Główka Kaczyńskiego pracuje
Jarosław Kaczyński może pluć sobie w brodę, że tylko w Polsce zadbał o media, które ze zrozumieniem podchodzą do jego wielkości. Przecież taką „Gazetą Polską Codziennie” mogłaby w USA być „Washington Post Codziennie”. Jedynym usprawiedliwieniem dla geniuszu prezesa jest to, że nie zna języka angielskiego, w tym amerykańskiego.
No, bo proszę, w „Washington Post” piszą jak w „Gazecie Wyborczej”, a kontekstem jest Trybunał Konstytucyjny: „To, co dzieje się w Polsce, ma znaczenie dla UE, ze względu na jej wielkość, ale też sposób przejścia do demokracji oraz, do niedawna, otwartą politykę zagraniczną. Ale ma też szczególne znaczenie dla wschodnich sąsiadów Polski, Ukrainy i Białorusi, a także Mołdawii czy Gruzji. Wcześniej te państwa patrzyły na Polskę jak na model i inspirację, ku zmartwieniu Rosji. Obecny kierunek obrany przez PiS cieszy jednego przywódcę: Władimira Putina”.
Znowu ten Putin. Wcale nie byłbym taki pewny, że prezes na to porównanie się obraża. Rosja – największy kraj na globie. Więc Kaczyński może zadawać sobie słynne pytanie: „A ja?” Putin demoluje Rosję, a ja tylko Polszę.
W „Washington Post” piszą też, że „Frans Timmermans nie jest popychadłem”. Kolejne niedopatrzenie prezesa. Lecz dla Timmermansa Kaczyński ma niespodzianką. W ramach II etapu procedury praworządności, jaką wszczęła Komisja Europejska, PiS ledwie skończył czwartą ustawę naprawczą o Trybunale Konstytucyjnym (a do tego nie dobiegła końca vacatio legis), zapowiadana jest piąta ustawa naprawcza TK.
Ta ustawa jest o wiele ambitniejsza niż poprzednia, jak to w PiS. Mianowicie będzie wypełniała zalecenia Komisji Weneckiej i zespołu ekspertów marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego.
Inny marszałek – Senatu – Marek Karczewski podniósł poprzeczkę na razie medialnie: „Stworzymy nową ustawę. Kolejną, nową od samego początku”.
Naprawdę cytuję tych gości in extenso z TVN24, więc nie myślcie, że to jest „Transatlantyk” Gombrowicza, albo groteski Mrożka. Joachim Brudziński naprawę Trybunału Konstytucyjnego widzi w pozbawieniu sędziów TK przywilejów. Mają nie otrzymywać uposażenia po przejściu w stan spoczynku, będą pozbawieni możliwości dodatkowej pracy poza Trybunałem, m.in. na uczelniach wyższych.
Uff. Na tym ambicje Kaczyńskiego (bo przecież nie Brudzińskiego) nie kończą się. Nie jest jeszcze przesądzone, czy sędziowie zostaną całkowicie pozbawieni uposażenia, czy zostanie ono znacząco ograniczone. Dama do towarzystwa prezesa i jego najbardziej wiarygodne usta, Brudziński, dalej rzecze o pozbawieniu pensji prof. Andrzeja Rzeplińskiego i całego składu personalnego TK: – Ścierają się dwie koncepcje. Zobaczymy jakie rozwiązanie znajdzie się w ostatecznym kształcie projektu.
Toż ten Kaczyński to ludzki pan. Wszak dla odczucia przez suwerena, iż ma do czynienia z prawem i sprawiedliwością w kolejnej ustawie naprawczej o TK, mógłby być zapis: „Sędziowie, którzy tyle lat mordowali geniusz prezesa wyrokami nie podobającymi się jemu, winni równowartość odsiedzieć za kratami, w szczególności pan Rzepliński”.
Mogłoby być tak? Mogłoby! Polski „Washigton Post Codziennie” znalazłby uzasadnienie, tym bardziej wdzięczny Jacek Kurski w TVP. Dziwię się Kaczyńskiemu, że tak męczy się w Polsce, dla niego to za małe miejsce dla jego wielkiego rozmachu.
Przedłuża mi się ten materiał, bo chciałem potraktować trochę o roku prezydentury Andrzeja Dudy, a jest o czym pisać, choć jest odwrotnością prezesa. Ale to nie Duda zrobił z Kaczyńskiego prezesa, tylko prezes z Dudy prezydenta. I efekty mamy jakie mamy, np animalne i ekologiczne.
Dzięcioł puka: – Puk, puk, jak tam zapowiadane obietnice z czasów kampanii wyborczej? – pyta i dostaje odpowiedź: – Pomyliłeś adresy, ja jestem tylko dudkiem.
Taki ktoś siedzi w złotej klatce pod żyrandolem w Pałacu Prezydenckim. Nie jest głową państwa, ale główką Kaczyńskiego.
Choć to Duda w kampanii prezydenckiej przyrzekał, że jeżeli nie przygotuje w pierwszym roku prezydentury ustaw o obniżeniu wieku emerytalnego i kwoty wolnej od podatku, poda się do dymisji, lecz nie ma pozwolenia od prezesa, aby choć tę jedną obietnicę wypełnić. Ale byłyby jaja, gdyby Duda jeden raz się postawił. Prezes zrobił z niego prezydenta, ale prezes nie zdymisjonował. Duda! Główka do góry!
Waldemar Mystkowski
Plan Morawieckiego:
KRZYSZTOF ŁOZIŃSKI: Z SIŁĄ KOD-U RUSZMY DO PRZODU
Rozbawiło mnie stwierdzenie Bronisława Wildsteina, że jest już „koniec KOD-u”. Wildstein jest propagandystą pełniącym pozory dziennikarza i wysnuł ten wniosek z tego, iż przez lipiec i sierpień nie zrobiliśmy żadnej dużej demonstracji (tak poza tym to dziś jest dopiero 5 sierpnia, do końca miesiąca daleko).
Nie robimy wielkich demonstracji latem, bo to nie ma sensu. Miasta są wyludnione, ludzie mają urlopy, a ci, co urlopów nie mają, wyjeżdżają w weekendy na działki. Dlatego w tym okresie robimy tylko pikiety, które nie muszą gromadzić dziesiątków tysięcy ludzi. No cóż, jak już napisałem, Wildstein pełni pozory dziennikarza, podobnie jak Beata Szydło pełni pozory premiera, a Andrzej Duda pełni pozory prezydenta. W tej partii zresztą wszyscy pełnią pozory: ludzi uczciwych, patriotów, wykształconych…
Taka to już partia.
Ale wracajmy do naszych spraw. Zapewniam malkontentów, że zaraz po wakacjach pokażemy siłę KOD-u, żeby nie zapomnieli.
Tym czasem jednak pozwolę sobie na parę uwag krytycznych (ale życzliwie krytycznych) pod naszym własnym adresem. I parę propozycji na przyszłość.
Musimy zbudować własne media i własny kolportaż. Częściowo już się to dzieje, ale za wolno i za słabo. PiS stosuje cenzurę strachu. Skutecznie zastraszył księgarzy i częściowo kolporterów prasy. Książki krytyczne wobec PiS, np. „Raport Gęgaczy” i parę innych, dostępne są tylko w nielicznych księgarniach, podczas gdy publikacje gloryfikujące PiS, fałszywe życiorysy Kaczyńskich, paszkwile na Wałęsę, różne „Resortowe dzieci”, wręcz wylewają się z półek. Na niektórych stacjach benzynowych i w kioskach w supermarketach „Newsweek”, „Polityka”, „Gazeta Wyborcza”, chowane są pod stosami PiS-owskich gadzinówek: „Od Rzeczy”, „W Potylicę”, „W Śmieci”, itp.
Nawet niektóre urzędy pocztowe zawalone są wydawnictwami Frondy i Rydzyka, a publikacji o „żołnierzach wyklętych” jest więcej, niż tych żołnierzy było.
Szanowni koledzy, nie przebijemy się przez ten zjednoczony front kłamstwa, paszkwilu i nachalnej propagandy z paroma gazetkami o skromnej objętości rozdawanymi wśród swoich i kilkoma portalami internetowymi.
Musimy zbudować własne media i własny kolportaż, ale oparte na realnych podstawach gospodarczych, a nie tylko na wolontariacie i zapale. To za mało. I tu niestety muszę przypomnieć o realiach.
Zarówno PiS, jak i Rydzyk, zbudowali swoje media w oparciu o duże pieniądze. Oczywiście Rydzyk wyłudzał kasę od emerytek (rzekomo na stocznię), kto inny wyprowadził 5 miliardów złotych ze SKOK-ów. To nie znaczy, że my musimy robić tak samo.
Pamiętam jak powstawała „Gazeta Wyborcza”, byłem, choć nie na etacie, w tym pierwszym zespole redakcyjnym, gdy cała redakcja zmieściła się na jednym zdjęciu. Nieprawda, że „Gazeta” powstała „za pieniądze przeznaczone na całą opozycję”. To bzdura, bo takie pieniądze „na całą opozycję” w ogóle nie istniały. Pierwsze numery zostały wydrukowane za pieniądze z kredytu bankowego, a później przyjęto bardzo mądry biznesplan: drukujemy taki nakład i taką objętość, na jaką mamy pokrycie z reklam i sprzedaży poprzednich numerów. W ten sposób nie było ryzyka zadłużania się i upadku. Gdy jest mniej pieniędzy, to gazeta wychodzi cieńsza, ale wychodzi. Przy takiej strategii trudno ją wykończyć finansowo.
Nie widzę powodu, dlaczego my, nie możemy zrobić tego samego. Ale oczywiście trzeba do tego uruchomić działalność gospodarczą. Gazetkami rozdawanymi daleko nie zajedziemy. Druk i papier kosztują. Ile zdołamy zrobić tych gazetek ze składek?
Trzeba oprzeć nasze media na realnym gruncie. Gazety i książki musimy sprzedawać, bo albo zbankrutujemy, albo szybko przestaniemy je wydawać. Dziennikarzom i redaktorom, fotografom, ilustratorom, grafikom, trzeba płacić, bo nawet najbardziej ideowi ludzie nie mogą w nieskończoność pracować za darmo. Czasami trzeba jeść.
Przez 12 lat byłem redaktorem naczelnym internetowych „Kontratekstów” i mam na ten temat pewne doświadczenia. „Kontrateksty” przestały w końcu wychodzić właśnie z powodu braku pieniędzy. Wykruszali się autorzy, graficy. Nawet ja nie mogłem już dłużej pracować za darmo, bo zaczęła się już buntować moja rodzina.
I jeszcze co do tych doświadczeń. Aby gazeta była atrakcyjna nie tylko dla przekonanych, nie tylko dla swoich, to musi być pewną całością. Musi zawierać nie tylko komentarze polityczne (w dodatku jednostronne), ale musi mieć też dział gospodarczy, zagraniczny, kultury, sportowy, program telewizyjny, ogłoszenia… słowem musi być całą gazetą, a nie jednym działem, tak jak, nie gniewajcie się, są obecnie Koduj24, Obywatel, Dekoder. Te nasze media składają się praktycznie z jednego działu.
A przecież muszą być atrakcyjne dla szerszego czytelnika, niż tylko „nasi”. Zwolenników PiS-u oczywiście nie przyciągniemy, ale jest bardzo duża grupa ludzi neutralnych, nie interesujących się polityką, dokąd nie poczują „dobrej zmiany” na własnym zadku. Do tych ludzi też musimy docierać.
Aby to było możliwe, musimy mieć własny kolportaż, którego nie da się zastraszyć i zasypać broszurami Frondy. Musimy mieć własne księgarnie, i oczywiście sprzedające nie tylko nasze książki i nasze gazety. W tych księgarniach musi być i „Kubuś Puchatek” i „Harry Poter” i wszelka literatura. Nie musimy sprzedawać Cenckiewicza i kłamstw życiorysowych Kaczyńskiego, ale czemu nie ma być Harlekinów? Mogą być. Ważne, abyśmy mieli gdzie sprzedawać nasze wydawnictwa. Wiele osób oczekuje, że po „Raporcie Gęgaczy” wydamy kolejne raporty, ale jak to zrobić? Za darmo i do szuflady?
Każdy punkt kolportażu, czy to prasy, czy książek, musi zarabiać, bo musi płacić pracownikom, za lokal, za prąd, itd. Jeżeli Stowarzyszenia KOD mnie może prowadzić działalności gospodarczej, to trzeba założyć spółkę lub fundację. To naprawdę nie problem.
Zróbmy „Telewizję KOD”. Niemożliwe? Możliwe. Do tego potrzebne trochę większe pieniądze, ale da się je zdobyć. Są granty, jest prywatny biznes, który wcale PiS-u nie kocha. Mógł zrobić telewizję Rydzyk, to i my możemy. Oczywiście nadajnik do satelity musi być za granicą, by go nam nie wyłączyli (Rydzyk ma na terytorium Federacji Rosyjskiej, a my, czemu nie w Szwecji?). Sygnał musi być niekodowany, by można go odbierać każdym telewizorem bez pomocy dekodera. A kasa na program? Nie musimy od razu nadawać całą dobę. Można zacząć od godziny, dwóch. I podobnie jak z gazetą,to nie może być tylko program polityczny, bo mało kto będzie oglądał. Z czasem muszą być i filmy, seriale, publicystyka. Da się zrobić, choć nie od razu. Tylko trzeba zacząć robić. Na szczęście PiS daje nam w prezencie spora liczbę najlepszych dziennikarzy i showmanów bez pracy.
I sprawa kolejna: zacznijmy zwalczać kłamstwo.
Nie reagujemy, co najwyżej reagujemy wzruszeniem ramion, na kłamstwa PiS-u na nasz temat. Tym czasem wielu ludzi, zwłaszcza na prowincji w te kłamstw wierzy, bo nie ma żadnej kontry z naszej strony. A więc ludzie wierzą, że KOD założyli komuniści, co „się nakradli”, „oderwani od koryta”, „stracili przywileje”, wierzą (naprawdę), że ktoś nam płaci za udział w demonstracjach, że „dostaliśmy kasę od Sorosa” itp. Spotykam wielu zwykłych ludzi, którzy w to wierzą. Jeżeli nie chcemy, by młodzi ludzie, uważający się za „patriotów”, na nas napadali, to musimy zacząć reagować.
Trzeba wytaczać procesy proszę państwa. Miał być pozew zbiorowy wobec Kaczyńskiego za kłamstwo o „komunistach i złodziejach”. No i co? Gdzieś się rozwiało. To nawet nie chodzi o to, by taki proces wygrać, bo sprawy cywilne ciągną się w Polsce latami. Istotny jest publiczny sygnał, że to są kłamstwa. Sygnał, który pójdzie w telewizji, w gazetach. Nie reagując na pomówienia pośrednio je potwierdzamy. Na co czekamy? Na to aż przyjdzie ONR z pałami i nikt się za nami nie wstawi? Na to, aż zaczną na nas napadać kibole? Gdy rozmawiam z młodymi narodowcami, to widzę, że oni naprawdę w te bzdury wierzą. Oni naprawdę chcą w patriotycznym zapale bić tych „komunistów”, co „się nakradli”, co mają „esbeckie emerytury” itp. A jednocześnie widzę, że gdy się zaczyna im tłumaczyć, że to nieprawda, to tracą rezon. Niech więc zacznie do nich docierać, że to, co im wmówiono nie jest prawdą. Inaczej wkrótce PiS będzie miał bojówki złożone z młodych ludzi wierzących w to, że biją komunistów. Zachwiejmy im trochę tę wiarę.
W moim artykule „Trzeba założyć KOD”, od którego ten KOD się zaczął, napisałem:
A co robić? To samo, co robił KOR. Pisać listy otwarte i zbierać pod nimi podpisy (można przez Internet), tworzyć raporty (takie jak nasz „Raport Gęgaczy”, żadna dyktatura nie lubi, gdy „spisane są czyny i rozmowy”), prowadzić dyskusje publiczne i wykłady, organizować pokojowe demonstracje. Organizować pomoc prawną i materialną dla ewentualnych poszkodowanych. Bardzo ważne jest pokazywanie społeczeństwu, jak bardzo jest okłamywane. Zresztą co ja będę Polakom tłumaczył takie rzeczy. Trzeba pokazać że „siła bezsilnych” istnieje.
Ale napisałem też:
Żadne „służby” nie poradzą sobie ze środowiskiem jak mgła, opartym na więziach towarzyskich, koleżeńskich. Ze środowiskiem ludzi, którzy podejmują działania na zasadzie spontanicznego pomysłu i skrzyknięcia paru kolegów do jego realizacji. Tu nikt nie dojdzie po nitce do kłębka, bo nie ma nitki i nie ma kłębka.
I to jest ważne. Nie czekajmy na centralne decyzje zarządu. Podejmujmy oddolne inicjatywy, właśnie na zasadzie skrzyknięcia paru kolegów. Trochę to już się dzieje, ale jeszcze za mało.
Tak wiec szanowni moi, nie czkajmy na rozkaz ani oklaski. Z siłą KOD-u ruszmy do przodu.Do roboty, bo nikt tego za nas nie zrobi.
Ziobro i jego sumienie
Nie wiem, jak tam jest z sumieniem min. Zbigniewa Ziobry, ale znając jego świetnie samopoczucie po takich akcjach, jak spreparowana „afera gruntowa”, jak publiczne pomawianie dr. Garlickiego o uśmiercanie pacjentów, jak gołosłowne zapowiadanie (do spółki z p. Kurskim) ogłoszenia strasznych wieści o malwersacjach w polskiej transplantologii, jak degradowanie niepisowskich prokuratorów i wiele, wiele innych – mogę przypuszczać, że jest to sumienie ze stali i granitu. Nic go nie wzruszy. Pozazdrościć. Zbyś ma zawsze rację i cokolwiek zrobi, to jest dobre, bo przecież od urodzenia jest dobrym i grzecznym chłopcem. A moralność wyssał z mlekiem matki i nie musi się więcej nią przejmować. Po prostu nosi ją w sercu. Jak szkoda, że nie wszyscy tak mają, a przeto muszą się męczyć ze swymi rozterkami, cierpią, gdy kogoś pomówią, przepraszają, gdy skrzywdzą, brzydzą się prowokacją i manipulacją. I tak dalej. No ale oni nie są grzecznymi chłopcami.
Ciekawe wszak, iż człowiek o stalowym sumieniu, którym bez wątpienia jest min. Zbigniew Ziobro, tak bardzo troszczy się o sumienia miękkie, na przykład sumienia drukarzy odmawiających druku materiałów na temat działalności organizacji LGBT albo sumienia chuliganów smarujących napisy na pomnikach nagrobnych. No ale skoro jest już taki troskliwy i posługuje się wyświechtanym terminem „klauzula sumienia”, to może warto wyjaśnić mu, co te terminy – „sumienie” i „klauzula sumienia” – właściwie znaczą i jak należy je w prawie i państwie stosować.
Może zacznę od tego, że z całą pewnością nie można co do zasady uchylać się od obowiązków wynikających z prawa bądź zawartych umów, powołując się na sprzeciw sumienia. Taki sprzeciw zasługuje na respekt tylko w wyjątkowych sytuacjach. Gdyby było inaczej, każdy mógłby sobie bimbać, tłumacząc się, że sumienie mu tego czy tamtego uczynić nie pozwala. Sprzedawca w sklepie nie sprzedałby piwa p. Ziobrze, bo sumienie nie pozwala mu rozpijać narodu, a piekarz nie sprzedałby mu chleba, bo sumienie nie pozwala mu „karmić pisiorów” i rób co chcesz. To nonsens. Sam sprzeciw sumienia nie wystarczy. Musi być jeszcze coś.
Druga sprawa, na którą chciałbym na wstępie zwrócić uwagę p. Ziobry, zresztą absolwenta UJ, to kwestia dobrej bądź złej woli w posługiwaniu się argumentem z „prawa do postępowania zgodnie z własnym sumieniem”. Otóż takiego prawa w ogóle nie ma i nie sposób posługiwać się tym argumentem w dobrej wierze. Nie ma takiego prawa, bo byłoby sprzeczne wewnętrznie, oznaczając „prawo do nierespektowania prawa”. Nie można zaś powoływać się na nie w dobrej wierze dlatego, że nie jest możliwe wiarygodne publicznie, skuteczne oświadczenie, iż zamierza się stosować to „prawo” czy „zasadę” w sposób bezstronny i powszechny. Tłumacząc to na ludzki, chodzi o to, że p. Ziobro ujmując się za prawem do działania w zgodzie z własnym sumieniem zwolenników PiS i jego narodowo-katolickiej ideologii (która swoją drogą budzi mój osobisty najgłębszy sprzeciw i sumienia, i rozumu), nie posiada zdolności przekonania opinii publicznej, iż z tą samą gorliwością będzie bronił analogicznego prawa przeciwników PiS. Nie uwierzymy, że poparłby urzędnika odmawiającego wykonania polecenia min. Ziobry, drukarza odmawiającego druku materiałów propagandowych PiS czy Kościoła katolickiego albo kogoś, kto nasmarowałby na grobie Lecha Kaczyńskiego słowa, dajmy na to, „beznadziejny prezydent”. Choćby bił się w piersi przed kamerami, że jest w tej materii bezstronny (a jakoś nawet i tego wyobrazić sobie nie mogę), to i tak nawet dziecko by mu nie uwierzyło.
Powołując się na „klauzulę sumienia”, min. Ziobro nie wie, że nie oznacza ona (pomimo zewnętrznego podobieństwa) ani żadnego uprawnienia, ani nawet wyłączenia karalności (kontratypu). Nie wie też, że zasadę prawa można stosować wyłącznie w dobrej wierze, w sposób bezstronny, analogiczny i wykluczający bezprawną dyskryminację, których to warunków nie da się dochować, jeśli interpretuje się „klauzulę sumienia” jako rodzaj uprawnienia. Nie wie, bo są to sprawy trudne i abstrakcyjne, a jemu chodzi wszak o sprawę prostą, to znaczy, żeby katolicy i pisowcy mogli sobie robić co chcą, o ile jest to zgodne z linią PiS i Kościoła. Chodzi więc o wyłącznie pisowców i katolików spod działania ograniczeń nakładanych na obywateli przez prawo powszechne, pod płaszczykiem rzekomo powszechnego prawa obywateli do ochrony ich „sumień”.
Nie, nie o sumienia wszystkich obywateli i ich ochronę chodzi min. Ziobrze, lecz o ochronę „swoich” i ich postępków, czyli sumień przypadkiem ukształtowanych akurat tak, jak życzą sobie tego katoliccy biskupi i ich partyjne ramię, spersonifikowane w osobie Zbigniewa Ziobry – urzędowego Sumienia Narodu. Chodzi o „dyspensę” i specjalne, ochronne traktowanie tych, którzy postępują w sposób jawnie spójny z ideologią partii rządzącej i organizacji religijnej, z którą ta dzieli się władzą. Nie sądzę przy tym, aby min. Ziobro miał tego rodzaju kulturę prawną, która pozwalałby mu dostrzec w faworyzowaniu jedynie słusznie wierzących za pomocą triku z „klauzulą sumienia” cokolwiek złego. Dla niego bowiem w sformułowaniu „jedynie słusznie” nie ma elementu krytycznego, lecz jedynie czysta deskrypcja – on naprawdę myśli, że należy do „jedynie słusznie wierzących” i wiedzących przeto zawsze co jest dobre a co złe. Sądzi też, jak wskazują jego liczne wypowiedzi, że uważa za rzecz prostą i oczywistą, że to, co jest złe (a co w sposób oczywisty jest znane min. Ziobrze), powinno być zawsze ścigane i karane. Taka moralność szeryfia, jeśli wolno użyć takiego neologizmu, nie przewiduje czegoś takiego, jak bezstronność, równe traktowanie itp., nie mówiąc już o wdawaniu się w takie prawnicze subtelności, jak rozliczne warunki penalizacji rozmaitych zachowań i praktyk, oprócz samej ich naganności w oczach ministra. W moralności szeryfiej są w tylko swoi (dobrzy) i nieswoi (źli). A najlepszy jest oczywiście sam szeryf.
Mimo tych nader trudnych warunków intelektualnych i psychologicznych, zanim nieomylne sumienie min. Ziobry nakaże mu wsadzić mnie do ciupy w drodze wykonania telefonu do odpowiedniego prokuratora, gdzie to może być kłopot z pisaniem bloga, podejmę, rzutem na taśmę, próbę wyjaśnienia natchnionemu szafarzowi mej wolności, czym jest sumienie i „klauzula sumienia”. Oczywiście, będzie to wyjaśnienie doktrynalne, a więc należące do dziedziny jurysprudencji, nie zaś prawnicze w dosłownym sensie, gdyż pan Ziobro może sobie w tym zakresie robić z prawem co chce i wszelkie bzdury do niego powpisywać, jeśli tylko Prezes pozwoli. Za to nie odpowiadam. Zajmuję się tu wyłącznie materią pojęć prawnych i etycznych.
No więc tak. Powiedzieliśmy już sobie, że klauzula sumienia nie jest żadnym „uprawnieniem do niewykonywanie prawa”. Nie jest zwolnieniem, dyspensą, wyłączeniem karalności ani żadnym innym kontratypem. Wszystko to byłoby niemożliwe do stosowania. Jest klauzula, zgodnie ze swoją nazwą, odstąpieniem, czyli zamknięciem pewnej drogi działania. W pewnych ściśle określonych okolicznościach, w sytuacjach wyjątkowych i po spełnieniu surowych warunków może dojść do tego, że niepodjęcie jakichś działań wynikających ze zobowiązań prawnych lub umownych nie spotka się z przewidzianą prawem represją. Inaczej mówiąc, klauzula zabezpiecza sprawcę czynu zabronionego lub zaniechania obowiązku wynikającego z prawa bądź umowy przed przewidzianymi prawem konsekwencjami, pod pewnymi warunkami. Rzecz jasna, warunki, które muszą zostać spełnione, aby klauzula była skuteczna, muszą mieć cechy obiektywne. Nie może to być wyłącznie wola ani inna podstawa czysto subiektywna. W przeciwnym razie każdy mógłby wypowiedzieć posłuszeństwo prawu, które mu nie odpowiada. Skoro więc klauzula musi mieć podłoże obiektywne, to tym samym musi być w określonym działaniu, od którego się powstrzymujemy bądź na które się poważamy, coś nieuchronnego, imperatywnego, koniecznego. Inaczej mówiąc, osoba dopuszczająca się czynu zabronionego lub bezprawnego zaniechania, musi działać pod nieodpartą presją.
No i tu dochodzimy do owego tajemniczego pojęcia sumienia. Otóż słowo to oznacza w etyce coś rodzaju przekładni ideałów na życie, czyli zdolność do stosowania ogólnych norm moralnych w konkretnych przypadkach. Zdolność ta na tyle silnie sprzężona jest z silnymi emocjami i całą psychologiczną mechaniką działania ludzkiego, że jawi się nam najczęściej w postaci jakiegoś silnego „poczucia” bądź przekonania. Zdarza się, że musimy coś uczynić bądź nie możemy czegoś uczynić, „bo nie” – bo mamy tak silną blokadę psychiczną, w związku z naszymi przekonaniami moralnymi, wychowaniem i właśnie sumieniem, że pomimo świadomości, że mamy obowiązek to uczynić, to nie jesteśmy w stanie. Wtedy mówimy „bardzo przepraszam, ja tego zrobić nie mogę” albo „zróbcie ze mną co chcecie, trudno, ale ja musiałam tak postąpić”. I właśnie takich przypadków dotyczy klauzula sumienia. Osoba, która się do niej odwołuje musi mieć świadomość, że obciąża ją pewna ułomność, musi zdawać sobie sprawę, że narusza normalny porządek prawem usankcjonowanego działania i powinna z tego powodu okazywać co najmniej zawstydzenie. Wyobrażanie sobie, że „mam prawo postępować, jak uważam za stosowne”, a więc stawianie się ponad prawem, a swoich przekonań moralnych ponad jego literą, jest objawem pychy moralnej, nihilizmu i bezczelności, które zasługują na potępienie. Niestety, nierozumienie przez p. Ziobrę i jego licznych akolitów sensu klauzuli sumienia prowadzi do tego, że całe rzesze obywateli zaczynają sobie wyobrażać, że ich przeświadczenia mogą stanąć ponad prawem i że mogą sobie robić, co tylko im własne przekonania i sumienie dyktuje. To groteskowe roszczenie i skrajny, egocentryczny subiektywizm, wyraża kompletny brak świadomości moralnej i prawnej. Obawiam się, że dość powszechny i nie omijający gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości.
Jakie trzeba więc spełnić warunki, aby wykazać, że w działaniu (lub zaniechaniu) bezprawnym, acz zasługującym na tolerowanie, zachodzą przymuszające do niego okoliczności, a nie tylko pycha i samowola? Po pierwsze osoba korzystająca z dobrodziejstwa (to ważne słowo!) klauzuli sumienia powinna zamanifestować rozumienie swojego położenia i jego konfliktu z prawem (lub materią umowy, np. umowy o pracę), lojalnie uprzedzając zainteresowane podmioty o moralnych i psychicznych ograniczeniach, jakim podlega. I tak na przykład przyjmując się do pracy w sklepie sprzedającym alkohol, wróg alkoholu musi zapytać, czy może dostać stanowisko pozwalające mu uniknąć sprzedawania takich produktów. Lekarz wybierający specjalizację ginekologii bądź zatrudniający się na stanowisku ginekologia musi upewnić się, czy można ten zawód wykonywać, jeśli jest się moralnie i psychicznie (obiektywnie!) niezdolnym do przeprowadzania legalnych terminacji ciąży. Jeśli już jednak dojdzie do tego, że osoba, której dotyczą przeszkody, dostrzegane przez jakiś przepis prawa mający charakter klauzuli sumienia, znajdzie się w konflikcie sumienia, musi ona w sposób jednoznaczny pokazać, że rozumie, iż jej własne przekonania nie stoją ponad prawem i że jest w stanie w największym możliwym stopniu zminimalizować skutki swojego bezprawnego działania (lub zaniechania), tak aby osoby, której te działania dotyczą poniosły jak najmniejsze szkody i mogły w największym możliwym stopniu nadal korzystać z przysługujących im praw i świadczeń. I tak na przykład, ginekolog odmawiający kobiecie przeprowadzenia aborcji, do której ma prawo, musi wskazać jej inną drogę uzyskania należnego jej świadczenia. Jeśli tego nie uczyni, pokaże tym samym, iż wyobraża sobie, że „mu wolno”, że może postawić siebie i swoje przekonania ponad prawem. Na wszelki wypadek nasza najsławniejsza klauzula sumienia, czyli art. 39 ustawy o zawodzie lekarza, wprost o tym przypomina.
Różne są klauzule sumienia i w różnych dziedzinach występują, wcale nie tylko w medycynie. Zwykle uwarunkowane są kulturowo i odnoszą się nie tyle do silnych przekonań moralnych, ile do przekonań religijnych. Jeśli jakiś amisz w USA zamiast wezwać karetkę, zawiezie chorego do szpitala powozem konnym, to może uniknąć odpowiedzialności za nieudzielenie pomocy. Nie można jednak powiedzieć w sądzie ni z tego, ni z owego „a ja jestem amiszem”. To musi być wiarygodne, potwierdzone realiami życia i biografią tej osoby. Ci, którym „więcej wolno”, bo mają pewne ograniczenia, a więc korzystający z pewnych przywilejów, muszą mieć do nich wiarygodny tytuł.
Najbardziej znanym w świecie przykładem klauzuli sumienia jest prawo eutanatyczne w Holandii. Eutanazja jest w Holandii zakazana i ścigana przez prawo. Jeśli jednak lekarz wykona ją z powodów moralnych, w poczuciu, że nie może pozwolić na to, aby błagający o eutanazję i cierpiący męki pacjenci byli jej pozbawieni, prokurator odstąpi od ścigania, mimo że prawodawca uznał eutanazję za naganną i bezprawną. Lekarz taki musi jednak spełnić mnóstwo warunków, a przede wszystkim sumiennie i dokładnie zawiadomić władze o popełnionym przez siebie bezprawnym czynie. Gdyby uśmiercił pacjenta i powiedział „mnie sumienie tak kazało i proszę się do tego nie wtrącać, bo każdy ma prawo postępować według własnego sumienia”, to poszedłby siedzieć.
No właśnie, panie ministrze Ziobro – z całego tego wywodu może zechce pan zapamiętać choć to jedno: to nie ja ani moje osobiste przekonania moralne decydują o tym, co jest dozwolone (i bezkarne), a co nie. Kto myśli, że jego przekonania stoją ponad normą prawa, kto przypisuje sobie prawo do kierowania się swoimi osobistymi przekonaniami i ignorowania prawa, ten wykazuje się brakiem elementarnej świadomości moralnej i prawnej. Moralność dlatego właśnie obowiązuje, że nie jest sferą wyłącznie naszych osobistych przekonań, choćby najsilniejszych, lecz sferą norm publicznych, które wyrażają się w sposób bardziej autorytatywny (na przykład w prawie), niż tylko subiektywny „głos mojego sumienia”. Osoba o wrażliwym sumieniu przeżywa wyrzuty sumienia, gdy jej osobiste przekonania wchodzą w spór z jej obowiązkami. Osoba bez sumienia myśli, że nie bacząc na prawo, wolno jej postępować jak uważa bądź tak, jak uważają jej moralni przewodnicy. Właśnie takie osoby traktują klauzule sumienia jako przysługujące im uprawnienie, a nie szczególny przywilej, jaki otrzymują od mądrego prawodawcy z powodu ograniczeń, jakim podlegają. Jako minister powinien pan stać na straży prawa i jego moralnych podstaw, odrzucając wszelką arogancję, samowolę i pychę, wyrażającą się w subiektywistycznym i woluntarystycznym podejściu do litery prawa. Ale pan nie stoi.
BYŁEM STRASZNIE WAŻNY. ŻYWOT JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO, CZĘŚĆ DRUGA
ADAM LESZCZYŃSKI5 SIERPNIA 2016
W autobiografii Jarosław Kaczyński mówi, że był sekretarzem Krajowej Komisji Wykonawczej „S” w 1988 r., a posiedzenia jej sekretariatu odbywały się u niego w domu. Sugeruje, że odgrywał ważną polityczną rolę. „Oko” sprawdza, jak było
Sekretariat KKW często spotykał się po prostu w moim mieszkaniu. Na posiedzenia przychodził też Bronisław Geremek, choć nie był sekretarzem. Ot tak, dzwonek do drzwi, stoi i cóż mam robić? Nie tylko przychodził, ale czuł się bardzo pewnie.
PRAWIE PRAWDA. PRACA W SEKRETARIACIE NIE BYŁA AŻ TAK WAŻNA.
W autobiografii Jarosława Kaczyńskiego fragment poświęcony Krajowej Komisji Wykonawczej „S” – nowych władz zdelegalizowanego związku – brzmi następująco:
„Doszło do kompromisu między Tymczasową Komisją Krajową i Tymczasową Radą «S». Pod koniec października 1987 roku powstała Krajowa Komisja Wykonawcza «Solidarności», co oznaczało zakończenie działalności obu poprzednich struktur. Sekretarzami KKW zostali wtedy Leszek, Andrzej Celiński i Henryk Wujec. W styczniu 1988 roku wszedłem do sekretariatu. KKW prowadziło właściwie jawną działalność. O ile TKK funkcjonowała w konspiracji – tajne lokale, śluzy itp., o tyle sekretariat KKW często spotykał się po prostu w moim mieszkaniu. Na posiedzenia przychodził też Bronisław Geremek, choć nie był sekretarzem. Ot tak, dzwonek do drzwi, stoi i cóż mam robić? Nie tylko przychodził, ale czuł się bardzo pewnie”.
Cały tok autobiograficznej opowieści Kaczyńskiego (nie tylko ten cytat) sugeruje, że odgrywał w opozycji lat 80. ważną polityczną rolę. Podobnie jest tutaj: mówi, że był jednym z sekretarzy KKW, ale nie wspomina, czym się sekretariat zajmował.
O to, jak było i jaką rolę odgrywał sekretariat KKW, zapytaliśmy Henryka Wujca, opozycjonistę, członka KOR, jednego z sekretarzy KKW, po 1989 r. m.in. doradcę prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wujec opowiada:
„Prawdą jest, że Krajowa Komisja Wykonawcza była wielkim osiągnięciem współpracy podziemnej i nadziemnej «S». Tymczasowa Rada «S» była już jawna, ale raczej symboliczna. Działali w niej ci, którzy byli amnestionowani, więc nie było sensu, żeby się ukrywali. Trzecią siłą był Lech Wałęsa, jako najważniejszy przywódca. W wyniku wspólnych rozmów tych trzech stron powstała KKW.
Każdy region reprezentował w niej sławny działacz. Z Warszawy był to oczywiście Zbigniew Bujak, z Wrocławia – Władysław Frasyniuk. To już nie była konspira, ale jeszcze nie jawność – KKW działała trochę w takiej szarej strefie.
Dużo pracowałem przy jej utworzeniu. Żeby działała, musiał być sekretariat, który umawiał spotkania, przygotowywał materiały. Jarek Kaczyński był w nim od początku albo prawie od początku. Myśmy przygotowywali każde posiedzenie, zbierali materiały, ustalali, kto referuje.
KKW spotykała się oczywiście w kościołach: w Gdańsku – u ks. Henryka Jankowskiego, w Warszawie – u ks. Romana Indrzejczyka w kościele Dzieciątka Jezus na Żoliborzu.
Sekretariat spotykał się często o Jarka Kaczyńskiego na ul. Lisa-Kuli na Żoliborzu. Bywałem u niego często. Jak ja tam byłem, nigdy nie było tam Geremka. Może Jarek się z nim umawiał jakoś oddzielnie?
To nie były formalne spotkania, po prostu wpadaliśmy do niego, jak były jakieś sprawy do załatwienia.
Rola sekretariatu była trochę polityczna, a trochę organizacyjna. Każdy odpowiadał za swój odcinek działalności. Ja odpowiadałem się za kontakty z różnymi strukturami podziemnej «S». Jarek referował to, co się dzieje w układzie politycznym w sferze Kościół-«S»-partia. To było na zasadzie plotek: tamten powiedział coś temu, tamten spotkał z drugim… Badań wtedy nie było, ale pamiętam, że irytował mnie ten sposób uprawiania polityki”.
Werdykt „Oka”: Jarosław Kaczyński mówi zasadniczo prawdę o faktach; rozmija się z nią jednak, kiedy sugeruje, że był ważną postacią polityczną w opozycji drugiej połowy lat 80. Był działaczem drugiego szeregu. Pełnił ważną rolę w organizacji, powierzano mu ważne prace organizacyjne, ale daleko mu było do takich politycznych gwiazd opozycji, jak Władysław Frasyniuk czy Zbigniew Bujak.
Każdemu jego słowo [SZCZYGIEŁ]
Mariusz Szczygieł
Miłość? Nadzieja? Bóg? Dziecko? Przyjaźń? Rodzina? Justyna? Samotność? Ja? Ambicja? Wsparcie? Łukasz?
Czy te lub podobne słowa są najważniejsze także w Państwa życiu? Bo internauci na Onet.pl właśnie takie podali jako te, które kierują ich życiem.
Siedzieliśmy przy śniadaniu w kawiarnianym ogródku z Maciejem, 38-letnim nauczycielem matematyki na wakacjach.
– Szmata – powiedział.
– Słucham?
– Szmata – to słowo, które miało wpływ na moje życie.
Przyznaję, że za każdą taką nieoczywistość dałbym się pokroić. Niestety, większość z nas jest tak przewidywalna, że aż boli. Oczywiście boli tego, kto szuka w drugim człowieku niepowtarzalności. Przy całym moim szacunku dla tego, kto stawia na „miłość”, „Boga” czy na „Justynę” (cudownie być kimś najważniejszym w czyimś życiu), mój mózg jest wybredny.
– A kiedy „szmata” zagrała główną rolę? – spytałem.
– Dwanaście lat temu. Pracowałem wtedy w pierwszej szkole. Uczyłem już dwa miesiące, kiedy przyszedł na lekcje chłopak, który nie pokazywał się od początku roku. Wcześniej pytam koleżankę, co się z nim dzieje, ona na to: ty się ciesz, że do ciebie nie przychodzi. Usiadł w ostatniej ławce i ja bez sensu, zamiast zagadać do niego, pytam, czy ma zadanie domowe. A on na to: „Chuj ci w dupę!”.
– Ile miał lat?
– Jeszcze nie miał piętnastu.
– A klasa w śmiech?
– Oni zastygli przerażeni tym, co usłyszeli. A ja myślę: co mam teraz powiedzieć? W ogóle mnie na studiach tego nie uczyli. Wyjść do dyrektorki nie mogę, bo nauczyciel nie ma prawa zostawić uczniów samych w klasie. W takiej sytuacji należy napisać notatkę w dzienniku. Ale na razie jesteśmy na lekcji i muszę zareagować. Milczałem znacząco przez chwilę. Po lekcji idę do dyrektorki, pytam, jak zachować się w takiej sytuacji. Ona: „A co z pana za mężczyzna, jak pan nie umie sobie poradzić! Jakie studia pan skończył, jeśli tego pan nie wie”. I tym podobnie. Zachowywała się tak prymitywnie, że nie mogłem uwierzyć. Przełknąłem to. Dzięki Bogu, ten chłopak już nigdy do mnie nie przyszedł, wysłali go do hufca pracy. Za dwa miesiące mamy konferencję, na której ona mnie zaatakowała, że nie reklamuję szkoły jako najlepszej szkoły w mieście. Nie bardzo wiedziałem, jak miałbym ją reklamować, to był zarzut jakby z choinki się urwała. Po konferencji poszedłem do niej. Pani dyrektor, mówię, poczułem się potraktowany przez panią jak szmata. Ona, tym swoim prymitywnym tonem, że nic takiego nie padło. Nie mówię, że użyła pani słowa „szmata”. Ja się cz-u-ję przez panią jak szmata. I w tym momencie Duch Święty w nią wstąpił: „Ja pana bardzo przepraszam…”. Że nie miała świadomości, że nie sądziła, po co zaraz używać takich słów…
– Właśnie, po co?
– Po to, że musimy mówić innym, jak się czujemy, kiedy wchodzimy z nimi w relacje. Należy być szczerym. Jeśli nie zareagujesz od razu, to wasza relacja zamieni się w rejestr urazów i potem możesz mordercą dyrektorki zostać. Mówić od razu! Sam sobie dałem tę lekcję. Pracowałem w tej szkole jeszcze cztery lata i pani dyrektor była jak do rany przyłóż.
– A uczniowie?
– Ważne jest wyczucie. Miałem ucznia, który mówił o mnie na głos w trzeciej osobie, na przykład: „Co on gada?”. Raz stoi na ławce z napisem: „Czy ktoś mnie wreszcie zauważy!”. Mówię: „Wobec tego, proszę, usiądź w pierwszej ławce”. On: „Spadaj!”. Nachyliłem się do jego ucha i mówię szeptem: „Wypierdalaj do pierwszej ławki, bo się nie pozbierasz”. On: „Słyszeliście, co powiedział, słyszeliście?!”. Ja na głos: „Tak, wszyscy słyszeli, powiedziałem, że jesteś bardzo sympatycznym uczniem i będę ci poświęcał specjalną uwagę”. Siedział dwa następne lata w pierwszej ławce, był jednym z najfajniejszych uczniów. I jak kończył szkołę, powiedział, że będzie za mną tęsknił, bo tylko u mnie czuł się zauważony. I jak teraz patrzę na Polaków, którzy marzą o twardej ręce, to myślę sobie: każdemu, co mu się należy.
Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.
W ”Dużym Formacie” czytaj:
Królowie nadbużańscy
Niech pan jedzie i patrzy po domach – leży piłka, leży łopatka, leżą zabawki, to znaczy, że jest dziecko. Rozmowa z Pawłem Totoro Adamcem
Pracownicy gastronomii zakładają związek zawodowy
Nie znasz życia, jeśli nie pracowałeś w gastro. A zatrudnianie ludzi na czarno to utrzymywanie ich w stanie przeterminowanej młodości
Fugazi. Gdzie się podziali prorocy? Historia kultowego klubu lat 90.
To wszystko było jak sen. Pamiętam, zlot fanów The Doors, stoję w tłumie i słucham muzyki. Patrzę na prawo – Nalepa, zerkam na lewo – Niemen. Duma… Fugazi istniał zaledwie 11 miesięcy 1992 roku, zagrało w nim ponad 300 zespołów
Uchodźcy w Rosji. Ucieczka rowerem do Norwegii
Norwegia zaostrzyła przepisy, uchodźcy kupowali od rosyjskich handlarzy wysłużone ukrainy, sputniki i ruszali wąską, ośnieżoną drogą do granicy. Kto nie umiał jeździć na rowerze, prowadził go. To wystarczyło
ŚDM. Słońce w Polsce mocniej grzeje?
Straszą was muzułmanami? Wpadnijcie do Libanu, zobaczycie, jacy są fajni. Wlekły na Światowych Dniach Młodzieży
Dwanaście twarzy oszusta. Zawód wyuczony: monter instalacji grzewczych, zawód opowiadany: prokurator
Największą wiarygodność zdobył, kiedy w moje imieniny odebrał telefon, zesmutniał i powiedział, że musi uciekać, bo świadek koronny mu się powiesił
Wierzę, że nasze teksty komuś otworzą oczy. Rozmowa z Andrzejem Mellerem, reporterem wojennym
Nie jeździłem na wojny na wakacje, tylko jako korespondent. Są oczywiście tzw. turyści wojenni. Wojna to zjawisko podobne do wódy czy narkotyków. To wciąga i dewastuje psychicznie
Nasz Supertramp. Volkswagen transporter objedzie cały świat
Przy siedemdziesiątce nasza tetrójka dojedzie wszędzie bez awarii. I taka prędkość sprzyja podróżowaniu. Więcej widzisz. Rozmowa z Aleksandrą Ślusarczyk i Karolem Lewandowskim
Prezydentura wstydu i zamykania oczu
W najbliższych kilkunastu godzinach większość mediów podsumuje rok prezydentury Andrzeja Dudy. Prorządowi publicyści i politycy PiS wystawią Prezydentowi stosowną laurkę. Pozostali napiszą o 50 mld dolarów, które wyparowały z polskiej giełdy, wasalizmie Andrzeja Dudy wobec Jarosława Kaczyńskiego i zimnym prysznicu dla tzw. „frankowiczów”, wciąż czekających na spełnienie obietnic wyborczych. W szufladzie Marszałka Sejmu leży również prezydencki projekt ustawy emerytalnej obniżającej wiek przechodzenia na emeryturę.
Zimny prysznic zaliczyło także tysiące wyborców, którzy w wyborach prezydenckich oddali głos na Andrzeja Dudę. Miał być antidotum na marazm i oderwanie od rzeczywistości Platformy Obywatelskiej.
Ci ostatni – myślę, że dość liczni – nie spodziewali się, że ich głos w wyborach posłuży do gaszenia pożaru benzyną.
Jednakże nie o Prezydencie zamierzam pisać. Obok niego jest ktoś jeszcze, kto przynajmniej w teorii, powinien mieć ogromny wpływ na ludzkie opinie, emocje i postrzeganie urzędu Prezydenta.
Pierwsza Dama…
O ile prezydenturę Andrzeja Dudy mogę nazwać prezydenturą wstydu, o tyle rolę Pierwszej Damy określam jako dobrowolne związanie rąk i przyzwolenie na zamknięcie ust. Nie przez bezwolnego Prezydenta. Przez nieponoszącego żadnej odpowiedzialności posła z Żoliborza, kierowanego karykaturą ambicji i żądzą absolutnej władzy.
Z podziwem słucham wystąpienia Michelle Obamy na ostatnim kongresie demokratów. Widzę, jak w prostych, docierających do głębi serca słowach staje murem po stronie demokratycznych wartości, świadomości obywatelskiej i swojego męża – prezydenta Stanów Zjednoczonych. A także jego pochodzenia i narodowości kwestionowanej przez ksenofobicznych przeciwników.
Michelle Obama nie mówi o prawicy lub lewicy.
Wskazuje, że wybierając Prezydenta, wybieramy osobowość człowieka, który przez kilka lat będzie prowadził nasz kraj. Ten człowiek może mieć wady i czasem popełniać drobne przejęzyczenia.
Nie wolno mu natomiast jednego: być słabym. Andrzej Duda jest słaby i podporządkowany partyjnym interesom PiS. Pierwsza Dama również milczy wtedy, gdy powinna okazać siłę.
W ostatnim roku dofinansowanie straciły dwie ogromnie ważne społecznie instytucje: Centrum Praw Kobiet i Fundacja Dzieci Niczyje. Po raz pierwszy od wielu lat…
W tym samym czasie wielomilionowe dotacje otrzymały organizacje redemptorysty Tadeusza Rydzyka.
Również, w tym samym czasie, do publicznej dyskusji powrócił temat liberalizacji oraz zaostrzenia prawa do aborcji.
Odpowiedź na moją interpelację w sprawie dofinansowania Centrum Praw Kobiet pozostaje bez merytorycznego uzasadnienia. Apele o zwiększenie nakładów i odpowiedzialności za edukację seksualną i prewencję przeciw przemocy fizycznej i seksualnej oraz utrzymanie status quo w sprawie aborcji pozostają bez skutecznych działań rządu i spotykają się z tolerowaną przez rząd i Prezydenta agresją ze strony środowisk konserwatywnych.
Gdzie jest Pierwsza Dama, gdy trzeba bronić tych najsłabszych? Gdzie jest jej głos w obronie ofiar przemocy domowej i molestowania seksualnego?
Gdzie szukać jej argumentów, gdy większość społeczeństwa z niesmakiem nazywa Prezydenta „długopisem Jarosława Kaczyńskiego”?
Agata Kornhauser-Duda milczy.
Prawdopodobnie wie, że społeczeństwo nie jest „ciemnym ludem, który wszystko kupi”.
Prawdopodobnie milczy, gdyż wie, że w sytuacji, gdy kraj został podporządkowany ambicji jednego człowieka i jego żądzy zemsty za wyimaginowane krzywdy, jej głos niczego nie zmieni.
Uważam, że mimo tego powinien wybrzmieć. Uważam, że urząd jej męża bezwarunkowo zobowiązuje do określonych postaw – niezależności, obiektywizmu, obrony ofiar przemocy, poprawy sytuacji tysięcy kobiet i dzieci, wszędzie tam gdzie to konieczne.
W kolejnym roku prezydentury Andrzej Duda powinien pokazać niezależność od partyjnych interesów, które doprowadziły go do:
po pierwsze – dzisiejszej pozycji głowy państwa,
po drugie – do pogardy ze strony tysięcy obywateli.
Wiem, że tak się nie stanie.
Po zakończeniu rządów PiS i najsłabszego w historii demokratycznej Polski Prezydenta, czeka nas wielka akcja wspólnego sprzątania dzisiejszego bałaganu i zasypywania świadomie wytworzonych przez PiS podziałów.
To będzie prawdziwy sprawdzian dla Polaków. Dzisiejszy bałagan rozpętany przez Prezydenta i PiS jeszcze nim nie jest.
OKO.press do Waszczykowskiego: Proszę przeprosić za kłamstwa o amerykańskich senatorach
„Dołączcie do akcji sprzeciwu wobec wprowadzania nas w błąd, głoszenia nieprawdy, mieszania w głowach, wciskania kitu” – zachęcają dziennikarze portalu.
Przykładowa treść listu do ministra Waszczykowskiego jest dostępna na facebookowym wydarzeniu .
W lutym senatorowie: John McCain z Partii Republikańskiej oraz Ben Cardin i Richard Durbin z Partii Demokratycznej napisali list do premier Beaty Szydło. Piszą w nim, że obawiają się o stan demokracji w Polsce, a także, że Polska powinna wycofać się z ustaw grożących ograniczeniem wolności mediów i paraliżem sądownictwa i wrócić na drogę demokratycznych standardów.
Kilka miesięcy później Witold Waszczykowski, komentując tę informację powiedział, że senatorowie nie mieli świadomości, co podpisują”.
– Ktoś im podrzucił takie informacje o tym, co się dzieje w Polsce. Kiedy dowiedzieli się od pani Anny Anders, jak wygląda druga strona medalu, zmienili zdanie – powiedział minister.
Dziennikarze OKO.press postanowili sprawdzić, czy to prawda.
.”To bzdura (that’s garbage). Senator nie zmienił swojej opinii” – odpowiedziało biuro Durbina. Również sekretariat Cardina napisał, że nie zmienił on opinii a także, że ani Durbin, ani pracownicy jego biura nie odbyli nigdy spotkania z senator Anders.
„Wygląda na to, że szef dyplomacji zmyślił całą historię. Zapewne chciał przekonać opinię publiczną, że demokracja w Polsce nie jest zagrożona skoro nawet senatorowie USA przejrzeli na oczy” – piszą dziennikarze portalu.
Nagie zdjęcia Melanii Trump, żony kandydata na prezydenta USA, mogą wywołać kolejny kryzys w jego kampanii
Nagie zdjęcia Melanii Trump mogą wywołać kolejny kryzys w kampanii Donalda Trumpa (Mary Altaffer / AP)
Nowojorski tabloid „New York Post”, który znany jest z niechęci do Donalda Trumpa, opublikował w poniedziałek dotąd nieznane zdjęcia Melanii. Pochodzą one sprzed 20 lat. Pochodząca ze Słowenii Melania była wtedy modelką i stawiała pierwsze kroki w Nowym Jorku.
Już wcześniej krążyły po internecie jej dość mocno roznegliżowane i nasycone erotyzmem zdjęcia – m.in. w sesji w samolocie dla magazynu GQ. W republikańskich prawyborach rywale Trumpa wyciągnęli je z szyderczym komentarzem: „Oto nasza przyszła pierwsza dama!”.
Jednak najnowsza wrzutka „New York Post” jest znacznie mocniejsza – na jednym ze zdjęć Melania jest całkowicie naga, na innych występuje w homoerotycznych scenach z szwedzką modelką Emmą Eriksson.
Today’s cover: Melania Trump like you’ve never seen her beforehttp://nyp.st/2aI67oj
Kandydat Republikanów nie stracił rezonu z powodu publikacji: jego sztab oświadczył, że zdjęcia są afirmacją piękna ludzkiego ciała. Ale dociekliwi dziennikarze przyjrzeli się sprawie dokładniej i wykryli coś potencjalnie znacznie bardziej kompromitującego dla Trumpów.
Melania sama się wygadała?
Okazuje się, że fotografie zostały zrobione w 1995 roku w Nowym Jorku. W owym czasie przyjeżdżało tam wiele modelek z Europy. Formalnie rzecz biorąc, żeby brać udział w pokazach czy sesjach zdjęciowych, powinny mieć wizę H1-B (specjalnie stworzoną dla zagranicznych modelek, żeby w ramach wyjątku mogły pracować w USA). Wiele młodych dziewczyn nie spełniało jednak tego wymogu. Przyjeżdżały do Ameryki na wizie turystycznej albo biznesowej – ani jedna, ani druga nie zezwalała im na pracę. Organizatorzy pokazów przymykali na to oko.
Na jakiej wizie była Melania? Właściciel agencji modelek Paolo Zampolli, który ściągnął ją do Nowego Jorku, twierdzi, żeby załatwił jej wizę H1B – ale dopiero od 1996 roku. Sesja z „New York Post” była w 1995 roku.
Melania w wywiadach wielokrotnie podkreślała, że zawsze wszystko robiła legalnie (po ślubie z Trumpem została oczywiście obywatelką USA).
– Ja nie łamię prawa, taka już jestem. Co kilka miesięcy wracałam do Europy, żeby przedłużyć sobie wizę. Po kilku takich wizach wystąpiłam o zieloną kartę i dostałam ją w 2001 roku – opowiadała w rozmowie z Harper’s Bazaar.
Z tymi wyjaśnieniami jest jeden problem, który zauważył i opisał portal Politico: gdyby Melania była na wizie H1-B (dla modelek), wydawanej zwykle na trzy lata, to nie musiałaby jej przedłużać co pół roku. Taką krótką ważność mają tylko wizy turystyczne i biznesowe. Niewykluczone zatem, że żona Trumpa niechcący się wygadała, że 20 lat temu – choć była na terytorium USA legalnie – to nielegalnie tam pracowała.
Jeśli to się potwierdzi, będzie ośmieszające dla Trumpa, który przecież od początku kampanii atakuje nielegalnych imigrantów. Mówił m.in., że trzeba ich wszystkich, czyli 12 mln ludzi, deportować z USA i wybudować mur na granicy z Meksykiem.
Mało tego, konsekwencje mogą być nie tylko polityczne, ale również prawne. Eksperci od prawa imigracyjnego, zapytani przez Politico o opinię, twierdzą, że jeśli Melania 20 lat temu pracowała nielegalnie, to zapewne okłamywała urzędnika na lotnisku (mówiąc mu, że przyjeżdża turystycznie lub w interesach). A jeśli tak, to są podstawy, żeby podważyć cały proces przyznawania jej obywatelstwa.
Wpadki pani Trump
Nie jest to pierwsza wątpliwość dotycząca pięknej Melanii. Na swojej stronie internetowej pisała, że na uniwersytecie na Słowenii ukończyła architekturę i design. Dziennikarze telewizji CBS i magazynu GQ sprawdzili to – w rzeczywistości odpadła po pierwszym roku studiów. Strona Melanii znikła z internetu, a ona sama wyjaśniała, że „usunięto ją, ponieważ zawierała wiele przedawnionych, nieaktualnych informacji”.
Demokraci mieli też ubaw podczas konwencji Republikanów w Cleveland dwa tygodnie temu, gdzie Melania bardzo ładnie przemawiała, ale szybko wyszło na jaw, że kilka akapitów w jej przemówieniu przepisano z przemówienia Michelle Obamy z konwencji Demokratów w 2008 roku. Pojawiły się oskarżenia o plagiat.
Po kilku dniach desperackich zaprzeczeń sztab Trumpa przyznał, że faktycznie coś jest na rzeczy. Ale winna jest pisarka, która pomagała żonie kandydata pisać przemówienie. Rzekomo, kiedy obie panie rozmawiały przez telefon, Melania wyznała, że imponuje jej Michelle Obama i przytoczyła kilka zdań z jej przemówienia, które pisarka bezwiednie zanotowała i wkomponowała w wygłoszony potem tekst.
Tym samym przyznała się do jeszcze większego grzechu (w oczach wielu republikanów) niż zarzut o plagiat, z którego została poniekąd oczyszczona.
Prezydent Andrzej Duda po roku: Wystarczy być
72. rocznica powstania warszawskiego. Cmentarz Wolski Wanda Traczyk-Stawska ps. „Pączek”, żołnierz powstania i strażnik wolskich grobów, ma trudności z odczytaniem apelu. „Może przyjdzie jakiś harcerz i pomoże?” – pyta bezradnie. Zrywa się prezydent Andrzej Duda i odczytuje ostatnie słowa. Ładny gest. Prezydent od czasu do czasu daje do zrozumienia: „Tak nadal jestem serdecznym, dobrze wychowanym, sympatycznym człowiekiem, tylko robotę mam taka parszywą”.
Tych gestów w ostatnim czasie było więcej. W lipcu w Kielcach podczas rocznicy pogromu Andrzej Duda w przeciwieństwie do pisowskiej minister edukacji Anny Zalewskiej dobrze wiedział, kto mordował Żydów, i piętnował nietolerancję.
Po zakończeniu bardzo korzystnego dla Polski szczytu NATO w Warszawie przypomniał, że zasługi w jego zorganizowaniu mieli poprzednicy – prezydent Bronisław Komorowski oraz minister obrony Tomasz Siemoniak – co wywołało pomruk niezadowolenia w partii przekonującej usilnie, że to Antoni Macierewicz jest autorem tego sukcesu.
We wtorek prezydenccy urzędnicy i prezes NBP ogłosili plan rozwiązania problemów frankowiczów, proponując jedynie wyrównanie różnic kursowych. Obiecywane przez prezydenta w kampanii przewalutowania kredytów frankowych odłożyli ad Kalendas Graecas. Prezydent zyskał dzięki temu kilka pozytywnych komentarzy centrowej prasy oraz ekspertów bankowych, zachwyconych, że głowa państwa zachowuje się racjonalnie. Gotowych usprawiedliwiać wyborcze kłamstwa w imię ochrony systemu finansowego państwa
Równocześnie jednak twardo i bez żadnego wahania Andrzej Duda realizuje to, co nakazuje mu partia i prezes Jarosław Kaczyński – na przykład podpisując kolejną ustawę naprawczą ws. Trybunału Konstytucyjnego. Tym razem ceremonii nie było. W trakcie Światowych Dni Młodzieży ukazał się niewielki komunikat na stronie prezydenta. Tak jakby ten podpis nie był tytułem do chwały. Prezydent bowiem zdaje sobie sprawę, że on, „strażnik konstytucji”, więcej czynił nie dla rozwiązania, ale dla pogłębienia problemu Trybunału Konstytucyjnego.
Niezłomny sprzed roku
Rok temu Andrzej Duda na forum Zgromadzenia Narodowego składał przysięgę i wygłosił orędzie. Był wówczas u szczytu powodzenia. Kompletnie nieznany polityk z głębokiego zaplecza PiS przeprowadził sprawną kampanię wyborczą i wygrał z prezydentem, o którym mówiono, że ma niemal pewną wygraną w pierwszej rundzie. Ten sukces był początkiem marszu PiS po pełnię władzy.
Zadeklarował w Sejmie, że będzie „niezłomny” w realizowaniu swoich obietnic, wiarę w „dobrą zmianę” i wolę przeprowadzenia dalszych reform modernizujących kraj i przywrócenia jedności społeczeństwa. W sprawie NATO obiecywał wprowadzenie stałych baz Sojuszu na terenie Polski, a w polityce zagranicznej „korekty”, bo ta nie lubi rewolucji.
Zapowiedział, że do końca roku przedstawi ustawy obniżające wiek emerytalny i podwyższające kwotę wolną od podatku (do 8 tys. złotych). Chwilę później przed Pałacem Prezydenckim przemawiał do swoich zwolenników. „Nie słuchajcie, że się nie da, to bzdury. Wystarczy naprawiać polską gospodarkę, a pieniądze znajdą się natychmiast” – przekonywał.
– Dla mnie słowo to świętość – podkreślał, ale w licznych wywiadach po wyborach zastrzegał, że nigdy nie określił dokładnych terminów realizacji obietnic i należy go rozliczać na koniec kadencji.
Rząd niedawno zaakceptował jego projekty ustaw (o wieku emerytalnym i kwocie wolnej od podatku), Sejm ma się nimi zająć po wakacjach. Prezydent „wierzy”, że będą wprowadzone w przyszłym roku? Nie wiadomo, bo tych rozwiązań jakoś nie uwzględniają z racji ich kosztowności długofalowe plany wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Prezydentowi trudno jednak zarzucić, że świętość własnego słowa naruszył, zmienił tylko „parametry obietnic”.
W przeddzień ceremonii zaprzysiężenia 5 sierpnia 2015 roku prezydent elekt Andrzej Duda przysłał do redakcji „Wyborczej” list do jej czytelników. Dla przypomnienia fragmenty: „Będę prezydentem dialogu i porozumienia, a celem mojej prezydentury będzie praca na rzecz odbudowy wspólnoty Polaków. Polityczne spory, które są częścią demokratycznej debaty, nie mogą wzmacniać istniejących podziałów społecznych, osłabiać naszej wspólnoty ani działać destrukcyjnie na instytucje państwa”. Nawiązywało to do jego pierwszych słów po wyborach 2015 roku, gdy oświadczył, że „jest prezydentem wszystkich Polaków”. Po roku urzędowania prezydenta Andrzeja Dudy, a szczególnie w kontekście sporu o Trybunał Konstytucyjny, te słowa brzmią niczym chichot historii.
Od „Gęsiarki” do Trybunału
Zaraz po wyborze Andrzej Duda złożył elegancką wizytę Bronisławowi Komorowskiemu w Belwederze, ale równocześnie jego współpracownicy starali się poprzednika pognębić. Prezydent Duda w tej sprawie nie wypowiadał się, ale prezydenccy urzędnicy, szczególnie Andrzej Dera, z wyraźnym ukontentowaniem prowadzili śledztwo ws. zaginionego obrazu „Gęsiarka”, mebli, które były prezydent wypożyczył do wyposażenia należnego mu biura, czy „dewastacji willi w Klarysewie”, gdzie znajdował się magazyn mebli i sprzętów kancelarii.
Gorsze od małostkowości były działania prezydenta już po wygranej przez PiS. Dziesięć dni po wyborach parlamentarnych ułaskawił byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego i jego trzech współpracowników, skazanych w I instancji za nadużycie władzy w śledztwie w sprawie afery gruntowej.
Przeprowadzone w pośpiechu w grudniową noc nominowanie czterech sędziów dublerów – którzy z „woli suwerena” zostali przez PiS wybrani na stanowiska sędziów Trybunału Konstytucyjnego – miało jego zdaniem „zapewnić ciągłość pracy Trybunału”, a spowodowało jego blokadę. Równocześnie bowiem prezydent nie odebrał ślubowania od trzech prawidłowo wybranych przez poprzedni Sejm sędziów. Prezydencki minister Andrzej Dera sprzeciw niemal wszystkich liczących gremiów prawniczych i prawników zwracających uwagę, że to demolowanie systemu państwa prawa kwitował: „Prezydent jest doktorem prawa i zna konstytucję”. Andrzejowi Dudzie nie przeszkadza to, że premier Beata Szydło nie publikuje wyroków Trybunału Konstytucyjnego. I zdaje się nie rozumieć, co w sprawie Trybunału Konstytucyjnego mówią prezydent Barack Obama, Komisja Europejska czy Komisja Wenecka.
W grudniu 2015 roku w badaniu Millward Brown połowa badanych oceniała pracę prezydenta Andrzeja Dudy dobrze. Równocześnie jednak 54 proc. badanych uznało, że jest zależny od prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Jedynie jedna trzecia miała przeciwne zdanie.
Andrzej Duda złożył prezesowi PiS hołd, stwierdzając u niego znamiona „geniuszu politycznego”, którego przejawem było wskazanie go na kandydata na prezydenta. Prasa bulwarowa publikowała zdjęcia z nocnych konsultacji prezydenta w willi na Żoliborzu. Politycy z otoczenia prezydenta Kaczyńskiego, którzy śledzą karierę Andrzeja Dudy jeszcze z czasów jego pracy w Kancelarii Prezydenta, podkreślają, że jest charakterologicznie miękki i do tej pory wykonywał polecenia zwierzchnika. – To nie jest tak, na przykład prezydentowi udało się wyperswadować prezesowi pomysł, by przed Pałacem stanął krzyż i pomnik katastrofy – tłumaczy jeden z polityków jego otoczenia. Jednak opinia publiczna usłyszała z ust Jarosława Kaczyńskiego, że pomniki będą dwa, poświęcony ofiarom katastrofy smoleńskiej i oddzielny – Lechowi Kaczyńskiemu.
Prof. Jadwiga Staniszkis boleśnie podsumowała go stwierdzeniem, że z racji przymiotów ducha i ciała świetnie nadaje się na instruktora narciarskiego, nie prezydenta.
Zaskakujące, że ten dobry mówca jak ognia unika konferencji prasowych, na których musiałby odpowiadać na pytania. Jak wspominała dziennikarka Beata Tadla, wpada w panikę w trakcie wywiadów z dziennikarzami spoza pisowskich mediów. Faktycznie, w jedynym klasycznym wywiadzie, który w kwietniu przeprowadzili z nim dziennikarze „Rzeczpospolitej”, nie był w stanie nawet odpowiedzieć, czy podczas marcowego wypadku samochodowego po powrocie z Karpacza miał zapięte pasy, czy też nie.
Andrzej Duda wycofał się z tradycyjnej domeny swojego poprzednika – wpływu na kształt sił zbrojnych, pozostawiając wolną rękę Antoniemu Macierewiczowi. A działania w polityce zagranicznej koncentruje na tworzeniu egzotycznych sojuszy: Adriatyk – Morze Bałtyckie – Morze Czarne.
Trzeba przyznać, że bardzo aktywnie starał się prowadzić rozmowy przed lipcowym szczytem NATO w Warszawie, zachęcając kraje Sojuszu do zwiększenia zaangażowania na wschodniej flance. Szczyt był także jego osobistym sukcesem.
Jak dotrwać do II kadencji?
Jaka będzie przyszłość Andrzeja Dudy? Obecnie według CBOS cieszy się zaufaniem 57 proc. badanych, to mniej niż po roku rządów miał Aleksander Kwaśniewski(64 proc.) i mniej niż Bronisław Komorowski (70 proc. ), gorsze notowania miał Lech Kaczyński (44 proc.). W maju prezes Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Do Rzeczy” stwierdził niepokojąco, że zadaniem prezydenta jest „stać dobrze”, a reszta to już polityka, nie jego odczucia.
W kwietniu na uroczystościach smoleńskich, gdy Duda mówił o pojednaniu, prezes PiS stwierdził, że konieczne jest najpierw osądzenie sprawców. Jarosław Kaczyński,oceniając na czerwcowym kongresie partii ostatnie sukcesy, wspomniał jedynie o „talencie retorycznym Andrzeja Dudy”, tak jakby prezydent nie był od myślenia.
Prezes i rządzący wyraźnie pomniejszali jego udział w szczycie NATO. Ludwik Dorn widzi w tym „ulubioną przez prezesa PiS działalność wychowawczą” wobec prezydenta, któremu być może wydaje się, że zbyt wiele znaczy.
W rzeczywistości to wielki sukces Andrzeja Dudy sprzed roku jest powodem jego obecnej marginalizacji. To na fali jego wygranej PiS uzyskało bezwzględną większość w Sejmie i może rządzić komfortowo. Prezydent pozostał sam. Nikt już nie mówi o wprowadzaniu nowej konstytucji, która zwiększyłaby znacząco uprawnienia głowy państwa, co jego partia proponowała w przeszłości.
Prezydent nie ma do kogo się odwołać. Rząd oraz PiS są żelazną ręką utrzymywane przez Jarosława Kaczyńskiego, a sensem istnienie frakcji partyjnych jest dostęp do ucha prezesa, nie prezydenta. Obecnie zaś w PiS trwa licytacja na radykalizm, bo Jarosław Kaczyński w drugiej fazie pisowskiej rewolucji stawia na radykałów i Antoniego Macierewicza.
Prezydent Andrzej Duda pozostaje zamknięty w swojej złotej klatce. Jakikolwiek sprzeciw albo próba zwrócenia się do części opozycji lub środowisk umiarkowanych zostałyby w tym podejrzliwym środowisku uznane za zdradę.
Czy wybije się na niezależność? Nie wiadomo, na razie musi uparcie się trzymać swojego środowiska, licząc, że być może przed kolejna kampanią wyborczą przyjdzie czas na pisowskich liberałów i centrystów.
Andrzej Duda w słynnym przemówieniu przed Pałacem Prezydenckim w dzień inauguracji stwierdził, że albo spełni swoje obietnice i osiągnie sukces, „albo odejdę w niesławie, tak jak moi poprzednicy”. To zdradza zasadniczą polityczną wizję. Celem Andrzeja Dudy jest druga kadencja. Sam jednak wie, że w polskich warunkach brak silnego wsparcia partyjnego, jak to zdarzyło się w przypadku Lecha Wałęsy w 1995 roku albo Bronisława Komorowskiego w 2015, skazuje go na porażkę. Musi więc po prostu „stać dobrze”, bo inaczej „odejdzie w niesławie”.
Sikorski: Nie rozumiem, dlaczego PAD nie wybija się na niepodległość
Sikorski: Nie rozumiem, dlaczego PAD nie wybija się na niepodległość
Jak mówił Radosław Sikorski w TOK FM:
– Mnie się podobało przedwojenne sformułowanie, że prezydent odpowiada przed Bogiem i historią. Dlatego nie rozumiem, dlaczego prezydent Duda nie do końca to brzemię odpowiedzialności wobec tych autorytetów bierze na siebie i dlaczego nie wybija się na niepodległość wobec szefa swojej byłej partii. Prezydent wobec różnych radykalnych pomysłów, które się pojawiają, miał wielką szansę zostać elementem, który Polaków łączy, ale obawiam się, że z tej szansy nie korzysta. Szkoda – mówił Radosław Sikorski w TOK FM. Jak dodał:
„Według ostatnich sondaży, rozumiem, że PO i Nowoczesna wspólnie mają większe poparcie niż PiS. Wydaje mi się, że to powinno być mocnym sygnałem dla tych wszystkich urzędników państwowych, którzy czasami są zmuszani do podejmowania decyzji na granicy prawa, czy wręcz prawu, aby jednak skrupulatnie przestrzegać prawa, bo sondaże pokazują, że ta władza – jak każda – nie jest wieczna. Mam wrażenie, że PO w tej chwili jest na kursie rosnącym i że społeczeństwo widzieć, że zostało wprowadzone w błąd. I nie akceptować tego skrajnego upartyjniania państwa”
Petru: Morawiecki jeździ po Polsce i opowiada o swoim planie. My chcemy powiedzieć o realnym planie rozwoju gospodarki
Jak mówił Ryszard Petru na konferencji prasowej pod gmachem Ministerstwa Rozwoju:
„Wicepremier Morawiecki jeździ po Polsce i opowiada o swoim planie. Ale my chcielibyśmy powiedzieć, na czym powinien polegać realny plan rozwoju gospodarki, który sprawi, że Polska z kraju który jest podwykonawcą stanie się krajem, który zleca innym wykonywanie pewnych usług. W wyścigu konkurencyjnym na świecie chodzi o to, by samemu wymyślać, a nie być podwykonawcą tych, którzy zgarniają całą śmietankę”
Jak powiedział, są trzy elementy takiego planu.
„Po pierwsze przedsiębiorczość, po drugie wsparcie dla nauki i biznesu, po trzecie – istotne odchudzenie administracji i jej znaczne usprawnienie. Zacznę od przedsiębiorczości: Podstawą wzrostu gospodarczego w ciągu ostatnich 25 lat były małe i średnie firmy. Tym firmom cały czas dokładane są nowe ciężary. Tak było za poprzedniego i obecnego rządu. Proponujemy obniżkę składek ZUS dla najmniejszych firm. Niestety propozycje, które wychodzą m.i z tego resortu idą w innym kierunku. Media informują, że rozważana jest podwyżka składek na ZUS. Proponujemy też obniżkę podatku CIT i PIT, wprowadzenie podstawowej zasady: „Co nie jest zabronione, jest dozwolone””
Jak dodał:
„Punkt drugi to powiązanie nauki z biznesem. Nie poprzez dolewanie pieniędzy do państwowych firm, jak mówi Morawiecki. Proponujemy ulgi podatkowe na wdrażanie inwestycji. Chcemy też wprowadzenia ułatwień i uproszczeń w procedurach patentowych, wzrost nakładów na naukę. Trzecia rzecz to realne odchudzenie administracji.
MKB o wyborach w Warszawie: HGW nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa
– Gdyby Gronkiewicz-Waltz rzeczywiście nie kandydowała, to uważam, że o ten urząd powinien się starać ktoś młodszy ode mnie. 40-45 latek. Dobry prezydent może rządzić Warszawą nawet trzy kadencje, a to 12 lat życia. Zarządzanie Warszawą porównywane jest jest z pracą premiera – mówi Małgorzata Kidawa-Błońska w DGP.
Jak dodaje: – Zresztą uważam, że Hania nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Pokazała, że jest osobą niezwykle waleczną.
MKB: Między Kopacz a Schetyną nie ma wielkiej miłości, ale Ewa wie, że teraz szefem jest Schetyna
– Może nie ma wielkiej miłości [między Kopacz a Schetyną], ale Ewa Kopacz wie, że teraz szefem partii jest Grzegorz Schetyna. W okrzepłych partiach politycznych, do których zaliczam PO, członkowie zgadzają się z wynikiem wewnętrznych wyborów. Można różnić się w osobistej ocenie nowego szefa, lecz trzeba akceptować fakt, że to on jest teraz szefem. Ja nie należę do żadnej grupy, traktuję i będę traktować Platformę jako całość. Tu nie ma miejsca na rywalizację. Przed nami ważne tygodnie i miesiące – mówi Małgorzata Kidawa-Błońska w rozmowie z Magdaleną Rigamonti w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Dewastacja nagrobku Bolesława Bieruta. Sąd odrzucił argumenty ministra Ziobry
• Dwoje sprawców namalowało napisało na nagrobku: „kat” i „bandyta”
• Minister sprawiedliwości domagał się ich natychmiastowego zwolnienia
Policjanci, którzy zatrzymali dwie osoby za dewastację nagrobka Bolesława Bieruta, działali zgodnie z prawem – stwierdził Sąd Rejonowy dla Warszawy-Żoliborza. Jak podaje RMF24.pl, zatrzymanie było legalne i zasadne, a policjanci mogli mieć uzasadnione obawy, że sprawcy będą chcieli zacierać ślady. Sąd nie oceniał samego faktu dewastacji, ale to, czy policja miała prawo zatrzymać podejrzanych.
Dowiedz się więcej:
Jakie czynności podjęli policjanci po zatrzymaniu wandali?
Mundurowi zatrzymali 49-letnią Monikę S. i 24-letniego Janusza W. w poniedziałek wieczorem. Niedługo po zakończeniu uroczystości z okazji 72. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego na Powązkach zauważono, że ktoś namalował na nagrobku Bolesława Bieruta czerwoną gwiazdę i napisał „kat” i „bandyta”. Policjanci znaleźli przy podejrzanych czerwony spray i przewieźli ich do komendy policji na Bielanach.
Jaka była reakcja Zbigniewa Ziobry?
Gdy zatrzymani trafili na komisariat, Zbigniew Ziobro zażądał od prokuratora regionalnego doprowadzenia do natychmiastowego zwolnienia podejrzanych. W komunikacie wydanym przez ministerstwo wandale zostali nazwani „młodymi ludźmi”; przesłuchano ich w charakterze świadków i puszczono do domu. Za Moniką S. i Januszem W. wstawiła się też posłanka Małgorzata Gosiewska. CZYTAJ WIĘCEJ >>>
Temat dnia „Gazety Wyborczej”: Jerzy Stępień: Prezydent Andrzej Duda jest niezłomny w łamaniu konstytucji
Mija pierwszy rok prezydentury Andrzeja Dudy. Stosunek do konstytucji i przestrzegania prawa wyznaczył styl sprawowania urzędu przez Andrzeja Dudę, który w swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu zapowiadał,że będzie prezydentem niezłomnym. Jest niezłomny w łamaniu konstytucji – tak 12 miesięcy prezydentury Andrzeja Dudy ocenia w ‚Temacie Dnia Gazety Wyborczej’ były prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień.
Halicki o roku prezydentury Andrzeja Dudy: Zrealizował tylko to, czego nie zapowiadał
Halicki o roku prezydentury Andrzeja Dudy: Zrealizował tylko to, czego nie zapowiadał
Jak mówił Andrzej Halicki na konferencji prasowej w Sejmie:
Ja z pewną nadzieją czekałem na rozpoczęcie tej prezydentury. Wierzyłem, że przynajmniej jedna kwestia, którą tak mocno podnosił i która miała być wizytówką prezydentury – czyli pewnego stylu kształtowania wspólnoty, reprezentowania obywateli, bardzo aktywnej prezydentury, prawie że zastępującej rząd. Ale w rezultacie zrealizował tylko to, czego nie zapowiadał. Nie zapowiadał, ze jako prawnik będzie łamał prawo, że będzie zależny od Jarosława Kaczyńskiego i PiS.
Magierowski: Nie jest tak, że prezydent podpisuje wszystkie ustawy automatycznie
– Nie wiem, jak prezydent podpisywał ustawę o TK. Zazwyczaj podpisuje elektronicznie – przyznał Marek Magierowski w programie #RZECZoPOLITYCE na Rp.pl. Jak dodał w rozmowie z Michałem Szułdrzyńskim:
„Powstaje wrażenie, że prezydent podpisuje wszystkie ustawy automatycznie. Tak nie jest. Prezydent wnikliwie analizuje, szczegółowo. Kiedy ma uwagi, mówi o nich otwarcie. Podpisuje te ustawy, które według niego są ustawami dobrymi, konstytucyjnymi, które są elementem ambitnych reform, o których mówił sam, w swojej kampanii wyborczej”
Raport Demagog.org: Z 30 obietnic Dudy 5 zrealizowano, 8 jest w trakcie. 13 – bez żadnych działań
5 zrealizowanych obietnic – to najkrótszy bilans pierwszego roku prezydentury Andrzeja Dudy, który prezentuje raport stowarzyszenia Demagog.org. Ogólna statystyka biorąca pod uwagę wszystkie 30 obietnic pozwala na wyodrębnienie 13 obietnic, co do których działania nie zostały dotychczas podjęte, 8 w trakcie realizacji, 5 zrealizowanych, 3 częściowo zrealizowanych oraz 1 niezrealizowanej. Duda przygotował 7 projektów ustaw, podpisał 235, dokonał 12 ułaskawień, a 2 ustawy skierował do TK.
Bazę dla bieżącego raportu stanowiło 30 obietnic Andrzeja Dudy, których stan realizacji zweryfikowany został na 3 sierpnia 2016 roku.
Kluczem, który pozwolił na wyodrębnienie najważniejszych 10 obietnic było zarówno zasadnicze miejsce tych deklaracji w toku wszystkich kampanii wyborczych Prawa i Sprawiedliwości począwszy od 2014 roku, jak i stopień w jakim ówczesny kandy-dat na prezydenta jednoznacznie wskazywał na konieczność własnej inicjatywy w danym zakresie.
Wśród działań niepodjętych są m.in. 1) Andrzej Duda obiecał stworzenie systemu emerytalnego dla osób, które nie pracują zawodowo, ale zajmują się domem i wychowywaniem dzieci 2) 28 lutego 2015 roku kandydat na Prezydenta RP z ramienia Prawa i Sprawiedliwości Andrzej Duda zawarł pisemną umowę programową. Umowa składała się z czterech filarów programu wyborczego kandydata PiSu. Pierwszym z filarów wyborczych była rodzina. Andrzej Duda zobowiązał się do likwidacji VAT na ubranka dziecięce. 3) Utworzenie Polskiej Szkoły Dyplomacji 4) Utworzenie Rady Przedsiębiorczości 5) Powołanie Rzecznika Klientów Banków 6) stworzenie „Paktu dla Śląska”
Strategia myślenia życzeniowego. O planie Morawieckiego
Wicepremier Mateusz Morawiecki (#Fot.Micha Walczak / Agencja Gazeta)
Rządowa „Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”, której projekt został zaprezentowany przez Ministerstwo Rozwoju, to nowelizacja „Strategii rozwoju kraju” przygotowanej przez poprzedni rząd w roku 2012. Kraje będące w UE są zobowiązane przygotowywać takie dokumenty, obejmujące horyzont kolejnych perspektyw budżetowych Unii.
Media „Strategię” nazywają często „planem Morawieckiego”, choć urzędnicy Ministerstwa Rozwoju delikatnie sugerują, by nie wiązać jej z konkretną osobą. „Strategia” ma dwóch adresatów: instytucje europejskie, które dostarczają funduszy na cele zgodne z unijnymi kryteriami, oraz społeczeństwo polskie.
Tę dwoistość widać w tekście. Z jednej strony wymienione są cele społeczno-gospodarcze, które słabo kojarzą się z rzeczywistym programem rządu, takie jak rozwiązania sprzyjające gospodarce niskoemisyjnej, zmniejszenie energochłonności produkcji, wzrost aktywności zawodowej osób starszych oraz kobiet. Z drugiej strony w dokumencie rządowym jest rozwinięcie wielu tez przedstawionych w pierwotnej wersji „planu Morawieckiego”. Część z nich ma charakter propagandowy. Urzędnicy unijni zdziwią się zapewne, czytając motto „Strategii” – cytat z Józefa Piłsudskiego: „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”.
Szału nie będzie
Autorzy rządowego dokumentu przyznają, że polska gospodarka rozwijała się dotychczas w szybkim tempie, odrabiając zapóźnienie wobec krajów Europy Zachodniej. Od wejścia do UE do 2015 r. dystans pomiędzy Polską a średnią unijną mierzony PKB na mieszkańca zmalał o 20 punktów procentowych.
Ale perspektywy nie są optymistyczne. Szybki wzrost w pierwszym 25-leciu III RP wynikał, zdaniem autorów „Strategii”, ze skali przemian gospodarczych – wprowadzenia instytucji gospodarki rynkowej, prywatyzacji majątku państwowego, przystąpienia do Unii.
Skoro prywatyzacja i urynkowienie gospodarki dały silny impuls wzrostowy, dlaczego „Strategia” nie przewiduje kontynuowania tych procesów i pogłębiania integracji z Unią? Przeciwnie, duża część dokumentu jest poświęcona większej ingerencji państwa w gospodarkę i roli firm państwowych. O dalszej prywatyzacji nie ma ani słowa.
Według „Strategii” tempo wzrostu spadnie. W latach 2016-20 średnie roczne tempo wzrostu gospodarczego wyniesie ok. 3,5 proc. i będzie niższe niż w ćwierćwieczu po transformacji.
W roku 2030 PKB na głowę mieszkańca Polski wyniesie 80 proc. średniej unijnej – to scenariusz bazowy, czyli najbardziej prawdopodobny. Według scenariusza optymistycznego za 14 lat możemy osiągnąć średni poziom Unii, ale w scenariuszu pesymistycznym cofniemy się i uzyskamy jedynie 66 proc. poziomu unijnego, wobec 69 proc. w roku 2015 .
„Plan Morawieckiego” zapowiada zmiany dotychczasowej polityki gospodarczej, a jednocześnie prognozuje spadek dynamiki. To niejedyna wewnętrzna sprzeczność tego dokumentu.
Nowa polityka rozwoju
Zmiana ma polegać na zaangażowaniu państwa w określanie kierunków rozwoju. Choć w dokumencie rządowym nie ma o tym wzmianki, jego wyraźną inspiracją jest „nowa ekonomia strukturalna” zaproponowana przez chińskiego ekonomistę, byłego wiceprezesa Banku Światowego Justina Yifu Lina. W wydanej w 2012 r. przez Bank Światowy pracy „New Structural Economics. A Framework for Rethinking Development and Policy” Lin zalecał, by państwo wyselekcjonowało branże, które mają największy potencjał wzrostu, mogą stać się konkurencyjne na rynkach zagranicznych, i wspomagało je metodami pośrednimi, np. poprzez system edukacji, rozwój infrastruktury, lepsze rozwiązania prawne.
Ważne są tu dwie sprawy. Po pierwsze – podstawowym mechanizmem alokacji zasobów pozostaje rynek, a interwencje państwa nie polegają na subwencjach, zwłaszcza dla branż i przedsiębiorstw niekonkurencyjnych. Po drugie – wyselekcjonowanie potencjalnych zwycięzców jest zadaniem trudnym i można popełnić przy tym kosztowne pomyłki.
„Strategia” Morawieckiego określa 10 sektorów, które mają szansę się stać motorami polskiej gospodarki, np.: elektronika profesjonalna, rozwiązania lotniczo-kosmiczne (np. drony), systemy wydobywcze (np. inteligentna kopalnia). Nie wykluczam, że to słuszny wybór, tyle że zrobiony zza biurka.
Rząd chce też rozwijać „flagowe projekty”, takie jak Luxtorpeda 2.0 – stymulowanie rozwoju produkcji polskich pojazdów szynowych transportu publicznego – lub samochody elektryczne. Problem w tym, jak skłonić firmy, by je realizowały.
W gruncie rzeczy jedynym konkretnym pomysłem w „Strategii” jest ręczne sterowanie państwowymi firmami. To one mają realizować „nową ekonomię strukturalną”. Ale to nie jest pomysł Justina Yifu Lina, tylko Hilarego Minca z czasów PRL.
Polskie inwestycje i kapitał
W „Strategii” nie ma zapowiedzi ograniczenia napływu zagranicznego kapitału, choć ma on być angażowany w wybranych przez rząd sektorach. Jak skłonić zagranicznego inwestora, by działał w tej, a nie w innej branży? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. W kilku ramkach autorzy dokumentu wykazują, że uzależnienie polskiej gospodarki od zagranicznego kapitału jest – ich zdaniem – nadmierne.
Problemem zasadniczym jest, jak podnieść stopę inwestycji (relacja między nakładami na inwestycje a PKB), sfinansować zwiększone nakłady inwestycyjne polskimi oszczędnościami i skłonić firmy, by inwestowały w rozwiązania innowacyjne. „Strategia” zapowiada podejmowanie przez rząd wielu działań „miękkich”, takich jak promowanie mobilności osób między sektorami nauka/biznes, wprowadzenie do programów szkolnych komponentów ukierunkowanych na kształtowanie postaw i cech sprzyjających innowacyjności.
To pomysły bardzo słuszne, ale ich skuteczność jest nieznana. Zasadniczym problemem jest podniesienie stopy inwestycji („Strategia” zapowiada, że do 25 proc. w 2020 r.) i sfinansowanie tego polskim kapitałem, czyli oszczędnościami. W „Strategii” jest wzmianka o planie tworzenia dobrowolnego kapitałowego systemu oszczędzania w Polsce oraz długoterminowych produktów inwestycyjnych. Pierwszym krokiem ma być likwidacja OFE i przekazanie 75 proc. ich środków na dobrowolne konta oszczędnościowe. Skąd jednak wiadomo, że na kontach tych będą się gromadziły coraz większe sumy?
„Strategia” przewiduje, że stopy oszczędności i inwestycji będą rosły co rok szybciej o 0,4 pkt proc. niż PKB, dzięki czemu osiągnięty zostanie założony udział inwestycji w PKB. Ale to założenie – kluczowe z punktu widzenia „Strategii” – oparte jest tylko na myśleniu życzeniowym.
Prezydent jak malowany
prezydent Andrzej Duda (Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)
Nie wiemy, dlaczego nasi przeciwnicy są tacy strachliwi? Z całym szacunkiem, panie prezesie, ja pana się nie boję – tak mówiła Agata Duda w czasie kampanii wyborczej. Nie wiemy, czy dzisiaj się boi, czy nie, bo milczy.
Nie potrafi zabrać zdecydowanie głosu, tak jak to robiła przemiła Maria Kaczyńska wbrew swojemu szwagrowi.
Ale boi się zapewne prezydent Andrzej Duda.
Jutro minie rok od jego zaprzysiężenia. Przez cały ten czas pan prezydent nie uczynił niczego, co świadczyłoby o jego samodzielności. Z kpiną można potraktować komunikat z Pałacu Prezydenckiego: „Pan prezydent nie jest notariuszem, o czym świadczy to, że nie powołał dziesięciu sędziów”.
Prezydent Duda na początku prezydentury skarżył się prezydentowi Gauckowi, że nasz kraj nie jest sprawiedliwy dla swoich obywateli, co wywołało burzę. Zasłynął też powiedzeniem o opozycji, że wśród manifestujących widzi tych, którzy wiele stracili i „można powiedzieć: ojczyznę dojną racz nam zwrócić Panie”. Na szczęście przeprosił.
Ale kiedy prezydent postanowił zjednoczyć Polaków 10 kwietnia i zwrócił się z apelem: „Wybaczmy sobie te wszystkie wzajemne niepotrzebne słowa, wszystkie gorszące zachowania, wszystkie momenty poniżenia”, szybko został sprowadzony na ziemię przez Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził: „Wybaczenie jest potrzebne, ale po przyznaniu się do winy i odpowiedniej karze”.
Przez ten rok można było zaobserwować, że prezes Kaczyński niezbyt szanuje Andrzeja Dudę. Większą miętę czuje do Antoniego Macierewicza, o którym mówi per generał.
Pan prezydent ma przed sobą jeszcze cztery lata. Mógłby pokazać, że jest niezależny. Sam prezes mówił, iż w Pałacu widać, że chcą być samodzielni, autonomiczni i bardzo się o to starają. Trzeba spróbować, bo może pan prezes daje wolną rękę prezydentowi. Na razie na długo w pamięci zostanie żenujące, nocne zaprzysiężenie sędziów.
Pan prezydent zderzył się ze swoimi obietnicami. W czasie kampanii wyborczej mówił: „Banki łupią nas w sposób nieprawdopodobny”, kredyty powinny być spłacane po kursie, po którym były brane. Ale jak mówi minister z Kancelarii Prezydenta, jak się jest kandydatem, to inaczej się patrzy na świat. I może dobrze, że obietnica nie została spełniona, bo dzięki temu nie mamy kryzysu bankowego. Duda dostał 8,6 miliona głosów – wśród tych, którzy na niego głosowali, byli zapewne frankowicze – zabolała ich decyzja prezydenta.
Prezydent Duda jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, ale nie potrafi postawić się „generałowi” Macierewiczowi, który upokarza powstańców. Nie stanął w obronie gen. Ścibora-Rylskiego, którego w haniebny sposób chce lustrować IPN, nie potrafi, choć apeluje o to Marta Kaczyńska, zrobić porządku z wciskaniem „apelu smoleńskiego” na każdą uroczystość. Nie chce pamiętać, co robił Lech Kaczyński, choć często powołuje się na jego biografię.
Na koniec kilka pytań. Czy pan prezydent zwrócił się w kampanii wyborczej do prezydenta Putina w sprawie zwrotu wraku? Miał przecież w kampanii wyborczej ogromne pretensje do poprzedniego rządu, że tego nie zrobił. Czy może wystarczy, że Macierewicz poinformuje papieża Franciszka o tym, co myśli na temat katastrofy smoleńskiej?
Pan prezydent, chociaż jest prawnikiem i wykładowcą, podporządkowuje się PiS, czyli Jarosławowi Kaczyńskiemu, w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Jak w przyszłości, jeśli wróci na uczelnię, będzie tłumaczył to studentom?
Prezydentura Dudy jest podporządkowana naczelnikowi państwa, który go namaścił. Andrzej Duda w czasie kampanii kpił z Bronisława Komorowskiego, z jego niesamodzielności. Ale jak przyszło co do czego, to żyrandol wisi w pałacu, a włącznik jest na Nowogrodzkiej.
http://www.tvn24.pl/pis-stworzy-kolejna-ustawe-o-trybunale-konstytucyjnym,666084,s.html
Washington Post: Polska przestaje być inspiracją dla Ukrainy, Białorusi, Gruzji. Rządami PiS cieszy się przede wszystkim Putin
Rządami PiS cieszy się przede wszystkim Putin – pisze Judy Dempsey w „Washington Post” (washingtonpost.com)
Judy Dempsey to ekspertka ds. strategii oraz stosunków w Europie w Instytucie Carnegie. Wcześniej pracowała dla gazety „Financial Times”, dla której była korespondentką w Izraelu, Niemczech, a także krajach Europy Wschodniej. Ostatnio publikuje m.in. w „The New York Times” oraz „Washington Post”.
Właśnie w dzisiejszym wydaniu tej ostatniej pojawił się jej komentarz dotyczący ostatnich wydarzeń w Polsce, w kontekście łamania przez PiS prawa w związku z Trybunałem Konstytucyjnym. W komentarzu „To, co dzieje się w Polsce, ma znaczenie poza jej granicami” Dempsey pisze m.in., że Unia Europejska bardzo poważnie podchodzi do tego, co dzieje się w Polsce, a polski rząd wie już, że „Frans Timmermans nie jest popychadłem”.
Po podpisaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę kolejnej ustawy PiS mającej na celu sparaliżować Trybunał Konstytucyjny Timmermans stwierdził m.in., że”nowa ustawa nie rozwiązała problemu Trybunału Konstytucyjnego w Polsce. Kluczowe kwestie, takie jak publikacja i wdrożenie wyroków TK czy zaprzysiężenie sędziów, zostały nierozwiązane. Komisja podejmuje zatem następne kroki w ramach praworządności, wydając zalecenia dla Polski”.
Jednak – jak pisze Dempsey – łamanie przez polski rząd zasad praworządności w Polsce ma znaczenie nie tylko w UE, ale także na Wschodzie. „To, co dzieje się w Polsce, ma znaczenie dla UE, ze względu na jej wielkość, ale też sposób przejścia do demokracji oraz, do niedawna, otwartą politykę zagraniczną. Ale ma też szczególne znaczenie dla wschodnich sąsiadów Polski, Ukrainy i Białorusi, a także Mołdawii czy Gruzji. Wcześniej te państwa patrzyły na Polskę jak na model i inspirację, ku zmartwieniu Rosji. Obecny kierunek obrany przez PiS cieszy jednego przywódcę: Władimira Putina”
Dempsey dodaje, że polityka prowadzona przez Jarosława Kaczyńskiego jest „polityką rewanżu” wobec Platformy Obywatelskiej i całego obozu liberalnego w Polsce.
Przywileje chochołów Macierewicza
Antoni Macierewicz swoją armię chochołów chce chronić przed utratą pracy ustawą sejmową. Masz kontrakt w Obronie Terytorialnej Kraju, pracodawca nie może cię wywalić na bruk. A dlaczego piszę: „armia chochołów”? Otóż OTK będzie odbywała manewry w Dolinie Chochołowskiej.
W semantyce nic nie dzieje się przypadkowo, słowa nie kłamią, to politycy kłamią. Jest to freudowski „zug na mus” – ciąg na to, co musi być powiedziane.
Jaka będzie siła OTK? Raczej kabaretowa, operetkowa, gdyby miało dojść do czegoś z taką Rosją. No, może chochoły Macierewicza na wojnie o Zaolzie z Czechami weszliby na jakieś beskidzkie wzgórze i potomkom Szwejka pokazali tylną część odwagi w opuszczonych portkach tak, jak w „Braveheart – Waleczne Serce”, ale umówmy się Macierewicz to nie Mel Gibson.
Najbardziej znany chochoł występuje w „Weselu”. Warto znać jego semantykę, znaczenie. Jest obrażalski, obrażenie chochoła wg wierzeń ludowych wiązało się z niebezpieczeństwem, iż stwór ten zacznie płatać figle, włącznie z zagrażającymi życiu.
A komu może płatać figle OTK? Przecież nie „ruskim”, ani Czechom, oni potrafią bronić się przed śmiesznością Macierewicza. Wygląda na to, że armia chochołów jest w istocie Obroną Terytorialną PiS, aby bronić „władzy raz zdobytej, której nie oddaje się nikomu”. Wyposażeni zostaną w sprzęt (na razie mają tylko jeden karabin maszynowy), ale kijów bejsbolowych u nich dostatek, bo zaciągają się kibole i ochroniarze wysoko na łbach ogoleni.
Tak powstaje państwo PiS. Niezrozumiałym staje się w tym kontekście stwierdzenie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Pawła Solocha, iż „państwo rzeczywiście od pewnego czasu – możemy to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością – nie jest już państwem teoretycznym. Aparat państwa, służby zadziałały.” Soloch mówił o szczycie NATO i ŚDM.
Wierny, ale mierny Soloch powinien wyartykułować, iż to zawdzięczamy poprzednim rządom. Aktualnie władający, jak jego dobroczyńca Andrzej Duda, państwo rozbrajają nie tylko teoretycznie, ale przede wszystkim rozbrajają z prawa, z bezpieczeństwa ekonomicznego i zewnętrznych sojuszów. Polska staje się chochołem w Unii Europejskiej, jak w „Weselu” piątego wieszcza, straszymy pod brukselskimi oknami naszymi obniżonymi standardami demokratycznymi.
Takich chochołów się przepędza, z takimi chochołami nie chce się mieć do czynienie, bo tylko potrafią straszyć, być nieobliczalni. Europa nie potrzebuje chochołów, lecz UE naszych chochołów wewnętrznych nie przepędzi, to my możemy ich odczynić demokratycznymi procedurami: „zgiń, przepadnij maro pisowska”.