Krasulski, 04.01.2017

Ministrem zdrowia jest Świstak, a nie Radziwiłł
Resort zdrowia powinien być jak najmniej polityczny, bo zdrowie jest mało ideologiczne, a w zasadzie nie jest. Administrowanie zdrowiem narodu powinno się sprowadzać do pozyskiwania pieniędzy i ich najlepszym rozlokowaniem dla dobra wszystkim.
Źle się dzieje, gdy dochodzi do wyparcia zagrożeń, a nawet zaklinania, iż ich nie ma. Tak postapił minister Konstanty Radziwiłł, który zapytany przez dziennikarza TOK FM o zagrożenie życia Polaków smogiem, wzruszył ramionami, stwierdził, iż to „zagrożenie trochę bardziej teoretyczne”.
A co zagraża nieteoretycznie? Minister Radziwiłł: „styl życia, jaki przyjmujemy, jest wielokrotnie bardziej szkodliwy”. Gdy się ma coś do ukrycia, pierwszy służy do tego język. Uciekamy wówczas od konkretów, a ogólne kłamstwa zawijamy w sreberka, jak to zwykły czynić świstaki w miejskim slangu.
I takim świstakiem jest Radziwiłł, który szybciutko swoje historyczne nazwisko winien zamienić na brzmiące z pisowska: zawijanie kłamstw w sreberka. Otóż w raporcie WHO na liście 50 najbardziej zanieczyszczonych miast Unii Europejskiej znalazły się aż 33 polskie. Mamy w skali kontynentalnej większość, nikt nam nie podskoczy w kwestii smogu.
A globalnie taki Pekin został „upokorzony” przez niewielkie miasteczko małopolskie Skała, w którym smogu na metr sześcienny wdychanego powietrza jest więcej niż w stolicy Chin. W ping-ponga z Chińczykami przegrywamy do zera, zaś w smogu wygrywamy i to zdecydowanie.
Ale Świstak Radziwiłł twierdzi, że Polacy nie umierają z powodu smogu, bo to tylko teoria, umieramy z papierosami w ustach. Jaka jest jednak prawda?
Otóż rocznie z powodu smogu umiera w Polsce całkiem duże miasto rodaków, bo aż 44 tys. przedwcześnie schodzi z tego świata. Jest to obliczone, przeciętna krajowa z powodu smogu jest zatrważająca. Otóż każdy z nas „oddaje” smogowi 9 miesięcy swego życia, o tyle krócej żyjemy. Te liczby przekładają się na jeszcze inne. Tyle mamy smogu na każdym kroku w kraju, że jeżeli nie palisz, to z powodu rakotwórczych substancji w powietrzu wdychasz ich tyle, jakbyś palił 7 papierosów dziennie.
Kłamca jest ministrem, a taki nie poda do wiadomości publicznej owej prawdy ze smogiem, bo trzeba coś z nią zrobić, zadbać, aby nie dochodziło do horroru ze zdrowiem każdego z nas, więc Radziwiłł woli być Świstakiem i prawdę zawijać pisowskie kłamstewka.

Minister/lekarz Radziwiłł: Smog jest „teoretyczny”. „Głupia wypowiedź. Rocznie z powodu smogu umiera 44 tys. Polaków”

opr. jagor, 04.01.2017

Konstanty Radziwiłł na konferencji podsumowującej rok pracy Ministerstwa Zdrowia

Konstanty Radziwiłł na konferencji podsumowującej rok pracy Ministerstwa Zdrowia (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

„Lubimy mówić o zagrożeniach troszkę bardziej teoretycznych”. Słowa ministra zdrowia na temat szkodliwości smogu wstrząsnęły opinią publiczną. Filozof, radny sejmiku śląskiego, Jarosław Makowski przypomina ministrowi zdrowia: – Z powodu smogu w Polsce umiera rocznie 44 tys. ludzi.

– Nie ma w tej chwili żadnego powodu do paniki – powiedział reporterowi TOK FM Konstanty Radziwiłł. – Lubimy mówić o zagrożeniach troszkę bardziej teoretycznych, w sytuacji, kiedy styl życia, jaki przyjmujemy, jest wielokrotnie bardziej szkodliwy – dodał minister zdrowia. Co miał na myśli? Palenie papierosów.

Wśród rzeszy wstrząśniętych sowami ministra zdrowia jest Jarosław Makowski. Filozof, publicysta, ale też radny sejmiku śląskiego, pisze na swoim blogu dlaczego słowa Konstantego Radziwiłła „należy zaliczyć do szkodliwych, by nie powiedzieć więcej – głupich?”.

W Polsce 45 tys. rodaków umiera przedwcześnie z powodu smogu. Polacy żyją średnio o 9 miesięcy krócej z racji zanieczyszczenia powietrza. Na liście 50 miast UE z najbardziej zanieczyszczonym powietrzem aż 33 leży w Polsce, a 14 w regionie śląskim, w którym mieszka piszący te słowa. Oddychając powietrzem na Śląsku czy w Małopolsce, wdychasz rocznie tyle rakotwórczego benzo[a]pirenu, ile znajduje się w 2580 papierosach, czyli – nawet jak jesteś osobą niepalącą – wypalasz 7 papierosów dziennie

 – przypomina najważniejsze fakty na temat zanieczyszczenia powietrza smogiem w Polsce Makowski.

Cytując powszechnie dostępne dane na temat skali zanieczyszczenia powietrza w kraju, publicysta zwraca uwagę, że smog „to nie jest bajkowy potwór”.

„Liczne badania potwierdzają umieralność związaną z chorobami układu krążenia i układu oddechowego, m.in. chorobą niedokrwienną serca, przewlekłą obturacyjną chorobą płuc i rakiem płuc. Prowadzi także do przedwczesnego starzenia się układu nerwowego” — wylicza Makowski.

Radny pisze od zabójczych skutkach obecności smogu dla mieszkańców terenów, gdzie stężenie szkodliwych pyłów w powietrzu przekracza wielokrotnie dopuszczalne normy. Makowski wskazuje, że w tej grupie szczególnie zagrożone są dzieci i osoby starsze:

Dzieci mieszkające na terenach o wyższym poziomie zanieczyszczeń powietrza osiągają gorsze wyniki w nauce niż ich rówieśnicy z mniej zanieczyszczonych terenów. Narażenie matki na pył zawieszony zwiększa ryzyko poronienia, wewnątrzmacicznego obumarcia płodu, a także niskiej wagi urodzeniowej noworodka

Mówiąc o niemądrej wypowiedzi ministra Radziwiłła, filozof przypomina jak mimo przeciwności, w kraju rośnie świadomość zagrożenia smogiem. Miasta, a nawet całe województwa wypowiadają wojnę zanieczyszczonemu powietrzu. Pozytywne skutki przynoszą też akcje społeczników i miejskich aktywistów, którzy uświadamiają ludziom zagrożenie, jakim jest smog. Co raz więcej energii poświęca się też na edukacje najmłodszych – wylicza Makowski.

I dlatego, jak pisze filozof,  „minister Radziwiłł swoimi niemądrymi wypowiedziami nie tylko uspokaja ludzi tam, gdzie trzeba bić na alarm, ale niszczy także prace miejskich aktywistów, dzięki którym smog stał się ważną kwestią polityczną.”

Więcej na temat szkodliwości smogu i aktualnego stanu zanieczyszczenia powietrza można przeczytać na stronie: Polski Alarm Smogowy.

glupia
„Foreign Policy” krytycznie o Polsce i Węgrzech
4 stycznia 2017
„Warunki członkostwa w UE tylko przebrały nieliberalne społeczeństwa w kostiumy demokratów. Teraz widzimy tego skutki” – pisze amerykański wpływowy dwumiesięcznik poświęcony polityce zagranicznej.

W opublikowanym 3 stycznia artykule „Polska nigdy nie była tak demokratyczna, jak na to wyglądała” autorzy, dwaj brytyjscy politolodzy, Seán Hanley i James Dawson, analizują obecny kryzys w Polsce, wskazując, że ostatnie posunięcia PiS wzorowane są na pomysłach Viktora Orbána.

I te ostatnie ruchy – jak neutralizacja Trybunału Konstytucyjnego, przejęcie kontroli nad mediami publicznymi, obcinanie finansów nieprzyjaznym organizacjom pozarządowym, gotowość do pozbycia się fali protestów i ignorowanie międzynarodowej krytyki oraz chaotyczne głosowania – autorom tekstu bardziej przypominają dotknięte kryzysem kraje południowej i południowo-wschodniej Europy niż demokratycznego pioniera, jakim kiedyś okrzyknięto Polskę.

Polska jak Węgry

„Dla jasności: Polska nie jest jeszcze Węgrami” – nieco uspakajają autorzy i zaraz dodają, że PiS ma niewielką większość parlamentarną, niewystarczającą do zmiany konstytucji na węgierską modłę. Zauważają również, że polscy protestujący są tu bardziej asertywni i szybciej wychodzą na ulice, a Polska nie ma podobnego do węgierskiego Jobbiku, silnej skrajnie prawicowej partii, czekającej w blokach startowych, by okrzyknąć się „prawdziwą” opozycją, jeśli partia rządząca słabnie.

Wprawdzie opozycji może uda się wykorzystać ruchy społeczne jako substytut osłabionych instytucji kontrolnych i być może odbiją w sondażach, ale „nawet w najlepszym scenariuszu instytucje po tym okresie wyjdą poważnie uszkodzone”.

I konstatują, że wbrew pozorom liberalna demokracja nie była nigdy solidnie zakorzeniona w Europie Wschodniej. Problemem Węgier i Polski – zdaniem politologów – nie jest to, że zawiodły instytucje, ale to, że kwitną polityczne projekty, głoszące wartości nieliberalne.

Na razie – konkludują autorzy – UE musi pracować najlepiej, jak to możliwe, zgodnie z art. 7 traktatu UE, który daje jej pewną siłę przetargową wobec rządów, które zboczyły na manowce. Zadaniem Unii jest nie tylko kibicowanie siłom liberalnym, ale zadbanie o to, by w miejscu nieliberalnych populistów pojawił się umiarkowany społeczny konserwatyzm, potrzebny do stworzenia drugiej połowy każdej funkcjonującej demokracji.

Jarosław Kaczyński nie waży słów, a minister Ziobro powsadzałby sędziów do więzień – ostre słowa prof. Rzeplińskiego w „Temacie dnia”

Dorota Wysocka-Schnepf, Andrzej Rzepliński; montaż: Katarzyna Dworak, 04.01.2017
http://www.gazeta.tv/plej/19,149607,21204856,video.html?embed=0&autoplay=1

Ten człowiek nie waży słów – tak były prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Rzepliński odpowiada na pytanie Doroty Wysockiej-Schenpf o określenie ‚pucz’, jakiego użył prezes PiS. I przypomina, że już dwa lata temu Jarosław Kaczyński nazwał prezesów trzech najwyższych instytucji sądowych ‚terrorystami’. Teraz, jak mówi prof. Rzepliński, minister Ziobro najchętniej powsadzałby sędziów do kryminałów, by zrozumieli, gdzie jest ich miejsce.

ostre

wyborcza.pl

Agnieszka Kublik

Smoleńskie kłamstwo Putina obnaża smoleńskie kłamstwo Macierewicza

04 stycznia 2017

Minister obrony w rządzie PiS Antoni Macierewicz: - 'Putin przeraził się, że prezydent Trump będzie chciał pomóc Polsce odzyskać wrak. Że sekcje zwłok mogą ujawnić, kto naprawdę był sprawcą tej tragedii. Że komisja badająca katastrofę jest coraz bliżej prawdy. Dlatego postanowił wprowadzić w błąd całą światową opinię publiczną'

Minister obrony w rządzie PiS Antoni Macierewicz: – ‚Putin przeraził się, że prezydent Trump będzie chciał pomóc Polsce odzyskać wrak. Że sekcje zwłok mogą ujawnić, kto naprawdę był sprawcą tej tragedii. Że komisja badająca katastrofę jest coraz bliżej prawdy… (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Aby pokazać, że Putin kłamie, Macierewicz musiał przyjąć, że „polskie” stenogramy z czarnych skrzynek tupolewa są prawdziwe, choć przez lata twierdził, iż istnieją „bezsporne dowody fałszowania, ukrywania prawdy na temat rzeczywistego przebiegu” katastrofy z 2010 r.

Szef MON Antoni Macierewicz w środowym wywiadzie dla „Gazety Polskiej” pod tytułem „Kłamstwo, które odsłania prawdę” analizuje konsekwencje słów Władimira Putina o katastrofie smoleńskiej, które padły na jego dorocznej konferencji prasowej dla rosyjskich i światowych mediów.

Prezydent Rosji, zapytany przez jednego z polskich korespondentów, stwierdził, że osobiście czytał rozmowę pilota i człowieka z ochrony prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który miał wejść 10 kwietnia 2010 r. do kabiny tupolewa. – Człowiek, który wchodzi do kabiny, nie pamiętam, jak się nazywa, tam jest konkretne nazwisko, i żąda, żeby lądować. Po czym człowiek w kabinie z otoczenia prezydenta mówi: „Ja nie mogę tego zameldować szefowi, rób, co chcesz, ląduj” – opowiadał Putin.

To nieprawda. W żadnej z wersji odczytanych w Polsce stenogramów – przez ekspertów z policyjnego Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Sehna czy Andrzeja Artymowicza na zlecenie wojskowej prokuratury – takie słowa nie padają.

I Macierewicz, żeby odeprzeć Putinowskie oskarżenie prezydenta Kaczyńskiego o to, że sam jest winien katastrofie, powołuje się na te stenogramy. By pokazać, że Putin kłamie, Macierewicz musi przyjąć, że stenogramy są prawdziwe, choć przez lata twierdził, że istnieją „bezsporne dowody fałszowania, manipulowania, a przede wszystkim omijania, ukrywania prawdy na temat rzeczywistego przebiegu” w czasach rządów PO-PSL.

Macierewicz, przyznając, że stenogramy są wiarygodne, musi mieć świadomość, co jeszcze z tych zapisów czarnych skrzynek wynika. A są one dowodem na to, że załoga miała świadomość, jak fatalne warunki atmosferyczne panują nad lotniskiem pod Smoleńskiem (widoczność zaledwie 200-400 m przy minimalnej dopuszczalnej dla załogi tupolewa 1800 m), a mimo to:

– kapitan, po naradzie z załogą, nie odleciał na lotnisko zapasowe mimo potwierdzenia fatalnej pogody, tylko czekał na decyzję dysponenta lotu – w tym przypadku Kancelarii Prezydenta;

– załoga nie odeszła na drugi krąg po osiągnięciu wysokości 100 m względem pasa (tzw. wysokość decyzji),

– kapitan nie reagował, gdy do kokpitu wchodzili różni ludzie, rozpraszając załogę tuż przed lądowaniem;

– dopiero na 5 s przed zderzeniem z drzewem dowódca załogi wyłączył autopilota, choć na lotnisku bez automatycznego systemu naprowadzania ILS używanie go było zakazane;

– piloci ignorowali ostrzeżenia systemu informującego o zagrożeniu kolizją z ziemią (TAWS),

– do upadku samolotu silniki oraz wszystkie inne urządzenia pracowały prawidłowo i nie wykazywały żadnych cech uszkodzenia,

– do chwili przerwania zasilania i zatrzymania zapisów rejestratorów, czyli zderzenia samolotu z ziemią, nie było sygnałów świadczących o eksplozji na pokładzie samolotu.

Macierewicz sugeruje, że Putin zdecydował się tak „bezprzykładnie oszukać” opinię międzynarodową, bo „na Kremlu narasta świadomość, że podjęte na nowo przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz prokuraturę badania przyniosą bezsporne dowody”.

Na razie przyniosły „bezsporne dowody”, że ludzie Macierewicza nie znaleźli nic, dosłownie nic, co by podważyło ustalenia rządowej komisji Jerzego Millera, że tupolew spadł, bo załoga popełniła wiele błędów i złamała procedury bezpieczeństwa, ponieważ leciała za nisko, za szybko w gęstej mgle, bez widoczności z ziemią, pod presją niektórych pasażerów.

Podkomisja smoleńska powołana przez Macierewicza w MON pracuje od marca. I dwa fakty są bezsporne – że dostała dużo pieniędzy (w zeszłym roku prawie 4 mln zł) i że ma „oryginalne” pomysły (planowała eksperyment zderzenia pędzącego samolotu Tu-154 z brzozą przytwierdzoną do jadącego samochodu).

A prokuratorzy przeprowadzili już kilka ekshumacji ofiar smoleńskiej tragedii (w tym pary prezydenckiej Marii i Lecha Kaczyńskich). W kilku przypadkach odkryli zamianę ciał, ale nieoficjalne wyniki sekcji zwłok potwierdzają: to ofiary katastrofy komunikacyjnej.

Macierewicz usiłował podważyć kłamstwo Putina, a podważył swoją kłamliwą wersję smoleńskiego zamachu. A mógłby przyłapać rosyjskiego prezydenta na braku logiki. Bo jeżeli Putin tak doskonale wie, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r., to po co mu wrak naszego tupolewa.

Zobacz także: Dla tej władzy nasza prawda znaczy kłamstwo – Janusz Anderman w „Kublikacjach”

 
smolenskie
Zanim w moim życiu zdarzył się KOD pracowałem jako informatyk. Jak każdy wniosłem do ruchu swoje doświadczenia, umiejętności i zawód. KOD wypełnił niemal całe moje życie, dzień dzieliłem pomiędzy KOD-em na ulicy, a KOD-em w komputerze.
Od samego początku dla KOD-u najważniejsza była jego internetowa sprawność i bezpieczeństwo. Moja spółka zaczęła świadczyć usługi na rzecz ruchu. Nigdy nie była to pensja, co najwyżej zwrot kosztów części ponoszonej pracy. Jestem w stanie rozliczyć się z każdej złotówki i każdej godziny poświęconej dla KOD-u. Być może zabrakło mi doświadczenia i ostrożności, ale zaręczam że nie ma w tej sprawie nieuczciwości. Błędem było pewnie połączenie ról lidera i usługodawcy dla KOD. Ale z każdej z tych ról wywiązałem się uczciwie.
Atak na mnie traktuję jako kolejną prowokację. W ciągu 13 miesięcy działania KOD-u rzekomo miałem na komputerze zdjęcia pedofilskie i miałem uczestniczyć aferze korupcyjnej w PZU. Zostało wyjaśnione, że oba te zarzuty były nieprawdziwe. Teraz jednocześnie wiele redakcji dostało dokumenty i na ich podstawie dokonuje pochopnych ocen.
Nieprzypadkowo materiały zostały upublicznione w momencie rozpoczęcia cyklu wyborczego w KOD-zie. Zapewne z intencją, by zaszkodzić i KOD-owi. Wierzę, że będzie inaczej, że zbliżające się wybory w KOD-zie w demokratyczny sposób zweryfikują mój mandat do pełnienia obowiązków przewodniczącego.
Mateusz Kijowski

Onet i „Rzeczpospolita”: KOD wypłacił firmie Mateusza Kijowskiego 90 tys. zł pochodzących ze zbiórek

Maciej Orłowski, 04 stycznia 2017

Mateusz Kijowski na spotkaniu podlaskiego oddziału Komitetu Obrony Demokracji w Białymstoku.

Mateusz Kijowski na spotkaniu podlaskiego oddziału Komitetu Obrony Demokracji w Białymstoku. (Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta)

Pieniądze ze zbiórek publicznych na Komitet Obrony Demokracji trafiały do firmy Mateusza Kijowskiego i jego żony Magdaleny Kijowskiej – podają Onet i „Rzeczpospolita”. Łącznie chodzi o faktury na kwotę 91 tys. 143,5 zł.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Jak podaje Onet i „Rzeczpospolita”, sześć faktur – każda na taką samą kwotę 15 tys. 190 zł i 50 gr brutto – zapłacił Komitet Społeczny KOD (zajmujący się publiczną zbiórką pieniędzy) na rzecz spółki MKM Studio, należącej do Mateusza Kijowskiego i jego żony, Magdaleny. To firma zajmująca się doradztwem w zakresie informatyki.

Faktury od marca do sierpnia 2016 r. były wystawiane przez MKM Studio i podpisywane w imieniu firmy przez samego Mateusza Kijowskiego. Onet ma ich kopie. Usługi świadczone przez MKM to m.in. obsługa domeny, hosting strony internetowej, migracja danych i usług czy przygotowywanie nowych serwisów i opracowywanie treści.

Kijowski: Prace były wykonane, więc „trudno stawiać tu jakieś zarzuty”

W rozmowie z Onetem autentyczność faktur potwierdził sam Mateusz Kijowski. – Ustaliliśmy pewien ryczałt, że niezależnie od tego, ile prac wykonam, kwoty wynagrodzeń nie mogą przekroczyć pewnej kwoty. I tak to było realizowane. Większość tych prac to były różnego rodzaju prace konserwacyjne, naprawcze, organizacyjne itd. Usługi zostały wykonane, faktury zostały wystawione, Komitet przelał pieniądze, uznając wykonanie tych prac, więc trudno stawiać tu jakieś zarzuty – tłumaczył Kijowski.

Zarówno prawnik Kijowskiego, mec. Jarosław Szczepaniak, jak i jego żona Magdalena Kijowska twierdzą, że w zlecaniu Kijowskiemu odpłatnych prac na rzecz Komitetu Społecznego KOD nie ma niczego złego. Ich zdaniem to logiczne, że tak drażliwą kwestię, jak ochronę informatyczną przed hakerami, zleca się komuś szczególnie godnemu zaufania – a taką osobą jest według nich właśnie Kijowski.

Działacze KOD: To była „pensja”, Kijowski chciał uniknąć komornika

Jednak anonimowy rozmówca Onetu z KOD-u twierdzi, że „wszelkie usługi IT były wykonywane przez naszych licznych woluntariuszy”. – Nic mi nie wiadomo, by zajmowała się tym spółka MKM Studio – mówi. Dodaje, że Kijowski „zdawał się traktować pieniądze przekazywane firmie MKM Studio jako swoistą pensję”.

– Jestem wściekły. Było wiadomo, że to wyjdzie. Mógł powiedzieć: słuchajcie, jestem bez pracy, poświęcam czas, muszę jakoś żyć. To by się spotkało ze zrozumieniem. Ale to nie może być wtedy „jakaś faktura”, wypadałoby się umówić na jakąś umowę. No, tylko że Mateusz ma komornika i alimenty na głowie – mówi Onetowi jeden z członków KOD. Według działaczy KOD, z którymi rozmawiał Onet, właśnie po to powstała ta spółka MKM Studio – żeby Kijowski nie miał żadnych umów, które by mu zajmował komornik. Spółka i faktury są wygodniejsze.

Jeszcze niedawno – na spotkaniu z sympatykami KOD w Słupsku w połowie grudnia – Kijowski mówił: „W ogóle nie zarabiam w KOD-zie, nic”. Na pytanie, z czego się utrzymuje, odpowiedział: „Ze wsparcia rodziny”.

onet

Onet ujawnia: jak Mateusz Kijowski wystawiał faktury KOD-owi

Janusz Schwertner, Dziennikarz i Redaktor Prowadzący Onet Wiadomości
Andrzej Gajcy, Dziennikarz i publicysta Onetu

04.01.2017

Pieniądze ze zbiórek publicznych na KOD trafiały do firmy Mateusza Kijowskiego i jego żony Magdaleny Kijowskiej – ustalił Onet. Łącznie chodzi o faktury na kwotę 91 tys. 143,5 zł.

Mateusz Kijowski
Foto: East NewsMateusz Kijowski
  • Pieniędzmi z Komitetu Społecznego KOD opłacano faktury wystawiane przez firmę należącą do Mateusza Kijowskiego
  • Fundusze Komitetu pochodziły od jego sympatyków
  • Część członków KOD-u się zbuntowała. Kijowski: MKM po prostu wykonywała dla nas usługi informatyczne

Według ustaleń Onetu, sześć faktur – każda na taką samą kwotę 15 tys. 190 złi 50 gr brutto – zapłacił Komitet Społeczny KOD na rzecz spółki MKM Studio należącej do Mateusza Kijowskiego i jego żony, Magdaleny. To firma zajmująca się doradztwem w zakresie informatyki.

Faktury od marca do sierpnia 2016 r. były wystawiane przez MKM Studio i podpisywane w imieniu firmy przez samego Mateusza Kijowskiego. Onet ma ich kopie. Usługi świadczone przez MKM to m.in. obsługa domeny, hosting strony internetowej, migracja danych i usług czy przygotowywanie nowych serwisów i opracowywanie treści.

Pieniądze pochodziły z funduszy Komitetu Społecznego KOD, czyli ze zbiórki publicznej.  – To były pieniądze z puszek, z wpłat internetowych, przekazywane przez sympatyków. To tym bardziej przykre. Trzeba będzie ich za to przeprosić – mówi jeden z prominentnych działaczy KOD.

Z kolei jedna z najważniejszych osób w strukturach organizacyjnych KOD, która – jak zapewnia – widziała i analizowała faktury, zwraca uwagę na dwa aspekty: charakter usług świadczonych przez MKM Studio oraz tę samą kwotę wpisywaną na każdej fakturze. – To typowo informatyczny bełkot. Kwoty przeznaczane co miesiąc na opłacanie domen i serwera wielokrotnie przekraczają faktyczne koszty takich usług – i to nie za miesiąc użytkowania, lecz za cały rok. W dodatku za każdym razem opłacana jest równa kwota. W przypadku różnych usług informatycznych, jakie były zamawiane, to zaskakujący zbieg okoliczności – mówi.

W rozmowie z Onetem autentyczność faktur potwierdza sam Mateusz Kijowski. – Te faktury są prawdziwe. Z tego co pamiętam, było ich chyba sześć. Wystawcą faktur była firma MKM Studio, a odbiorcą usługi był Komitet Społeczny „Komitet Obrony Demokracji” – podkreśla lider KOD.

Kijowski zapewnia, że jest to wynagrodzenie za usługi informatyczne, które wykonywał dla Komitetu Społecznego, który był odbiorcą faktury. – Ustaliliśmy pewien ryczałt, że niezależnie od tego ile prac wykonam, kwoty wynagrodzeń nie mogą przekroczyć pewnej kwoty. I tak to było realizowane. Większość tych prac to były różnego rodzaju prace konserwacyjne, naprawcze, organizacyjne itd. Usługi zostały wykonane, faktury zostały wystawione, Komitet przelał pieniądze, uznając wykonanie tych prac, więc trudno stawiać tu jakieś zarzuty – mówi Kijowski.

Z kolei tak w rozmowie z Onetem tłumaczy faktury adwokat Mateusza Kijowskiego, mec. Jarosław Szczepaniak. – Ustalenia przed wystawieniem faktur były takie, że kwoty, jakie wystawca faktury otrzyma co miesiąc, będą zawsze takie same. Rzeczywiście chodziło o 15 tys. 190,5 zł. To był ryczałt, w ramach którego MKM Studio świadczyło różne usługi. Nawet gdyby wystawcy faktury należała się w danym miesiącu większa kwota niż ta wynikająca z faktury, to i tak wystawiano ją na tą samą. Nie ma w tym nic dziwnego. Strony umówiły się na ryczałt – mówi adwokat Kijowskiego.

Mecenas Szczepaniak, przekonuje też, że korzystanie przez szefa KOD z usług swojej własnej firmy było słusznym posunięciem.  – Cóż nieetycznego było w tym, że Mateusz Kijowski zajął się ochroną informatyczną KOD-u w sytuacji, gdy Komitet mógł być narażony na wszelkiego rodzaju ataki? KOD przecież powstał z internetu i w dużej mierze ciągle tam funkcjonuje. Tak naprawdę ochrona informatyczna to podstawowa ochrona tej organizacji. Czy lepiej oddać ochronę komuś, do kogo można nie mieć stuprocentowego zachowania? W moim przekonaniu nie. Lepiej mieć ochronę we własnych rękach – tłumaczy mec. Szczepaniak.

Czy MKM Studio rzeczywiście świadczyło usługi na rzecz Komitetu Społecznego KOD? Nasz kolejny rozmówca ze struktur Komitetu: – Powiem tak: wszelkie usługi IT były wykonywane przez naszych licznych woluntariuszy. Nic mi nie wiadomo, by zajmowała się tym spółka MKM Studio.

Sprawa wewnątrz Komitetu Obrony Demokracji stała się głośna 6 grudnia, gdy w Aleksandrowie Łódzkim zebrał się zarząd Stowarzyszenia KOD. Przepływy finansowe do spółki Mateusza i Magdaleny Kijowskich zostały odkryte przypadkowo przez członków zarządu KOD. Faktury i wyciągi bankowe miały znajdować się w jednym z segregatorów. – Od tej pory temat był traktowany jako tabu, a Mateusz zdawał się traktować pieniądze przekazywane firmie MKM Studio jako swoistą pensję – mówi nasze źródło.

Gdy w październiku 2016 r. Komitet Społeczny KOD został rozwiązany, gdyż zakończył zbiórkę funduszy, zapadła decyzja, by zmienić sposób rozliczania się z MKM. – Wtedy Mateusz uznał, że odtąd pieniądze na MKM Studio będzie przekazywało Stowarzyszenie. Zarząd się zbuntował i zablokował tę transakcję. Od początku było wiadomo, że wygląda to fatalnie i prędzej czy później wyjdzie na światło dzienne – opowiada nasze źródło. – Przewodniczący się obraził, przestał do nas odzywać i zwoływać spotkania zarządu. Zarząd miał się odbyć 28 grudnia, na wniosek jednego z koordynatorów regionalnych, ale Mateusz oświadczył, że uważa to spotkanie za nielegalne i nie zamierza w nim uczestniczyć. Od tamtej pory z częścią członków KOD w ogóle nie rozmawia.

Z naszych informacji wynika, że już w marcu 2016 r. Komitet Społeczny udzielił Kijowskiemu jednorazowej zapomogi w wysokości 10 tys.zł brutto. Powody były jasne – lider KOD pozostawał bezrobotny, nie dysponował własnymi pieniędzmi, a w sprawach związanych z działalnością Komitetu wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

Od tego momentu co miesiąc wypłacane były pieniądze na rzecz spółki MKM Studio za usługi technologiczne w wysokości15 tys. 190 zł i 50 gr.

Jeden z członków KOD: – Jestem wściekły. Było wiadomo, że to wyjdzie. Mógł powiedzieć: słuchajcie, jestem bez pracy, poświęcam czas, muszę jakoś żyć. To by się spotkało ze zrozumieniem. Ale to nie może być wtedy „jakaś faktura”, wypadałoby się umówić na jakąś umowę. No, tylko że Mateusz ma komornika i alimenty na głowie.

Jeden z członków KOD: – Ta sprawa uderzy w cały ruch. Bo niestety te wszystkie faktury to prawda. Wykazaliśmy się kompletnym brakiem odpowiedzialności – dodaje inny członek Komitetu.Według działaczy KOD, właśnie po to powstała ta spółka MKM Studio – żeby Kijowski nie miał żadnych umów, które by mu zajmował komornik. Spółka i faktury są wygodniejsze – słyszymy od działaczy KOD.

Magdalena Kijowska, członkini zarządu MKM Studio początkowo nie chciała komentować sprawy. Podobnie jak skarbnik KOD-u Piotr Chabor, odsyłała nas do mec. Jarosława Szczepaniaka.Wieczorem jednak w rozmowie z Onetem oświadczyła:

– Nie wszystko w rzeczywistości wygląda tak, jak na pierwszy rzut oka się wydaje. Ze swojej strony mogę powiedzieć tyle, że Mateusz długie miesiące siedział i wykonywał te usługi informatyczne. Gdyby nie on, to KOD-u już by nie było, bo zostałby zniszczony przez hakerów. Czy miał szukać kogoś, kto wystawi lewe faktury i samemu pobierać lewe pieniądze? Przecież to absurd. Firma wystawiła faktury za usługi, które wykonywał – przekonuje w rozmowie z Onetem Magdalena Kijowska.

ŚRODA, 4 STYCZNIA 2017
20:29
duda000

Piotr Duda: Będziemy wychodzić na ulicę nie w obronie rządu, ale zasad demokratycznych. 10 stycznia podamy konkretny termin

– Jesteśmy po spotkaniach z wieloma środowiskami – Radia Maryja, GP, środowiskami patriotycznymi – którzy mówią o tym głośno, że trzeba policzyć się, być razem i pokazać, że demokracja ma się dobrze. Po mojej wypowiedzi w TVP Info było wiele hejtu. My nie będziemy wychodzić na ulicę w obronie rządu PiS. Tylko w obronie zasad demokratycznych. 9 stycznia w Gdańsku jest nadzwyczajne spotkanie Komisji Krajowej. 10 stycznia będzie podany konkretny termin demonstracji. To nie będzie 14 stycznia. To będzie też apel, wszystkich środowisk i osób [w to zaangażowanych] – powiedział w „Minęła 20” Piotr Duda.

300polityka.pl

Posłowi PiS puściły nerwy. Wypchnął za drzwi dziennikarkę, która zadała mu niewygodne pytanie

Poseł PiS zdenerwował się, gdy dziennikarka zadała mu niewygodne pytanie, dlatego wypchnął ją za drzwi swojego biura. Wszystko uchwyciła kamera.
Poseł PiS zdenerwował się, gdy dziennikarka zadała mu niewygodne pytanie, dlatego wypchnął ją za drzwi swojego biura. Wszystko uchwyciła kamera. screen twitter.com/AGozdyra

Wygląda na to, że nie tylko w Sejmie dziennikarze nie są mile widziani. W sieci pojawiło się nagranie, na którym widać jak prominentny poseł PiS, Leonard Krasulski, wypycha dziennikarkę za drzwi swojego biura.

Film zamieściła na Twitterze Agnieszka Gozdyra z Polsat News. Jej redakcyjna koleżanka, Anna Mioduszewska, pojawiła się w elbląskim biurze posła PiS, by zadać mu pytanie o jego wykształcenie. Na filmie widać, jak poseł PiS wypycha dziennikarkę za drzwi, by uniknąć udzielenia odpowiedzi na pytanie.

Wykształcenie posła Krasulskiego zmieniło się z kadencji na kadencję w sposób, który sugerowałby, że polityk PiS albo podróżuje w czasie, albo kłamie.

Podczas poprzednich rządów PiS, w latach 2005-2007, Krasulski twierdził, że ma wykształcenie podstawowe. Teraz utrzymuje, że ma wykształcenie średnie, które zdobył… w 1968 roku. To o tę sprzeczność chciała zapytać dziennikarka, którą poseł PiS wypchnął za drzwi swojego biura.

W ostatnich dniach poseł Krasulski stał się obiektem zainteresowania opinii publicznej. Jak pisał Kamil Sikora, jak dotąd mało kto znał tego posła, ale jego wpływy w PiS są potężne. Odkąd Leonard Krasulski w 1989 roku pomógł Jarosławowi Kaczyńskiemu zdobyć mandat senatora, jest nie do ruszenia. I nie zaszkodzi mu też pewnie ta afera. Jak informuje „Fakt”, polityk zataił, że przez lata służył w Ludowym Wojsku Polskim. Jego brygada pacyfikowała strajki na Wybrzeżu.
poslowi

Są nagrania z Sali Kolumnowej. Kancelaria Sejmu opublikowała materiał z trzeciej kamery

mk, PAP, 04.01.2017

Obrady w Sali Kolumnowej

Obrady w Sali Kolumnowej (sejm.gov.pl)

• Na stronie Sejmu są już nagrania z trzeciej kamery w Sali Kolumnowej
• Prokuratura Okręgowa wydała zgodę na publikację materiału
• Nagrania pochodzą z kamery administrowanej przez Straż Marszałkowską

– Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie stwierdza przeciwwskazań dla upublicznienia nagrań z monitoringu posiedzenia Sejmu z 16 grudnia 2016 r. – czytamy w komunikacie prok. Michała Dziekańskiego. Materiał z trzeciej kamery w Sali Kolumnowej znalazł się już na stronie internetowej Sejmu. Nagranie wideo nie posiada dźwięku. Posiedzenie w Sali Kolumnowej było transmitowane z dźwiękiem 16 grudnia, jego zapis jest dostępny w sieci, podobnie jak stenogramy.

Dowiedz się więcej:

Dlaczego głosowania odbyły się w Sali Kolumnowej?

Od 16 grudnia w sali plenarnej Sejmu przebywają posłowie opozycji – PO i Nowoczesnej – którzy rozpoczęli wtedy protest wobec wykluczenia z obrad posła PO Michała Szczerby. Protestowali też przeciwko zmianom w zasadach pracy dziennikarzy, domagając się zachowania dotychczasowych reguł. Marszałek Sejmu Marek Kuchciński wznowił obrady w Sali Kolumnowej, gdzie przeprowadzono głosowania m.in. nad ustawą budżetową. Opozycja uważa, że głosowania były nielegalne, m.in. z powodu braku kworum. Marszałek zapewnił, że brała w nich udział wymagana w konstytucji liczba posłów.

Ile kamer znajduje się w Sali Kolumnowej?

W Sali Kolumnowej znajdują się dwie kamery, transmitujące w internecie przebieg obrad. Nagranie z głosowań 16 grudnia dostępne na stronach Sejmu zostało zarejestrowane za pomocą tylko jednej z nich. Jest także trzecia kamera. Jak twierdzi Kancelaria Sejmu, to „kamera bezpieczeństwa, administrowana przez Straż Marszałkowską”.

Dlaczego nagrania z kamery trafiły do prokuratury i na policję?

Prokuratura prowadzi postępowanie sprawdzające z zawiadomienia posłów PO i Nowoczesnej – o niedopełnienie obowiązków przez marszałka Marka Kuchcińskiego w całej sprawie. Zawiadomienia powołują się na art. 231 kodeksu karnego. Mówi on o tym, że funkcjonariuszowi publicznemu za przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków, którymi działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, grozi kara pozbawienia wolności do lat 3.

Zobacz także: Opozycja: posłowie PiS 16.12 podpisali listę po głosowaniu. Jest zawiadomienie do prokuratury

sa-nagrania
ŚRODA, 4 STYCZNIA 2017

Kancelaria Sejmu publikuje nagranie z kamery bezpieczeństwa z Sali Kolumnowej

17:23
nagrani23000

Kancelaria Sejmu publikuje nagranie z kamery bezpieczeństwa z Sali Kolumnowej

Na stronach Sejmu pojawiło się nagranie z kamery bezpieczeństwa z Sali Kolumnowej. Nagranie nie ma dźwięku. Jak czytamy w komunikacie: „Kancelaria Sejmu, po uzyskaniu opinii odpowiednich organów wymiaru sprawiedliwości, publikuje nagranie z kamery bezpieczeństwa z 33. posiedzenia Sejmu w Sali Kolumnowej. Uwaga – wideo nie posiada fonii. Administrowana przez Straż Marszałkowską kamera bezpieczeństwa nie nagrywa dźwięku”

15:33
kowal

Kowal dla 300 i RDC: Dziennikarze w Sejmie to absolutnie wymyślony problem, który pokazuje alienację elity politycznej od wyborców

– W Polsce otwartość na dziennikarzy to jest część świata politycznego po okresie komuny. Byłem aktywnym politykiem, zawodowym, przez 10 lat byłem często w Sejmie Dziennikarze w Sejmie to nie jest problem. To absolutnie wymyślony problem, który pokazuje alienację elity politycznej od wyborców. Wszystko zaczęło się za PO. W Polsce tak jest, że ktoś rozwierci jedną dziurkę w garnku, to jak ktoś naprawia ten garnek, to naprawia tak, że jest durszlak. Te wszystkie pomysły były, zostały [teraz] rozwinięte. Powiem tak: jeśli ktoś ma problem z tym, że oblega go dziennikarz na schodach, to znaczy że ten ktoś poza własnym samochodem nie chodzi po ulicy i nie jeździ autobusem. Bo kontakt z opinią publiczną jest stałym elementem życia polityka, o co chodzi tak naprawdę? – powiedział w audycji „Polityka w samo południe” w RDC Paweł Kowal.

15:19

Kowal dla 300 i RDC: PiS ma kłopot z komunikacją z politycznym centrum. Ale tym się nie przejmuje

– PiS ma kłopot z komunikacją z politycznym centrum, z ludźmi którzy wynieśli PiS do władzy. Te magiczne 8-12% – ludzie, którzy wynieśli PiS do władzy, oni troszeczkę w ostatnich kilku wyborach a byli właścicielami batuty, przyznawali ją jednej orkiestrze, a to drugiej. Odejście Ujazdowskiego pokazuje, że ludzie o centrowych poglądach, ta polska klasa średnia, w sumie bardzo konserwatywna – musi się coraz bardziej czuć zdystansowana, wystraszona. Kryzys sejmowy wyraża pewne podejście do procedur. W miejsce przywiązania do procedur, które były istotą państwa prawnego przez ostatnie 27 lat, pojawia się coś innego – pewnego rodzaju bonapartyzm. Ten kto ma większość, kto ma władzę może robić jak chce. Ten elektorat centrum jest przywiązany do procedur, do pewnego szacunku dla III RP, do pewnego świętego spokoju. I gdy się to odcina – dodatkowo na poziomie estetycznym zmienia politykę, gdy ona staje się bardziej brutalna – to zaczyna się problem.
– powiedział w „Polityce w samo południe” Paweł Kowal.

Kowal: PiS się tą grupą nie przejmuje

PiS się tą grupą nie przejmuje. Ci, którzy w obozie władzy myślą socjologicznie w polityce definiują, że ta grupa nie jest tak przywiązana [do jednej partii]. Że ono wcześniej dało władzę SLD, dwukrotnie PO. Stąd się pojawia pomysł Morawieckiego, żeby stworzyć nową klasy średnią. Morawiecki nie mówi o rozszerzeniu klasy średniej, tylko jest ambicja budowy nowej grupy społecznej. Bo to w wynika z braku zaufania do tych, których wyrazem spokojnej polityki jest właśnie Ujazdowski.

Ile zarabia Bartłomiej Misiewicz? MON podaje: 12 tys. zł

Jacek Gądek

04.01.2017

Bartłomiej Misiewicz na powrót jest rzecznikiem szefa MON Antoniego Macierewicza (PiS). Teraz MON podaje, ile zarabia w ministerstwie: w sumie 12 tys. zł. – Charakteryzuje się głębokim oddaniem sprawom bezpieczeństwa naszego państwa – chwali MON jednego z najbardziej zaufanych współpracowników Macierewicza.

Bartłomiej Misiewicz zatrudniony w Ministerstwie Obrony Narodowej został w listopadzie 2015 r. – tuż po wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach parlamentarnych. Objął stanowisko szefa gabinetu politycznego MON i rzecznika prasowego ministra. Wcześniej Misiewicz przez lata współpracował z Antonim Macierewiczem przy pracach w zespole parlamentarnym ds. katastrofy smoleńskiej. Wówczas był niemal cieniem przyszłego ministra obrony narodowej.

Na stanowisku rzecznika został zawieszony po publikacjach „Newsweeka”, według których miał on proponować radnym PO w Bełchatowie przystąpienie do koalicji z PiS, sugerując, że w zamian zapewni im zatrudnienie w państwowej spółce. Pozostał jednak w ministerstwie, aby zajmować się „analizą dezinformacji medialnych wymierzonych w bezpieczeństwo państwa”.

Misiewicz po przyjściu do MON został też członkiem rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej (podległej MON-owi), mimo braku wyższego wykształcenia (wcześniej przepisy zmieniono tak, aby wykształcenie średnie nie było przeszkodą). Zasiadał też w radzie nadzorczej spółki Energa Ostrołęka, ale zrezygnował, a potem opuścił też stanowisko w PGZ.

O awansach Misiewicza krytycznie wypowiadał się Jarosław Kaczyński. Jednak po umorzeniu przez prokuraturę postępowania ws. podejrzenia korupcji w Bełchatowie, Misiewicz wrócił na stanowisko w MON i znów jest rzecznikiem ministra.

Teraz MON podało dokładne informacje o jego zarobkach. Danych domagał się od Ministerstwa Obrony Narodowej poseł Nowoczesnej Adam Szłapka. Na wynagrodzenie Bartłomieja Misiewicza składa się kilka kwot: wynagrodzenie zasadnicze (6 070 zł), dodatek funkcyjny (1 810 zł), dodatek specjalny (4 121,24 zł). To kwoty brutto. W sumie 12 tys. zł.

Ile wynoszą wynagrodzenia w gabinetach politycznych w rządzie? Według danych z 2016 r., jakie uzyskała WP, na przykład w Ministerstwie Edukacji Narodowej średnie miesięczne wynagrodzenie brutto w ministerstwie kultury wynosiło – 7 269 zł. Rolnictwa – 8 301 zł. Zdrowia – 6 111 zł. Z kolei w 2012 r. wiceminister obrony narodowej (był nim wówczas Czesław Mroczek z PO) informował, że  wynagrodzenie szefa gabinetu wynosiło wtedy 8790 zł.

Misiewicz jest jednym z najbliższych współpracowników Antoniego Macierewicza. MON deklaruje zatem pełne zaufanie do rzecznika ministra i szefa jego gabinetu politycznego.

– Pan minister Antoni Macierewicz w stosunku do podległych sobie pracowników wymaga nie tylko odpowiednich kwalifikacji merytorycznych, ale także zaufania, lojalności oraz dyspozycyjności. Takie również były kryteria, którymi się kierował zatrudniając osoby w swoim gabinecie politycznym. Pan Bartłomiej Misiewicz posiada wspomniane przymioty, a ponadto charakteryzuje się głębokim oddaniem sprawom bezpieczeństwa naszego państwa – napisał wiceminister Bartosz Kownacki (PiS).

ile-zarabia

Spór w opozycji. Petru za współpracą z senatorami PiS. Schetyna: Jest w innej strefie klimatycznej

Michał Wilgocki, 04 stycznia 2017

Ryszard Petru i Grzegorz Schetyna

Ryszard Petru i Grzegorz Schetyna (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Ryszard Petru ma pomysł, jak rozwiązać kryzys parlamentarny: senatorowie PiS muszą zgłosić do ustawy budżetowej poprawki PO. Platformie ten pomysł się nie podoba.

Dziś Senat ma się zająć ustawą budżetową, którą posłowie PiS uchwalili w Sali Kolumnowej bez obecności opozycji i przy wątpliwym kworum. PO i Nowoczesna w tym czasie blokowały sejmową mównicę, ponieważ marszałek Marek Kuchciński wykluczył z obrad Michała Szczerbę z Platformy.

Opozycja już wcześniej nie była w tej sprawie jednomyślna. Okupowania sali sejmowej nie popierały PSL i Kukiz’15. Teraz okazuje się, że kruszy się również tandem PO – Nowoczesna.

Ryszard Petru zaproponował dziś, żeby podczas posiedzenia Senatu PiS zgłosił do ustawy budżetowej poprawki, które wcześniej w Sejmie proponowała Platforma. W ten sposób debata budżetowa mogłaby się odbyć w Sejmie 11 stycznia.

– To byłby gest, który pokazywałby, że ze strony PiS istnieje chęć porozumienia, wyjścia z tej sytuacji kryzysu państwa. Inaczej obawiam się, że w kolejnych dniach sytuacja będzie się zaostrzała, a już po święcie Trzech Króli zostaną ograniczone możliwości porozumienia. My będziemy trwać na sali do 11 stycznia, a taki gest dałby możliwość rozmowy – mówił dziennikarzom Petru.

Zapytany, czy ma jakiegoś łącznika w PiS, Petru odpowiadał kilkukrotnie: – Jestem w kontakcie.

Na sugestię dziennikarzy, że chodzi o Adama Bielana, nie zaprzeczył.

Grzegorzowi Schetynie taki scenariusz się nie spodobał. – Nie rozumiem tej decyzji i tego apelu. Nie wiem, dlaczego przewodniczący Petru chce rozpocząć współpracę z senatorami PiS. Chcę przypomnieć mu – bo jestem zdumiony tą deklaracją – że znalazł się w innej strefie klimatycznej i powinien ważyć słowa – mówił na konferencji prasowej Schetyna. Pomysł, żeby PiS zgłosił poprawki PO nazwał „karykaturalnym”. A rozmowy Petru – Bielan skwitował: – Wydaje mi się, że to nie marszałek Bielan będzie pisał scenariusze kolejnych tygodni w polskim Sejmie.

petru

Migalski: Przed nami konfrontacja uliczna

STYCZEŃ 3, 2017

Migalski: Przed nami konfrontacja uliczna

Odejście Ujazdowskiego jest wyraźnym opowiedzeniem się po stronie tych, którzy mówią, że za obecny stan państwa odpowiedzialny jest przede wszystkim obóz władzy – mówi wiadomo.co dr Marek Migalski, politolog i były europoseł. Do Brukseli trafił z list PiS, później był członkiem partii Polska Jest Najważniejsza i Polska Razem, w 2014 r. rozstał się z polityką. Dzisiaj mówi nam o odejściu Ujazdowskiego, prezesie, głosach krytycznych, kryzysie parlamentarnym i możliwych konfrontacjach ulicznych.

Marek_Migalski_01

Marek Migalski, Fot. Wikimedia/Creative Commons

Kamila Terpiał: Kazimierz Michał Ujazdowski odchodzi z PiS. Należało się tego spodziewać. I tak długo wytrzymał?
Marek Migalski: Przypomnę, że to jest już drugie odejście Kazimierza Michała Ujazdowskiego z PiS. Pierwsze było po 2007 roku i wtedy odchodził z funkcji wiceprezesa. Można powiedzieć zatem, że podwójnie długo wytrzymał. Okazało się, że jego powrót w 2010 roku był jednak tylko czasowy. To rzeczywiście nie jest niespodzianka, bo ten rozwód był zapowiadany, to była taka kronika zapowiedzianej śmierci. Pytanie było tylko takie: czy zrobi to sam, czy będzie czekał, aż go wyrzucą? Podjął decyzję samodzielnie i w moim przekonaniu to dobrze o nim świadczy, bo jest podmiotem tego procesu, a nie przedmiotem. Czy długo wytrzymał? To zależy oczywiście, jak bardzo cierpiał. W ostatnich tygodniach, a nawet miesiącach mieliśmy do czynienia z kilkoma oświadczeniami Ujazdowskiego, który wyraźnie dystansował się nawet nie wobec politycznej linii PiS, tylko pewnego sposobu prowadzenia polityki.

Zaczęło się od Trybunału Konstytucyjnego, wyrażał się krytycznie o działaniach PiS i mówił o potrzebie kompromisu.
Dzisiaj tak też tłumaczy swoje odejście, chodzi o konflikt w sprawie TK, ale także o pogarszanie się standardów parlamentaryzmu – za co oskarża swój obóz polityczny. Odejście Ujazdowskiego jest wyraźnym opowiedzeniem się po stronie tych, którzy mówią, że za obecny stan państwa odpowiedzialny jest przede wszystkim obóz władzy. Jak znam Ujazdowskiego, to na pewno widzi wady i współwinę opozycji, ale teraz wskazuje wyraźnie swój obóz polityczny. A robi to doktor habilitowany prawa, bo warto wspomnieć, że on jest bardzo dobrze wykształconym prawnikiem. Tym bardziej musiały go boleć naruszenia procedury demokratycznej i państwa prawnego.

Nieważne, ilu europosłów będzie w Brukseli, ważne, ile posłów będzie w polskim Sejmie.

Jak ważny jest taki głos w takim momencie? Zarówno w przestrzeni publicznej, jak i w samym PiS?
Tego typu głosów nie można przeceniać, ani nie doceniać. One mają swoją wagę, nie zawsze to znaczenie jest bezpośrednie i natychmiastowe, ale jednak one współtworzą rzeczywistość polityczną. Czy to zwiastuje inne odejścia, czy nawet rozłam w PiS? Tu byłbym raczej sceptyczny. PiS jest dzisiaj u władzy, a odchodzenie z obozu władzy jest zawsze cięższe niż z partii opozycyjnych. O ile podejrzewam, że jest spora grupa posłów i europosłów w PiS, którzy podzielają diagnozę Ujazdowskiego i krytyczny stosunek do tego, co w ostatnich miesiącach robi jego partia, właściwie już była partia, o tyle nie spodziewam się, że oni pójdą jego drogą. Oni bardziej będą się przyglądać losowi Ujazdowskiego, a im bardziej on będzie osamotniony, im bardziej będzie zanikał w sferze publicznej, tym mniej będą skorzy do takiego działania. Nie przewiduję, żeby doszło do poważnego rozłamu, zwłaszcza w Sejmie. To on przecież daje realną władzę. Nieważne, ilu europosłów będzie w Brukseli, ważne, ile posłów będzie w polskim Sejmie.

Na razie nie widzę możliwości, albo perspektyw dużej secesji polityków PiS.

Ale pojawia się w obozie rządzącym trochę głosów mniej lub bardziej krytycznych wobec tego, co się ostatnio dzieje.Wystarczy wspomnieć Jarosława Gowina, Adama Bielana czy Krzysztofa Łapińskiego. Takie pojedyncze głosy nic nie znaczą? Także w dłuższej perspektywie?
W dłuższej perspektywie już tak, to, co mówiłem dotychczas, odnosiło się do krótszej perspektywy. Nie sądzę na przykład, żeby na wiosnę tego roku nastąpiła jakaś fronda, żeby PiS utraciło sejmową większość. Myślę, że będą takie ruchy robaczkowe i takie wypowiedzi, ale one nie będą wpływać na ogólny obraz rzeczywistości. Mogą się pojawiać takie głosy krytyczne, zresztą gest Ujazdowskiego będzie ośmielał kolejne osoby do ujawniania swojego dyskomfortu psychicznego albo niezgody na pewne działania, ale to na razie tylko będzie budować pewną atmosferę. Na razie nie widzę możliwości, albo perspektyw dużej secesji polityków PiS, ale w przyszłości to może skutkować pewnymi problemami w scementowaniu tego obozu.

Gdyby ktoś obalił prezesa i pozbawił go przywództwa w PiS, to Jarosław Kaczyński założyłby sobie nową partię, a 95 proc. wyborców i działaczy PiS poszłaby za nim.

Jarosław Kaczyński może stracić w pewnym momencie kontrolę nad partią?
Nad PiS-em absolutnie nie. Ich statut jest tak napisany i ludzie są tak dobrani, że władza prezesa Kaczyńskiego w PiS jest absolutnie nienaruszalna. Ona zawsze taka była. On się czasami niepotrzebnie bał, bo uważał, że pewne środowiska, jak na przykład Solidarna Polska czy Polska Jest Najważniejsza – jak jeszcze byliśmy w PiS – chcą mu odebrać władzę. Ale to jest po prostu niemożliwe, nawet w sensie statutowym, ale także politycznie. Przecież gdyby ktoś obalił prezesa i pozbawił go przywództwa w PiS, to Jarosław Kaczyński założyłby sobie nową partię, a 95 proc. wyborców i działaczy PiS poszłaby za nim, więc to byłoby bezsensowne. On może mieć najwyżej problem z większością sejmową. Przypomnijmy, ona dzisiaj wisi na 4 czy 5 posłach, widać już pewne ruchy w stosunku do koła Wolni i Solidarni, czyli kilku osób skupionych wokół Kornela Morawieckiego. Jestem przekonany, że takie gesty jak Ujazdowskiego będą tylko skłaniać PiS do szukania jeszcze głębszych podziałów w klubie Kukiza. Tak, aby w razie jakiejś frondy czy nagłego przypływu honorowych uczuć u Gowina czy u Ziobry, skutkujących ich odejściem, mieć gotowych kilkunastu nowych posłów.

Decyzja Ujazdowskiego wprowadza pewien element rozhermetyzowania czy rozedrgania.

Czyli i Gowin, i być może Ziobro będą próbowali coś w tej sytuacji dla siebie ugrać?
To jest sytuacja dyskomfortowa dla Kaczyńskiego i trudno się dziwić, gdyby jego koalicyjni partnerzy chcieli to wykorzystać. Mogą podkreślić swoją podmiotowość i odrębność, a poza tym za swoje trwanie w rządzie mogą chcieć coś wynegocjować. Dlatego Kaczyński będzie już na wszelki wypadek szukał zastępstwa, żeby móc powiedzieć, że ma alternatywę i że nie będzie ulegał ich żądaniom. To oczywiście nie do końca jest prawdą, ale wzmacnia to znowu jego pozycję negocjacyjną. I tak się będzie ta gra toczyła. Ale jestem pewien, że decyzja Ujazdowskiego wprowadza pewien element rozhermetyzowania czy rozedrgania. Chociaż nie można tego przeceniać.

Kaczyński, po różnych doświadczeniach, wyraźnie preferuje ponad przymioty intelektu cnotę lojalności. Tam jest coraz mniej miejsca na mówienie własnym głosem i we własnym imieniu.

Pan kiedyś był blisko PiS i też zdecydował się na rozstanie. W PiS nie można być sobą i mieć własnego zdania?
Przypomnę, że ja się rozstawałem z PiS-em w 2010 roku i wtedy ta przestrzeń swobody była większa niż dzisiaj, a w 2005 była większa niż w 2010. Teza jest więc taka, że ta przestrzeń do wyrażania własnych poglądów i pomysłów na rzeczywistość z każdym rokiem się zawęża. Procesy instytucjonalizacji wewnątrz PiS powodują, że przychodzą tam ludzie coraz bardziej posłuszni i gotowi na stuprocentową lojalność wobec Jarosława Kaczyńskiego. On, po różnych doświadczeniach, wyraźnie preferuje ponad przymioty intelektu cnotę lojalności. Tam jest coraz mniej miejsca na mówienie własnym głosem i we własnym imieniu.

Gdy Kaczyńskiego otaczali tacy ludzie, jak Dorn, Jurek czy właśnie Ujazdowski, on często słuchał ich rad i uwag. Po ich odejściu przestał się z kimkolwiek liczyć, a po 2010 roku nie ma już dla niego partnera intelektualnego w PiS

Największą lojalność, czy wręcz uległość widać w tej chwili w działach marszałka Marka Kuchcińskiego.
Kuchciński czy Suski są właśnie synonimami tej cnoty lojalności przedkładanej ponad przymioty intelektu. W 2005 roku, gdy Kaczyńskiego otaczali tacy ludzie, jak Dorn, Jurek czy właśnie Ujazdowski, on często słuchał ich rad i uwag. Po ich odejściu przestał się z kimkolwiek liczyć, a po 2010 roku nie ma już dla niego partnera intelektualnego w PiS. On uznaje, że partia ma wykonywać jego polecenia, a nie z nim dyskutować. Dlatego coraz bardziej irytuje się na głosy, które nie są całkowicie po jego myśli. Do tego dochodzi element psychologiczny starzenia się, przecież na starość jesteśmy tacy jak wcześniej, tylko że bardziej. Tym trudniej tam wyrąbać sobie swobodę myśli i wrażeń. Ujazdowski był trochę tego ofiarą, chociaż nie mówił niczego wbrew linii politycznej, ale uważał, że pewne rzeczy można wykonać inaczej, w sposób mniej agresywny i niszczący instytucje publiczne.

Ten kryzys zakończy się, jak zwykle w Polsce, czyli zgniłym kompromisem.

Czy będzie taki moment, w którym dojdzie do jakiegoś przełomu w kryzysie parlamentarnym? Na razie nie widać żadnej drogi wyjścia.
Ten kryzys zakończy się, jak zwykle w Polsce, czyli zgniłym kompromisem. Nie chcę snuć scenariuszy, bo to zależy od graczy politycznych, ale podzielę się ogólniejszą uwagą. Uważam, że o ile na początku to PiS miało problem, popełnił wiele błędów i był zainteresowany zakończeniem tego „spektaklu”, o tyle teraz wiele nieprzemyślanych działań opozycji powoduje, że PiS znalazło się w bardziej komfortowej sytuacji. W polskiej polityce jest tak, że nigdy nie jest tak źle, żeby nam konkurencja polityczna nie wyciągnęła pomocnej dłoni. Mam wrażenie, że obie strony będą chciały zawrzeć jakiś kompromis, ponieważ obie strony tego sporu politycznego znalazły się w sytuacji dla siebie niekomfortowej. Obie strony będą próbowały wyjść z tego z twarzą.

Kaczyński ma takie modus operandi, że zanim pójdzie na kompromis, to zaostrza, żeby zwiększyć swoją pozycję negocjacyjną.

Ale straszenie opozycji karami, mówienie o puczu nie wróży chyba najlepiej?
Jarosław Kaczyński ma takie modus operandi, że zanim pójdzie na kompromis, to zaostrza, żeby zwiększyć swoją pozycję negocjacyjną. Tak właśnie odczytuję te jego ostatnie słowa.

A co jest według pana najgorsze i najbardziej niebezpieczne w tym wszystkim, co się teraz w Polsce dzieje?
Niszczenie instytucji i obyczajów publicznych. A to wpływa na wyborców. W moim przekonaniu zbliża się moment, w którym dojdzie do konfrontacji ulicznych. Zapowiedzi Piotra Dudy, że zakryje czapkami demonstrujących przeciwko rządzącym, to uczynienie ze związku zawodowego po prostu bojówki. To jest bardzo niepokojące, ponieważ to w naszym przypadku, czyli słabego społeczeństwa obywatelskiego i słabo wyedukowanych Polaków jako wyborców, może się zakończyć bardzo nieprzyjemnymi, być może nawet idącymi w ofiary zamieszkami. To byłoby najgorsze, co mogłoby Polskę spotkać.

 wiadomo-co

Kaczyński wykiwał Ziobrę i Gowina. Tak skonstruował umowę koalicyjną, że zostawił ich partyjki bez kasy do 2019 roku

Jarosław Kaczyński zostawił Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Gowina bez pieniędzy.
Jarosław Kaczyński zostawił Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Gowina bez pieniędzy. Fot. Sławomir Kamiński / AG

Polska Razem i Solidarna Polska istnieją dzisiaj tylko teoretycznie. W Zjednoczonej Prawicy pierwsze skrzypce gra Jarosław Kaczyński. I to on trzyma kasę. Tak skonstruował umowę przed wyborami w 2015 roku, że koalicjanci nie dostaną ani grosza z budżetu. A gra toczy się o wielką kasę, bo do końca kadencji PiS dostanie z budżetu 80 milionów złotych.

Wielkie zjednoczenie prawicy okazało się tak naprawdę wchłonięciem Polski Razem Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry przez Prawo i Sprawiedliwość Jarosława Kaczyńskiego. I jak łatwo przewidzieć dobrze wyszedł na tym tylko jeden prezes, pozostałych dwóch zostało bez grosza przy duszy.

To dlatego, że „koalicja” była tak naprawdę przyjęciem polityków PR i SP na listy PiS, a nie stworzeniem list z członków trzech ugrupowań. Dlatego pieniądze z budżetu dostaje tylko Prawo i Sprawiedliwość – informuje Onet. To 19 milionów złotych rocznie, czyli niemal 80 milionów do końca kadencji w 2019 roku.

A to oznacza jeszcze głębsze uzależnienie obu partyjek od PiS i od Prezesa. Bo brak pieniędzy z budżetu to brak środków na utrzymanie struktur i opłacenie ekspertów. Wydaje się więc, że partie Ziobry i Gowina czeka nie tylko polityczne, ale i formalne wchłonięcie przez PiS.

źródło: Onet

kaczynski-wykiwal
naTemat.pl
ŚRODA, 4 STYCZNIA 2017

Schetyna zapowiada wsparcie PO dla referendum ws. reformy edukacji

14:08

Schetyna zapowiada wsparcie PO dla referendum ws. reformy edukacji

– ZNP, nauczyciele są gotowi do podjęcia akcji referendalnej. PO jest gotowa wesprzeć ZNP w tej akcji. Uruchomimy naszych ludzi, posłów, senatorów. Sprawa jest ważna. Spotkaliśmy się dziś też z samorządowcami. Wszyscy są zaniepokojeni procesem wprowadzenia tej ustawy. Dlatego dziś o 14:00 spotkanie [z klubem PO]. Tam będziemy rozmawiać o współpracy. Nie zostawimy polskiej szkoły na pastwę ignorantów – powiedział na konferencji prasowej ze Sławomirem Broniarzem lider PO Grzegorz Schetyna.

Jak powiedział Broniarz: Ustawa wejdzie de facto w życie 1 września. Jest przestrzeń do działań w tym zakresie. Sejm może dokonać zmian wycofujących projekt minister Zalewskiej z obiegu prawnego. Jesteśmy otwarcie na współpracę z każdym ugrupowaniem, przede wszystkim z rodzicami. Ważną rzeczą będzie pozyskanie dla tego projektu PSL.

Ilu Polaków chodzi na mszę? Kościół pokazuje statystyki: pobożność na stabilnym poziomie

Michał Wilgocki, 04 stycznia 2017

Msza kończąca ŚDM odprawiona przez papieża Franciszka w podkrakowskich Brzegach

Msza kończąca ŚDM odprawiona przez papieża Franciszka w podkrakowskich Brzegach (fot. Łukasz Krajewski / Agencja Gazeta)

W roku 2015 na mszę i do komunii chodziło trochę więcej Polaków, niż rok wcześniej – wynika z najnowszego badania praktyk religijnych prowadzonych przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego. W dniu, kiedy prowadzono badania, do kościołów poszło 10,6 mln wiernych, a do komunii – 4,5 mln.

Współpracujący z Episkopatem Instytut posługuje się dwoma współczynnikami, które określają pobożność Polaków. Nazywa je dominicantes i communicantes. Pierwszy określa, ile osób bierze udział w niedzielnej mszy, a drugi – ile chodzi do komunii.

Prezentując wyniki za rok 2015, ISKK podał, że wskaźnik dominicantes wzrósł w porównaniu z rokiem 2014 o 0,7 proc. i wynosi 39,8 proc, a communicantes – po takim samym wzroście – to dziś 17 procent.

Ale to wcale nie oznacza, że 40 procent Polaków regularnie chodzi do kościoła. Po pierwsze dlatego, że badanie – choć na olbrzymiej próbie – obejmuje jedną październikową niedzielę. Proboszczowie z ponad 10 tysięcy polskich parafii mają tego dnia obowiązek policzyć, ilu wiernych przyszło na mszę i przyjęło komunię.

Swój wynik porównują z liczbą tzw. katolików zobowiązanych do praktyk. Z obowiązku są wyłączone dzieci, które nie skończyły 7 lat, a także osoby starsze, które mają problem z poruszaniem. ISKK przyjął odgórnie, że te dwie grupy to 18 proc. katolików.

Ile zatem osób poszło w październikową niedzielę do kościoła? Według Instytutu katolików w Polsce jest 32,6 mln. Zobowiązani to 82 proc. tej liczby – czyli 26,7 mln osób. Spośród nich na mszę poszło 39,8 proc, czyli ok. 10,6 mln. A do komunii przystąpiło 17 proc., czyli 4,5 mln.

Współczynnik dominicantes jest najwyższy w diecezji tarnowskiej – wynosi aż 70 proc. Wynik powyżej 50 proc. zanotowały także diecezje: rzeszowska, przemyska i krakowska. Na drugim biegunie są:  szczecińsko-kamieńska, koszalińsko-kołobrzeska, łódzka i zielonogórsko-gorzowska (wszystkie poniżej 30 proc.).

Kościół praktyki bada od 1980 r. Mimo niewielkiego wzrostu dominicantes jest od trzech lat wciąż mniej niż 40 proc. (w latach 80. było to nawet 57 proc.). Z kolei wskaźnik przystępujących do komunii – 17 proc. – jest czwartym najwyższym w historii  wynikiem. Najwyższy – 17,6 proc. – odnotowano w latach 2007 i 1998. A w 2002 – 17,3 proc.

Instytut podał także, ilu sakramentów udzielili księża w 2015 r. To kolejno: prawie 370 tys. chrztów, 360 tys. pierwszych komunii, 270 tys. bierzmowań i 134 tys. małżeństw.

Czy to dużo? Kościół wciąż nie opanował odpływu wiernych. Jak przyznał w 2014 r. ks. Wojciech Sadłoń z ISKK, jeszcze w 2003 r. wiernych uczęszczających na msze  było blisko 2 mln więcej niż obecnie.

Zobacz też: Ubóstwo i pokora syna Bożego, który stał się człowiekiem

ilu

Seweryn Krajewski skończył 70 lat. Mało kto wie, że urodził się u nas

szp, 04.01.2017

Seweryn Krajewski

Seweryn Krajewski (Kapif)

Znany piosenkarz i kompozytor, były lider „Czerwonych Gitar”, urodził się 3 stycznia 1947 r. w Nowej Soli. Muzyk jednak niechętnie mówi o mieście swoich narodzin. Władze Nowej Soli kilka razy próbowały się z nim skontaktować, ale bez skutku.

Seweryn Krajewski to jedna z najważniejszych i najpopularniejszych postaci w polskiej muzyce rozrywkowej. Jest autorem wielu przebojów „Czerwonych Gitar”, tworzył też piosenki dla innych twórców – dla Maryli Rodowicz skomponował m.in. „Niech żyje bal”. W 2009 r. ukazał się album Andrzeja Piasecznego „Spis rzeczy ulubionych”, do którego Krajewski napisał muzykę.

Seweryn Krajewski urodził się 3 stycznia 1947 r. w Nowej Soli. O jego pobycie w tym mieście niewiele wiadomo. Zagadką jest nawet to, jak długo przyszły piosenkarz przebywał w Nowej Soli.

Władze miasta kilkakrotnie próbowały skontaktować się z Krajewskim i zaprosić go do Nowej Soli. W 2008 r. w mieście otwarto Aleję Gwiazd i pojawił się pomysł, żeby kompozytor odcisnął w niej swoją dłoń. Prezydent Wadim Tyszkiewicz przyznaje jednak, że wszelkie próby kontaktu z muzykiem kończyły się fiaskiem.

Seweryn Krajewski od wielu lat stroni od mediów i nie udziela wywiadów, obecnie też nie koncertuje.

zielonagora.wyborcza.pl

Paweł Wroński

Ot, taka niezręczna podróż

04 stycznia 2017

Ryszard Petru

Ryszard Petru (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Polska odetchnęła. Ryszard Petru powrócił, choć całkiem niedawno go widziano. Ostatni raz oko aparatu fotograficznego uchwyciło go w samolocie lecącym w nieznanym kierunku. Nie samego – z wiceprzewodniczącą partii Joanną Schmidt.

Petru twierdzi, że samolot nie zdążał na Maderę. Uff, co za ulga, bo gdyby to była Madera, to dodatkowo znieważałoby to pamięć marszałka Piłsudskiego, który też na Maderę zmierzał. I też nie w tym towarzystwie, co powinien. Teraz szef Nowoczesnej przyznaje, że jego wyjazd w czasie, gdy opozycja siedzi w Sejmie, by bronić demokracji, a na zewnątrz demonstrują zziębnięci ludzie, był „niezręcznością”. Z punktu widzenia wizerunku jego i partii to „niezręczność” taka jak ot, przypadkowe naciśnięcie guzika atomowego.

Optymiści twierdzą, że skoro Petru pojechał na urlop, prezydent Andrzej Duda na narty, a marszałek Sejmu MarekKuchciński (odpowiedzialny za całe to zamieszanie w Sejmie) chodzi po Beskidach i opukuje świerki, to opowieści Jarosława Kaczyńskiego o kanapkowym puczu, próbie zorganizowanego przejęcia parlamentu siłą są brednią.

Jest niestety i druga – mniej optymistyczna – strona tej opowieści. Ta trzeciorzędna sprawa może mieć pierwszorzędne konsekwencje. Skoro jeden z orędowników walki do końca w obronie demokracji jedzie sobie na urlop, może to rodzić nieuzasadnione podejrzenie, że ani protest nie jest tak ważny, ani demokracji nie ma już sensu bronić.

Zobacz też: Katarzyna Lubnauer o wyjeździe Ryszarda Petru i Joanny Schmidt

 

wyborcza.pl

MSZ stworzył listę ludzi kultury, których warto zapraszać za granicę. Na niej m.in. Pietrzak, Targalski i Gmyz

Milena Rachid Chehab, 04 stycznia 2017Jan Pietrzak, Tomasz Terlikowski, Cezary Gmyz, Elżbieta Cherezińska, Jan Pospieszalski, Eustachy Rylski, Renata Lis, Jerzy Targalski

Jan Pietrzak, Tomasz Terlikowski, Cezary Gmyz, Elżbieta Cherezińska, Jan Pospieszalski, Eustachy Rylski, Renata Lis, Jerzy Targalski (fot. Agencja Gazeta)

Specjalne zestawienie ludzi kultury, mediów i historyków z centrali otrzymali od resortu pracownicy 24 Instytutów Polskich. Równie istotne jest to, kogo na liście nie ma. Dopytywanie się przez „Wyborczą” o kulisy powstania listy „nie leży w interesie Polski”.

Instytuty Polskie zajmują się promocją polskiej kultury za granicą (od wygranych wyborów – także wśród Polonii). Nadzoruje je Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Wyborcza” dotarła do listy osób, których zapraszanie resort rekomenduje dyrektorom Instytutów. „Nie tworzymy negatywnej listy środowisk kultury” – podkreśla MSZ. Ale na tej wręczonej dyplomatom pomija znaczące postaci polskiej kultury.

Semka i Terlikowski, Rylski i Cherezińska

Listę z nazwiskami ok. 150 ludzi kultury i historyków, których Ministerstwo Spraw Zagranicznych sugeruje angażować w wydarzenia organizowane przez Instytuty Polskie, dyrektorzy 24 placówek otrzymali podczas listopadowej narady w Warszawie. Obok nazwisk znajdują się dane kontaktowe i informacja, kim są dane osoby oraz z jaką instytucją są związane.

Listę podzielono na kilka działów. Najliczniejszy (ok. 50 nazwisk) to „ludzie pióra, publicyści”. Większość z nich reprezentuje media sprzyjające rządowi: tygodnik „Do Rzeczy” (taką afiliację na liście MSZ mają m.in. Waldemar Łysiak, Andrzej Horubała, Sławomir Koper, Krzysztof Masłoń), portal wPolityce.pl (m.in. Krystyna Grzybowska), Polskie Radio (prezes Barbara Stanisławczyk).

Ministerstwo rekomenduje, by zapraszać za granicę także Jana Pietrzaka, Piotra Semkę, Tomasza Terlikowskiego, Jana Pospieszalskiego, Krzysztofa Wyszkowskiego i Sławomira Cenckiewicza.

Na liście są też ludzie niezwiązani ze środowiskiem obecnej władzy, m.in. Marek Bieńczyk, Justyna Sobolewska, Eustachy Rylski, Filip Łobodziński, Renata Lis czy Elżbieta Cherezińska.

Gdzie są gwiazdy polskiej literatury

– Z nielicznymi wyjątkami są tu głównie krytycy, publicyści, a nawet naukowcy. Brakuje – znów, z wyjątkami – pisarzy czytanych, znanych w Polsce, nagradzanych najważniejszymi nagrodami literackimi – zauważa Elżbieta Kalinowska, wieloletnia wicedyrektor Instytutu Książki (odeszła w listopadzie). – Nie ma cieszących się popularnością także za granicą tzw. pisarzy gatunkowych, reprezentujących reportaż, kryminał, fantastykę. Nie ma literatury dla dzieci, a ta od jakiegoś czasu jest polskim towarem eksportowym.

Kalinowska wskazuje też, że na liście nie ma ani jednego autora cieszącego się zainteresowaniem zagranicznych wydawców korzystających ze wsparcia Programu Translatorskiego Poland Instytutu Książki. Żyjący polscy pisarze, o których zagraniczni wydawcy wnioskują najczęściej, to Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Marek Krajewski, Andrzej Sapkowski, Zygmunt Miłoszewski, Jacek Dehnel i Mariusz Szczygieł.

Część z tych nazwisk przewijała się już wcześniej na nieformalnej MSZ-owskiej czarnej liście. Resortowi zdarzało się odmawiać współfinansowania wydarzeń, w których uczestniczyła Olga Tokarczuk. Pominięcie wśród „ludzi pióra” uznanych reportażystów może wynikać stąd, że są lub byli związani z „Wyborczą” – ten zarzut pojawiał się w publikacjach mediów prorządowych dotyczących zmian w dyplomacji kulturalnej.

Dziennikarz obcojęzyczny Tyrmand

Mało pluralistycznie jest na odrębnej liście 33 „dziennikarzy obcojęzycznych”, choć niektórych trudno nazwać dziennikarzami (aktor Redbad Klijnstra, prowadzący w Telewizji Republika program „Republika kultury”, Eryk Mistewicz, niegdyś dziennikarz, od lat pracujący jako specjalista od marketingu politycznego). Jak zapewnia MSZ, wszyscy dzięki znajomości języków obcych gotowi są do opowiadania o Polsce za granicą.

Jedna trzecia mówi po angielsku, to m.in. Łukasz Warzecha z „Do Rzeczy”, związany z „Gazetą Polską” Jerzy Targalski oraz współpracujący m.in. z „Do Rzeczy” Matthew Tyrmand, były specjalny doradca ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego (podziękowano mu w październiku, gdy tę współpracę ujawniono). Siedmiu dziennikarzy z listy MSZ zna francuski (m.in. Bronisław Wildstein i Krzysztof Skowroński), sześciu mówi po niemiecku (m.in. Cezary Gmyz i Piotr Semka), pięciu po rosyjsku (m.in. publicysta „wSieci” Piotr Skwieciński i szefowa TV Biełsat Agnieszka Romaszewska, która włada też białoruskim). Są też znawcy ukraińskiego, holenderskiego i – po jednym – czeskiego i litewskiego. Większość z nich związana jest z mediami prorządowymi: „Do Rzeczy”, „Gazetą Polską”, wPolityce.pl, Radiem Wnet, Telewizją Republika, a nawet walczącą z „antypolonizmem” „Warszawską Gazetą”.

Ukarani za „pedagogikę wstydu”?

Inne działy? „Teatr” to zaledwie siedem nazwisk. Tylko dwóch wymienionych jest zawodowo związanych ze sceną, reszta to teatrolodzy i krytycy związani m.in. z UJ, UKSW i Telewizją Republika. „Muzyka” – sześć. To wybitny dyrygent Jerzy Maksymiuk, jazzman z nagrodą Grammy Włodzimierz Pawlik i wieloletni dyrektor Warszawskiej Jesieni Tadeusz Wielecki czy teolożka muzykolożka Antonina Karpowicz-Zbińkowska. – Rzuca się w oczy brak kilku nazwisk, które w ostatnich latach rozsławiają polską muzykę poważną za granicą, np. skrzypka Jakuba Jakowicza, dyrygenta Łukasza Borowicza i twórców młodego pokolenia, jak kompozytor Wojciech Blecharz czy kompozytorka i śpiewaczka Agata Zubel – zwraca uwagę Anna S. Dębowska, redaktorka naczelna „Beethoven Magazine” związana też z „Wyborczą”.

Muzyki popularnej i sztuk wizualnych MSZ nie dostrzegł wcale.

Na liście znalazło się też 30 filmowców. Zdecydowana większość to reżyserzy – m.in. Ryszard Bugajski, Jan Komasa, Jerzy Hoffman, Joanna Kos-Krauze, Wojciech Smarzowski, Paweł Łoziński, Grzegorz Królikiewicz. Aktor jest tylko jeden, wspominany już Redbad Klijnstra. Nie ma zdobywcy Oscara za „Idę” Pawła Pawlikowskiego.

Lista zawiera też ponad 30 nazwisk historyków i dodatkowo osiem w dziale „relacje polsko-żydowskie”. To eksperci: prof. Dariusz Stola, dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich, czy prof. Andrzej Żbikowski z UW i ŻIH. – Znamienne jest to, że nie ma tu m.in. prof. Barbary Engelking czy dr. hab. Dariusza Libionki, których badania są dla relacji polsko-żydowskich niezwykle ważne – zwraca uwagę prof. Żbikowski. Oboje od lat publikują prace o udziale Polaków w Holocauście.

Pracownicy IP: kolejny krok do upolitycznienia?

Po co powstała lista? Biuro rzecznika MSZ informuje: „Wzorem ubiegłych lat, wychodząc naprzeciw postulatom dyrektorów Instytutów Polskich i środowisk kultury, na użytek wewnętrzny tworzone jest takie zestawienie. Ma ono charakter otwarty, nie jest obligatoryjne”.

Na pozostałe pytania „Wyborczej” ministerstwo nie odpowiedziało. Nie wiemy więc, jakie środowiska kultury rzekomo postulowały stworzenie listy, kto ją układał i według jakiego klucza, z czego wynikają dysproporcje w liczbie ekspertów z poszczególnych dziedzin, oraz które instytucje oprócz IP dostały dokument.

Gdy jeszcze raz poprosiliśmy o odpowiedź, dowiedzieliśmy się, że w działaniu MSZ nie ma nic niezgodnego z przepisami, a wchodzenie w szczegóły „nie leży w interesie Polski”. To formuła podobna do tej, którą ostatnio słyszą dyrektorzy Instytutów Polskich, gdy próbują dociekać, dlaczego centrala nie zgodziła się na proponowaną przez IP wystawę, spotkanie czy koncert. „To jest przedstawienie Polski w negatywnym świetle” – słyszą. Żaden z naszych rozmówców pracujących w IP w obawie przed konsekwencjami nie chce zdradzić, jakie konkretnie propozycje zostały w ten sposób utrącone.

– Z zapraszania osób z listy nikt nas dotąd nie rozliczał. Jej rzeczywiste znaczenie okaże się w najbliższych miesiącach, gdy przyjdzie do akceptowania przez centralę szczegółowych kwartalnych planów – mówi jeden z dyplomatów kulturalnych. Przyznaje, że pracownicy IP boją się, że to kolejny krok do odebrania im niezależności i upolitycznienia ich roli.

Ostatnio do polskich dyplomatów, także kulturalnych, zaczęły z MSZ płynąć instrukcje podobne do „przekazów dnia” rozsyłanych politykom. Mowa w nich o tym, jak należy tłumaczyć sytuację w Polsce obcokrajowcom, np. niedawny kryzys sejmowy przedstawiony został jako „akcja wcześniej przygotowana przez opozycję, która być może miała doprowadzić do destabilizacji sytuacji politycznej w kraju”.

Zobacz też: Dla tej władzy nasza prawda znaczy kłamstwo – Janusz Anderman w „Kublikacjach”

msz

wyborcza.pl

Spotkanie. Opowiadanie Ignacego Karpowicza

Ignacy Karpowicz

31 grudnia 2016 | 07:00

Ignacy Karpowicz

Ignacy Karpowicz (BARTOSZ BOBKOWSKI)

Schodzili się już goście na przyjęcie urodzinowe. Nikt w jej wieku, nikt jej wzrostu. Bała się, że niedługo skończą się liczby. Umiała liczyć do dziesięciu, a już teraz doszła do siódemki. Co będzie, gdy przekroczy dziesiątkę? Czy będzie musiała odjąć mamę albo siebie, żeby zrobić miejsce nowo przybyłym? A jeśli odejmie mamę albo siebie, to czy one będą musiały wyjść z przyjęcia? Znikną tylko z salonu , czy już w ogóle i nigdzie nigdy ich nie będzie?

O co chodzi w Akademii Opowieści? Opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Wasze prace będziemy przyjmować od 12 stycznia [WIĘCEJ]

* Nie wiem, dlaczego ta śmierć we mnie siedzi. Dlaczego od lat chcę o niej napisać
* Akademia Opowieści rusza w Polskę. Na początek Parys i Nogaś w Szczecinie
* Pisanie to usunięcie wszystkiego, co zbędne [SZCZYGIEŁ]

Miał dwie godziny po wylądowaniu, żeby zostawić graty w domu i dotrzeć na dworzec kolejowy, a z niego udać się do Kattowitz. Dziś wypadały urodziny Kasi, jego chrześniaczki. Kasia skończy szesnaście lat, oficjalnie wieczorem podczas sylwestrowej kolacji, ale ona sama chyba nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. Była miła i ufna. Ciotka Helena dla odmiany, jej matka, była kobietą po tak zwanych przejściach, w związku z czym starała się nie pokładać żadnej nadziei w innych – dzięki takiej postawie inni często pozytywnie zaskakiwali.

Najpierw nieudane małżeństwo – Zbyszek był pewien, że następujące po nieudanym narzeczeństwie – z mężczyzną giętkim i smukłym jak łasica, który okazał się kryminalistą, którym był już wcześniej, choć nikt o tym nie wiedział z wyjątkiem wspólników i jego przyjaciół, o ile tacy w ogóle mu się napatoczyli.

Potem rozwód i małżeństwo z zamożnym wdowcem, zakończone wdowieństwem. Jej drugi mąż zmarł na sedesie, gdy piękna Helena wyjechała na wakacje, do Sopotë, sam na sam ze swoim okazałym biustem.

Gdy wróciła do Kattowitz, równie nietknięta jak przed wyjazdem, zdziwiona tym, że mąż nie odbierał telefonów, i weszła do mieszkania, otwarłszy wcześniej siedem zamków, pohukując: Kochanie, jestem już, nie znalazła ani śladu małżonka.

W kuchni zastarzała filiżanka z niedopitą kawą, w salonie porozwalane gazety, jakby ktoś nieusatysfakcjonowany wiadomościami wybebeszył papiery, doszukując się prawdy. Zachciało jej się sikać, skierowała swe szpilki do łazienki, w której drzwi nie chciały się otworzyć. Przez sporawą szparę wsadziła głowę i zajrzała do środka.

W pierwszym momencie ujrzała podniesioną klapę muszli sedesowej, a w drugim – gdy jej wzrok zstąpił ku terakocie – małżonka w pozycji embrionalnej, na lewym boku, ze spodniami zaplątanymi wokół kostek i pojedynczym papuciem na stopie (drugi tkwił przy sedesie).

Zamarła w zdumieniu i pewnie z tego powodu udało jej się pokonać warstwę Chanel N° 5 oddzielającą ją od świata i bezrobocia – poczuła smród, duszny i dławiący, mdłosłodki jak zestarzałe napoleonki.

Rozpłakała się. Nie wiedziała potem, czy z rozpaczy, czy ze smrodu. Prawdopodobnie ze szczęścia, choć o tym nikomu nie wspominała.

Od przynajmniej dwóch lat była przygotowana na wdowieństwo. Odkąd usłyszała o szmerach w sercu, co ciekawe – własnym.

I wreszcie przyszło, przyszło, choć odwrotnie, niż sobie wyroiła, bo nie na Staszka.

Otarłszy łzy, zabrała się do pracy. Przeciągnęła ciało na korytarz. Wilgotną ściereczką starła z jego pośladków brunatnawe ślady, a potem psiknęła między martwe pośladki odświeżaczem powietrza. Chusteczkę wrzuciła do sedesu, oczko wodne nabrało czerwonej barwy. Czyżby przed śmiercią jadł buraki? Spuściła wodę. Trzykrotnie. I polała wszystko ajaxem.

Wróciła do małżonka. Eksmałżonka. Spróbowała go rozprostować, bez sukcesu. Zesztywniał jakoś, za późno. Wciągnęła go na poprzednie miejsce. Zawsze miała skłonność do zbędnych czynności. I zadzwoniła na policję.

A dwa lata później urodziła się Kasia, dziecko z jej pierwszego męża. Uwinął się jakoś pomiędzy odsiadkami, zadekował się w jej mieszkaniu. Nie schronił się na długo, też zadzwoniła na policję i też podała adres, gdy tylko jej pierwszy przysnął, tym razem jednak zadzwoniła anonimowo. Policja zwlekała, dlatego pierwszy zdążył jej i w niej zrobić Kasię.

Drugi mąż zostawił fortunę tak poobciążaną i zawiłą, iż skurczyła się do mieszkania, daczy na Mazurach i balansującej na granicy bankructwa hurtowni artykułów papierniczych. Kurczenie się postępowało – została z M3 w bloku na krańcu świata, tuż nad przepaścią.

Kawalerkę odziedziczył pięć lat temu po ciotce. Ciotka pracowała w rozlewni wódki albo w gorzelni, nie pamiętał funkcji tego zakładu. Przyszedł kapitalizm, ciotka przeszła na wcześniejszą emeryturę. Zakład upadł, co dziwi, popyt na wódkę bowiem nie wysechł – bez wódki nie udałoby się przetrzymać transformacji, nie na trzeźwo. Ciotka nienawidziła odoru alkoholu. Nigdy nie miała chłopaka, męża ani nieślubnego dziecka. Wiktor naprawdę się z nią zaprzyjaźnił. Ciotka po prostu sprawiała wrażenie bardzo podobnej do niego.

Przyszedł kapitalizm, a z nim harlequiny. Ciotka kupowała je i czytała nałogowo. Za punkt honoru postawiła sobie kupienie (i przeczytanie) wszystkich, jakie się ukazywały. Emerytura nie należała do wysokich przed rewaloryzacjami (po nich zresztą też nie), ciotka jednak wolała odjąć sobie od ust – dosłownie: zamiast szynki tylko mortadela albo topiony, tylko z nazwy, serek – niż zrezygnować z lektury.

Ciotka i Wiktor spędzali wspólnie tak wiele czasu, jak to było możliwe bez wywoływania pytań rodziny. Oglądali telewizję, spacerowali, przede wszystkim jednak rozmawiali o książkach, o napisanych w nich miłościach i o tym, jakie to nieziszczalne, jakie krótkie i jak nieudolnie przełożone, a jednak – ludzie się w tych opowieściach spotykali.

Szczególny rodzaj więzi między ciotką a Wiktorem nie brał się wyłącznie z rozmów. Łączyło ich nade wszystko to, co w słowach mogłoby się jedynie zgubić lub zabrudzić niepotrzebną jednoznacznością.

Wiktor zastanawiał się, czym to było. Chyba zdolnością do cieszenia się tym, co się dostało albo na co zapracowało. Jego matka powiedziałaby pewnie: Brak ambicji. Niechęć do dużego. Nie lubili wielkich zdarzeń, samochodów, uniesień, apartamentów, wojen. Urodzili się nie na bohaterów, tylko do telenoweli, i mieli odwagę – czy to była rzeczywiście odwaga? – do tego się przyznać. Mieli też odwagę – jeśli to była odwaga – nie ulegać naciskom ze strony otoczenia. Odwagę połowiczną, kończącą się kompromisem: nie zrobili tego, czego od nich oczekiwano, ale też nie zrobili tego, o czym marzyli.

Ciotka zmarła pięć lat temu, gdy Wiktor oddawał się idiotycznym podróżom po kontynentach, na które nie dociągnięto prądu, na nowotwór. Nowotwór uwinął się z nią w trzy tygodnie. Matka mu opowiedziała.

Kasia od narodzin zachowywała się inaczej niż większość dzieci. Była jakaś taka, Helena nie wiedziała, w jaki sposób to nazwać, przesunięta, nieobecna. No i te spiczaste uszka, jak z bajki o elfach. Z trudem opanowywała podstawowe umiejętności: jedzenie wydawało się zbyt skomplikowane, a utrzymywanie równowagi wręcz niemożliwe. I ta twarz – w ogóle nie przypominała łasicowego ojca, co akurat Helenę cieszyło. Wydatne usta, szerokie czoło, pucułowate policzki, zadarty nosek, ogromne oczy z dziwaczną tęczówką. Patrzyła dziwnie, nie zauważała bliskich przedmiotów. Zabawki znikały w jej rękach, a stawały się na powrót sobą, dopiero gdy Helena odkładała je na półkę.

Prezent noworoczny przybył uszkodzony – tego była pewna.

Helena pokochała córkę, swoje baśniowe stworzonko, ale równocześnie palił ją wstyd przed rodziną i sąsiadami. Bała się, że pomyślą, iż to ona zrobiła coś złego i została za to ukarana Kasią. Bała się także, że świat zewnętrzny nie zrozumie czarownej odmienności jej córci i wyrządzi jej krzywdę. Dlatego – ze świadomością przechodzącą w nieświadomość konsekwencji – izolowała swoje najdroższe dziecko od kontaktów ze światem zewnętrznym. Dlatego między innymi zmieniły mieszkanie.

Kasia niezwykle silnie reagowała na dźwięki. Woda lejąca się do wanny zmuszała ją do zasłonięcia uszu, a czyjś krzyk potrafił przyprawić o atak paniki.

Kasia była spragniona kontaktu z drugą istotą, która nie byłaby matką albo kotem Belzebubem – tłustym, rozwydrzonym cichochodem, którego jedyną zaletą była niezdolność do miauczenia czy prychania.

Z głodu drugiego człowieka zamęczała każdą ciotkę i każdego wujka, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność.

Z tego też głodu Kasia najbardziej kochała dzień swoich urodzin, chociaż równocześnie najbardziej się go bała: w głowie wybuchały race, sztuczne ognie i petardy, a oczy ślepły od huku. Ale to później, bo wcześniej przy wielkim stole zasiadali członkowie rodziny, głównie tej dalszej i – z oczywistych względów – nie ze strony biologicznego ojca. Rozmawiali cicho i dawali dużo prezentów. Nawet szeleszczący papier, w który je opakowano, nie ranił tak bardzo słuchu Kasi.

Ciotki wydawały się jednakowe, zwłaszcza z bliska – rozmywały się w plamy i biżuterię, nieco wyostrzone nowymi szkłami. Z wujków najbardziej kochała wujka Zbyszka. Nosił piękne, długie i ciemne włosy, zupełnie jak ciotki, ale miał też brodę jak wujkowie. Wujek Zbyszek nie tylko był ulubiony, on był również inny albo dlatego właśnie był ulubiony, bo inny. Kasia wyczuwała tę inność, choć nie potrafiłaby jej nazwać. Wujek po prostu był. doskonalszy. Był bardziej człowiekiem niż ciotki i wujowie. On posiadał. więcej. Więcej czego, kochanie?, zapytała matka. Kasia zamyśliła się, otwierając szeroko buzię. Helena rozczulała się, patrząc na drobne, szeroko rozstawione ząbki, dziecięce i słabe. Nie wiem, mamusiu. Do wujka Zbyszka pasuje więcej słów niż do innych wujków.

Aha – odparła jej mama – chcesz powiedzieć, że Zbyszek ma więcej cech?

Kasia zacisnęła usta i się rozpłakała: Nie. Wcale nie chcę tak powiedzieć. „Cecha” to niedobre słowo, ono kaleczy jak pazury Belzebuba.

Dwuklatkowy, dwupiętrowy blok stojący pośrodku niczego, ni to łąki, ni to zarośli, ani w mieście i nie na wsi. Pozostałość ambitnego planu wybudowania osiedla pracowniczego dla zatrudnionych w rozlewni wódki lub gorzelni, nigdy nie pamiętał. Z osiedla ostały się nici: ten jeden jedyny mały blok oraz cztery wykopy, zakrzaczone i zawalone śmieciami, w których miały wyrosnąć kolejne bloki, a wyrosły dzikie śmietniki. Mieszkały tu kobiety zużyte i spracowane, mężczyźni bez wyjątku pijący. A ich potomstwo uciekło w świat, choćby autobusem do Amsterdamu czy samolotem do Londynu, zawsze jednak bez biletu powrotnego. Dziecko ostało się jedno, dziewczynka-cudaczka z samotną matką. Sąsiedzi wołali ją piękna Helena, ta jednak dla odmiany nie wywołała żadnej wojny.

Nie przeszkadzało mu, że większość pije od rana, a w weekendy także na umór. Na klatce zawsze było czysto, żadnych wymiocin i puszek, zamiast nich kaktusy i pelargonie w doniczkach. No i liche firaneczki w oknach. Sąsiadki zmobilizowały się i własnym sumptem obdarowały blok i jego mieszkańców firankami. Firanki, czyli dom, swojskość, porządek —przypuszczalnie taką drogą biegły skojarzenia, biegły, aż zatrzymały się na szybach.

U niego w bloku piło się na cicho, żadnych krzyków, z rzadka podniesiony głos albo głośny śmiech. Nie wiedział, z czego tak sąsiedzi się zaśmiewają. Wyobrażał sobie, że śmieją się z tego, że mają nic, a wszystko w dupie. Dach nad głową był, renty, emerytury i zapomogi starczały do wiązania końca z końcem, a przecież czasem dawało się dorobić na czarno w szarej strefie.

Cały blok złożył się na wieniec i pomaszerował na pogrzeb ciotki. Nikt nie płakał, bo przecież na tym polega życie. Matka mu opowiadała. Na czym polega życie, mamo?, zapytał, ponieważ nie zrozumiał. Na śmierci, odpowiedziała. Często obracał w głowie myśl, że mieszka w anomalii, wypłukanej z koloru i dwupiętrowej, absurdalnej i dopiero niedawno włączonej w granice administracyjne miasta. Lubił swoich sąsiadów, zawsze grzeczni i z dzień dobry. A najbardziej lubił dziewczynkę z mieszkania na górze. Bo nie pasowała, tak jak on.

Schodzili się już goście na przyjęcie urodzinowe. Nikt w jej wieku, nikt jej wzrostu. Bała się, że niedługo skończą się liczby. Umiała liczyć do dziesięciu, a już teraz doszła do siódemki. Co będzie, gdy przekroczy dziesiątkę? Czy będzie musiała odjąć mamę albo siebie, żeby zrobić miejsce nowo przybyłym? A jeśli odejmie mamę albo siebie, to czy one będą musiały wyjść z przyjęcia? Znikną tylko z salonu, czy już w ogóle i nigdzie nigdy ich nie będzie? Myśl o tym, że mamy mogłoby nie być, sprawiła, iż do oczu nabiegły jej łzy. Chciała je powstrzymać, ale się nie słuchały, identyko jak kot Belzebub, też się nie słucha. Przyszła kolejna osoba, numer osiem. Matka nazywała ją ciotką Ażaks. Co to jest Ażaks, mamusiu?, zapytała kiedyś matkę. To środek czyszczący, odpowiedziała automatycznie Helena, przekładając sterty faktur z hurtowni na kuchennym stole w poprzednim mieszkaniu. Czy to znaczy, że ciocia jest do czyszczenia? Helena dopiero teraz spojrzała znad papierów na córkę. I zaczęła się śmiać tak głośno, że Kasia musiała osłonić uszy: A to mi do głowy nie przyszło. Ale tak, ciotka ma zapach środka czyszczącego.

Wyciągnął się na wersalce. Przez pięć lat zmienił niewiele. Ciotczyne ubrania przekazał matce, aby rozdysponowała je wedle uznania, do piwnicy zniósł pamiątki z pracowniczych wakacji: te muszelki, plastikowe kule ze sztucznym śniegiem i drewniane rękodzielnicze koszmarki z gór, zdjął też tanią ikonę i reprodukcję obrazu przedstawiającego Afrodytę wynurzającą się z morza. Nie chciał, żeby ktoś na niego patrzył, gdy wreszcie jest sam u siebie.

Wyrzucił telewizor, dokupił biurko i krzesło. Nie chciał pozbywać się harlequinów, ale przyrastająca liczba książek zmuszała go do stopniowego wynoszenia papierowego spadku do piwnicy, mimo to nawet teraz na półkach stało wieledziesiąt książeczek, najczęściej w drugim rzędzie. Bawiło go to niezmiernie – wielka literatura na wierzchu, Bernhard i Jelinek, żeby nie wychodzić poza Ostrię, a pod nią skłamane szczęśliwe zakończenia.

Usłyszał krzyk i wyszedł na klatkę, a później przed blok.

Kasia odwróciła się plecami do usadzonych przy stole gości i pobiegła do swego pokoju. Rzuciła się na łóżko, wtulając się w ukochaną maskotkę, wielką Pandę Papę. I prosiła Pandę Papę, żeby już nikt więcej nie przychodził, tylko wujek Zbyszek. Tylko on jeden. Bo się skończą zaraz liczby. Wielką tajemnicą było to, że wszystkie sekrety powierzała Pandzie Papie i ją właśnie prosiła o to wszystko, o co nie śmiała prosić mamy. Od ciotki Eleny usłyszała, że jest jakiś dobry Bóg, lecz gdy matkę o dobrego Niego zapytała, ta odrzekła: Gdyby dobry Bóg był, to nie byłoby ciebie. Myśl ta dręczyła Kasię przez wiele dni, aż w łazience, gdzie w wannie wypełnionej wodą robiła swoim lalkom Barbie Ibizę, wykorzystując odwróconą do góry dnem plastikową miskę jako plażę albo jacht, Kasia wpadła na rozwiązanie zagadki. Poczuła krystaliczną pewność, że ona sama jest, i związaną z tym logiczną pewność, że Boga nie ma. Mama jej nigdy nie okłamała. A ponieważ Panda Papa również była mocno, jej pluszowe istnienie nie budziło wątpliwości, to do niej właśnie zanosiła swoje prośby.

Usłyszała, że drzwi do pokoju się uchylają, a w nich pojawia się kudłata głowa, hurra!!!, wujka Zbyszka. Rzuciła mu się w ramiona (w myślach dziękując Pandzie Papie).

– Ależ urosłaś!

– Tak! Mam już metr trzydzieści i trochę więcej!

– Zuch dziewczyna!

Wujek podał jej prezent, białe pudełko jak od butów, nieopakowane w szeleszczący, zły papier. Kasia wyjęła z niego coś jakby słuchawki.

– Co to?

– Tego używają ludzie pracujący w hałasie. Żeby nie słyszeć.

Kasia obracała przedmiot w dłoniach.

– Załóż, a mój głos zniknie.

Pomógł swojej córce chrzestnej z nausznikami, cały czas mówiąc jakieś nieistotne rzeczy, aby zorientowała się, że dźwięk zanika. Mówił dalej, a Kasia raz zdejmowała, raz zakładała prezent. Po iluś razach uśmiechnęła się szeroko:

– Teraz będę mogła krzyczeć, a świat będzie mógł sobie strzelać. I to nie będzie bolało. Kocham cię, wujku!

Wrócili do salonu. Zbyszek zdryfował w stronę rodziców i ciotki Heleny. Gładkie zdania, grzeczności i uprzejmości. Wypolerowane na błysk anegdoty. Typowa w jego rodzinie sylwestrowa kolacja Kasiowa. Nie chciał przed sobą przyznać, że lubił te spotkania. Wolał udawać, że robi to wyłącznie dla Kasi.

Zbyszek uwielbiał Kasię. Wcale nie wydawała mu się upośledzona, lecz prostsza, czystsza, niezanieczyszczona. Utracona niewinność. Może i zatrzymała się w rozwoju, rzecz jednak w tym, że inni rozwijają się po to, żeby osiągnąć stan niewinności i szczerości, w którym Kasia trwała.

Nagle dziewczynka zaczęła piskliwie krzyczeć. Wszyscy spojrzeli na nią przerażeni. Kasia się śmiała. Zdjęła ochraniacze z uszu.

– To działa – oznajmiła, po czym założyła na oczach zbaraniałych dorosłych ochraniacze i znowu zaczęła krzyczeć.

Zbyszek się roześmiał jako jedyny, nie licząc Kasi, która śmiała się, krzycząc.

On też chciał krzyczeć. Razem z nią, zamiast tego powiedział, że wychodzi na papierosa.

Wiktor nie zauważył niczego podejrzanego, żadnych półzwłok, tylko zwyczajową półpustkę kończącego się roku z zapowiedzią nowego. Strzelały już pierwsze fajerwerki. Zapomniał papierosów. Musiał wrócić do mieszkania. W drzwiach niemal zderzył się z nieznajomym. Nie zapamiętał, kto rozpoczął rozmowę. Wziął od niego papierosa. Już nie był nieznajomy. Nazywał się Zbyszek i przyjechał do dziewczynki. Wiktor Zbyszek, razem wuzetka, powiedział nowo poznany. Jak niewiarygodnie przecinają się ludzkie ścieżki, a czasem na przecięciu ktoś buduje dom.

*Ignacy Karpowicz – pisarz, czterokrotny finalista nagrody Nike (za powieści „Gesty”, „Balladyny i romanse”, „ości” oraz „Sońka”). Tłumaczenia „Gestów”, a potem „ości” i „Sońki” ukażą się wkrótce w USA

Czym jest AKADEMIA OPOWIEŚCI?

Najważniejszy człowiek w moim życiu” to temat Akademii Opowieści, do której zapraszamy naszych czytelników. Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii. Dajcie mu szansę, zasługuje na to.

By pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans. Zaczynamy już 12 stycznia w Szczecinie.

Do Akademii będziemy powracać w „Dużym Formacie”, a szczegółów i aktualnych informacji na temat Akademiiszukajcie w naszym serwisie: AKADEMIA OPOWIEŚCI

Prace będziemy przyjmować od 12 stycznia do 30 marca 2017 r.

matka

wyborcza.pl

Skargi na „Szopkę” w TVP

Agnieszka Kublik, 04 stycznia 2017

'Szopka Noworoczna' na antenie TVP

‚Szopka Noworoczna’ na antenie TVP (Fot. vod.tvp.pl)

– Program Marcina Wolskiego w niewyrafinowany sposób obrażał osoby publiczne. Granica dobrego smaku satyry została przekroczona – pisze Jerzy Fedorowicz, szef senackiej komisji kultury do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Złożył na „Szopkę noworoczną” Wolskiego skargę.

Fedorowicz (PO) chce, by Rada ukarała TVP za wyemitowanie programu, bo był jego zdaniem sprzeczny z art. 18 ustawy medialnej. Mówi on, że „audycje lub inne przekazy nie mogą propagować działań sprzecznych z prawem, z polską racją stanu oraz postaw i poglądów sprzecznych z moralnością i dobrem społecznym, w szczególności nie mogą zawierać treści dyskryminujących ze względu na rasę, płeć lub narodowość”.

Chodzi o „Szopkę” szefa TVP2 Marcina Wolskiego wyemitowaną w TVP w Sylwestra o godz. 22. 20. Akcję „Szopki” Wolski umieścił w muzeum. Skupił się przede wszystkim na opozycji (Komorowski, Kopacz, Tusk). Ale uwagę zwrócił przede wszystkim poziom żartów – były wulgarne, seksistowskie, rasistowskie.

– Granica dobrego smaku satyry została przekroczona, co w moim przekonaniu nie powinno się zdarzyć w żadnej telewizji, a tym bardziej telewizji publicznej – pisze w skardze do Krajowej Rady senator Fedorowicz.

Skargę na „Szopkę” złożył też poseł Nowoczesnej Grzegorz Furgo z sejmowej komisji kultury. – Pragnę złożyć wyraźną skargę na działalność telewizji publicznej, która, a powtarzam to wielokrotnie, za pieniądze publiczne wszystkich widzów, nie tylko zwolenników aktualnego rządu, przygotowuje materiał ordynarny i prymitywny, krytykując pod każdym niestety względem polityków rządu poprzedniego, wychwalając  jednocześnie aktualnych – czytamy w  skardze posła Nowoczesnej. – Autor tej „szopki” ucieka się do wszystkich możliwych inwektyw, pomówień, sugestii  w sposób prostacki i prymitywny. A gdy brakuje intelektu, ucieka się do bezpośrednich epitetów dotyczących wyglądu [chodzi o byłą pierwsza damę Annę Komorowską]. W swojej wymowie grubiański, seksistowski, rasistowski, ksenofobiczny. Gloryfikujący najgorsze cechy społeczeństwa i najbardziej niebezpieczne niestety.

Na koniec poseł Furgo dodaje: „Będę z niecierpliwością oczekiwać na odpowiedź Pana Przewodniczącego , która mam nadzieję będzie zawierać  informację, w jaki sposób zaprezentowana szopka wypełniła wartości misyjne zapisane w ustawie. Jestem niezwykle ciekawy Pańskiej opinii w tym względzie”.

Krajowa Rada już w poniedziałek informowała, że wszczęła procedurę w sprawie skarg  na „Szopkę”, bo pierwsza wpłynęła już 1 stycznia.

Zobacz też: Telewizyjne „Wiadomości” bez informacji, za to pełne komentarzy, sugerujących ludziom, co mają myśleć – Beata Tadla

skargi

wyborcza.pl

Tajemnica posła zza pleców prezesa PiS. Czy Leonard Krasulski pacyfikował robotników na Wybrzeżu?

Grzegorz Szaro, 03 stycznia 2017Leonard Krasulski siedzi w Sejmie tuż za prezesem Jarosławem Kaczyńskim

Leonard Krasulski siedzi w Sejmie tuż za prezesem Jarosławem Kaczyńskim (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Poseł Leonard Krasulski, szef PiS w Elblągu, bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego, służył w pułku pacyfikującym robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku – napisał „Fakt”. Poseł zapadł się pod ziemię.

Z materiałów IPN, do których dotarł „Fakt”, wynika, że od 23 października 1969 r. Krasulski był żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego. Odbył służbę zasadniczą, awansował na kaprala, latem 1970 r. został żołnierzem zawodowym. W ciągu sześciu lat służby w 1. Warszawskim Pułku Czołgów w Elblągu doszedł do stopnia plutonowego.

Z wojska odszedł – pisze gazeta – w niejasnych okolicznościach w 1976 r., zdegradowany do szeregowca. On nie chce o tym mówić.

W grudniu 1970 r. żołnierze z jego jednostki pacyfikowali protestujących robotników z Wybrzeża. Krasulski twierdzi w „Fakcie”, że „odmówił wyjazdu, został w koszarach”.

Dyrektor warszawskiego oddziału IPN prof. Jerzy Eisler, badacz m.in. historii Grudnia ’70, mówi tej samej gazecie, że „niemożliwe jest, żeby niscy stopniem wojskowi mogli odmówić przełożonym i nie ponieść konsekwencji”. Wczoraj rzecznik IPN Andrzej Arseniuk stwierdził, że to wypowiedź wyrwana z kontekstu.

Krasulski we wtorek miał wyłączoną komórkę, nie było go w biurze. Według sekretarki „jest chory i najwcześniej wypowie się w środę”. „Fakt” przypomina, że Krasulski poznał Jarosława Kaczyńskiego w 1989 r., gdy pomógł mu zdobyć mandat senatora w okręgu elbląskim.

Wczoraj w regionie o sprawie było głośno. Edmund Krasowski, pierwszy szef IPN w Gdańsku, wcześniej działacz opozycji: – Gdy Antoni Mężydło w grudniu 1980 r. odmówił złożenia przysięgi wojskowej w szkole podchorążych w Legnicy, od razu odesłano go karnie z batalionu łączności do batalionu budowlanego. Skończył służbę na zasadzie żołnierza z poboru. Nie można było go bardziej „zdegradować”. Zawsze jest ślad, gdy się odmawia rozkazu. Jak było z panem Krasulskim? Niech sam powie.

Józef Gburzyński, działacz pierwszej „Solidarności”, w latach 1990-94 prezydent Elbląga, obecnie związany z PiS, dodaje: – Krasulski nigdy nie chwalił się tym, co robił w 1970 r. Jeśli był w wojsku, to nie było możliwe, żeby odmówił rozkazu pojechania na stocznię i nie trafił za to za kraty. Dodaje: – Był jeden taki przypadek, gdy pewien porucznik powiedział, że nie będzie strzelał do ludzi, i trafił do więzienia na cztery lata. Paczki mu woziłem.

Sprawy Krasulskiego nie chce komentować: – Jego przeszłość i jego problem. Niech każdy rozlicza się sam ze swoich grzechów.

Zobacz: W Polsce władza stoi na głowie – komentuje Rafał Zakrzewski

Od dawnego opozycjonisty z Elbląga (prosi, by nie podawać jego nazwiska) usłyszeliśmy: – Dowódcą jednostki wojskowej, w której służył Krasulski, był płk Stanisław Majewski, który już nie żyje. Znałem go i w latach 80. mówił mi: „Kogo wy tam trzymacie w tej Solidarności ?”.

Inny dawny działacz „S” (też chce być anonimowy): – Po wprowadzeniu stanu wojennego organizowaliśmy w Elblągu podziemne struktury. Pamiętam, jak Leonard przybiegł na spotkanie i zadeklarował, że powiesi flagę związku na kominie browaru, w którym wtedy pracował. Mówiliśmy mu, że zaraz go za to zamkną, ale on nie słuchał i powiesił. Na dole czekało już SB, no i go od razu wsadzili. Dostał pięć lat więzienia, wyszedł po 1,5 roku, bo w lipcu 1983 r. była amnestia. Może w ten sposób chciał odkupić grzechy?

Informacja „Faktu” zbulwersowała rodzinę Zbyszka Godlewskiego, bohatera Grudnia ’70, który został zastrzelony w Gdyni. To jemu poświęcona jest „Ballada o Janku Wiśniewskim”. – To nie mieści się w głowie – powiedział „Wyborczej” jego brat Wiesław Godlewski.

Na stronie IPN są informacje o tym, że Krasulski w latach 1980-88 był rozpracowywany przez SB i MO. Informacji o służbie w LWP brak.

tajemnica

wyborcza.pl