PARYŻ – Za niespełna rok Francuzi wybiorą nowego prezydenta. Rzecz jasna, za wcześnie jeszcze na jakiekolwiek przewidywania. Jeśli „tydzień to w polityce szmat czasu” – jak miał powiedzieć były brytyjski premier Harold Wilson – rok jest w niej wiecznością. Zważywszy jednak, że wyniki tych wyborów będą mieć dla Francji i Europy niebagatelne znaczenie, należałoby się pokusić o pierwsze oceny.

Jeśli wierzyć sondażom opinii publicznej, następnym prezydentem Francji nie zostanie ani François Hollande, ani Nicolas Sarkozy, którzy ostatnio pełnili tę funkcję.  Hollande jest urzędującym prezydentem, ale niemal wszystkie jego działania rozczarowują – w szczególności próby rozwiązania kwestii bezrobocia. Szanse Sarkozy’ego są z kolei mocno ograniczone ze względu na jego nieznośny charakter.

Prezydent V Republiki Francuskiej jest – by użyć terminologii brytyjskiej – zarówno monarchą, jak i premierem. Dzierży władzę symboliczną, lecz również realną.  Sarkozy’emu nie udało się przede wszystkim nadać Republice godności. Hollande poniósł klęskę w obu obszarach zarówno działania, jak i uwznioślania.  Powiem wprost: człowiek, który nie potrafił zachować umiaru, został zastąpiony na stanowisku politykiem, który robił za mało. W efekcie działań tego tandemu tak bardzo potrzebne reformy strukturalne zostały odłożone na półkę albo zaczęto je wdrażać zbyt późno.

Równie rozczarowujący jest wpływ tego na sytuację w Europie. Od 1995 roku, gdy zakończyła się kadencja François Mitterranda, żaden prezydent Francji nie był równym partnerem dla kanclerza Niemiec. Wynikający z tego brak równowagi – za mało Francji, a za dużo Niemiec – to jeden z głównych problemów politycznych, z jakim zmaga się Unia Europejska.

Aż trudno nie przypisać tej rozbieżności szczęściu, jakie oba kraje miały do przywódców. W Niemczech nastawiony proreformatorsko Gerhard Schröder został zastąpiony odważną Angelą Merkel. We Francji, na odwrót, przywódca wykazujący pasywność w działaniach globalnych, jakim był Jacques Chirac, ustąpił miejsca energicznemu Sarkozy’emu, który jednak po całkowicie rozczarowującej kadencji oddał urząd niezdecydowanemu Hollande’owi – przywódcy nijakiemu.

Większość francuskich wyborców wierzy, że przyszłoroczne głosowanie to ostatnia szansa na odzyskanie kontroli nad losem własnego kraju, ponowne ożywienie wpływów Francji w Europie i zyskanie nowego poczucia celu.  Ów brak zgody – podobnie jak w Stanach Zjednoczonych – dotyczy formy zmian.  Między reformatorami i radykałami zaznaczył się wyraźny podział.  Ci, którzy chcą dokonać głębokich zmian w istniejącym systemie – zarówno na skrajnej prawicy, jak i skrajnej lewicy –  odcinają się od tych, którzy dążą do zewnętrznej zmiany systemu.

Atmosfera polityczna zdominowana jest przez dwa główne wydarzenia. Z jednej strony Partia Socjalistyczna Hollande’a chyli się ku upadkowi  – niczym Partia Republikańska w USA. Z drugiej – skrajnie prawicowy Front Narodowy i jego przywódczyni Marie Le Pen notują rosnącą popularność – według sondaży partię tę popiera jedna trzecia społeczeństwa, co daje jej najwyższy wynik w kraju. Wielce prawdopodobne jest więc, że Le Pen znajdzie się w drugiej turze wyborów prezydenckich.

Na szczęście jest jeden czynnik ograniczający poziom poparcia dla Frontu Narodowego. Niezależnie od siły wyborczej, jaką dysponuje Le Pen we Francji czy Donald Trump w USA, jest niemal pewne, że poniosą oni klęskę w wyścigu o najwyższy urząd w państwie. Populizm może rosnąć w siłę, a elity mogą stawać się coraz mniej popularne. Ale jeśli nie dojdzie do naprawdę tragicznych wypadków  – takich jak seria zamachów terrorystycznych – po obu stronach Atlantyku zwycięży zdrowy rozsądek.

A jak przedstawia się zdrowy rozsądek w dzisiejszej Francji? Poza Le Pen dwie najpopularniejsze postaci prawicy i lewicy to najstarszy i najmłodszy spośród potencjalnych kandydatów:  Alain Juppé, który sprawował funkcję premiera za rządów Chiraca, oraz Emmanuel Macron, minister gospodarki, przemysłu i cyfryzacji w rządzie Hollande’a.

Poparcie Juppé w sondażach opinii publicznej jest zadziwiająco stabilne, a Macron oceniany jest zaskakująco wysoko. Nietrudno wywnioskować, że znacząca większość Francuzów chętnie przyznałaby mandat obu kandydatom – mądremu, doświadczonemu politykowi o dużej powadze powierzyliby urząd prezydenta, zaś jego młodszemu koledze – premiera.  Obaj stanowiliby doskonały międzypokoleniowy i międzypartyjny zespół, który w końcu zdołałby wprowadzić tak potrzebne reformy.

Warto przy tym podkreślić, że wielka koalicja w stylu niemieckim nie byłaby zbieżna ze sposobem uprawiania polityki we Francji, przyzwyczajonej do twardego podziału na lewicę i prawicę. Co więcej, obaj politycy odrzucili pomysł połączenia sił. Ale w polityce wszystko jest możliwe.

Minusem Macrona jest jego młody wiek oraz brak poparcia ze strony aparatu partyjnego. Popularność nie jest równoznaczna z realnym poparciem politycznym, szczególnie jeśli osoba, której to dotyczy, ma ambicje, by mocno rozhuśtać łódkę.

Atuty Juppé są zupełnie inne. Jest bardziej biegły w sprawowaniu władzy niż w jej pozyskiwaniu. Jego wrodzona nieśmiałość sprawia, że wydaje się osobą potrafiącą zachować dystans – w przeciwieństwie do Hillary Clinton w USA. Polityk ten ma też rzadką zaletę. Zważywszy jego wiek – w przyszłym roku skończy 72 lata – ma zamiar ubiegać się wyłącznie o jeden mandat i nie musi myśleć o reelekcji. Francja już chyba znalazła swego kolejnego prezydenta.

Dominique Moisi – specjalny doradca IFRI (Francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych) i wykładowca Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu – L’Institut d’études politiques de Paris (Sciences Po). Autor książki La géopolitique de l’émotion. Obecnie związany również z londyńską uczelnią królewską King’s College.