ludzi, skłania ich do głosowania na populistów.

Źle brzmią takie opinie zwłaszcza w Polsce, gdzie przybywa aktów agresji wobec cudzoziemców, a praktykowana i wspierana przez władzę mowa nienawiści wobec wszelakich „innych” rozbudza uprzedzenia. Jasne, da się je znaleźć także wśród zwolenników poprawności, jak słusznie zauważa Gadomski. To jednak nie powód, by z niej rezygnować, przyzwalając na wolny rynek uprzedzeń. Bo tak wpędza się społeczeństwa w piekło, w którym każdemu można odebrać godność i prawa. I choć poprawnościowe ograniczenia nie zawsze i nie od razu wpływają na to, co ludziom gra w duszy, to zmieniają przynajmniej publiczne zachowania, tworząc warunki do tego, by „odmieńcy” mogli żyć bez strachu i poniżenia. Odnosi się to również do kobiet w Polsce: ponad 80 proc. z nich padło ofiarą molestowania seksualnego – wynika z badań fundacji Ster.

Zresztą brak poprawności politycznej ma także skutki finansowe. Np. zaległości alimentacyjne w Polsce wynoszą ok. 10 mld zł, co „męskiego” państwa nic nie obchodzi.

W dodatku demokratyczni politycy Zachodu, choćby Francji i Wielkiej Brytanii, przejmują od skrajnych ugrupowań pogardę wobec migrantów i muzułmanów, czyniąc z niej własną politykę. Ale nie zahamowali populizmu w swych krajach.

Nie da się walczyć z tą falą, abdykując z własnych wartości i wciągając wszystkich do królestwa uprzedzeń. Bo chodzi o to, by pokazywać ludziom, że nie są skazani na populizm. Wielu jest na to gotowych.

 

oni

wyborcza.pl

Czarnecki czy Legutko? Na kogo postawi PiS w sporze o europejskie posady

TOMASZ BIELECKI, BRUKSELA, PAWEŁ WROŃSKI, 30 listopada 2016

Grupa Ryszarda Czarneckiego, który chciałby pozostać wiceprzewodniczącym europarlamentu, walczy o wpływy z frakcją prof. Ryszarda Legutki, który chce zostać szefem klubu Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. PiS musi wybrać jedno z tych stanowisk i walczyć, by frakcja się nie rozpadła

Jak mówią nam nasi informatorzy, „chemia wewnątrz polskiej frakcji nie jest najlepsza” – każdy podejrzewa każdego o spiskowanie oraz informuje o tym centralę na Nowogrodzkiej w Warszawie. A tam ostatnio ucho prezesa bardziej skłonne jest słuchać prof. Legutki.

Najwyżej zapłacimy degradacją Czarneckiego

Grupa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) to trzeci co do wielkości klub w Parlamencie Europejskim, z minimalną przewagą nad Liberałami. Ma 74 eurodeputowanych z 18 krajów, ale dwie główne grupy to brytyjscy konserwatyści (21 osób) i PiS (19 posłów).

Obecnie frakcją kieruje Brytyjczyk Syed Kamall, ale apetyt na zastąpienie go ma prof. Ryszard Legutko. Kandydował już na szefa EKR w 2011 r., gdy stanowisko to stracił Michał Kamiński (była to konsekwencja jego odejścia z PiS). A torysi za jakiś czas – najpewniej do 2019 r. – opuszczą grupę, gdy dojdzie już do oficjalnego Brexitu.

Legutko i wspierający go Tomasz Poręba argumentują, że przewodniczący klubu ma o wiele większe możliwości działania niż wiceprzewodniczący parlamentu. A z ramienia EKR jest nim Ryszard Czarnecki, też niepozbawiony ambicji. Ten ostatni ma liczne funkcje ceremonialne, uczestniczy w przyjmowaniu delegacji zagranicznych i sam jeździ w imieniu europarlamentu, ale jego polityczna rola ogranicza się do prowadzenia obrad.

Utrzymanie obu stanowisk przez polityków jednej partii byłoby bardzo trudne, bo Parlamentem Europejskim rządzi skomplikowany system przewag i parytetów, w którym karty rozdają dwie największe grupy – chadecy i socjaldemokraci. PiS ma wiele do stracenia, bo Anna Fotyga szefuje podkomisji bezpieczeństwa i obrony, a Karol Karski jest członkiem kolegium pięciu kwestorów zajmujących się sprawami administracyjnymi i finansowymi europosłów.

– Trudno, będziemy musieli zapłacić degradacją Czarneckiego – tłumaczył jeden z naszych rozmówców w Brukseli należący do frakcji „Legutko-Poręba”. Zwolennicy Czarneckiego chcą utrzymania status quo, bo ich zdaniem w tak trudnym dla EKR momencie nie należy przeprowadzać personalnych rewolucji.

PiS się marginalizuje

Pierwsza próba zachwiania skomplikowanym układem wewnątrz klubu EKR miała miejsce bezpośrednio po czerwcowym referendum ws. Brexitu. Kamall należał do najgorętszych zwolenników rozstania się Wielkiej Brytanii z UE. Część torysowskich europosłów naciskała na niego, by ustąpił, bo brexitowiec na czele frakcji szkodzi jej wpływom. Miał go zastąpić bardziej ugodowy Ashley Fox. Tej decyzji po cichu kibicowali Polacy, a szczególnie grupa popierająca Legutkę, bo zamieszanie dawało mu szansę na walkę o stanowisko szefa grupy.

Gdy jednak przewodniczący europarlamentu Martin Schulz niedawno zapowiedział, że w styczniu nie będzie starał się o drugą kadencję, EKR wystawiła kandydaturę Belgijki Helgi Stevens. Jest głuchoniema i na forum europarlamentu zajmowała się m.in. promowaniem języka migowego. Należy do najbardziej prounijnych polityków wewnątrz klubu, a jej kandydatura miałaby też zatrzymać w EKR ledwie czteroosobową grupę belgijskiego Nowego Sojuszu Flamandzkiego (N-VA).

Na początku kadencji jej członkowie wahali się, czy nie wejść do frakcji liberałów – tej, która obecnie najmocniej krytykuje naruszenia zasad państwa prawa w Polsce. Europosłowie N-VA – wbrew oficjalnej linii EKR – nie byli przeciw, lecz wstrzymywali się od głosu podczas obu rezolucji ws. zagrożonej praworządności w Polsce.

Kandydatura Stevens to zagrożenie dla Czarneckiego, bo po przegranej to ona mogłaby zostać wskazana jako wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego z ramienia EKR. Inny problem to możliwa marginalizacja frakcji. Po wyjściu Partii Konserwatywnej PiS wprawdzie zdominowałby frakcję, ale już teraz musi walczyć o to, aby w ogóle przetrwała. Klub w europarlamencie to minimum 25 posłów z siedmiu krajów, a gdy zabraknie torysów, spora część delegacji narodowych może się rozpierzchnąć.

Zobacz też: Ryszard Czarnecki, Agnieszka Pomaska i kontrolowany chaos w samochodzie Dominiki Wielowieyskiej

 

wielka

wyborcza.pl

Andrzej Halicki*

Pogardzanie Wenecją za pomocą kabanosa, czyli Mrożek prorokiem

30 listopada 2016

Wicepremier Mateusz Morawiecki w Sejmie

Wicepremier Mateusz Morawiecki w Sejmie (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Kraj, w którym politycy stają się katechetami, a katecheci politykami, nie ma nic dobrego do zaoferowania swoim obywatelom. A takie pomieszanie ról na dalszą metę dewastuje również autorytet Kościoła.

Sławomir Mrożek „Moniza Clavier”: „Walka o własną godność jest najtrudniejszym zadaniem dla każdego podobnego do mnie – w podobnej sytuacji. Walczyć można rozmaicie, a jeżeli walczyć się nie da, trzeba pogardzać. Od samego rana walczyłem i pogardzałem Wenecją za pomocą kabanosa”.

Lekturę tego opowiadania warto rozpocząć od rysunku autora. Przedstawia on dwóch mężczyzn na gondoli, gondoliera i jego pasażera Polaka. Polak w krakowskiej czapce mierzy z rewolweru do gondoliera, mówiąc: „Śpiewaj pan: Ej, przeleciał ptaszek w kalinowy lasek albo kula w łeb”.

Dziś w kontekście władzy PiS i jego szowinistycznych sojuszników opowiadanie Mrożka nabiera nowych niepokojących znaczeń. Przypomnijmy pokrótce: młody polski emigrant przypadkowo poznaje w Wenecji hollywoodzką gwiazdę, która ulega jego urokowi. Polak tak dramatycznie walczy z własną kondycją, kompleksami, tożsamością (przez otoczenie brany jest za Rosjanina, czego nie prostuje), że w końcu zamienia marzenia o romansie z gwiazdą, wielkim świecie i dobrobycie na tani pokój bez okna w przydworcowym hotelu i bójki z rodakiem współlokatorem.

Czy Mrożek zostanie prorokiem polskiego losu?

Wykluczające się opowieści

Od kilku lat mamy do czynienia z dwoma równoległymi, sprzecznymi ze sobą opisami polskiej rzeczywistości. Jedna to modernistyczna, racjonalna opowieść o naszej drodze ze wschodniej tyranii do Europy Zachodniej, może nadmiernie ucukrowana, ale jednak oparta na faktach.

Druga to strumień niezadowolenia i frustracji w estetyce sprostaczonego patriotycznego landszaftu, oparty chyba na największej w nowożytnej historii Polski mistyfikacji, jaką jest teoria zamachu smoleńskiego. Hasło „Polska w ruinie” było tylko logicznym i konsekwentnym rozwinięciem tej teorii.

Paradoksalnie obydwie narracje prawdziwie opisują społeczne emocje. Jak to możliwe w jednym państwie – to już oddzielna historia wymagająca głębszej analizy.

Jedno jest pewne – te dwie opowieści wzajemnie się wykluczają. To jest wyzwanie, które opozycja musi podjąć i unieść. Pokładanie nadziei w kompromisie z PiS, w takich politykach jak Mateusz Morawiecki, wydaje się straconym czasem. Zresztą sam Morawiecki chyba zdał sobie sprawę, że jego „plan” jest tylko kamuflażem dla rewolucji Jarosława Kaczyńskiego. Żaden rozwój nie jest możliwy w centralistyczno–etatystyczno-biurokratycznym otoczeniu. A takiej struktury państwa potrzebuje Kaczyński dla utrzymania pełni władzy. Bo wie, że tylko takie państwo jest w stanie zaspokoić rosnące apetyty pisowskich strażników rewolucji. Zdolnych do wszystkiego i gotowych na wszystko właśnie w ramach logiki rewolucji. Dlatego funkcjonalni dla PiS politycy to Macierewicz, Kamiński, Ziobro, prezydent Duda czy ideolog dobrej zmiany prof. Zybertowicz, który z perwersyjną przyjemnością bałamuci opowieściami o klęsce oświecenia. Dla wprowadzenia autorytarnego ludowładztwa Kaczyński musi utrzymać te instytucje państwa demokratycznego, za którymi będzie mógł ukryć swoje prawdziwe cele. Ale dla domknięcia tej konstrukcji potrzebuje jeszcze jednej istotnej w Polsce siły, która będzie w pełni legitymizowała jego działania i z jego punktu widzenia ma zadanie kluczowe. A tą siłą jest Kościół katolicki.

Dewastowanie autorytetu Kościoła

„My rozumiemy wszystkich” – to było jedno z haseł czerwcowych wyborów 1989 r., prawie całej zjednoczonej pod sztandarem „Solidarności” antytotalitarnej opozycji. Czy rzeczywiście wszystkich rozumieliśmy – to rzecz do dyskusji. Wybraliśmy demokrację liberalną jako system, który miał optymalnie spełniać aspiracje Polaków. Porządek ten nie był kontestowany przez główne siły polityczne w kraju i z drobnymi korektami trwał do ostatnich wyborów.

Myślę, że elity w swojej diagnozie nie wzięły jednego czynnika pod uwagę, a mianowicie – żeby ten plan się powiódł, trzeba bezwzględnie utrzymać świecką rolę państwa. Rozdział Kościoła i państwa to warunek trwania demokracji liberalnej. To warunek jej stabilności i źródło pewności obywateli co do autonomii ich sumień. Wyszliśmy jednak z fałszywego założenia, że w wysiłku unowocześniania kraju cele Kościoła i państwa nie są antagonistyczne.

Problem ten unaocznił się w „czarnym proteście” kobiet, które właściwie odczytały intencje rządu – jako przejaw pogardy dla ich wolności i godności, brutalną próbę ingerencji państwa w sferę, która powinna być immanentną częścią prywatności.

Nasze, polityków PO, spotkania w Polsce niewielkomiejskiej, powiatowej, uświadomiły nam, jak opresyjny dla obywateli może być sojusz ołtarza z tronem. Jak funkcjonuje tam lokalna hierarchia władzy. Znaczna część Kościoła organicznie nie jest zdolna do podjęcia misji ewangelizacyjnej bez instytucjonalnego, prawnego i finansowego wykorzystania potencjału państwa. Wykorzystując to, Kaczyński usiłuje wpisać katolicyzm w oficjalną doktrynę państwa, stworzyć całościową socjal-nacjonal-religijną ideologię, która pozwoli mu na rozprawę z liberalną demokracją. Należy żywić nadzieję, że Kościół te intencje odczyta właściwie i wyciągnie wnioski. Kraj, w którym politycy stają się katechetami, a katecheci politykami, nie ma nic dobrego do zaoferowania swoim obywatelom. A takie pomieszanie ról na dalszą metę dewastuje również autorytet Kościoła.

PO musi się mocno włączyć w obronę ludzkich sumień – i nie chodzi tu o antyklerykalne happeningi w stylu Ruchu Palikota, ale twarde monitorowanie wypełniania postanowień umów międzynarodowych (w tym konkordatu). Być może powinien powstać zespół poselski, którego zadaniem będzie obrona swobód obywatelskich i rozdziału instytucji religijnych od państwa. PO musi opisywać wynikające z ich pomieszania patologie.

Przywracanie słuchu

Podlegaliśmy w PO alienacji właściwej partiom władzy, zapomnieliśmy, że co najmniej połowa naszych sukcesów to był słuch polityczny i umiejętność komunikowania się ze społeczeństwem.

Dziś ten słuch staramy się odzyskać, temu służą spotkania z wyborcami. Otwieramy się na nowe inicjatywy i środowiska polityczne. Od ruchów miejskich i organizacji pozarządowych po koła gospodyń wiejskich. Będziemy tworzyć sojusze ze wszystkimi siłami politycznymi uważającymi demokrację liberalną za wartość, której trzeba bronić. Nie chodzi o koalicję anty–PiS, ale o koalicję przewidywalności i antychaosu. Obywatele muszą wierzyć, że skutecznie obronimy ich wolności, a Putin, Erdogan, Kaczyński, Orbán to nie jeźdźcy Apokalipsy, tylko problemy, z którymi wolny świat musi i może się uporać.

Kaczyński nie pozostaje bezbronny i użyje wszelkich dostępnych mu środków i populistycznych argumentów, by wzbudzać złe emocje. Nie ma przypadku w tym, że PiS mówi o przywróceniu kary śmierci, ignorując przy tym nauczanie Jana Pawła II i oficjalne stanowisko Watykanu.

W listopadowe Święto Niepodległości uroczyście otwarto Świątynię Opatrzności Bożej. Wyrosła pośrodku Miasteczka Wilanów, miejsca ważnego dla opowieści o przemianach społecznych w Polsce po 1989 roku. Fakt ten, symboliczny, zniknął gdzieś w natłoku rozważań o liczebności marszów, które przeszły ulicami stolicy, a powinien być początkiem dyskusji i namysłu nad rolą religii w Polsce.

I nie chodzi mi o podnoszone w przestrzeni publicznej wątpliwości co do sumy wydanej na budowę tego gmachu. Są one istotne, ale znacznie ważniejsze kwestie musimy rozstrzygnąć. Jak pogodzić tradycję z nowoczesnością? Jaki kompromis między nauczaniem Kościoła a demokracją liberalną uwrażliwioną na osobiste wolności obywatelskie da się wypracować w polskich realiach? Czy jest on możliwy? To, że Kaczyński to nie Adenauer, widać gołym okiem.

Jeśli nie zaczniemy definiować polskiej polityki na nowo, tak by sprostać wyzwaniom współczesnego świata, koniec polskich marzeń może wyglądać jak finał opowiadania Mrożka.

*Andrzej Halicki – poseł PO, w latach 80. działacz opozycji demokratycznej

Zobacz też: Niespełniona baśń o żelaznym wilku, czyli jaka jest Unia Europejska [Jan Turnau]

 

kraj

wyborcza.pl

Zamiast systemu sprawiedliwości sprawiedliwość ludowa? Borys Budka o przyszłości polskich sądów

Borys Budka, Roman Imielski; Zdjęcia: Adam Rosołowski; Montaż: Paweł Gil, 30.11.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,155165,21049906,video.html?embed=0&autoplay=1

– Po to blokowano Trybunał Konstytucyjny, by w sposób nieskrępowany móc dokonać weryfikacji sędziów. Być może czeka nas wariant węgierski, czyli wysłanie na emeryturę sędziów powyżej określonego wieku – mówi w 3×3 Borys Budka, wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej i były minister sprawiedliwości. – Wierzę w polskich sędziów, wierzę w ich kręgosłupy moralne, ale to wszyscy Polacy muszą wyjść w obronie polskich sądów. Jeżeli niezależność sądów będzie poddana próbie, to tylko Polacy będą w stanie tą niezależność obronić – dodał gość programu Romana Imielskiego.

wyborcza.pl