Balcerowicz, 30.03.2016

 

Ziółka pani Goss

Agata Kondzińska, Iwona Szpala, 30.03.2016
Janina Goss

Janina Goss (Fot.Tomasz Stańczak / AG)

Była stałym gościem na obiadach u prezesa, dostarczała mu herbatki ziołowe i suszone kasztany. Szara eminencja PiS trafiła do rady nadzorczej spółki Energa.
 
Konwencja PiS na warszawskim Torwarze. Jarosław Kaczyński zapowiada: „Postanowiłem zwrócić się do naczelnych władz PiS o wysunięcie kandydatury pani Beaty Szydło na stanowisko premiera…”. Zebrani nie pozwalają mu skończyć zdania, zrywają się z miejsc i wiwatują. Jedna osoba nie bije brawa, nie wstaje. To Janina Goss. Bo jeśli kogoś w PiS naprawdę ceni, to tylko Jarosława Kaczyńskiego.

Końcówka lutego tego roku. Ministerstwo Skarbu wymienia ludzi w Polskiej Grupie Energetycznej. Firma ma roczny przychód sięgający 30 mld zł, zatrudnia 41 tys. osób. Powołanie do rady nadzorczej dostaje Janina Goss. To jej debiut w branży energetycznej. – Nigdy nie zarządzała dużą firmą porównywalną w najmniejszym stopniu z przedsiębiorstwem, którym jest dziś PGE – atakuje w Sejmie Jan Grabiec, rzecznik klubu PO. – Kim w związku z tym jest pani Janina Goss?

Odpowiada stojący obok poseł PO Wojciech Król: – Kolejnym symbolem kumoterstwa PiS. O jej kwalifikacjach wiemy, że dwadzieścia lat pracowała w Społem [spółdzielnia spożywców] i od wielu lat przyjaźni się z Jarosławem Kaczyńskim. Z oświadczenia majątkowego pana prezesa Kaczyńskiego wiemy, że prezes ma dług u pani Goss. I nie jest to tylko dług wdzięczności.

Posłowie PO wyciągnęli historię oświadczenia majątkowego lidera PiS za 2012 r. Zapisał tam 200 tys. zł pożyczki od „osoby prywatnej”, nie zdradził od kogo. Informację wymusiła dopiero sejmowa komisja etyki. Kaczyński wciąż swoją pożyczkę spłaca, dług u Goss to ok. 80 tys. zł.

Zbiera zioła, szydełkuje

W PiS tytułują ją „pani mecenas”. Szeptem mówią o niej: „demoniczna postać”, bo zdarza się, że krzyczy na współpracowników. Doświadczył tego niedawno dziennikarz TVN 24, który próbował zaczepić Goss po wyjściu z siedziby PGE. Ta zaśmiała się tylko i powiedziała: „bo się przewróci, głupiec”. Nie znosi kobiet, alkoholu i palaczy.

Goss jest wieloletnią przyjaciółką domu Kaczyńskich. Starsza o kilka lat od Lecha i Jarosława (rocznik 1943) była gościem niedzielnych obiadów u Jadwigi Kaczyńskiej. Pieniądze, którymi wsparła Jarosława Kaczyńskiego, poszły na sprzęt medyczny, którego pod koniec życia potrzebowała matka.

Goss mieszka sama w wieżowcu w centrum Łodzi, wytwarza napary z własnoręcznie zebranych ziół, ubiera się według autorskich projektów, bo szydełkuje i robi na drutach. Jadwidze Kaczyńskiej przywoziła lecznicze zioła, domowe konfitury oraz serwety, Jarosławowi – suszone kasztany. Miały neutralizować negatywne promieniowanie wokół prezesa oraz pomagać na dolegliwości reumatyczne. Potrafi też przygotować skuteczną maść na żylaki, co wspominał jeden z b. działaczy Porozumienia Centrum.

Kiedyś słynęła z kapeluszy z ogromnymi rondami. Wciąż uwielbia naturalne futra, co niedawno mogła zobaczyć cała Polska: po nominacji do rady nadzorczej Goss krążyła po korytarzach PGE w norkach sięgających kostek.

Pasją Goss jest jednak polityka, a bohaterem od zawsze Jarosław Kaczyński. Miesięcznice smoleńskie zawsze obchodzi z prezesem PiS w Warszawie na porannych mszach za ofiary katastrofy lotniczej. Stoi przy nim od czasów Porozumienia Centrum, pierwszej partii braci Kaczyńskich. Była przy nim nawet wtedy, gdy PC wypadło na polityczny margines. Ta lojalność w PiS jest wyjątkowo nagradzana i wielu otworzyła drzwi do publicznych karier. Poza Goss. W mediach niewiele jej wypowiedzi, niewiele zdjęć. Nie zabiega o zaszczyty, bo nie musi. Ma nieograniczony dostęp do prezesa i aż dwa numery jego prywatnych komórek. Nie chciała startować do Sejmu. Rządzi na partyjnym zapleczu.

Zakochana w prezesie

Jej matecznikiem jest Łódź. W PiS twierdzą, że budowała tam struktury Porozumienia Centrum.

Mec. Andrzej Kern, b. wicemarszałek Sejmu i założyciel łódzkiego PC, słabo ją z tamtych czasów kojarzy: „Mówili mi koledzy, że była taka pani, która parzyła wtedy herbatki ziołowe, ale nie za bardzo ją sobie przypominam” („WP” z 2007 r.).

Miała się uaktywnić po 1992 r. Zaś symbolem jej lojalności był rok 1997. Kaczyński robił czystki w łódzkim PC, co nie spodobało się działaczom, przy partii trwało kilkanaście osób, wśród nich Goss. Żartowano wtedy, że w Łodzi Kaczyńskiemu „został tylko sztandar i Janka”. Mówiła wówczas wprost, że jest zakochana w Jarosławie. Byli działacze PC opowiadali „Wyborczej”, że Goss miała udział w tamtym rozłamie, bo zanim zapadły decyzje w Warszawie, „powymieniała zamki w siedzibie partii i nie mogliśmy tam wchodzić, nie wiem, kiedy zdobyła dostęp do ucha prezesa, ale już na radach politycznych parzyła i podawała mu herbatkę”.

Politykę zawsze dzieliła z pracą zawodową. W 2003 r. przeszła na emeryturę. Przez lata była radcą prawnym. Po 1989 r. zajmowała wiele państwowych posad: Samorządowe Kolegium Odwoławcze, Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska, Bank Gospodarki Żywnościowej. PGE nie jest jej pierwszą radą nadzorczą, za poprzednich rządów PiS była w radzie nadzorczej TVP. Wtedy na polecenie partii usuwała z prezesury Bronisława Wildsteina, bo PiS postanowił, że zastąpi go „bardziej elastycznym” Andrzejem Urbańskim.

Dziś Urbański mówi: – Jest bardzo dobrą księgową, umie czytać papiery i dlatego dla każdego prezesa będzie dobrą podporą, jeśli tylko dopuści ją do głosu. Urbański dopuścił. Przed posiedzeniami rady raz w miesiącu zapraszał na kawę, by omówić najważniejsze tematy. Konsultował plany zwolnień i przyjęć do telewizji.

W Łodzi Goss odpowiada za partyjne finanse i funkcję skarbnika traktuje wyjątkowo poważnie. Politycy PiS wspominają jej awanturę z wicepremierem Piotrem Glińskim, który do Sejmu wszedł z okręgu łódzkiego. Jeszcze w kampanii Gliński przyjechał do Łodzi na zaplanowane spotkanie z kościelnym hierarchą. I gdy poprosił o klucz do pokoju w siedzibie PiS, usłyszał, że Goss zabroniła wydawania klucza, bo Gliński nie zapłacił składek. – Skończyło się głośną awanturą – opowiada jeden z pracowników.

Goss przyjmuje w lokalnej siedzibie PiS w piątki. Krążą o tym legendy. Spotkania mają rangę audiencji, dobrze przyjść z ciastkami, zaproponować kawę. W poprzedniej siedzibie łódzkiego PiS Goss miała nawet osobistą toaletę zamykaną na klucz.

Goss ma wpływ na to, co dzieje się w łódzkim PiS, i na listy do Sejmu i samorządu. Ci, którym nie po drodze z Janiną Goss, raczej nie mają czego szukać w PiS. W 2012 r. Anna Kamińska odchodziła z klubu PiS w sejmiku. W oświadczeniu napisała o Goss: „Prawdziwą i realną władzę sprawuje w łódzkim PiS żelazna dama w bamboszach”.

Bizneswoman od prezesa

Janina Goss działa w PiS na odcinku biznesowym. Od 2012 r. zasiada we władzach Srebrnej obok zaufanych ludzi prezesa PiS: Barbary Skrzypek (wieloletniej sekretarki prezesa), asystentów i kierowców: Jacka Cieślikowskiego i Jacka Rudzińskiego, oraz żony wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego. To spółka, która przejęła w latach 90. dwa biurowce po Fundacji Prasowej „Solidarności” na warszawskiej Woli, kilka minut od centrum, i dziś nimi zarządza. FPS to nieudany projekt Jarosława Kaczyńskiego z lat 90., gdy chciał budować koncern medialny.

W sierpniu 2012 r. spółka Geranium (udziały ma tu Srebrna) przejmuje większość udziałów w wydającej „Gazetę Polską Codziennie” spółce Forum. Nowy partner ma pomóc gazecie wypłynąć na szerokie wody. Goss zastępuje Tomasza Sakiewicza na stanowisku prezesa. Sakiewicz pozostaje naczelnym „GPC”. I zapewnia, że redakcję od inwestora oddziela szczelny mur.

Inne opinie słychać ze środowiska PiS: – Sakiewicz, podobnie jak wielu prawicowych dziennikarzy, myśli, że jest genialnym strategiem i gdyby on decydował, to PiS by wygrał – dodaje.

Goss tnie koszty: rezygnuje z serwisów PAP, obniża pensje. W połowie września „GPC” jest dostępna tylko w Warszawie, 80 proc. nakładu musi iść na przemiał.

Wśród czytelników popłoch, część podejrzewa dywersję rządzącej PO. Na Facebooku „GPC” można było przeczytać: „Dziś był bardzo trudny dzień. Czytelnicy dzwonili z głęboką troską, a wielu z nich autentycznie obawiało się, że Tusk kazał zamknąć „Gazetę”. Wiele osób mówiło, że było w kilkunastu kioskach, inni, że dzwonili do swoich rodzin bądź przyjaciół w innych miastach i tam też nie było „Gazety”. (…) Jeśli sprawdziłoby się tylko 10 proc. złorzeczeń wygłoszonych wobec winnych niedostarczenia „Gazety”, to i tak ci winni znaleźliby się w sytuacji, w której mogliby szczerze zazdrościć nadziewanemu na pal Azji Tuhajbejowiczowi, a Egipt ogarnięty siedmioma plagami byłby dla owych winnych rodzajem ośrodka wczasowego”.

Okazało się, że problem sprowadziła Janina Goss, bo jak w oświadczeniach pisali dystrybutorzy prasy „wina leży po stronie wydawcy”. W październiku 2012 r. Goss bez rozgłosu odeszła z Forum. I od tego czasu zajmuje się Srebrną.

W siedzibie spółki urzęduje od poniedziałku do czwartku. Wpada wtedy czasami na Nowogrodzką, gdzie siedzibę ma PiS, by odwiedzić panią Basię, czyli Barbarę Skrzypek, asystentkę prezesa.

Srebrna zarabia na wynajmie biurowców, opłaca czynsz za dwie wille sąsiadujące z domem prezesa. Chodzi o zapewnienie spokoju liderowi, a w przyszłości organizację izby pamięci Lecha Kaczyńskiego.

Jesienią 2013 r. Goss próbuje wprowadzić nieco nowości: przekonała Kaczyńskiego, by siedzibę PiS przeprowadził z legendarnej Nowogrodzkiej na ul. Srebrną. Domagała się zerwania dotychczasowej umowy najmu, chciała, by PiS płacił drożej. Polityk PiS tak wyjaśniał manewr: „Wiadomo, że spółka jest zaangażowana w bliskie nam ideowo projekty, na które potrzebuje pieniędzy, wynajem biur byłby znaczącym zastrzykiem gotówki”.

Postawił się ówczesny skarbnik partii Stanisław Kostrzewski, wieloletni przyjaciel Jarosława Kaczyńskiego. Napisał nawet dymisję, potem dogadał się z prezesem i pomysł upadł. Janina Goss nigdy mu tego afrontu nie zapomniała. Kostrzewski od 2014 r. nie odpowiada za partyjne finanse. W grupie, która przyłożyła rękę do jego odejścia, była ponoć mecenas Goss.

naObiadach

wyborcza.pl

Duda w klubie dziennikarzy

Mariusz Zawadzki, Waszyngton, 30.03.2016
Nikt z rządu USA nie spotka się z prezydentem Andrzejem Dudą, dlatego kulminacyjnym
punktem wizyty będzie
jego wystąpienie w klubie dziennikarzy

Nikt z rządu USA nie spotka się z prezydentem Andrzejem Dudą, dlatego kulminacyjnym punktem wizyty będzie jego wystąpienie w klubie dziennikarzy (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Prezydent Andrzej Duda przyjeżdża do Waszyngtonu na szczyt nuklearny. Nikt z rządu USA się z nim nie spotka, dlatego kulminacyjnym punktem wizyty będzie jego wystąpienie w klubie dziennikarzy.
 
Tematem szczytu jest bezpieczeństwo nuklearne – delegacje ponad 50 państw będą debatować, jak nie dopuścić, żeby materiały rozszczepialne czy nie daj Boże gotowe bomby atomowe dostały się w ręce terrorystów. To już czwarty taki szczyt nuklearny od 2010 roku – zaczęto je organizować z inicjatywy prezydenta USA Baracka Obamy. Głównie dzięki jego staraniom kilkadziesiąt państw, które mają wysoko wzbogacony uran lub pluton – do tej grupy zalicza się Polska – systematycznie poprawia zabezpieczenia swoich magazynów z materiałami rozszczepialnymi. Tegoroczny szczyt jest jeszcze bardziej „gorący” niż poprzednie, bo pojawiły się doniesienia, że terroryści, którzy tydzień temu podłożyli bombę na lotnisku w Brukseli, rozważali atak na belgijską elektrownię atomową.

Polska dyplomacja liczyła, że podczas szczytu uda się zorganizować wizytę prezydenta Andrzeja Dudy w Białym Domu. Kiedy kilka tygodni temu minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski był w Waszyngtonie, mówił dziennikarzom, że nie może tego jeszcze potwierdzić. Oficjalny program wizyty Dudy jest świadectwem, że starania zakończyły się spektakularną katastrofą. Z polskim prezydentem nie spotka się nie tylko Obama, ale w ogóle nikt z amerykańskiego rządu! Dudzie pozostaje nadzieja, że – podobnie jak na sesji ONZ we wrześniu ub.r. – zostanie posadzony podczas nuklearnego obiadu przy stole obok Obamy.

Jedynym pocieszeniem jest to, że z ponad 50 przywódców, którzy zjadą do Waszyngtonu, Obama przyjmie tylko prezydentów Chin, Korei Płd. i Japonii. Ale przecież spotkanie z polskim prezydentem byłoby jak najbardziej naturalne i nawet wskazane trzy miesiące przed szczytem NATO w Warszawie. Dlaczego zatem zaproszenia do Białego Domu nie było? Amerykanie dyskretnie milczą, ale logika wydarzeń jest oczywista: w ostatnich miesiącach media w USA ostro krytykują „dobrą zmianę” w Polsce, a amerykańscy dyplomaci za kulisami również dawali politykom PiS-u dobitnie do zrozumienia, że zamach na Trybunał Konstytucyjny jest psuciem demokracji (m.in., jak donosiła „Wyborcza”, ambasador USA w Warszawie na własną prośbę rozmawiał o tym z Jarosławem Kaczyńskim).

Skoro nikt z rządu USA nie chce się spotkać z Dudą, najważniejszym punktem jego wizyty w Waszyngtonie będzie wystąpienie w klubie dziennikarzy (National Press Club) organizowane przez dwa „transatlantyckie” think tanki – Atlantic Council i CEPA (Center for European Policy Analysis). Będzie tam prawie 500 osób, a dyskusję po przemówieniu moderować będzie dwójka bardzo znanych w USA dziennikarzy – Mika Brzezinski i Joe Scarborough z telewizji MSNBC.

Zobacz także

spektakularna

wyborcza.pl

 

Kaczyński atakuje prezesa TK: Ma kłopoty z pamięcią. Byliśmy nie w pułku czołgów, ale w zającach

kospa, 30.03.2016
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta)

– Ludzie różnie przeżywają stres. Widocznie ta sytuacja powoduje także stres u pana profesora – mówił w radiowej „Trójce” prezes PiS Jarosław Kaczyński. Opozycja, która apeluje o publikację wyroku Trybunału Konstytucyjnego, „nie ma żadnego innego pomysłu”, „nie była przygotowana do tego, żeby być opozycją”.
 
Przed świętami prezes PiS Jarosław Kaczyński zaapelował o spokój przynajmniej do zakończenia papieskiej wizyty w Polsce. Franciszek przyjedzie w lipcu na Światowe Dni Młodzieży. Opozycja odpowiada, że podstawą kompromisu jest publikacja wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie PiS-owskiej ustawy „naprawczej”. Ale na to PiS zgodzić się nie chce, a wyrok, w którym TK uznał ich nowelizację za niezgodną z konstytucją, nazywa jedynie „komunikatem”.

W środę Jarosław Kaczyński zarzucił opozycji, że zajmuje się sprawą TK, bo „nie ma żadnego innego pomysłu”, „nie była przygotowana do tego, żeby być opozycją”. – Opozycja, ten nurt establishmentowy kwestionuje nie tyle poszczególne posunięcia, co kwestionuje w gruncie rzeczy w ogóle prawo do rządzenia tych, którzy reprezentują nurt odmienny, krytyczny wobec establishmentu, wobec wielu aspektów tego, co działo się w Polsce po 1989 r. teraz akurat pretekstem jest Trybunał – przekonywał w radiowej „Trójce”.

– Tak naprawdę chodzi o pytanie zupełnie fundamentalne – czy w Polsce mają istnieć tylko procedury demokratyczne czy też demokracja? Jeżeli istnieją tylko procedury, może rządzić tylko jedna strona, a procedury są pewnego rodzaju kamuflażem – stwierdził Kaczyński.

Kaczyński: Nasza ustawa o Trybunale Konstytucyjnym nie jest absurdalna

Prezes TK powtarzał, że działania PiS to odpowiedź na „czerwcowy swego rodzaju zamach” dokonany przez PO-PSL, że TK nie mógł oceniać PiS-owskiej ustawy o Trybunale nie stosując się do niej. – Niekiedy ludzie, którzy nie mają kwalifikacji prawnych, chociaż często mają bardzo wysokie kwalifikacje intelektualne w innych dziedzinach, odwołują się do reguł myślenia potocznego. W jaki sposób może oceniać TK ustawę, skoro na jej podstawie proceduje?

Kaczyński przekonywał: – Jedynym wyjątkiem mogłaby być sytuacja, gdyby ta ustawa była absurdalna. Bo niektórzy dają taki przykład – co by było, gdyby ustawa przewidywała, że dopiero za 10 lat można coś oceniać? Rzeczywiście wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją inną. Tylko że ta ustawa nie jest absurdalna – przekonywał.

Prezes PiS zadeklarował, że „jeżeli zostanie zaproszony, a przypuszcza, że zostanie” na spotkanie liderów partii, to na nie przybędzie. We wtorek szef klubu PiS Ryszard Terlecki zapowiedział, że na takie spotkanie marszałek Marek Kuchciński zaprasza w czwartek (kilka godzin wcześniej mówił o środowym spotkaniu szefów klubów). Wcześniej apelował o to właśnie Kaczyński.

Prezes Rzepliński? „Nie jestem specjalistą od oceny stanów psychicznych…”

Prezes PiS był pytany również o słowa prezesa TK wygłoszone przed dwoma tygodniami w Radiu ZET. Monika Olejnik pytała wtedy Andrzeja Rzeplińskiego, „czy nie boi się, że pójdzie siedzieć”. Politycy PiS przekonują bowiem, że to sędziowie TK, a nie rządzący, łamią konstytucję. – Pewnie, że wszystko jest możliwe. Możliwe jest również to, że nagle przejedzie mnie samochód. Jestem dyskretnie pilnowany przez policję, pilnowany – w sensie chroniony – mówił prof. Rzepliński.

– Nie jestem specjalistą od oceny stanów psychicznych. Wiem tylko, że pan profesor ma pewne kłopoty z pamięcią. Wspominał, że byliśmy razem w wojsku – to jest prawda. Ale że to był pułk czołgów. To niestety była zwykła piechota, czyli tzw. zające – tak jak to wtedy się mówiło – czyli ta najniższa w hierarchii formacja. To była tzw. szkółka podoficerska. Z tym że tam byli też studenci odbywający tzw. obóz wojskowy. To i owo się panu profesorowi myli – stwierdził.

– A jeżeli chodzi o to zagrożenie, to cóż, powtarzam, ludzie różnie przeżywają stres. Widocznie ta sytuacja powoduje także stres u pana profesora – dodał.

kaczyńskiApelował

wyborcza.pl

 

Petru: Prezes się zakiwał

Witold Gadomski, 30.03.2016
Ryszard Petru

Ryszard Petru (fot. A?ukasz Krajewski / Agencja)

To nie jest konflikt opozycja – PiS, to jest konflikt Jarosława Kaczyńskiego z prawie całym otoczeniem.
 
WITOLD GADOMSKI: Prezes Jarosław Kaczyński apelował przed świętami o zaniechanie politycznych polemik i zapowiada polityczne konsultacje. Jest możliwe uspokojenie sporu, jakiś kompromis w sprawie Trybunału Konstytucyjnego?

RYSZARD PETRU, PRZEWODNICZĄCY NOWOCZESNEJ: Podstawą porozumienia musi być opublikowanie wyroku Trybunału. To jest początek. A jeśli tak się stanie, uważam, że porozumienie polityczne co do przyszłości Trybunału Konstytucyjnego jest możliwe. Taką propozycję Nowoczesna przedstawiła w czwartek, jeszcze przed świętami. Przewiduje ona wprowadzanie sędziów zgłoszonych przez PiS wraz z wygasaniem mandatów kolejnych sędziów TK i równoczesne przyjmowanie przez prezydenta ślubowania od kolejnych sędziów wybranych w poprzedniej kadencji.

Takie porozumienie wymagałoby ponadpartyjnego myślenia o sprawach Polski. Przyznam, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że Jarosław Kaczyński zaapelował o uspokojenie nastrojów. Poziom napięcia społecznego jest dzisiaj niezwykle wysoki i obywatele oczekują od polityków rozwiązania kryzysu. Możemy też szukać rozwiązań, które w przyszłości poprawią funkcjonowanie Trybunału. Prezes postuluje, by zaniechać politycznych ataków i polemik do przyjazdu ojca świętego Franciszka. Ja postuluję, aby prezes zaniechał takich ataków także po wizycie Ojca Świętego.

Jednak raczej zanosi się na eskalację konfliktu, gdy Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje kilka ustaw obecnego rządu, np. o uprawnieniach prokuratury.

– Nie byłbym tego taki pewien. Oczywiście, jeżeli Jarosław Kaczyński będzie się upierał, że rząd wyroku nie opublikuje, to będziemy mieli permanentny kryzys konstytucyjny. Z dotychczasowych wypowiedzi polityków PiS wynikło, że mają oni zamiar kryzys przeczekać, licząc na to, że ludzie się sporem o Trybunał znudzą. Przyzwyczają się, że prawo jest łamane i że nic z tego nie wynika. Na to nie możemy pozwolić. Zanim dojdzie jednak do zupełnego paraliżu prawnego państwa, szukać trzeba ścieżki wyjścia. Święta Wielkiej Nocy były dobrym czasem, żeby przemyśleć, co dla nas wszystkich jest najważniejsze. I skoro Jarosław Kaczyński zaproponował rozmowy, to ja proponuję, by rozpoczęły się zaraz po świętach, ale rozmowy przywódców partyjnych, a nie szefów klubów sejmowych, jak teraz chce PiS. Szefowie klubów spotykają się kilka razy w tygodniu na Konwencie Seniorów.

Myślę, że rozumowanie PiS jest takie – wcześniej czy później instytucje zagraniczne odpuszczą. Stracimy sporo na prestiżu, może nawet jakieś pieniądze z Unii, ale zawsze będzie można wytłumaczyć opinii publicznej, że to wina opozycji, która „donosi” na Polskę.

– Tyle że to jest wariant rozkładu państwa. Zostaniemy krajem trzeciej kategorii w NATO i UE. Już to widać w relacjach międzynarodowych, w tym z najważniejszym partnerem – Stanami Zjednoczonymi. Nie wierzę, by większość polityków PiS była tak nieodpowiedzialna, by lekceważyła takie fakty. To nie jest dobra zmiana, ale koszmarna zmiana, która dotyczy wszystkich. Propagandą ludzi nikt jeszcze nie nakarmił.

Sondaże dla PiS są całkiem pomyślne. Wynika z tego, że opinia publiczna jest raczej z rządu zadowolona i nie przejmuje się łamaniem konstytucji.

– Leszek Miller uzyskał w 2001 roku przeszło 40 proc. poparcia i wydawało się, że SLD trwale będzie dominować nad innymi partiami. Dekadę później Donald Tusk mówił, że nie ma z kim przegrać. Obecnej sytuacji nie można analizować statycznie. Spodziewam się, że wprowadzony przez rząd chaos, niepewność, strach, brak poprawy w jakimkolwiek obszarze będą prowadziły do erozji poparcia dla rządu i PiS. Wnosząc z przedświątecznych wypowiedzi, Jarosław Kaczyński też chyba zaczął rozumieć, że wywołana przez niego niepewność i strach szkodzą PiS.

Kilka miesięcy temu zakładał pan, że w PiS może dojść do rozłamu, a w każdym razie do wewnętrznych tarć. Na razie wyłamał się tylko europoseł Kazimierz Ujazdowski, może dlatego, że pracując w Brukseli i Strasburgu, jest bardziej wrażliwy na opinię o Polsce.

– W Polsce nie da się rządzić strachem i łamaniem charakterów. To jest niekomfortowe dla wielu posłów PiS. Zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego jest nielogiczne. Chyba że Jarosław Kaczyński ma plany wprowadzenia systemu autorytarnego, którymi nie dzieli się z szeregowymi posłami swej partii. Robi to kosztem interesów Polski. Tempo, w jakim działa, brak myślenia o długofalowych skutkach, także działań mających wpływ na finanse państwa, skłania mnie do przypuszczenia, że Kaczyński założył bardzo krótki horyzont. Działa tak, jakby to była jego ostatnia kadencja. Tak naprawdę to nie jest konflikt opozycji z PiS, ale Jarosława Kaczyńskiego prawie z całym otoczeniem. Prezes „się zakiwał”. Z pewnością nie zakładał takiego scenariusza, że przeciwstawi mu się Trybunał Konstytucyjny, że opozycja zmobilizuje tysiące ludzi do protestów, a Komisja Wenecka wypowie się jednoznacznie o łamaniu w Polsce prawa. Kaczyński ryzykuje, brnie dalej, ale chyba już zauważył, że konsekwencje dla Polski i dla niego mogą być zbyt poważne.

Politycy PiS, na przykład Krystyna Pawłowicz, zapowiadali wielki marsz na 10 kwietnia. Miał to być „marsz miliona”. Teraz twierdzą, że nikt o marszu nie mówił – jak pan to komentuje?

– Uważam, że 10 kwietnia powinien być dniem zgody narodowej i pojednania między Polakami. Powinna być wielka msza na placu Piłsudskiego, z udziałem władz państwowych i przywódców opozycji. Bo przypomnę, że w katastrofie zginęli politycy różnych partii, także PO, SLD, PSL. Myślę, że uroczystości 10 kwietnia to będzie sprawdzian intencji Kaczyńskiego. Jeżeli urządzi w tym dniu wiec poparcia dla rządu i nienawiści wobec opozycji, Trybunału Konstytucyjnego i naszych zagranicznych sojuszników w NATO i UE, to znaczy, że żadnego zmniejszenia napięcia przed wizytą papieża nie chce. Po co kopać ten coraz większy rów między Polakami?

By wzmacniać jedność obozu prawicy.

– Jedność pozorną. Nie trzeba być bardzo uważnym obserwatorem, żeby widzieć, że w PiS trwa walka o przywództwo po Jarosławie Kaczyńskim.

Na razie PiS liczy na program 500+? Kilka milionów osób otrzyma znaczący zastrzyk gotówki, który w dodatku na krótką metę przyspieszy wzrost gospodarczy.

– Ludzie rzadko są rządowi wdzięczni za prezenty. Szczególnie te fundowane z kieszeni wszystkich Polaków. Ileś osób będzie zawiedzionych, że nie otrzymało zasiłku, a otrzymały rodziny postrzegane jako bogatsze. Wprowadzany przez PiS chaos, niepewność co do reguł i dalszych planów rządu będą się negatywnie odbijały na gospodarce. Na przykład wielu inwestorów wstrzymuje się z podjęciem decyzji. Jeszcze z Polski nie wyjeżdżają, ale czekają na to, co będzie dalej, czy rząd nie zakwestionuje prawa własności. Minister skarbu zastanawia się, czy nie unieważnić transakcji dotyczącej sprzedaży kolei linowych. Jeżeli to zrobi, inwestorzy będą mieli jasny sygnał, że inwestowanie w Polsce nie jest bezpieczne. Jak tak dalej pójdzie, obawiam się poważnych problemów gospodarczych – głównie natury fiskalnej.

Nie ma pan wrażenia, że dynamika Nowoczesnej siadła? Przez kilka tygodni każdy kolejny sondaż był dla was coraz korzystniejszy, ale już nie jest.

– Gdybym kierował się sondażami, Nowoczesna nigdy by nie powstała. Po wyborach rzeczywiście mieliśmy dobrą passę, ale spodziewałem się, że w pewnym momencie nastąpi korekta. To normalne. W ostatnich miesiącach udało nam się stworzyć struktury partii w całej Polsce – 3 tys. członków i 200 kół. Nasz 29-osobowy klub parlamentarny pracuje tak, jakby było nas co najmniej dwa razy więcej. Zwrócę też uwagę, że manifestacja 12 marca, która zgromadziła 50 tys. osób [według władz Warszawy], była organizowana przez Nowoczesną. Ale nie chodzi o to, żeby się ścigać, kto jest lepszy w protestowaniu. Dzisiaj w sprawach zasadniczych musimy stać ramię w ramię.

Wzrost poparcia, który nastąpił po wyborach, zawdzięczacie efektowi nowości i dobrym wystąpieniom pana i kilku posłanek. Jednak efekt nowości zawsze jest ulotny. Opinia publiczna nie zna waszego programu, nie wiadomo, jaki macie pogląd w wielu sprawach budzących emocje, na przykład światopoglądowych. Na dobrą sprawę nie wiadomo, czym się różnicie od PO poza tym, że nie musicie brać odpowiedzialności za ostatnie osiem lat rządów.

– Od Platformy różnimy się podejściem do gospodarki. I do stylu uprawiania polityki. Krytykujemy etatystyczne pomysły Tuska podpowiadane przez Jana Krzysztofa Bieleckiego, wstrzymanie prywatyzacji, obsadzanie stanowisk w wielu spółkach ludźmi powiązanymi z partią, traktowanie przedsiębiorców jak potencjalnych przestępców. Platforma opowiedziała się za programem 500+ w wersji jeszcze bardziej kosztownej dla finansów państwa niż PiS. Jesteśmy za przyspieszeniem modernizacji Polski i stworzeniem realnej nadziei dla Polaków na lepsze jutro.

Wszyscy są. Tylko o waszych pomysłach nie słychać.

– Niestety, w ostatnich czterech miesiącach w debatach sejmowych przeważają inne sprawy. Pamiętam, jak po debacie o obniżce wieku emerytalnego, w której Nowoczesna zajmowała jednoznaczne stanowisko, podeszli do mnie dziennikarze i spytali co sądzę o tym, że z kancelarii pani premier zniknęły flagi unijne. Mało kogo interesowała nasza propozycja przyspieszonej amortyzacji. Projekt o tym i o 15-proc. podatku CIT autorstwa Nowoczesnej trafił właśnie po pierwszym czytaniu do komisji, podobnie jak nasz projekt o kwocie wolnej. W sumie złożyliśmy w Sejmie już 11 projektów ustaw. Ostatnio wicepremier Morawiecki zgłosił pomysł dodatkowych dobrowolnych ubezpieczeń emerytalnych, które proponowałem w ramach prac TEP w 2015. Mamy ciekawy program dotyczący polityki prorodzinnej, ale dziś dominują w mediach inne tematy. Tak działają media i ja się nie skarżę, bo rozumiem.

Teoretycznie załóżmy, że wybory odbędą się szybciej niż za 3,5 roku. Idziecie sami, czy szukacie koalicjantów? W jaki sposób? Można na przykład wzorować się na AWS, który pod egidą „Solidarności” zebrał wiele małych partyjek i w 1997 roku wygrał wybory. Czy taką egidą może być KOD?

– KOD nie jest ugrupowaniem politycznym, są w nim różni ludzie, o różnych poglądach politycznych. W Polsce jest atmosfera kampanii wyborczej. PiS zachowuje się tak, jakby był przed wyborami. Czy będą szybsze wybory, czy nie – musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Dla Nowoczesnej optymalny scenariusz to taki, w którym idziemy do wyborów samodzielnie, uzyskujemy bardzo dobry wynik i tworzymy rząd sami lub z partnerami. Niekoniecznie musi być to koalicja partii. Być może zaprosimy na nasze listy lokalnych liderów, popularnych w różnych okręgach.

Ale trzeba być pragmatycznym. Jeśli okazałoby się, że skuteczniejsze byłoby powołanie koalicji, to taki wariant trzeba rozważyć. Szczególnie, jeśli PiS zmieni ordynację, a tego nie można wykluczyć. Odwołanie do AWS nie bardzo mi się podoba, bo pracowałem w rządzie AWS-UW i pamiętam, że każda sprawa musiała być uzgadniana z przedstawicielami tych małych partyjek. Raczej sięgnąłbym po wzór włoskiego Drzewa Oliwnego, które miało odsunąć od władzy Berlusconiego. Ale trzeba mieć zawsze w głowie, co potem. Zbyt szeroka koalicja z trudem stworzyłaby skuteczny rząd, jeśli wygrałaby wybory.

Drzewo Oliwne z Platformą?

– Wariant koalicyjny oznaczałby koalicję, w której byłaby też Platforma. Koalicja z rozsądku, a nie z miłości. Wymagałaby uzgodnienia wspólnego minimum programowego dla rządu. Dla nas program jest bardzo ważny – jaki będzie system podatkowy, co zrobić, by lekarze nie wyjeżdżali z Polski, by edukacja zapewniała nie tylko dyplom, ale też była przepustką do lepszej i lepiej płatnej pracy, co robić ze spółkami skarbu państwa. A żeby było to wiarygodne, to trzeba to robić raczej z nowymi, a nie ze starymi twarzami PO.

Trudno będzie odbudować reputację i zaufanie do Polski?

– Bardzo. Z tego punktu widzenia im szybciej będą wybory, tym lepiej. Dla świata zewnętrznego to, co się dzieje w Polsce, jest zupełnie niezrozumiałe. Zaczynają nas postrzegać jako kraj nieprzewidywalny, w którym można kwestionować porządek demokratyczny.

Polacy nie są jednak tak podzieleni, jak by wynikało z trwającego konfliktu politycznego. Chcą dobrobytu, bezpieczeństwa, lepiej działających usług publicznych, lepszego państwa. Chcą Polski otwartej na Europę. I na tym trzeba się będzie skupić po wyborach. Oczywiście, trzeba będzie sporządzić bilans otwarcia, swego rodzaju „białą księgę”, osoby, które złamały konstytucję, postawić przed Trybunałem Stanu. Ale najważniejszy będzie program pozytywny – nowa nadzieja na lepszą Polskę.

RYSZARD PETRU – Przewodniczący partii Nowoczesna, polityk, ekonomista.

Urodził się w 1972 roku we Wrocławiu. Polityczną karierę zaczynał, współpracując z Władysławem Frasyniukiem. Po ukończeniu Szkoły Głównej Handlowej został polecony do pracy w fundacji CASE przez swojego wykładowcę Leszka Balcerowicza. Współpracował z Balcerowiczem w okresie, gdy ten przewodniczył Unii Wolności.

W latach 2001-04 pracował w Banku Światowym w dziale Polska, Węgry. Następnie doradzał i zasiadał w zarządach wielu firm, m.in. PKP, PWC. Od 2011 roku przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich

W 2015 roku założył partię Nowoczesna, która w wyborach zdobyła 7 proc. głosów. Na Ryszarda Petru w Warszawie głosowało 129 tys. wyborców.

PW

petruKaczyńskiSię

wyborcza.pl

 

sprawaKamińskiego

 

kulminacyjnym

 

polskiMinister

Fakt: Tajemniczy, niemiecki telefon do Kancelarii Prezydenta. Ktoś szykował zamach na Dudę?

takJest

 

top 30.03.2016 TOK FM

wizyta

szefMSZ

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,19836187,waszczykowski-w-tvp-odeszlismy-od-murzynskosci-w-relacjach.html#Czolka3Img

Barack Obama w obozie Targowicy

To už se nevrátí?

Ciekaw jestem, czy jest taka dyscyplina w Księdze Rekordów Guinnessa jak szybkość trwonienia kapitału politycznego. Gdyby istniała, nagroda należałaby się rządowi PiS i prezydentowi Andrzejowi Dudzie.

Jeszcze kilka miesięcy temu Krzysztof Szczerski drżał, tłumacząc, dlaczego Andrzej Duda znalazł się przy jednym stole z Barackiem Obamą i Władimirem Putinem, stukając się z nimi kieliszkami z szampanem. Było miło – na tyle, by przesłonić poczucie realizmu architektom polityki zagranicznej PiS.

Ów fałszywy realizm zakładał, że w realpolitik, jaką uprawiają Amerykanie i prawdziwi mocarze tego świata, nie zwraca się uwagi na estetyczne drobiazgi, jak poszanowanie reguł państwa prawa. Ważniejsze są konkrety o znaczeniu strategicznym – położenie geograficzne, stan gospodarki, siła armii.

Okazało się jednak inaczej i to w obu wymiarach: po pierwsze, „drobiazgi” mają znaczenie, bo jednak wspólnota euroatlantycka, choć nie robi tego w sposób doskonały, to jednak próbuje być wspólnotą nie tylko woli politycznej, ale i wartości. I jest nią w takim przynajmniej stopniu, że nie niweluje tego znaczenie strategiczne Polski. Bo oczywiście o wiele ważniejsza dla USA jest pozycja Niemiec niż regionalnego troublemaker, jakim szybko staje się nasz kraj.

Najbardziej zdumiewające, że w tym wszystkim nie sposób wyczytać jakiejkolwiek strategii. Odpowiedzi udzielane przez przedstawicieli polskich władz formalnym i nieformalnym ciałom międzynarodowym, od Komisji Weneckiej przez Parlament Europejski po amerykańskich senatorów, pokazują, że świat składa się z idiotów i lewaków, jedynie my (w rozumieniu obozu Jarosława Kaczyńskiego) posiedliśmy prawdę.

Znamienny w tym kontekście jest wywiad, jakiego udzielił Andrzej Duda dziennikowi „Washington Post”, polecam ten fragment:

The Venice Commission, a European multilateral institution, ruled that the government’s effort to alter the workings of the court endangered not only the rule of law but also democracy and human rights.

If the constitutional court passed its judgment without looking at the resolution passed by the Polish Parliament, then by doing this it violated —

Wait a minute. The court said the law was invalid.

But still the law was in force. The constitutional court is bound by the binding law, and this is very clearly stipulated in Article 7 of the constitution.

So are you arguing that the court has to abide by the very law it has declared illegal? … Aren’t you taking away the court’s independence?

The independence of the constitutional court was not violated whatsoever.

Biedny Andrzej Duda próbuje wytłumaczyć najwyraźniej niedysponowanej dziennikarce amerykańskiej gazety istotę rządów Prawa i Sprawiedliwości, która różni się od prostackiej zasady rządów prawa. Dziennikarka nie uczęszczała jednak razem z Jarosławem Kaczyńskim na seminarium Stanisława Ehrlicha i za nic elementarnego wykładu o absolutnej suwerenności parlamentu nie rozumie.

Nie rozumie „Washington Post”, siłą rzeczy niedoinformowany jest też i Barack Obama, więc zamiast stanąć po stronie sojusznika, zapisuje się do obozu Targowicy. Bo jak odebrać fakt, że nie dość, że prezydent USA nie spotka się z Andrzejem Dudą, to jednak podejmie Donalda Tuska, a przedstawicielom prezydenckiej administracji nie zabraknie czasu, by spotkać się z Mateuszem Kijowskim, liderem Komitetu Obrony Demokracji?

Różnicę w rozumieniu tych samych pojęć doskonale ilustruje zapowiedź wspomnianego wywiadu w „WP” i na stronie prezydenta Andrzeja Dudy. „WP”: Is Poland taking an authoritarian turn? W witrynie Prezydenta RP:President Duda for greater US military presence in Poland.Dzisiaj już znamy an answer of President Obama. It’s kind of aKozakiewicz’s gesture.

Nie o bon moty jednak chodzi, tylko o zasadniczy problem, jakim najwyraźniej jest niezgoda PiS na obiektywną rzeczywistość. Elementem tej rzeczywistości jest przywiązanie takich krajów jak USA czy Francja do pewnej ciągłości. Nie po to wspierały one polską demokratyczną opozycję, a następnie polską transformację, by dziś nagle ktoś z ul. Nowogrodzkiej mówił, że to było frajerstwo, a Ronald Reagan do spółki z Mitterandem wspomagali blatowanie się z komunistami, by zbudować opartą na zdradzie postkomunistyczną III Rzeczpospolitą.

Próby pisania na nowo historii przez Jarosława Kaczyńskiego podobnie obrażają rozum co wyjaśnienia Andrzeja Dudy w sprawie Trybunału Konstytucyjnego prezentowane w „Washington Post”. Wątpię, żeby świat, a przynajmniej ta jego część, do której chcemy przynależeć, dał się przekonać do logiki PiS.

Co oznacza, że nie ruszając się z miejsca, rozpoczęliśmy nabierającą tempa podróż na Wschód. Kolejny cud nowej władzy. Cud, bo tylko ta kategoria pasuje do wydarzeń i procesów, jakich prostym, przywiązanym do racjonalizmu rozumem pojąć się nie da.

wedługPiS

antymatrix.blog.polityka.pl

CO CZYTA OBAMA?

KINGA DUNIN, 28.03.2016

A co Andrzej Duda i Beata Szydło?

Zawsze, kiedy Biblioteka Narodowa publikuje swój raport o stanie czytelnictwa w Polsce, rozlegają się lamenty, często ze strony tych, którzy sami niewiele dla czytelnictwa robią. Znowu mniej Polaków czyta (chociaż jak zawsze więcej czytają Polki). W 2015 nie przeczytało żadnej książki 63 proc. z nich. Kto za to odpowiada? Wiadomo – dom, szkoła, państwo. Po prostu ludzie nie wiedzą, że czytanie może być przyjemne. I ktoś powinien ich do tego przekonać. Bo z czytaniem jest jak z wódką i z papierosami – najpierw trzeba się trochę przełamać, a później nie można przestać. I trening najlepiej zaczynać za młodu, zachęta może się jednak przydać w każdym wieku. Na przykład taka:

***

Thomas Montasser, Wyjątkowy rok, przeł. Aldona Zaniewska, Świat Książki 2016

Gdyby ktoś zajrzał przez okno, zobaczyłby pochylone plecy schludnie ubranej starszej pani i trochę rozczochrany śnieżnobiały kok unoszący się nad kasą w łaskawym świetle zmęczonej lampy sufitowej.

Ciotka zostawia swoją staroświecką księgarenkę pod opieką młodej, nieczytającej siostrzenicy-ekonomistki. Ta próbuje „zoptymalizować biznes”, ale przy okazji zaczyna czytać, nie może oderwać się od Kafki i Calvino, odkrywa, że czytanie zmienia życie. Kochanka, którego z całej oferty księgarni zainteresowała jedynieKamasutra, zamienia na bardziej oczytanego… I w końcu dochodzi do wniosku, że księgarnia to nie jest taki sam biznes jak inne, gdzie najważniejszy jest zysk. Podobno chodzi tu także o jakieś inne wartości, które autor gorąco nam poleca. A jeśli takie księgarnie, w których zna się kupujących i kształtuje ich gust, mają istnieć, to po prostu musimy do nich chodzić. O ile jeszcze gdzieś istnieją.

Wyjątkowy rok nie jest wielką literaturą, ale to taki milutki drobiazg.

***

Lauren Groff, Fatum i furia, przeł. Mateusz Borowski, Znak 2016

Gęsta mżawka spadła z nieba jak nagle opuszczona kurtyna.

Tę książkę Barack Obama uznał za najlepszą powieść 2015. Na zapytanie: „what is Barack Obama favorite book?” Google udziela ok. ćwierć miliarda odpowiedzi. W dzieciństwie lubił Wyspę skarbów, chwali się Szekspirem i Emersonem, w różnych sytuacjach mówi o różnych ulubionych książkach. Poprzednio, parę lat temu, jako „najlepszą roku dla Obamy” promowano w Polsce Wolność Franzena.

Prezydent Stanów Zjednoczonych po prostu czyta, poza rozmaitymi non-fiction, dobre powieści. I to na bieżąco. Poszukałam jeszcze kobiet, które zdarza mu się wymieniać. Są to np. Toni Morrison Pieśń Salomonową (ja też gorąco polecam!) albo Złoty notes Doris Lessing (dla feministek – klasyka). W zeszłym roku wyjeżdżając na dwutygodniowe wakacje wziął ze sobą sześć książek (niestety, ich tytuły nic mi nie mówią). A jakie książki na wakacje wziął Andrzej Duda? Nie wiadomo. Może poradnik, jak ładnie wyglądać na nartach? Ma jednak ulubione książki: Ziele na kraterze Wańkowicza, Mistrz i Małgorzata, Tolkien… Właściwie sympatyczny zestaw, tylko nieco zwietrzały.

Na pytanie: „co czyta Szydło?” pierwsze odpowiedzi, jakie można znaleźć, to „czyta expose” oraz „czyta z kartki”. Dalej nie szukałam.

Przy okazji dowiedziałam się, że ulubioną książką Magdaleny Ogórek jest Śmierć pięknych saren Oty Pavla. Gdybym wcześniej o tym wiedziała, zastanowiłabym się, czy jednak na nią nie zagłosować.

Może częściej powinniśmy pytać przedstawicieli najwyższych władz, co czytają? Bo podobno przykład idzie z góry oraz ryba zaczyna się psuć, przestaje czytać, od głowy.

A Fatum i furia, czy to dobra książka? Tak, to dobrze napisana historia pewnego małżeństwa. Jest w nim miłość i wierność, ale żona ma tajemnice, których mąż nigdy nie pozna. On jest pisarzem, którego dramaty są cenione i chętnie wystawiane, ona – przy mężu.

Komentatorzy zeszłorocznego wyboru Obamy z pewnym zdziwienie odnotowują, że jest to powieść zupełnie niepolityczna, dotycząca prywatnych relacji. To jednak zależy, co uznamy za polityczne. W Polsce „gender” jest polityczny. Bohaterka wspiera męża w jego twórczości, nie tylko obsługując go, ale też bardziej wprost, redagując, dopisując, znajdując mecenasów. Kiedy podczas przemówienia na uniwersytecie jej mąż, już w glorii sławy, zaczyna opowiadać jak wspaniała, choć odmienna od męskiej, jest kobieca twórczość polegająca na rodzeniu, kochaniu i dbaniu, wychodzi z auli trzaskając drzwiami. A on przecież chciał jej zrobić przyjemność i nic, biedaczek, nie rozumie. Bardzo ładnie jest też opisana fascynacja bohatera młodym mężczyzną, z którym byłby gotów zdradzić żonę. No i dowiadujemy się czegoś o awansie społecznym, np. jaką cenę czasem się za niego płaci.

***

Zofia Krawiec, Miłosny performans, Lampa i Iskra Boża-Galeria Labirynt-BWATarnów 2016

Żyjemy w kulturze zdominowanej przez uczucia.

Czytanie, czy raczej nieczytanie, przynajmniej pozornie jest przedmiotem powszechnej troski. A co ze sztukami wizualnymi? Mało kto stara się je przybliżyć szerszej publiczności, pozostają tajnym kodem dla wybranych i wąskiego grona specjalistów. Zofia Krawiec postanowiła ten kod odszyfrować w sposób chyba najbliższy kulturze masowej. Pisze o miłościach, rozstaniach, przyjaźniach, dramatach, trójkątach i rozmaitych skomplikowanych relacjach żyjących współcześnie polskich artystów. I pokazuje, jakie odbicie znajdują one w ich sztuce – dużo ilustracji. Nagle rozmaite pozornie niekomunikatywne dzieła i działania zyskują ludzki wymiar, stają się sensowne, poruszające i zrozumiałe. Nie wiem, co na to prawdziwi krytycy sztuki, mnie ten pomysł się spodobał. Można w nieskończoność powtarzać, że „prywatne jest polityczne”, że sfera intymna ma swoje ważne połączenia ze sferą publiczną, gorzej kiedy trzeba przejść do konkretów. Nie wiem, czy autorka zrobiła to najlepiej, ale zrobiła.

 CoCzytaObama

**Dziennik Opinii nr 88/2016 (1238)

DYMEK: CZAS KACZYŃSKIEGO, CZYLI CZAS, W KTÓRYM ŻYJEMY

JAKUB DYMEK, 29.03.2016

 

Kaczyński i Tusk stworzyli polską politykę, jaka jest dziś. I jaka jeszcze przez co najmniej kilka lat będzie.

Czy wiele osób w Polsce jest dziś skłonnych przyznać, że ostatnia dekada to nie był czas Jarosława Kaczyńskiego? No właśnie. Choć premierem prezes PiS-u był ledwie przez kilkanaście miesięcy i to w dodatku w niestabilnej, populistycznej i ostatecznie autodestrukcyjnej koalicji z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem, to przez ostatnie dziesięć lat umocnił się jego wizerunek demiurga – nie tylko polskiej prawicy, ale i polskiej polityki w ogóle. Można powiedzieć, że im bardziej Kaczyński nie rządził Polską, tym bardziej rządził Polską wyobraźnią.

 

Czy zatem Czas Kaczyńskiego, trzeci tom historii III RP, którą Robert Krasowski konsekwentnie spisuje, może nas w jakiś sposób zaciekawić i zdziwić?

 

Na ile świeżym okiem można spojrzeć na postać Prezesa i jego rolę w polskiej polityce?

 

Próba odarcia Jarosława Kaczyńskiego z mitu demiurga nie jest to rzecz najłatwiejsza – wierzą w końcu w ów mit i przeciwnicy, i zwolennicy Prezesa. Nawet jego najzacieklejsi wrogowie nierzadko nie tylko ów mit kupują, ale i sami dodają do niego kolejne warstwy – przypisując Kaczyńskiemu zdolność do knucia, mściwość, ale też i zdolność do długotrwałego planowania w nieludzkich wręcz proporcjach. Nie inaczej czynią wyznawcy – coś więcej niż wyborcy czy sympatycy – którzy z kolei mit ubarwiają opowieściami o niespotykanej mądrości, intuicji czy prawdomówności. W skrajnej wersji mit ten prowadzi do uznania Kaczyńskiego za lidera groźnej sekty albo autentycznego świętego, którego rola w polityce, rola odnowiciela i męczennika – zgodnie z romantycznym kodem polskiej kultury – została napisana nie ręką współczesnych, ale Boga i Historii (z dużej litery).

 

Próba rzetelnego i jakkolwiek ciekawego opisania tej postaci i jej wpływu na ostatnią dekadę wymaga rzecz jasna sprowadzenia tego mitu na ziemię. Kaczyński nie spadł z nieba (ani nie wygrzebał się z dna piekieł) – jeszcze w końcówce lat 90. był szefem słabej i upokorzonej partii, otoczonym gronem wiernych i w większości miernych akolitów. Wszystko to dopóki Lech Kaczyński nie zaczął na przełomie wieków „drugiego życia” jako doceniany urzędnik, popularny minister i prezydent Warszawy. To z kolei wyciągnęło Jarosława z marginesu sceny politycznej i nadało impet projektowi IV RP, który początkowo był silny tylko siłą swoich założeń, ale wraz z biegiem czasu i liczbą posiedzeń komisji śledczej w sprawie Rywina miał szansę na zdobycie prawdziwego poparcia. Na każdym z tych etapów pomocna była historia, ale nie ta przez wielkie „H”, ale przygodne okoliczności, które – co nie powinno w Polsce najzupełniej dziwić – zawsze zostawiały miejsce na projekt integrujący prawicę i żywiący się w równym stopniu realnymi bolączkami państwa, co świadomie podsycanymi emocjami, których najsprawniejsze nawet państwo nie byłoby w stanie ugasić: żądzą dumy, chęcią ukarania „innych”, potrzebą patosu, koniecznością przekierowania frustracji, lękiem przed rzekomo zgniłą Europą.

 

Kaczyński znalazł się – sam się wprosił – w środku tych problemów, ale dzięki świadomym zabiegom, a nie zrządzeniom losu czy opatrzności. Nikt nie odmawia mu zdolności i talentu, choć nie ma zgody, czy jest to niezwykły talent jedynie w polityce partyjnej – jak zdaje się twierdzić Robert Krasowski – czy może jednak większego kalibru. Jedno pozostaje bez znaku zapytania: Kaczyński w konflikcie żyje i w konflikcie żyć będzie, bo dzięki niemu nie dał się przez większość czasu trwania IIIRP wyprosić z centrum wydarzeń. Ale nie tylko przecież jemu samemu było to do czegoś potrzebne.

 

Tak mit Kaczyńskiego, jak i rozpalane przez niego ogniska konfliktu, pozwalają bowiem ogrzać się i żyć również jego przeciwnikom.

 

Po co był Kaczyński Platformie przez te dziesięć lat? Dzięki niemu można było przez 10 lat skutecznie bronić swojej pozycji, ale i być zwolnionym z intelektualnego wysiłku (którego także i Kaczyńskiemu przypisuje się momentami zbyt dużo, jakby wizjonerstwo stanowiło jego podstawowy etat) konstruowania opowieści i spójnych planów. Wystarczyło zdezawuować – jako skandaliczny, faszystowski albo populistyczny – każdy, nawet sensowny pomysł Prawa i Sprawiedliwości, żeby przedłużyć własną legitymację i sens bycia w polityce o kilka kolejnych tygodni. Zamiast niszczyć, „będziemy PiS hodować”, miał powiedzieć Donald Tusk swoim ludziom po wygranych wyborach w 2007 roku. Wiemy już po co, wiemy dlaczego. Wiemy też, do czego ten schemat doprowadził.

 

Dlatego najciekawsze w Czasie Kaczyńskiego jest co innego – czas, w którym „wiecznego konfliktu” trawiącego polską politykę po 2005 roku jeszcze nie było. Chodzi o moment budowania POPiS-u i pomysłu na IV RP. Częściowo relacjonuje to wywiad-rzeka Krasowskiego z Janem-Marią Rokitą, Czas Kaczyńskiego dopowiada szczegóły – obustronne awanse niedoszłego premiera z Krakowa Rokity i Kazimierza Marcinkiewicza, którzy (przynajmniej do czasu, ten drugi być może do końca) wierzyli, że uda im się ów plan uskutecznić i domknąć dzięki negocjacjom. Kaczyński rzekomo już miał się „posunąć”, już miał do koalicji dopuścić, ale Tusk wcale sukcesu nie chciał – wiedział, że ani osobiste powodzenie Rokity, ani wejście do rządu w roli słabszego koalicjanta nie dadzą mu tego, czego chciał. Więc negocjacje uznał za niewarte ukończenia, może nawet je sabotował?

 

Jak to się skończyło? Wszyscy wiemy. Został więc tylko konflikt, tylko dalsza, całkowicie próżna z punktu widzenia dobra państwa inwestycja w fikcję, jakoby Tusk i Kaczyński, PO i PiS, były na tej ziemi ogniem i wodą, żywiołami tak odmiennymi, że niezdolnymi do istnienia inaczej niż jako swoje przeciwieństwa.

 

Dobrze sobie więc przypomnieć, że podstawowe rozpoznania na temat państwa, polityki i społeczeństwa niegdyś raczej Tuska i Kaczyńskich łączyły niż dzieliły.

 

Nawet stosunek do rynku i gospodarki nie był u Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska bardzo różny, „staromodnym socjalistą” przezywano przecież Lecha. Różnił ich co najwyżej słownik i inne rejestry patosu, przywiązanie lub jego brak do przyprawiania wszystkiego słowem „Polska” i narodowymi kolorami, odmienne podejście do historii i jej instrumentalizowania – to na tym tle rozgorzał też najłatwiejszy do rozgrywania i zarazem najbrutalniejszy konflikt między „dwiema Polskami”, rozpisany na „otwartych” i „zamkniętych”, „Europejczyków” i „kołtunów”. Do tych różnic dopisano później wielkie legendy o liberalnym Tusku, który nie miał z konserwatywnym Kaczyńskim nic wspólnego – ale to tak naprawdę didaskalia. W sprawach dotyczących rządzenia, polityki zagranicznej i gospodarki przyjdzie się liderom i ich wyborcom różnić dopiero później później – gdy Tusk będzie premierem, a Lech Kaczyński prezydentem. U zarania IV RP byli sobie bardzo bliscy – przypomina Krasowski. Ale w końcu nic razem nie stworzyli. Albo raczej: stworzyli polską politykę taką, jaka jest dziś, i jeszcze przez kilka lat będzie.

 

Rzecz druga i ostatnia (jeśli szukamy w Czasie Kaczyńskiego wątków autentycznie interesujących) to kwestia symetrii między Tuskiem i Kaczyńskim. Krasowski przekonuje, że Tusk kontynuował dzieło poprzednika w Alejach Ujazdowskich, że to on realizował ideę wiecznego konfliktu, którą podejrzał, uznał za skuteczną i przysposobił po Kaczyńskim. To on, jak Kaczyński wcześniej i później, uważał, że fundamentalnym zadaniem lidera jest utrzymanie swojej partii i przywództwa – dla którego można poświęcić najrozsądniejszych ludzi i pomysły.

 

W Czasie Kaczyńskiego teza o zbieżności metod obu polityków jest jednak rozciągnięta na jeszcze jeden ważny aspekt: zarządzanie emocjami. Tak jak Kaczyński i jego obóz byli w stanie sięgnąć i po narodowy populizm, i każdy właściwie rodzaj języka (z wyjątkiem może antysemityzmu), tak i Tusk zdaniem Krasowskiego nie miał zbytnich skrupułów. Wydaje się jednak, że w tym przypadku teza o symetrii jest nieco naciągana na potrzeby kontrowersyjnego wywodu. Z trudem bowiem odnajduję – poza wypominanymi przy każdej okazji „moherowymi beretami” i wezwaniem do „kastracji” pedofilów – u Tuska ten sam radykalizm, co u Kaczyńskiego.

 

Można stwierdzić, że Tusk rozniecał pogardę czy szczuł – ale nawet przy dużym dystansie do tego polityka trudno byłoby zaprezentować jakąś encyklopedię jego wyzwisk i zapalnych wypowiedzi. Szczególnie widać to dziś, na tle pierwszych miesięcy PiS-u u władzy – lista zdrajców, złych sił, spiskujących członków elit, „potomków UB” i uśpionych agentów rośnie w bezprecedensowym tempie, a nic nie wskazuje, żeby na tym się miało skończyć.

 

Przy całej marności polityki „ciepłej wody w kranie”, nie mogła ona obudzić realnej przemocy ani radykalizmu innego niż radykalny egoizm domu na kredyt – ale ten nawet bez Tuska został nad Wisłą skutecznie zainstalowany dawno temu.

 

Kaczyński i anty-Kaczyński nie są jednak ostatecznie pomysłami perfekcyjnie symetrycznymi.

 

Kaczyński zaś, bez mitu, pozostaje po prostu politykiem skutecznym, szczególnie gdy oglądać go z perspektywy dziesięcioletniej drogi powrotu do władzy. Mit demiurga nie jest może konieczny, żeby docenić go (i opisać) jako polityka. Być może najnowsze działania każą zapytać, czy poręczniejszy nie będzie tu mit ucznia czarnoksiężnika, który umie co prawda wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie, ale nie wie, jak nad wywołanymi przez siebie mocami zapanować. W końcu jednak mity też się przydają.

 

Robert Krasowski, Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2016

 dymekCzas

 **Dziennik Opinii nr 89/2016 (1239)

 

Co miał na myśli abp Michalik?

Paweł Wroński, 29.03.2016

Abp Józef Michalik

Abp Józef Michalik (Fot. Jacek Babiel / AG)

Arcybiskup przemyski Józef Michalik w Niedzielę Wielkanocną – czas pojednania chrześcijan – ogłosił: „Nowa targowica się pojawiła. Oskarżają Polskę. Mobilizują obce narody na forach międzynarodowych do nienawiści wobec Polaków, którzy mieli odwagę wybrać innych, a nie ich samych”.
 

Gdy arcybiskup przemyski mówi o targowicy, należy do tych słów podejść z największą powagą. Przypomnijmy, w 1792 r. konfederację targowicką poparła zdecydowana większość ówczesnych władz kościelnych. Targowiczanie uważali za zdrajców i despotów twórców Konstytucji 3 maja. Przodek abp. Michalika na urzędzie, biskup przemyski Michał Sierakowski, błogosławił Akt Generalny Konfederacji Obojga Narodów 11 września 1792 roku. Akt, który był uwieńczeniem zwycięstwa wojsk konfederatów i carycy Katarzyny II nad armią królewską dowodzoną przez ks. Józefa Poniatowskiego i Tadeusza Kościuszkę. Błogosławił konfederację papież Pius IV, widząc w Konstytucji 3 maja 1791 roku dzieło jakobinów.

To musiała być bardzo patriotyczna uroczystość. Nikt piękniej nie pisał o miłości Ojczyzny i patriotyzmie niźli targowiczanie.

Konfederacja targowicka wezwała na pomoc carycę Katarzynę II po to, by bronić polskich wartości i zagrożonych przez Konstytucję 3 maja polskich praw, których ona była gwarantem. Zwolennicy Konstytucji opierali się na sojuszu z Prusami i Anglią, które jednak w decydującej chwili zawiodły.

Do konfederacji targowickiej, której efektem był II rozbiór Polski, przystąpili: prymas Michał Poniatowski, biskup inflancki Józef Kossakowski, biskup wileński Ignacy Massalski, biskup chełmski Wojciech Skarszewski, łucki Adam Naruszewicz, żmudzki Jan Giedroyć. Mniej lub bardziej otwarcie sprzyjała jej większość biskupów.

W Warszawie po zajęciu miasta przez wojska rosyjskie w kościołach odczytywany był list biskupa poznańskiego i warszawskiego Antoniego Okęckiego wzywający Polaków do posłuszeństwa. Kończył się on wezwaniem, by Bóg pomagał w pracach konfederacji dla dobra Ojczyzny. Brewe (komunikat) papieża Piusa IV z 1792 roku opiewało zwycięstwa Katarzyny II, w tym wojnę 1792 roku.

Podczas powstania kościuszkowskiego niektórzy biskupi, jak Kossakowski i Massalski, zapłacili za poparcie targowicy szubienicą. Prymas Poniatowski wolał popełnić samobójstwo, biskupa Skarszewskiego uratował od śmierci osobiście Tadeusz Kościuszko. Potem biskup służył wiernie carowi Aleksandrowi I.

Nie wiem do końca, co chciał osiągnąć abp Michalik w swoich historiograficznych wywodach. Należy jednak mieć nadzieję, że są one wynikiem głębokiej autorefleksji pasterza przemyskiego nad zmiennością dziejów.

Zobacz także

arcybiskup

wyborcza.pl

 

Balcerowicz o planie Morawieckiego: To pobożne życzenia, nie plan

mo, 29.03.2016

Leszek Balcerowicz

Leszek Balcerowicz (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

– Waham się, czy można użyć słowa „plan”. Bo plan, tak jak plan Hausnera, oznacza precyzyjnie dobrane cele i kompetentnie dobrane środki. W planie Morawieckiego mamy jeden precyzyjny cel: że Polska w ciągu 15 lat ma mieć taki poziom zarobków jak średnia w UE. I nie ma żadnych kompetentnie dobranych środków, których realizacja miałaby to zapewnić. Więc raczej to są pobożne życzenia – ocenił dziś w TVN 24 Leszek Balcerowicz.
 

Były minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i były prezes Narodowego Banku Polskiego był gościem Anity Werner w „Faktach po Faktach” w TVN 24. Krytykował politykę gospodarczą rządu.

– PiS odziedziczył dwie rzeczy. Po pierwsze, gospodarkę, która na krótką metę jest w bardzo dobrym stanie i nie zagraża jej recesja, bo ona była, jak to mówią ekonomiści, zrównoważona. Po drugie, finanse, które wymagają naprawy. Na dłuższą metę gospodarka wymaga reform, bo bez tego będziemy coraz wolniej doganiać Zachód, a możemy w ogóle zaprzestać usuwania tej luki – mówił Balcerowicz.

Jego zdaniem rząd, zamiast naprawiać finanse państwa, psuje je. – Wszystkie PiS-owskie obietnice wymagają większego deficytu, większego długu publicznego albo większych podatków. Już od przyszłego roku potrzeba będzie 22 mld zł, żeby sfinansować 500 plus. Wątpię, czy to się da osiągnąć z dodatkowych podatków, a więc być może będą próby sięgania po oszczędności, np. po Fundusz Rezerwy Demograficznej. To jest prawie 20 mld zł – spekulował były minister.

„Nie ma żadnych reform, tylko slogany”

– Ale dzisiaj pani minister Rafalska [Elżbieta Rafalska, minister pracy i polityki społecznej] odpowiedziała na pana wątpliwości i powiedziała: „Nie ma planu, żeby finansować przyszłoroczne świadczenia z Funduszu Rezerwy Demograficznej, nie ma też takiej możliwości prawnej”. Jest pan uspokojony? – zapytała dziennikarka.

– To świetnie, że pani przytoczyła te słowa, i warto je zapamiętać. Będziemy patrzeć, w jaki sposób będzie układany budżet następnych lat. A nie dość, że nie ma możliwości sfinansowania dodatkowych obietnic, to trzeba dodatkowo ograniczyć deficyt. Jak patrzę na dotychczasowe posunięcia PiS, to kompletnie nie widzę żadnych reform poza sloganami: silna polska, patriotyzm itd., które mają spowodować, że grożące nam silne spowolnienie gospodarki na nieco dłuższą metę nie stanie się faktem – odpowiedział ekonomista.

Zdaniem Balcerowicza zamiast reform PiS proponuje antyreformy. – Np. obniżenie wieku emerytalnego spowoduje, że mniej ludzi w Polsce będzie pracować. Nawet bez tego obniżenia do 2040 r. byłoby o 2,5 mln mniej pracowników w wieku produkcyjnym. Gdyby obietnice prezydenta Andrzeja Dudy zostały zrealizowane, ludzi w wieku produkcyjnym byłoby mniej o 4 mln – stwierdził.

Plan Morawieckiego? Pobożne życzenia

– Ale PiS może odpowiedzieć, że eksperci Banku Światowego mówią jasno: Polska 2016 będzie się rozwijała szybciej od sąsiadów – zauważyła Werner.

– Nikt tego nie neguje. Jeszcze ten rok, a może i następny będą przynosiły wzrost mniej więcej taki jak w Czechach – nawiasem mówiąc, szybszy niż na Węgrzech. Ale my patrzymy na nieco dalszą przyszłość, która zacznie się już potem. Bo chcemy przecież doganiać poziom życia na Zachodzie. A dzięki temu powodować, że mniej młodych Polek i młodych Polaków będzie wyjeżdżało w poszukiwaniu pracy – stwierdził Balcerowicz.

– Czyli plan Morawieckiego Polski nie uskrzydli? – zapytała dziennikarka.

– Waham się, czy można użyć słowa „plan”. Bo plan, tak jak plan Hausnera [Jerzy Hausner, minister gospodarki w rządzie Leszka Millera], oznacza precyzyjnie dobrane cele i kompetentnie dobrane środki. W planie Morawieckiego mamy jeden precyzyjny cel: że Polska w ciągu 15 lat ma mieć taki poziom zarobków jak średnia w Unii Europejskiej. I nie ma żadnych kompetentnie dobranych środków, których realizacja miałaby to zapewnić. Więc raczej to są pobożne życzenia – ocenił Balcerowicz.

Balcerowicz: odwrotna transformacja

– Czy jest cokolwiek, za co rząd PiS-u pan by pochwalił? – dopytywała Werner.

– Słyszę, że szykuje się daleko posunięta deregulacja, czyli usunięcie niepotrzebnych ograniczeń życia gospodarczego. Gdyby tak było, to z pewnością byłby to krok pozytywny. Ale na razie jesteśmy w sferze przypuszczeń – ostrożnie stwierdził Balcerowicz. I dodał:

– Mamy teraz transformację w przeciwnym kierunku do tego, który przyniósł Polsce sukces: więcej władzy polityków, mniej rządów prawa, więcej posad dla głodnego aktywu partyjnego, a wszystko pod hasłem patriotyzmu i narodowego interesu. Więc mamy szalony rozdźwięk pomiędzy z jednej strony tą straszną prozą polskiej polityki a z drugiej – równie straszną propagandą.

Zobacz także

balcerowiczŚwietnie

wyborcza.pl