Duda, 06.03.2016

 

Szef BOR odpowiedzialny za wypadek limuzyny z Dudą? Zdaniem Sasina z PiS na pewno nie. Winna oczywiście PO…

jsx, 06.03.2016
Jacek Sasin

Jacek Sasin (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

1. Sasin: Szef BOR nie jest odpowiedzialny za wypadek limuzyny prezydenta
2. Zdaniem posła PiS kolizja „pokazuje, w jakim stanie rząd odziedziczył służby po PO i PSL”

Gościem Moniki Olejnik w 7 Dniu Tygodnia był dziś m.in. Jacek Sasin, poseł PiS. Uczestnicy audycji komentowali piątkową kolizję prezydenckiej limuzyny.

– To nie powinno się zdarzyć – stwierdził Sasin. – To pokazuje, jak ważne sa zmiany jakie w służbach następują i w jakim stanie obecny rząd je odziedziczył po ośmiu latach rządu PO i PSL – mówił polityk. Na to Andrzej Halicki z PO rzucił ironicznie: „To wina Tuska”.

– Nie należy stawiać zarzutów kierującym polskimi służbami dziś, bo dobrym przykładem jest sprawa katastrofy smoleńskiej i zawalenie wszystkich procedur przez Biuro Ochrony Rządu w 2010 roku – dodał poseł PiS. Na pytanie Olejnik, czy szef BOR poniesie odpowiedzialność za incydent, Sasin odparł, że „został on zmieniony niedawno”. – Jak to niedawno? Pół roku temu – zauważyła prowadząca.

„BOR wymaga głębokiej zmiany”

– Mamy do czynienia ze wstępnym etapem zmian w służbach specjalnych – podkreślił poseł. – Nowy szef nie może z dnia na dzień uzdrowić sytuacji, ale nie mówmy, że w służbach dzieje się dziś coś złego, bo bardzo źle się dzieje od dawna – mówił.

Sasin zarzucił PO, że obcinała fundusze dla BOR, czego konsekwencją jest niewykonywanie procedur przez tę służbę. – BOR wymaga głębokiej zmiany i naprawy, żeby zacząć działać – zaznaczył.

Polityk nie wykluczył również, że mogło dojść do zamachu na życie prezydenta Andrzeja Dudy. – Trzeba sprawdzić wszystkie możliwe scenariusze. Służby to robią – dodał Sasin.

Cała audycja na stronie Radia Zet.

sasinWskazuje

gazeta.pl

NIEDZIELA, 6 MARCA 2016

Petru w niedzielnym przemówieniu: „Polska na rozdrożu. Państwo nieufności i niekompetencji albo kraj naszych marzeń”

petru1

„Polska na rozdrożu” – to jeden z kluczowych elementów przekazu w przemówieniu Ryszarda Petru, które dziś w Sali Kolumnowej Sejmu wygłosi lider Nowoczesnej. Petru spróbuje – jak wynika z fragmentów przemówienia, do których dotarła 300POLITYKA – zdefiniować na nowo spór polityczny w kraju przed jednym z ważniejszych tygodni od wyborów. Wyprzedzi w ten sposób PO, która dopiero w poniedziałek inauguruje w Krakowie spotkania Klubów Obywatelskich. Petru wiele wcześniej niż PO „zagospodarował” też politycznie sobotę 12 marca, gdy ma odbyć się wiec poparcia dla TK, już po spodziewanej negatywnej dla rządu opinii Komisji Weneckiej.

To ma być przemówienie, które zdefiniuje wizję Nowoczesnej dla Polski po konflikcie PO-PiS. Petru ma o 14:00 w Sali Kolumnowej w Sejmie nakreślić dwie możliwe ścieżki dla Polski:

„Polska znalazła się dziś na rozdrożu. Mamy przed sobą jako Naród dwie drogi. Pierwsza to droga do państwo pogardy i strachu. Państwo nieufności, podejrzeń i nieudolności. W tę stronę prowadzi dziś kraj Jarosław Kaczyński. Druga droga to Polska naszych marzeń, a nie naszych lęków. Polska dobrze urządzona, otwarta, odpowiedzialna, ambitna i ufna. O taką Polskę walczyły pokolenia Polaków. To wizja za którą się opowiadamy jako Nowoczesna”.

Petru nawiąże też do opinii Komisji Weneckiej:

Niebawem, w najbliższych dniach, okaże się, dokąd chce poprowadzić nasz kraj obecny rząd. Przesądzą o tym decyzje w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, stosunek do opinii Komisji Weneckiej, szczegóły projektów składanych ustaw, np. dotyczące stosunku do wolności gospodarczej czy inwigilacji obywateli”.

Petru zapowie swoją propozycję „Nowe Ładu”, państwa po PO-PiS:

„Nowoczesna proponuje Polakom Nowy Ład. Państwo i otwarte społeczeństwo oparte o następujące wartości: ład i porządek, odpowiedzialność i rozsądek oraz zaufanie i współpracę”.

Podobnie jak w przed 100-dniami rządu, Petru wyprzedzi swoim przemówieniem Platformę. Słowa lidera Nowoczesnej mogą być punktem odniesienia w poniedziałek rano. PO dopiero na 17:00 w poniedziałek planuje pierwsze spotkanie Klubu Obywatelskiego w Krakowie – debatę z udziałem prof. Jerzego Hausnera i biskupa Tadeusza Pieronka.

petruWniedzielnym

300polityka.pl

Sensacja „wSieci”: Kaczyński też miał być internowany. „Nie stało się tak z powodu przypadku”

jsx, 06.03.2016

Okładka tygodnika

Okładka tygodnika „W Sieci” (fragment) („W Sieci”)

„SB chciała internować także Jarosława. Mamy dokumenty!”, donosi na okładce „wSieci”. A w środku tekst o „tym odważnym człowieku” pióra Piotra Zaremby.

Na okładce wychodzącego w poniedziałek wydania „wSieci” zdjęcie Jarosława i Lecha Kaczyńskich z lat młodości. W tle tłum ludzi z transparentem „Solidarności”. A poniżej teczki SB.

„SB chciała internować także Jarosława. Mamy dokumenty!”, informuje tygodnik. O tym, jak „walczyli Kaczyńscy”, pisze w środku Piotr Zaremba.

W opublikowanym przez pismo fragmencie czytamy: „W dokumencie z 16 października 1980 r. Służba Bezpieczeństwa typowała Jarosława Kaczyńskiego do internowania. Nie stało się tak z powodu przypadku. Nie przeszkadza to dzisiaj w absurdalnej zemście za lustracyjne kłopoty Lecha Wałęsy przedstawiać tego odważnego człowieka jako dekownika i tchórza”.

wNowym

wNowym1

Więcej dowiemy się zapewne dopiero jutro.

wSieci

gazeta.pl

Manifa 2016 w Poznaniu. „Mordercy” – krzyczeli przeciwnicy [WIDEO]

Tomasz Cylka, 05.03.2016

PIOTR SKÓRNICKI

– Ok. 30 tys. kobiet rocznie jest gwałconych. Prawie milion doświadcza przemocy domowej. To nie uchodźcy z Syrii są temu winni, tylko Polacy – krzyczeli do mikrofonu organizatorzy Manify w Poznaniu.
 

„Solidarni przeciw kulturze gwałtu” – to hasło Manify, która kolejny raz przeszła ulicami Poznania – spod Starego Browaru na Stary Rynek. – Czy tego chcemy czy nie, żyjemy w kulturze gwałtu. Bo przecież każdy seks, do którego dochodzi bez zgody obu stron, to jest gwałt. Niestety, spora część Polaków nie zdaje sobie z tego sprawy. Dziś na ulicach Poznania musimy pokazać, że nie ma na to naszej zgody – mówiła jedna z organizatorek manifestacji. I szybko inicjowała głośno różne hasła, z których „Dość przemocy wobec kobiet” pojawiało się najczęściej.

Manifa i statystyki przemocy wobec kobiet

Podczas kolejnych przemówień na trasie przemarszu podawano liczne statystyki. Np. te przeprowadzone przez fundację Ster, z których wynika, że 87 proc. kobiet w Polsce doświadczyło jakiejś formy molestowania, a 38 proc. zostało zmuszonych do tzw. innej czynności seksualnej. Według tych badań 23 proc. ankietowanych Polek doświadczyło próby gwałtu, a 22 proc. samego gwałtu, z czego połowa więcej niż raz.

– Dziewięć na dziesięć kobiet doświadczyło przemocy seksualnej, i to tylko w Polsce. Te liczby to realne doświadczenia i codzienność wielu kobiet – przekonywali organizatorzy tego wydarzenia i często nawiązywali do sporów wokół uchodźców. – Dziś, jeśli słyszymy o gwałtach, to w kontekście wydarzeń w Kolonii. Tymczasem od pokoleń polskie kobiety są gwałcone i bynajmniej nie przez uchodźców, tylko przez samych Polaków. Ci, co teraz protestują przeciwko uchodźcom, wypierają ze świadomości to, co dzieje się w wielu polskich domach – mówili organizatorzy Manify.

Przeciwnicy Manify: Mordercy!

Prawie dwugodzinna manifestacja przebiegała bardzo spokojnie. Do jednego incydentu doszło tylko na pl. Wiosny Ludów, gdzie naprzeciw Manifie wyszło kilkoro ludzi wznoszących antyaborcyjne hasła. – Aborcja prawem kobiet! – krzyczało ok. 150 uczestników Manify. – Aborcja to zabójstwo niewinnych dzieci – odpowiadała do megafonu jedna z kobiet z ruchu Pro-life. A kilku rosłych młodzieńców nie owijało w bawełnę: – Mordercy! – krzyczeli. W pewnym momencie kilka uczestniczek Manify odłączyło się od pochodu i podeszło do kontrmanifestacji. Obie strony przez dwie, trzy minuty przekrzykiwało się na hasła, ale przyglądająca się wszystkiemu policja nie interweniowała.

Był lider Parii Razem, nie było prezydenta Jacka Jaśkowiaka

Poznańska Manifa organizowana jest od kilku lat – zawsze w okolicach Dnia Kobiet. W tym roku wśród uczestników była m.in. radna Katarzyna Kretkowska, która niosła transparent z napisem „Wolność, równość, siostrzeństwo”, a także jeden z liderów partii Razem Leszek Kwiatkowski, była też społeczniczka z Jeżyc Aleksandra Sołtysiak-Łuczak. Uczestnicy przemarszu po cichu liczyli na obecność prezydenta Jacka Jaśkowiaka, ale ten na Manifie się nie zjawił.

manifa

poznan.wyborcza.pl

 

BOROWCZYK. WIDMOWA FILMOGRAFIA

KUBA MIKURDA, OLGA BYRSKA, 05.03.2016

Rozerotyzowana Polska zgwałcona przez facetów z wąsem i rewolucja Nefertiti w Egipcie, czyli jakie filmy chciał jeszcze nakręcić Walerian Borowczyk?

3 lutego minęła 10 rocznica śmierci Waleriana Borowczyka – artysty totalnego, reżysera i scenarzysty filmowego, animatora, twórcy grafik, plakatów, litografii, ilustracji, rzeźb i opowiadań. Wokół biografii i filmografii Borowczyka narosło z biegiem lat mnóstwo nieporozumień i powierzchownych interpretacji. Zaszufladkowany jako twórca „ambitnego kina erotycznego”, Borowczyk został zmarginalizowany i – ostatecznie – niemal zapomniany. Szczególnie w Polsce, gdzie na ekrany kin nie trafiły nigdy jego najbardziej cenione filmy, jak Goto, wyspa miłości(1969) czy oryginalna adaptacja Mazepy Juliusza Słowackiego, Blanche.

 

W ostatnich latach twórczość Borowczyka przeżywa jednak swój renesans – w 2014 roku ukazało się cyfrowe wydanie kilkunastu krótkometrażowych filmów reżysera z lat 1959-1984, wcześniej niemal niedostępnych dla widzów oraz odrestaurowane, oryginalne wersje jego najbardziej znanych filmów pełnometrażowych. Na festiwalach we Wrocławiu, Londynie, Nowym Jorku i Paryżu odbyły się przeglądy filmów Borowczyka; ukazało się kilka nowych publikacji książkowych; w produkcji jest pełnometrażowy film dokumentalny Kuby Mikurdy, który wyjaśnić ma szereg zagadek związanych z karierą reżysera. Po niemal trzydziestu latach od premiery ostatniego pełnometrażowego filmu Borowczyka widzowie na całym świecie mają w końcu możliwość, żeby zobaczyć ogromną większość jego filmów i przekonać się, że w słowach André Bretona o „piorunującej wyobraźni” twórcy Goto nie ma ani trochę przesady.

 

Tym większe wrażenie robi choćby pobieżny wgląd w archiwa Borowczyka. Okazuje się bowiem, że czternaście filmów pełnometrażowych i kilkadziesiąt krótkich metraży, które tworzą jego filmografię, to raptem wierzchołek góry lodowej. Na każdy pełnometrażowy film, który Borowczyk zrealizował, przypadają średnio dwa, które z różnych powodów nie powstały. Daje to mniej więcej czterdzieści projektów, z których większość miała gotowe scenariusze, a część nawet umowy i wstępny harmonogram. Oczywiście, niezrealizowane filmy nie są w historii kina niczym wyjątkowym – i zawsze jest ich więcej niż filmów, które ostatecznie powstają. Przypadek Borowczyka wydaje się jednak szczególny.

 

Jego archiwa dowodzą rozpiętości zarówno filmowych zainteresowań, jak i oryginalnych gustów literackich (większość projektów to adaptacje prozy), ale przede wszystkim zdecydowanie przeczą popularnej narracji o „artyście, który został pornografem”. Porównując realną filmografię Borowczyka z jego planami widać bowiem wyraźnie, że od końca lat 70. miał coraz większe problemy ze sfinansowaniem projektów, które nie akcentowały treści erotycznych. Mimo to rozwijał oryginalne pomysły, testował różne gatunki filmowe, planował ambitne adaptacje literackie, które –  choć w większości nie trafiły na ekran – złożyły się na równoległą „widmową filmografię”.

 

W wywiadzie z 1985 roku Borowczyk mówił – Wyobrażony film jest, w pewnym sensie, tak samo ważny jak ten, który powstał. Nie trzeba go kręcić. Jest mnóstwo wyjątkowych artystów, którzy mieli tylko pomysł na film albo genialnych pisarzy, którzy napisali tylko jedną książkę – albo nawet jej nie skończyli. W końcu czym jest wykonanie rzeźby? To tylko ostatni etap, najmniej ważny. Najważniejszy jest moment kiedy masz film w środku. 

 

Spośród około czterdziestu „wyobrażonych filmów” Borowczyka wybraliśmy dziesięć, które bodaj najbardziej zbliżyły się do etapu realizacji. Pełny opis jego widmowej filmografii wymagałby jednak znacznie obszerniejszego tekstu. Nie wspominamy tutaj bowiem o planowanych adaptacjach opowiadań Georgesa Bataille’a, Roberta Musila, D.A.F. de Sade’a, Tomasso Landolfiego, Nadine Monfils czy opowiadań samego Borowczyka ze zbioru Anatomia diabła; pomijamy też liczne projekty filmów animowanych oraz serial Niezwykłe miłości (Amours Insolites), w którym pojawiają się m.in. królewna Wanda (co nie chciała Niemca) czy Rasputin.

 

 

10. Mecz Valais-Judea

 

Jeden z najambitniejszych projektów Borowczyka, adaptacja powieści Maurice’a Chappaza Le Match Valais-Judée. Książka jednego z najważniejszych pisarzy szwajcarskich dwudziestego wieku, wydana w 1968 roku uznana została za jedną z najbardziej wpływowych dla tamtejszej literatury. Chappaz opisuje w niej miasto Sion w szwajcarskim kantonie Valais: miasto, które umieszcza jednak poza jakąkolwiek przestrzenią czy czasem lub raczej: jednocześnie współcześnie oraz w średniowieczu. Odbywa się w nim starcie dwóch wszechświatów: Sionu „boskiego” ze Sionem „plebejskim”, szwajcarskiego Valais ze wzgórzem Syjon, dziedzictwa chrześcijańskiego z dziedzictwem żydowskim. Chappaz używa ważnych dla Szwajcarii motywów i historycznych postaci (od szesnastowiecznego uczonego, Thomasa Plattera, poprzez dziewiętnastowiecznego polityka Maurice’a Barmana, aż po Rainera Marię Rilkego, który napisał tam Elegie duinejskie), by utkać z nich szczególną krainę pełną cudów. Odizolowana od jakichkolwiek prawideł kraina zainteresowała Borowczyka na przełomie lat 60. i 70. – korespondował on zarówno z autorem książki, jak i z potencjalnymi producentami o przeniesieniu jej na ekran – ostatecznie jednak projekt rozbił się w kilka lat później o niewystarczające fundusze. Co ciekawe natomiast, w roku 1981 powstała animacja Sion la Divine contre Sion la Bovine, również odwołująca się Le Match Valais-Judée, a jednym z jej autorów był niedoszły współpracownik Borowczyka, Étienne Delessert.

 

9. Miłość doskonała

 

Adaptacja Powiatowej Lady Makbet – opowiadania Nikołaja Leskowa z 1864 roku. Projekt ten był, jak się wydaje, szczególnie ważny dla Borowczyka, bo wracał do niego kilkakrotnie przez, bagatela, ćwierć wieku – pierwsze wzmianki o filmie pojawiają się w 1969 roku (czyli tuż po premierze pełnometrażowego debiutu aktorskiego Borowczyka, Goto, wyspa miłości), ostatnia wersja scenariusza nosi datę 1994. Faktycznie, historia dwudziestokilkuletniej Katarzyny Izmajłowej, która z miłości do służącego Sergiusza morduje najpierw teścia, a później – wspólnie z kochankiem – męża i jego młodego siostrzeńca, zawiera szereg motywów, które regularnie powracały w filmach Borowczyka. Jest i transgresyjna „miłość szalona”, i XIX-wieczny kostium, i katastroficzny finał (zdradzona przez kochanka, dla którego poświęciła wszystko, Katarzyna tonie w trakcie przeprawy przez rzekę). Katarzyna to jedna z Borowczykowych „heroin zła” (jak brzmiał tytuł jego nowelowego filmu z 1979 roku) – bohaterek gotowych na wszystko, aby zrealizować swoje pragnienia, bez względu na cenę, jaką przyjdzie im za to zapłacić, jak Ewa Pobratyńska z Dziejów grzechu (1975), Lulu z ekranizacji dramatów Wedekinda (1980) czy Fanny z Dra Jekylla i panny Osbourne (1981). W jednym z wywiadów Borowczyk mówił –Głęboko w środku jestem po stronie tych kobiet. Mam nadzieję, że widzowie, którzy widzieli moje filmy, docenią ich heroizm. To znaczy heroiczną energię, z jaką realizują swoje pragnienia, jakie by nie były.

Scenariusz Borowczyka, bardzo bliski opowiadaniu Leskowa, miał kilka wersji – polską, francuską, włoską i angielską. Borowczyk zmienił czas akcji na przełom XIX i XX wieku, a miejsce na, odpowiednio, francuską i włoską prowincję. W wersji francuskiej parę kochanków zagrać mieli żona Borowczyka, Ligia Branice i Alain Delon. W wersji włoskiej, późniejszej o niemal dekadę – ponownie Ligia Branice i Michel Placido (choć w rozmowach pojawia się również nazwisko muzy Michelangelo Antonioniego, Moniki Vitti). Mimo podpisanych umów i chętnego dystrybutora, włoska produkcja nie ruszyła jednak z miejsca. Aktorzy, których chciałem, byli niedostępni, więc musieliśmy zrobić coś innego. – mówił wiele lat później Borowczyk. „Czymś innym” okazało się Za murami klasztoru (1978), które Borowczyk napisał w błyskawicznym tempie w oparciu o krótki fragmentPrzechadzek po Rzymie Stendhala.

 

8. Miłość nie jest grzechem

 

Kolejny projekt, który Borowczyk planował po sukcesie swojego debiutu, Goto, wyspa miłości (1969). Film, noszący pierwotnie tytuł L’innocence (Niewinność), opowiadać miał historię gwiazdy baru ze striptizem w okolicach placu Pigalle (Ligia Branice), która staje się obiektem męskiej rywalizacji. Zanim jednak kierownik klubu skonfrontuje się z młodym adoratorem bohaterki, obaj formują sojusz, by ochronić obiekt swoich uczuć przed dawnym kochankiem. Na domiar wszystkiego w barze pojawia się student socjologii, w którym zakochuje się striptizerka.

 

Reżyser bezskutecznie wysyłał w połowie roku 1970 listy z dokładnym opisem filmu i pełną obsadą – w głównych rolach męskich wystąpić mieli znani francuscy aktorzy, Maurice Ronet (znany choćby z Windą na szafot Luisa Malle’a) i gwiazdor francuskiej Nowej Fali, Jean-Pierre Léaud. Film miał zostać nakręcony między innymi we wnętrzu kabaretu Le Pigall’s, jednego z najmodniejszych miejsc w latach 30. XX wieku. W jednym spośród odmownych listów znaleźć możemy następującą opinię: (…) nie sądzimy, by taki film sprzedał się w Niemczech, gdyż z jednej strony sceny striptizu są zbyt śmiałe jak na telewizję, z drugiej strony natomiast – nie są wystarczające dla kina. To, co pokazuje się dziś w niemieckich klubach nocnych idzie znacznie dalej [niż erotyzm proponowany przez Borowczyka – przyp. O.B.].

 

Miłość nie jest grzechem jest o tyle nietypowym projektem w kontekście filmografii reżysera (zarówno tej realnej, jak i widmowej), że portretuje współczesnych bohaterów we współczesnym Paryżu – tymczasem w ogromnej większości swoich filmów Borowczyk wolał historyczny kostium i sztuczne światy od tego co „tu i teraz”. W wywiadzie dla „Cahiers du cinema” mówił o filmach Godarda jako o „dziennikarstwie”, gdzie indziej dodawał – przyznaję, że mam słabość do przeszłości (…) Wydaje mi się, że możemy wyciągnąć z niej lekcję dotyczącą naszych współczesnych problemów. (…) Uwielbiam też uzupełniać luki w historii, ukazywać coś, co wcześniej było nieznane. 

 

7. Gilles de Rais

Gilles de Rais (1405-1440) przeszedł do historii jako jedna z najmroczniejszych postaci w historii Francji. Arystokrata i rycerz, walczył u boku Joanny d’Arc przeciwko Anglikom, za co został wyróżniony tytułem marszałka Francji. W 1435 roku odszedł z służby wojskowej. Przepuścił większość majątku na wystawienie przedstawienia o oblężeniu Orleanu (140 aktorów, 500 statystów, 600 kostiumów). W 1440 roku został aresztowany, oskarżony i skazany na śmierć za okrutne, seryjne morderstwa dzieci, gwałty i herezję. Był jednym z pierwowzorów Sinobrodego z późniejszej baśni Charlesa Perraulta.

 

Borowczyk chciał zekranizować jeden z epizodów procesu – mowę de Raisa, która trwała ponoć kilkanaście godzin. W swojej wersji przychylał się jednak do opinii historyków, którzy twierdzili, że de Rais faktycznie padł ofiarą spisku a dowody przeciwko niemu zostały sfabrykowane. Rolą de Raisa zainteresował Udo Kiera, którego zobaczył w Krwi dla Draculi (1974) Andy’ego Warhola i Paula Morriseya. Film o de Raisie mógłby być skrzyżowaniem Blanche (1972), gdzie Borowczyk stworzył bardzo przekonującą, naturalistyczną wizję średniowiecza, z kunsztownymi rekwizytami i detaliczną scenografią i Rozalii (1966), krótkiego metrażu, w całości opartego na zeznaniu tytułowej Rozalii Prudent, który formalnie nawiązywał doMęczeństwa Joanny d’Arc Carla Theodore’a Dreyera.

 

Choć do realizacji filmu nie doszło, Udo Kier trafił w końcu przed kamerę Borowczyka – zagrał epizodyczną rolę Kuby Rozpruwacza w Lulu (1980) i jedną z tytułowych ról w Doktorze Jekyllu i pannie Osbourne (1981).

 

Rosalie (1966), reż. Walerian Borowczyk

 

6. Ostatnia podróż Guliwera

Ostatnia podróż Guliwera mogła być pierwszym pełnometrażowym filmem Borowczyka, gdy pracował jeszcze w duecie z Janem Lenicą (w latach 1957-58 zrealizowali wspólnie kilka przełomowych filmów animowanych, między innymi Był sobie raz czy Nagrodzone uczucia). Borowczyk i Lenica złożyli go jako projekt „filmu eksportowego” na Międzynarodowy Festiwal Filmu Eksperymentalnego organizowany przy okazji Wystawy Światowej w Brukseli w 1958 roku. Produkcja filmu okazała się jednak zbyt skomplikowana. Jedyne, co w tej sytuacji pozostaje Kierownictwu Zespołu, to prosić Was i gorąco namawiać, żebyście wystąpili z projektem filmu na Brukselę – INNYM, ŁATWIEJSZYM do zrealizowania i w czasie, i finansowo – pisał do Borowczyka i Lenicy Antoni Bohdziewicz w listopadzie 1957 roku. W rezultacie Borowczyk i Lenica zrealizowali krótkometrażowy Dom(1958), który okazał się jednym z najoryginalniejszych filmów w historii polskiego kina i zwyciężył na festiwalu w Brukseli z filmami takich tuzów awangardy jak Chris Marker, Stan Brakhage czy Abel Gance.

 

Ostatnia podróż Guliwera przypomina skrzyżowanie powieści Swifta z Kolonią karną Kafki. „Guliwer” – mężczyzna w białym stroju pilota – zostaje wyrzucony na brzeg nieznanej wyspy. Zjawiają się żołnierze w mundurach z przełomu wieków, którzy zabierają go w głąb podziemnej fortecy. Guliwer zostaje przyjęty przez Gubernatora wyspy i jego małżonkę. Gubernator opowiada mu, jak wyspa oddzieliła się od większego lądu po potężnym trzęsieniu ziemi. Oprowadza Guliwera po fortecy, pokazuje mu kolejne pokoje i urządzenia, w tym maszynę do straceń, która daje skazanemu czas na wyrażenie skruchy. Guliwer bierze udział w uczcie i uroczystym koncercie. W końcu, za odmowę wyrażenia opinii na temat porządków na wyspie, zostaje skazany na śmierć. Próbuje uciec małą łódką, ale żołnierze porywają go i wciągają w głąb fortecy.

 

Widzowie znający twórczość Borowczyka zwrócili zapewne uwagę na liczne podobieństwa między fabułą Guliwera a Goto, wyspą miłości (forteca, żołnierze, Gubernator i jego małżonka, trzęsienie ziemi, ucieczka łódką etc.) Główna różnica polega na tym, że w Goto widz ogląda wyspę oczyma jej mieszkańców, a nie oczyma przybysza z zewnątrz. Przybysz, który ląduje na tajemniczej wyspie, pojawia się za to w ostatnim filmie Lenicy, Wyspa R.O. (2001). Najwyraźniej i Borowczyk, i Lenica czerpali w późniejszych latach z pomysłów pojawiających się w Guliwerze. Po zwycięstwie Domu w Brukseli ich drogi jednak dość szybko się rozeszły.

 

Goto, wyspa miłości (1969), reż. Walerian Borowczyk

 

Wyspa R.O. (2001), reż. Jan Lenica

 

5. Posiadłość przodków

Autorką scenariusza Posiadłości przodków (Ancestral Mansion) była brytyjska pisarka Cherry Potter. Wczesne filmy Borowczyka – jak Goto czy Blanche – wywarły na niej duże wrażenie, gdy studiowała w londyńskim Royal College of Art na początku lat 70. Dziesięć lat później, gdy napisała swój pierwszy scenariusz, wysłała go Borowczykowi, a ten, ku jej radości, zgodził się go wyreżyserować. Posiadłość przodków miała być pierwszym angielskim filmem Borowczyka, głównym producentem był British Film Institute. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco, Borowczyk projektował rekwizyty, do głównych ról przymierzano Kate Bush i Terence’a Stampa. Wydawało się, że film może „zrestartować” karierę Borowczyka i sprawić, że odzyska przychylność tych krytyków, którzy odwrócili się od niego pod koniec lat 70. Ale w ostatniej chwili BFI wycofał się z projektu – powodem była „erotyczna” reputacja Borowczyka, która nie licowała z profilem instytutu.

 

Akcja Posiadłości przodków toczy się w latach 20. XIX wieku w Anglii. Główną bohaterką jest Cordelia, pełna życia dwudziestolatka, która od śmierci rodziców zamieszkuje w domu wuja, sędziego. Cordelia przyjmuje oświadczyny bogatego właściciela ziemskiego, Huntleya Elswortha. Po ślubie wprowadza się do jego rodzinnej posiadłości – imponującej z zewnątrz, ale w środku ponurej i zaniedbanej. Szybko okazuje się, że Huntley nie może znieść rozbudzonej seksualności Cordelii. Reaguje wściekłością na każdy przejaw jej pożądania, nie potrafi go włączyć w swój idealny obraz kobiety-żony. Zamyka Cordelię w jej pokoju, a gdy w końcu dochodzi między nimi do zbliżenia, następnego dnia sprowadza dla niej pas cnoty. Zrozpaczona Cordelia postanawia uciec z tytułowej „posiadłości przodków”.

 

Cordelia przypomina bohaterki Borowczyka z Goto i Blanche – adorowane i idealizowane przez mężczyzn, a jednocześnie odcieleśnione i unieruchomione w sztywnych ramach; uwięzione w surowych, patriarchalnych światach. Jak mówi Cherry Potter, Borowczyk znalazł swój własny, alegoryczny klucz do jej historii.

 

Borowczyk chciał potraktować Cordelię jako… personifikację Polski – młodej, zmysłowej kobiety, zakutej w pas cnoty i zamkniętej na poddaszu „posiadłości przodków” przez brutalnych, wąsatych mężczyzn.

 

Prosty eksperyment myślowy, zamiana Cordelii na Zosię, a Huntleya na Tadeusza, sugeruje, jak wybuchowym materiałem mógł być nad Wisłą angielski film Borowczyka.

 

4. Królewna Śnieżka

 

Borowczyk nie znosił Walta Disneya. Swój pierwszy film pełnometrażowy, animowany Teatr państwa Kabal określił jako film anty-Disneyowski. W wywiadach zarzucał Disneyowi, że z animacji, która jest sztuką autorską i eksperymentalną uczynił przemysł, w którym setki anonimowych animatorów realizują z góry określoną formułę. Podkreślał, że realistyczne filmy Disneya faktycznie cenzurują wyobraźnię – z wszystkich możliwości, jakie daje animacja, wybierają tę najbanalniejszą i najbardziej dosłowną. Na dodatek, dostrzegał w filmach Disneya słabo kamuflowane podteksty seksualne. Stowarzyszenie brodatych pedofilów w umizgach o względy małej dziewczynki zasługuje na wyklęcie filmu przez Ojca Świętego! – grzmiał półżartem a propos Królewny Śnieżki.

 

Dlatego nie dziwi, że na pewnym etapie chciał naprawić to, co, jego zdaniem, zepsuł Disney i zrealizować własną wersję jego największego hitu. Pod koniec lat sześćdziesiątych Borowczyk rozpoczął poszukiwanie funduszy dla „prawdziwej” wersji Królewny Śnieżki, zdecydowanie bliższej braciom Grimm aniżeli wersji Disneyowskiej. Film przeznaczony miał być w pierwszej kolejności, co wyjątkowe dla reżysera, dla dzieci, a w postacie siedmiu krasnoludków miały wcielać się karły, w codziennej pracy wspierane przez kucyki (Borowczyk pracował już wcześniej z aktorami-karłami przy krótkometrażowym Gawocie z 1967). Wydaje się, że tło bajki i ogólna „poetycka atmosfera” miały mieć równorzędne znaczenie, co sama historia – w dialogach Królewny Śnieżki przewija się wątek rzekomo niebezpiecznych bestii, zamieszkujących tajemniczy, prawie-żyjący las, ukazywany w bardzo bliskich planach.

 

3. Żelazna świątynia

Obcy spotyka Sherlocka Holmesa spotyka Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady” – tak hollywoodzki producent mógłby podsumować projekt Żelaznej świątyni. Film Borowczyka miał być adaptacją jednej z blisko dwustu (!) popularnych powieści Jeana Raya o przygodach Harry’ego Dicksona, amerykańskiego detektywa, który, w odróżnieniu od słynnego angielskiego odpowiednika, często mierzył się z historiami jawnie nadprzyrodzonymi.

 

W Żelaznej świątyni Dickson próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczego meteorytu i trafia do londyńskiej posiadłości, w podziemiach której mieści się tytułowa świątynia – rezydencja krwiożerczego, azteckiego bóstwa. Weszli do ogromnej, czarnej żelaznej rotundy – czytamy w powieści – Bezpośrednio przed nimi, wysoko na czarnym, kamiennym postumencie, stał wielki, żelazny posąg o wstrętnych, zwierzęcych rysach. (…) Metaliczna bestia otworzyła olbrzymie oczy, w których płonął ogień. Gigantyczna paszcza ziewnęła i wystrzeliły z niej języki ognia.

Jak wyglądałaby żelazna świątynia Borowczyka? W swoich poprzednich filmach chętnie budował skomplikowane, klaustrofobiczne przestrzenie, od fortecy na wyspie Goto, przez średniowieczny zamek w Blanche po wiktoriański dom wDoktorze Jekyllu i pannie Osbourne. Projektując scenografię byłby zatem w swoim żywiole. Ale jak poradziłby sobie ze scenami akcji? Jak pokazałby filmowego potwora, Gurrhu, którego Ray opisuje jako skrzyżowanie orangutana z ośmiornicą?

 

Wydaje się, że Żelazna świątynia byłaby dla Borowczyka powrotem do meliesowskich fascynacji, do których przyznawał się chętnie od początku kariery, a które szczególnie dobrze widać w Astronautach (1959), swoistej parafrazie Podróży na Księżyc (1902).

 

Filmowcy nie mieli szczęścia do Harry’ego Dicksona – w latach 60. do ekranizacji przygód detektywa przymierzał się wielki miłośnik serii, Alain Resnais. Oba filmy miał produkować Anatole Dauman, producent Opowieści niemoralnych, Bestii i kilku krótkich metraży Borowczyka (m.in. właśnie Astronautów).

Astronauci (1959), reż. Walerian Borowczyk

 

2. Nefertiti

Nefertiti, biografia jednej z najbardziej tajemniczych kobiet starożytnego Egiptu, miała być największą produkcją Borowczyka. Pierwsze wzmianki o filmie pojawiły się około 1978 roku. W wywiadzie dla „El Pais”, przeprowadzonym przy okazji hiszpańskiej premiery Za murami klasztoru Borowczyk zapowiadał, że niebawem wchodzi na plan, a zdjęcia realizowane będą w Egipcie, Francji i Włoszech. Podkreślał, że chce opowiedzieć prawdziwą historię Nefertiti, która różni się od wersji „oficjalnej”, podyktowanej przez późniejszych faraonów.

 

Produkcja jednak nie ruszyła. Borowczyk wrócił do Nefertiti dopiero kilka lat później, około 1983 roku. „Marina Pierro będzie Nefretiti w kolejnym filmie Borowczyka” – informował tytuł artykułu we „France-Soir”. Pierro, aktorka i muza Borowczyka (zagrała wcześniej w jego czterech filmach) opowiadała, że zdjęcia ruszą w 1984 roku w Egipcie i Tunezji. Opowiadała o wizji Borowczyka, zgodnie z którą Nefertiti nie była Egipcjanką, ale została porwana, przywieziona do Egiptu i zmuszona do małżeństwa z faraonem. Wiele lat później, w wywiadzie na płycie DVD z Dr Jekyllem, mówiła dość tajemniczo – W zasadzie film był gotowy. A potem coś się stało, to dość złożona sprawa. Trzeba by sporo czasu, żeby właściwie to przeanalizować. Zapowiedziała, że całą historię opisze w swojej książce poświęconej Borowczykowi.

 

Prawdopodobnie na początku lat 90. Borowczyk sprzedał scenariusz Nefertiti włoskiemu producentowi Enzo Periemu. W wywiadzie Katarzyny Bielas z 1992 roku nie wspominał już o filmie, mówił za to, że pisze powieść – To będzie ambaras dla egiptologów. Ostatecznie Borowczyk powieści nie wydał, za to Peri wyprodukował film Nefertiti, córka słońca w reżyserii Guya Gillesa. Film wszedł na ekrany w 1994 roku – i szybko z nich zszedł. Na tyle skutecznie, że do dzisiaj trudno do niego dotrzeć. Widać w nim ograniczenia budżetowe, uderza dość banalna inscenizacja. W czołówce filmu nie ma żadnej informacji o scenarzystach. Pozycja „scenariusz” pojawia się dopiero w napisach końcowych, po całej obsadzie aktorskiej, i figurują pod nią nazwiska Valeriana Borovczyza (sic), Roberto Leoniego i Guya Gillesa.

 

Zagadka Nefertiti jest tym bardziej intrygująca, że w dokumentach, które Borowczyk przekazał Cinémathèque Française po filmie nie ma żadnego śladu (mimo, że złożył tam szereg innych projektów, często dużo mniej zaawansowanych). Jedynym dostępnym źródłem pozostaje zatem film Gillesa. Wybija się w nim przede wszystkim wątek nieudanej rewolucji – Amenhotep IV, faraon-artysta, poeta i wynalazca, chce razem z Nefertiti wprowadzić radykalną reformę religijną i obyczajową. Reformę krzyżuje jednak spisek reakcyjnych polityków i kapłanów.

 

1.Bestia 2 AKA Macierzyństwo

Na początku lat 90. wydawało się, że Borowczyk na nowo złapał wiatr w żagle. Choć jego ostatnim filmem pełnometrażowym były Ceremonie miłości (1987), wciąż realizował filmy dla telewizyjnej Série rose, w których na tyle, na ile pozwalał mu budżet, powoływał do życia kolejne światy – dom średniowiecznego kupca, zaułki Paryża końca XVIII wieku, dom publiczny w starożytnych Chinach, bliskowschodni rynek i pałac z Baśni tysiąca i jednej nocy. Opublikował zbiór opowiadań Anatomia diabła (1992), planował wieloodcinkowy serial Niezwykłe miłości, który pozwoliłby mu zrealizować wiele porzuconych wcześniej pomysłów.

 

W tym samym czasie, za sprawą firmy dystrybucyjnej Blackcat, na ekrany polskich kin trafiły głośne filmy Borowczyka z lat 70., Opowieści niemoralne (1974) i Bestia(1975), ukazał się też polski przekład Anatomii diabła. W posłowiu do zbioru Borowczyk pisał – Byłem niedawno, incognito, w Polsce, przejazdem do Moskwy i Petersburga, w związku z przygotowaniami do mego nowego filmu. Będą w nim grały również Polki. Więcej szczegółów ujawnił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, gdzie przyznał, że przygotowuje film w koprodukcji polsko-francusko-niemieckiej, którego tematem jest macierzyństwo. Powinien się w Polsce podobać – mówił.

 

W archiwach zachował się treatment planowanego filmu, bodaj najbardziej szalonego w całym dorobku Borowczyka. Pojawiają się w nim francuskie arystokratki, rosyjscy naukowcy, foka z mózgiem kilkuletniego chłopca, ryzykowne eksperymenty chirurgiczne, matka gotowa oddać życie za syna-mutanta… (co ty na to, Szamanko?) Film początkowo nosił tytuł Macierzyństwo, ale Borowczyk zwrócił się do Anatola Daumana, z prośbą o zgodę na użycie tytułu Bestia 2, co sugerowałoby kontynuację jego najbardziej kontrowersyjnego filmu z 1975 roku.

borowczyk

krytykapolityczna.pl

GDULA: KTO NAS STRASZY CZARNYM LUDEM?

MACIEJ GDULA, 02.03.2016

Lewicowa wizja ludu jest kompletnie odklejona od rzeczywistości.

W dyskusjach o tym, jak prowadzić lewicową politykę, powraca wciąż nawoływanie, żeby zwrócić się do ludu. To on ma być reprezentowany, broniony i dopieszczony. To o nim lewica ma sobie przypomnieć, aby wreszcie być zarazem skuteczna i autentyczna. Nawet jeśli oznaczać to ma schowanie części postulatów emancypacyjnych – bo lud jest przecież konserwatywny – trzeba zwracać się przede wszystkim do niego. Jakiekolwiek zerkanie w stronę klasy średniej uznawane jest przy tym za prostą drogę do politycznego i etycznego upadku.

 

Odwołanie do klas ludowych jest oczywiście jednym z fundamentów lewicowej polityki, ale gdy ma się wizję ludu kompletnie odklejoną od rzeczywistości, jest to niestety najprostsza droga do politycznej marginalizacji. Myśląc o ludzie jako ostoi konserwatyzmu, dajemy się nabrać na prawicową śpiewkę, że oto oni są tutaj od wieków, zakorzenieni, osadzeni i nie do ruszenia, a my możemy co najwyżej dopasowywać się do niezmiennych warunków, starając się ugrać coś w kwestiach podziału bogactwa, ale bez szans na zmiany w kulturze.

 

Prawdziwie ambitnym celem lewicowej polityki jest rozbicie układu, w którym liberałowie straszą „ciemnym ludem”, a prawica przedstawia się jako rzeczniczka zwykłych ludzi, którzy mają być zarazem mniej zamożni i tradycyjni.

 

Da się to zrobić, bo klasa ludowa nie jest ani tak jednolita, ani tak konserwatywna, ani tak zamknięta w swych materialnych interesach, jak się o niej sądzi. Przekonanie, że lewica powinna trzymać się z dala od spraw światopoglądowych, jest nie tylko politycznie zabójcze, bo większość gorących i ważnych debat politycznych dotyczy właśnie tych zagadnień, ale ma też w sobie rodzaj protekcjonalizmu wobec ludu, który może sobie być konserwatywny, bo jest pokrzywdzony ekonomicznie.

 

Żeby nie pozostawać tylko na poziomie retoryki, chcę odwołać się do badań i danych dotyczących klasy ludowej. Pozwalają one podważyć dość rozpowszechnione na lewicy sposoby myślenia o ludzie. Pozbycie się ich jest warunkiem przemyślenia relacji między klasą ludową a średnią przy kształtowaniu projektów zmiany społecznej. Należy też wyzbyć się fascynacji wściekłością jako paliwem politycznym, a także odnowić sposoby artykulacji postulatów emancypacyjnych.

 

Zacząć chcę od przyjrzenia się młodym robotnikom, bo ostrzej niż inne grupy wiekowe doświadczają presji dzisiejszego systemu i to oni jeszcze długo będą aktywni politycznie i zawodowo. Odwołam się do historii życia trzech młodych osób z klasy ludowej, które poznałem dzięki badaniom prowadzonym wraz ze studentami w Instytucie Socjologii UW. Wybieram te trzy historie jako reprezentację pewnych typów doświadczenia obecnych w różnym stopniu intensywności w kilkudziesięciu wywiadach biograficznych, które udało się przeprowadzić na przestrzeni kilku lat.

 

Politykę można lepiej zrozumieć, poznając doświadczenie pojedynczych osób. Jesteśmy wtedy u źródeł politycznych decyzji, bliżej świata przeżywanego zwykłych ludzi, a dalej od inercji własnych schematów myślowych.

 

 

Zacznijmy od Krzyśka. Ma 26 lat i mieszka w dużym mieście. Skończył technikum. Ma stałą pracę, etat, zarabia około 3,5 tys. złotych na rękę miesięcznie, chociaż czasem zdarza się, że i więcej. Pracuje jako wykwalifikowany robotnik w dużej firmie. Ma samochód i mieszkanie w bloku, które odziedziczył po babci. Mieszka w nim razem z rodziną: żoną i małym dzieckiem. Jego status jest dokładnym zaprzeczeniem tego, co uchodzi za trudny los dzisiejszej młodzieży. Można nawet stwierdzić, że osiągnął już to, co uznać należy za cywilizowane minimum w naszym społeczeństwie, zwłaszcza, jeśli jest się na początku drogi życiowej.

 

Jego w miarę stabilna sytuacja materialna i zawodowa mogłaby predysponować go do umiarkowanych, socjaldemokratycznych poglądów: popierania rozwoju usług publicznych, wysokich podatków, optowania raczej za kooperacją niż za konkurencją. Tymczasem jego wizja świata opiera się na nienawiści i jest skrajnie indywidualistyczna.

 

Nienawiść skierowana jest wobec wszystkich:

 

To jest chore, chore u nas w kraju, nasza mentalność. Dlatego nienawidzę tego kraju w sumie, nienawidzę tego kraju i tego miasta (…) Ostatnio wracam z pracy, nie wiem, była 2, 3 w nocy. Jeżdżę tutaj w pizdu, zrobiłem 5 kilometrów, żeby znaleźć miejsce do parkowania. To mówię, aż policzę, i 33 samochody naliczyłem na obcych blachach. (…) Kurwa, pederasty jebane, słoiki w dupę zajebane. Bym wypierdolił wszystkich. (…) Nie lubię słoików, Żydów, murzynów (śmiech), muzułmanów, chrześcijan – ogólnie wyjebałbym pół nacji.

 

W innych częściach wywiadu wyraża niechęć do elit politycznych, kościoła, studentów i homoseksualistów, których także utożsamia z elitami. Ale niech nie cieszą się rzecznicy gniewu ludu, bo dostaje się też napływowym robotnikom i sąsiadom z robotniczego osiedla.

 

Krzysiek nienawidzi wszystkich, a rozwiązania problemów społecznych, które proponuje, najczęściej wiążą się ze „stawianiem pod ścianę”.

 

Jego polityczne sympatie kierują się w stronę partii radykalnych. Najpierw był to „Ruch Palikota” a potem „Korwin”. Dziś prawdopodobnie popiera Kukiza.

 

 

Magda ma 22 lata. Mieszka z rodzicami w gospodarstwie na obrzeżach małego miasta. Dwie godziny drogi dzielą ją od centrum dużej aglomeracji. Magda skończyła technikum, ale nie udało jej się zrobić na razie matury. Była w związku, ale rozpadł się i obecnie jest singielką. Pracuje jako sprzedawczyni w galerii handlowej w dużym mieście. Zarabia około 2 tysięcy złotych na rękę. Jakiś czas pracowała na śmieciówce, ostatnio dostała stałą umowę.

 

Dojazd do i z pracy zajmuje jej codziennie cztery godziny, a mimo to nie zmieniłaby swojego trybu życia. Nie chciałaby pracować w swojej miejscowości za tyle, ile zostaje jej z pensji po odliczeniu kosztów dojazdu. Argumentuje w ten sposób:

 

zdziadziałabym w takim miejscu, no bo to pracując kawałek od siebie to nie chciałoby się człowiekowi jakoś ani ogarnąć specjalnie czy coś. A tak to jedzie człowiek dalej (…) no to wiadomo, człowiek już się tak stara inaczej. Ubrać się jakoś lepiej i ogarnąć i w ogóle żeby jakoś wyglądać tak, żeby coś sobą reprezentować, a nie tak po prostu pójść, przepracować, wrócić do domu. No to żadna satysfakcja.

 

W jej oczach ludzie w miejscowości, w której mieszka, nie chcą – inaczej niż ona – czegoś więcej od życia. Dlatego ucieka od nich, poświęcając na to codziennie szóstą część dnia.

 

Jeśli chodzi o kierunek, w jakim zmierza sytuacja w Polsce, to jest raczej optymistką.

 

Magda zauważa, że zwłaszcza na wsi ludziom żyje się dostatniej i łatwiej niż kiedyś. W ostatnich wyborach głosowała na Prawo i Sprawiedliwość.

 

 

Anka ma 22 lata. Pracuje jako robotnica w fabryce. Mieszka wraz z partnerem, dzieckiem i babcią na blokowisku w dużym mieście. Zarabia 1800 złotych miesięcznie na rękę.

 

Z jednej strony żyje jej się ciężko, narzeka na zarobki i nie widzi perspektyw na awans. Stwierdza, że najchętniej wyjechałaby za granicę, bo tam można o wiele lepiej zarobić i godnie żyć. Z drugiej strony zauważa, że: „jest dobrze, jestem zadowolona z tej pracy, tak? Bo jest praca.. zawsze, bo jest praca”. Dla Anki jasne jest, że mogłoby być gorzej – gdyby była bezrobotna. Obecną sytuację definiuje jako radzenie sobie. Nie jest to żadna kariera, ale też nie można powiedzieć, że życie zmierza donikąd lub jest marnowane.

 

Anka jest dumna, że jest w stanie się utrzymać i przekonana, że dałaby sobie radę w każdej sytuacji.

 

Niestety niewiele wiadomo o jej sympatiach politycznych, ale nie można wykluczyć, że jak spora część rówieśników z klasy ludowej niekoniecznie chodzi na wybory.

 

Te trzy biografie reprezentują typowe drogi życiowe młodych osób z klasy ludowej i związane z nimi doświadczenia. Określa je w znacznej mierze spadająca atrakcyjność pracy fizycznej i chęć przedostania się do klasy średniej.

 

Klasa średnia nie tylko zwiększa swój udział w strukturze społecznej, ale sprawuje swoistą hegemonię (zaprzeczanie istnieniu tej klasy na lewicy dorównuje w swoim uporze zaprzeczaniu istnienia klas w ogóle przez większość liberałów).

 

To życie klasy średniej – z przykładaniem się w szkole, pójściem na studia, robieniem kariery, wzięciem kredytu – uznawane jest dziś, nie tylko w mediach, za życie normalne.

 

Krzysiek chciałby tak żyć, ale studia na politechnice, bez których jego droga do klasy średniej jest raczej zamknięta, są dla niego niedostępne, bo nie ma na to ani pieniędzy, ani czasu – a poza tym, jak mówi, i tak by tam sobie nie poradził. Podobnie jak wielu innych rozmówców, którzy nie przedarli się przez barierę studiów i zmuszeni są do podjęcia pracy fizycznej, wyraża pogardę dla wykształcenia i studentów. Jego wściekłość jest efektem nieudanych prób dołączenia do klasy średniej. Ludzi ze swego otoczenia nienawidzi dlatego, że przypominają mu, czego chciał uniknąć, a ludzi wyżej dlatego, że przypominają mu o porażce.

 

Tego rodzaju wściekłość, choć ma klasowe podłoże, nie jest tożsama z klasowym gniewem. Gniew ten bierze się z poczucia niesprawiedliwości o charakterze kolektywnym i wzmacniany jest przez poczucie solidarności pokrzywdzonych. Wściekłość ma podłoże w indywidualnej porażce i choć może przekształcać się w zbiorowe działanie polityczne, to zmierzać będzie w stronę resentymentu i agresywnego odreagowania. O ile dziesięć lat temu podłożem radykalnej polityki w Polsce przy dwudziestoprocentowym bezrobociu i poczuciu braku szans życiowych był gniew, dziś przy nieporównywalnie lepszej sytuacji na rynku pracy i o wiele większych oczekiwaniach co do poziomu życia jest to przede wszystkim wściekłość.

 

Nie wydaje mi się, żeby lewica skutecznie mogła zawalczyć o przechwycenie tego elektoratu. O wiele łatwiej znajdą tu posłuch politycy jednocześnie wygarniający silnym i pogardzający słabymi. Gniew można przekuć na równościową i wolnościową politykę. Wściekłość ciąży do polityki „stawiania pod ścianą” nawet, jeśli dziś na szczęście dzieje się to wciąż w sposób symboliczny.

 

Z perspektywy lewicy o wiele ważniejsza są aspiracja i duma, które obecne są w historiach Magdy i Anki. Jeśli zrezygnujemy z artykułowania tych doświadczeń, skażemy się na marginalną rolę malkontentów. Być może przy zmianie koniunktury gospodarczej, gdy znów zacznie królować gniew, nasza krytyka spotka się ze społecznymi odczuciami, ale nie bardzo wierzę w politykę polegającą na czekaniu. Zarówno PiS jak i .Nowoczesna są dziś silne, bo artykułują aspiracje. PiS z odcieniem niechęci do elit, .Nowoczesna zabarwiając je niechęcią do „ludzi na dole”.

 

Szansą dla lewicy byłoby budowanie sojuszu aspirujących i radzących sobie wokół rozwijania funkcji socjalnych państwa. Lepsza edukacja, ochrona zdrowia, redystrybucja to więcej dla klasy średniej, ale też łatwiej dla klasy ludowej. Zbudowanie takiego sojuszu to nie tylko szereg propozycji w obszarze poszczególnych polityk. Chodzi także o pewien kulturowy projekt zbliżenia między klasą średnią i ludową.

 

Przekierowanie aspiracji w stronę większych oczekiwań wobec wspólnoty ma szansę odkleić klasę średnią i aspirujących do niej od koncentracji na indywidualnym sukcesie i niechęci wobec „dołu”. Więcej dostać można nie tylko wyszarpując więcej dla siebie w bezwzględnej konkurencji, ale także dbając o standardy, dostępność usług publicznych i zbiorową konsumpcję. Artykułując dumę z radzenia sobie i planując instytucje w taki sposób, aby „ludzie na dole” czuli się bezpieczniej i łatwiej mogli sobie poradzić w życiu, rezygnuje się z wiktymizacji ludu i buduje szersze uznanie dla pracy fizycznej.

 

Przejdźmy teraz do tak zwanych kwestii światopoglądowych. To, że Anka wychowuje swoje dziecko z partnerem, a nie z mężem, nie jest wcale wyjątkowe. Formy rodziny, jakie spotyka się w klasie ludowej, zdecydowanie odbiegają od wizji z lekcji katechezy i opowieści prawicy o tradycyjnym ludzie.

 

Wbrew rozpowszechnionym przekonaniom to wcale nie wykształceni z wielkich miast najczęściej decydują się na posiadanie dzieci poza małżeństwem. Przodują tutaj raczej gorzej wykształceni młodzi ludzie nieposiadający stabilnych źródeł dochodu.Jak pokazują dane regionalne, prawicowe wizje bogobojnej wsi oparte są na podnoszeniu wyjątku, jakim są województwa Małopolskie albo Podkarpackie, do rangi reguły. Analogicznie, pokazując dane z Zachodniopomorskiego albo Lubuskiego, dowodzić można, że polska wieś jest w awangardzie przemian kulturowych, bo tam poza małżeństwami rodzi się około 40% dzieci czyli niemal dwa razy więcej niż średnio w całym kraju.

 

 

Rodzina odgrywa oczywiście w życiu klasy ludowej ogromną rolę, ale niekoniecznie oznacza to sakramentalne małżeństwo, matkę wychowującą dzieci w domu i czekającą na męża-władcę z obiadem. Rodzina to przede wszystkim sieci wsparcia, wspólne zamieszkiwanie i wzajemna pomoc. W tych sieciach kobiety wcale nie odgrywają podporządkowanej roli. Często pracują, współdecydują o wydatkach, mają wpływ na podział obowiązków domowych.

 

Przyglądając się współczesnym rodzinom z klasy ludowej, stwierdzić trzeba, że w większym stopniu są one jednostkami kooperacji i negocjacji niż hierarchii i sztywnego podziału pracy.

 

Kiedy myślimy o empatycznym stosunku do zwierząt od razu staje nam przed oczami wielkomiejska elita wegańsko/wegetariańsko/ekologiczna. Tymczasem, jak pokazały badania nad sposobami jedzenia Polaków przeprowadzone przez Henryka Domańskiego z zespołem, to wśród rolników można spotkać największy odsetek (21%) osób deklarujących, że unikają jedzenia związanego z cierpieniem zwierząt. Oczywiście niekoniecznie oznacza to rezygnację ze spożywania mięsa, ale pokazuje, że ludzie na wsi wcale nie są pozbawionymi skrupułów producentami skoncentrowanymi na swoich interesach. Można wśród nich poszukiwać sojuszników nie tylko dla polityki większej empatii wobec zwierząt, ale także zrównoważonego rozwoju i zdrowej żywności.

 

Przyglądając się kwestii stosunku klasy ludowej do homoseksualności też możemy się zdziwić. Gdy podczas badań nad praktykami kulturowymi klasy ludowej pytaliśmy o to, co ludzie sądzą o dwóch mężczyznach w związku mieszkających razem, zadziwiająco często słyszeliśmy, że nie jest to problem. Nasi rozmówcy stwierdzali, że „nie mają nic do tych ludzi”, „jak jest im dobrze, to niech sobie żyją”, „w każdym trzeba widzieć człowieka niezależnie od wyglądu, ubioru czy religii”. Oczywiście zdarzały się też wypowiedzi niechętne osobom homoseksualnym, ale powiedzmy też sobie szczerze, że ciężko oczekiwać w takich kwestiach totalnej jednomyślności w grupach tak wielkich jak klasy.

 

Jedno jest natomiast pewne: niechęć do osób homoseksualnych nie jest w klasie ludowej dominującym wzorcem.

 

 

 

Wypowiedzi aprobujące homoseksualność ugruntowane są w czymś, co nazwaliśmy kiedyś z Przemkiem Sadurą konserwatywną tolerancją. Polega ona na uznaniu, że nie wszyscy muszą postępować w ten sam sposób. Nawet jeśli samemu nie chce się realizować pewnych praktyk, akceptuje się je jednak u innych, zwłaszcza osób z innych środowisk i klas społecznych. Można powiedzieć, że dla klasy ludowej zdroworozsądkowym hasłem jest „żyj i daj żyć innym”.

 

 

Zamiast ukrywać postulaty światopoglądowe z obawy przed reakcją domniemanego ludu poszukiwać trzeba takiego języka ich artykulacji, który współgrać będzie z ludowymi odruchami i praktykami. Związki między osobami tej samej płci to po prostu jedna z form, jakie przybierają związki między ludźmi. Produkując jedzenie, nie można zamykać oczu na cierpienie zwierząt. W rodzinie dzielić się trzeba obowiązkami i wzajemnie wspierać.

 

Tolerancja, empatia czy równość to nie są żadne dobra luksusowe. To zrozumiałe propozycje zakorzenione także w życiu codziennym zwykłych ludzi.

 

Jeśli o tym zapomnimy, lewicę czeka wegetacja na obrzeżach polityki. Koncentrować się będziemy na tożsamościowych konfliktach wewnętrznych, szachując się nawzajem testowaniem, kto bardziej zdradza, zbliżając się do centrum, a kto niewystarczająco atakując prawicę. Fantazjować będziemy o ostrym konflikcie, chociaż nie jesteśmy zdolni do przejęcia elektoratu wściekłych. Skończymy jako prymusi populizmu – tylko niestety bez ludu.

gdulaKto

**Dziennik Opinii nr 61/2016 (1211)

SMOLAR: CHAOS, JAKI KREUJE KACZYŃSKI, JEST NIEBEZPIECZNIEJSZY NIŻ DYKTATURA

PYTA MICHALSKI, 05.03.2016

Pierwsza część rozmowy z Aleksandrem Smolarem.

Cezary Michalski: Co z perspektywy pierwszych stu dni rządów PiS jest ich siłą, a co błędem mogącym powodować problemy z ustabilizowaniem tej władzy?

 

Aleksander Smolar: Czasami trudno jest oddzielić siłę od słabości. Siłą tej władzy, ale mogącą się okazać w dłuższej perspektywie źródłem destabilizujących ją słabości, jest bez wątpienia zdolność przeprowadzenia radykalnych zmian, których w tak krótkim czasie nikt nie oczekiwał. Uważniejsi obserwatorzy mogli antycypować ogólny kierunek i filozofię działań PiS-u na podstawie znajomości sposobu myślenia Kaczyńskiego i jego wcześniejszej praktyki rządzenia. Tu zaskoczenia nie ma, ale tempo i radykalizm działań są zaskakujące. Ja dopuszczałem już wcześniej ten poziom radykalizmu Kaczyńskiego, ale to była moja diagnoza z połowy ubiegłego roku, kiedy po zwycięstwie Dudy, a także po dobrym wyniku Kukiza w wyborach prezydenckich, można było brać pod uwagę ukształtowanie się większości konstytucyjnej. W takiej sytuacji było prawie pewne, że Jarosław Kaczyński bardzo szybko przystąpi do zmieniania konstytucji i budowania „nieliberalnej demokracji”, czyli demontowania barier dla własnej woli politycznej. Później jednak, kiedy stało się jasne, że Kaczyński takiej większości w tym parlamencie nie zgromadzi, sądziłem, że przynajmniej na początku będziemy mieli do czynienia z taktyką łagodniejszą.

 

Podobną do pierwszej fazy jego rządów w latach 2006–2007, kiedy premierem był Kazimierz Marcinkiewicz, a np. szefem MSZ jeszcze Stefan Meller? Kaczyński nastawiał się wówczas na pozyskanie centrum i przejęcie części Platformy.

 

Jednak po sformowaniu rządu, szczególnie po prowokacyjnej – jeśli wziąć pod uwagę choćby zapowiedzi pani premier z okresu kampanii wyborczej – nominacji Macierewicza, ale również Kamińskiego i Ziobry, stało się dla mnie oczywiste, że „faza przejściowa” albo będzie bardzo krótka, albo nie będzie jej wcale.

 

Nie było jej wcale.

 

Podobnym sygnałem była dla mnie nominacja Waszczykowskiego, który należy do innego pokolenia i nurtu w PiS, ale jego język związał go z radykałami. Ja tę nominację skomentowałem słowami, że przeszliśmy do drugiej fazy, do fazy Anny Fotygi. Nie uogólniałem tego jeszcze na cały rząd i całą praktykę rządzenia, co jednak się stało. Zaskoczeniem było dla mnie tempo zmian personalnych. Z mieszaniną obaw i taktycznego podziwu patrzyłem też na to, co Kaczyński wyprawia z Trybunałem Konstytucyjnym. Wykorzystał przy tym ostatnie działania poprzedniej władzy, do których świetnie stosują się słowa Talleyranda: „to gorzej niż zbrodnia, to błąd”. Kaczyński albo potrzebował większości konstytucyjnej, albo musiał jak najszybciej sparaliżować Trybunał Konstytucyjny. Wcześniejszy błąd Platformy pozwolił mu uderzyć na tym drugim froncie. Ale jednocześnie ta siła Kaczyńskiego, ta jego determinacja w demontażu podstaw liberalnej demokracji w Polsce, jest jego słabością.

 

Dlaczego, skoro jego przeciwnicy podobnej determinacji i równie wyrazistego projektu nie mają?

 

Pamiętam wywiad z Jarosławem Gowinem z lata 2015 roku. On wówczas powiedział, że rozmawiał z wieloma kolegami z PiS-u i oni mu mówili, że rozumieją, jak wielkim błędem tej partii było przed dziesięciu laty mnożenie frontów konfliktu. Otóż tym razem również tego nie uniknięto.

 

Raczej poszerzono i zwielokrotniono te fronty.

 

Niektóre z nich były zrozumiałe i do przewidzenia, np. podporządkowanie prokuratury ministrowi sprawiedliwości, szybkie przejęcie służb specjalnych czy skok na media, który był błędem tylko w takim sensie, że z powodu pośpiechu został rozłożony na dwa etapy. W związku z czym na początku PiS nie pokazało żadnej pozytywnej koncepcji zmian kształtu mediów publicznych, a jedynie dokonało kadrowego przejęcia i czystki. Nawet zwolennikom tej partii musiało to uświadomić, jak bardzo ona jest nieprzygotowana do zmiany – programowo, personalnie, instytucjonalnie.

 

Ale to jest problem powtarzający się w każdym obszarze działania tej władzy. Przejęcie kadrowe różnych instytucji bez jakiejkolwiek wizji ich reformy, a za to paraliżowanie ich działania i kreowanie chaosu. Czystki idące dużo dalej, niż by wymagało samo tylko przejęcie „nomenklatury” budowanej wcześniej przez SLD, a także PO i PSL. Tyle że twardy elektorat PiS wiązał nadzieje z Kaczyńskim nie jako z reformatorem państwa, ale jako z kimś, kogo Ludwik Dorn nazwał kiedyś celnie „wyjątkowo skutecznym organizatorem społecznego gniewu”. Zwolennicy Kaczyńskiego nie czekali na reformy instytucjonalne, a nawet nie na „dary socjalne”, ale na „pogonienie elit”, „celebrytów”, „ludzi Platformy”. I zostali zaspokojeni, nie tylko w obszarze mediów publicznych. Już nie mówiąc o poszerzaniu klienteli PiS-u dzięki rozmiarowi czystek.

 

To może wystarczyć, ale tylko części elektoratu i tylko na razie. Zresztą już w tym początkowym okresie nawet do twardego elektoratu i do części prawicowych elit dociera prawda o tym, jak zaskakująco nieprzygotowani do rządzenia są ludzie Kaczyńskiego. W obszarze realizacji kampanijnych obietnic socjalnych to jest wręcz żenujące. Chaos w propozycjach podatkowych, niezdolność do skorelowania różnych działań, nieświadomość kosztów złożonych obietnic. Był w tym cynizm, niefrasobliwość, pogarda dla gospodarki. Może to będzie niezamierzony komplement dla Kaczyńskiego, ale sądzę, że on reprodukuje sposób myślenia należącego co prawda do innej epoki de Gaulle’a, który mawiał z pewną pogardą, w odpowiedzi na rozmaite wątpliwości co do granic politycznego woluntaryzmu: „l’intendance suivra”, czyli narzędzia, środki, a nawet okoliczności „podążą”, dostosują się do woli politycznej lidera czy przywódczego ośrodka. To jest do jakiegoś stopnia prawda, jednak w ekipie Kaczyńskiego poza tą wolą lidera zaskakujący jest poziom chaosu i nieprzygotowania.

 

Oni mieli masę czasu, żeby się przygotować do rządzenia. Mieli też ponoć kadry i budowali zaplecze instytucjonalne. Można było momentami odnieść wrażenie, że ich kadrowe zaplecze jest bogatsze niż zaplecze Platformy, która się kompletnie wyjałowiła przez te osiem lat. Ale tu właśnie widać splot siły ze słabością.

 

Wola polityczna Kaczyńskiego to pierwsza i jedyna zasada tej władzy.

 

Do tego dochodzi antycypowanie wyrażonego lub niewyrażonego radykalizmu Kaczyńskiego, co w wykonaniu niektórych jego ludzi przybiera postać wręcz groteskową – choćby to, co wyprawia Gliński, wygadujący rzeczy niezwykłe i antagonizujący środowiska twórcze. A przecież po nim można się było spodziewać, że jako były sympatyk Unii Wolności, a także socjolog zajmujący się społeczeństwem obywatelskim będzie należał raczej do liberalnego skrzydła obozu rządzącego. No i Waszczykowski jako symbol absolutnego już braku profesjonalizmu. Nie wiadomo, jak długo on przetrwa. Jednak Waszczykowski bardzo chce dołączyć do grona paladynów Kaczyńskiego i stąd radykalizacja, przelicytowywanie, pewien retoryczny nadmiar mający spełnić oczekiwania lidera.

 

Np. poprzez deklaracje „suwerennościowe” i antyniemieckie.

 

Prezes Kaczyński zapewne tego oczekuje, ale Waszczykowski antycypuje te oczekiwania w sposób, który na pewno nie podoba się w ośrodku prezydenckim, a może się nie spodobać także Kaczyńskiemu, bo to jest nie tylko kwestia języka, ale także działań tworzących jak najgorszy obraz Polski w kręgach polityków, dyplomatów, komentatorów politycznych.

 

I to nie tylko niemieckich czy „brukselskich”, z czym Kaczyński do pewnego stopnia się liczył, ale także amerykańskich, a przecież USA miało być w tej PiS-owskiej koncepcji „bezpieczną alternatywą” w przypadku pojawienia się napięć w stosunkach z Brukselą czy Berlinem.

 

Tymczasem w każdym z tych miejsc Waszczykowski bardzo szybko buduje wizerunek Polski gorszy niż wizerunek Węgier Orbana. Atutem Orbana była zawsze twarda, czasem perfidna gra dyplomatyczna. Między innymi dlatego, choć wyjściowo czuł się bliższy Platformy, teraz wyraża on głośno uznanie dla nowej polskiej ekipy rządzącej, bo zachowanie tej ekipy, jej błędy i niezgrabności osłaniają go przed krytyką ze strony Zachodu.

 

Podsumowując, mamy z jednej strony zdolność nowej władzy do przeprowadzania zmian, już nawet nie „po bandzie”, ale przekraczających konstytucyjne granice. Ale z drugiej strony jest cena takiej polityki. Ja już dziesięć lat temu, podczas pierwszych rządów Kaczyńskiego, w odpowiedzi na nerwowe reakcje różnych znajomych, którzy mówili o dyktaturze, odpowiadałem, że chaos, jaki kreuje Kaczyński, jest dla Polski zagrożeniem większym. I do tej diagnozy powracam. Oczywiście silnie widoczne są w praktyce działania Kaczyńskiego próby budowania elementów nieliberalnej czy wręcz autorytarnej demokracji, ale równocześnie pogłębia się chaos – w państwie, w społeczeństwie, ale i w samym obozie władzy. Ten chaos wynika także z centralizacji tej władzy.

 

W dodatku nieformalnej, bo „telefon na Nowogrodzką” nie jest wpisany do konstytucji czy jakkolwiek rozumianego ładu instytucjonalnego. A „Naczelnik” nie pełni żadnej formalnej funkcji państwowej.

 

Instytucjonalizacja i formalizacja władzy zawsze rodzą potrzebę rozliczania się przed samym sobą i przed innymi wedle w miarę jasnych kryteriów. Tymczasem tutaj nie ma sformalizowanej struktury władzy. Jest kompletna centralizacja, ale ze względu na jej niezdefiniowanie wszyscy biegną do Kaczyńskiego po akceptację bardzo różnych decyzji, z bardzo różnych obszarów. Tylko w sprawach czysto technicznych mogą tego nie robić.

 

Nawet to zależy od charakteru poszczególnych ministrów czy ludzi władzy. Ci, którzy dobrze znają ekipę Kaczyńskiego, mówią, że są tam postacie – i to na kluczowych pozycjach – które żadnej decyzji nie podejmą bez upewnienia się, że Prezes ją akceptuje.

 

Czasami rzeczywiście ocieramy się tutaj o groteskę. Skoro nawet w sprawie filmu o Smoleńsku wicepremier Gliński przywołuje jako kryterium oceny, a nawet finansowania projektu opinię Kaczyńskiego…

 

Mówiąc, że film się spodoba albo nie spodoba Prezesowi.

 

Raczej się spodoba. Nie wiem, jakie w tym filmie zostały dokonane zmiany, ale Gliński zapewnił, że teraz się Prezesowi spodoba. Co jest kryterium w ustach ministra kultury dość dziwnym.

 

Pan mówi o gwałtownych zmianach, ale to są zmiany na priorytetowym dla Kaczyńskiego poziomie rewolucji kadrowej, wedle leninowskiej maksymy „najważniejsze są kadry”. Nawet zmiany z pozoru instytucjonalne, jak ustawa o mediach publicznych czy służbie cywilnej, są podporządkowane temu kadrowemu przejmowaniu państwa. Także sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego temu głównie ma służyć. Wreszcie o działaniach socjalnych, redystrybucyjnych, Kaczyński i jego otoczenie myślą przede wszystkim jako o politycznej osłonie dla tej rewolucji kadrowej.

 

Lenin rzeczywiście powiedział „najważniejsze są kadry”. Ale pamiętajmy, że Lenin przeprowadził najbardziej radykalną w historii rewolucję ekonomiczną, społeczną i instytucjonalną.

 

Jednak on miał ideologię, pewną wersję marksizmu. Kaczyński tak jednoznacznej ideologii nie ma, co sprawia, że u niektórych krytyków jego rządów pojawia się nawet określenie „rewolucja nihilizmu”.

 

Ciekawy jest powrót tego pojęcia, ostatnio u Aleksandra Halla, w kontekście ataku PiS na Lecha Wałęsę. I jest w tym sporo racji. Dla Kaczyńskiego kadry to przede wszystkim narzędzie realizowania jego woli politycznej, może podstawowe, może nawet jedyne, bo jak zauważyła Jadwiga Staniszkis, on ma pewne ograniczenia w rozumieniu nowoczesnego państwa, nie tylko jego sieciowości, ale także natury nowoczesnej biurokracji. Dlatego może być zaskoczony, kiedy się okazuje, że „jego kadry” nie są tak prostym wyrazicielem i narzędziem „jego politycznej woli”. Ciągle pojawia się jakiś opór.

 

Mamy zatem zmiany kadrowe, żeby zapanować nad instytucjami, które są wrogie ze swej natury, obce dla Kaczyńskiego i jego formacji, ograniczają jego polityczną wolę, mogą ją zablokować, a nawet stać się zarzewiem oporu. Tak Kaczyński definiuje np. Trybunał Konstytucyjny. Ale mamy też inny obszar działań, na razie niedoceniony. Ostatnio mówił o tym Józef Pinior w wywiadzie dla was. Ja też parokrotnie zwracałem na to uwagę. Sam Kaczyński ujął to w jednym zdaniu, które też wymagałoby długiej wykładni. To oczywiście modernizacja, ale równocześnie tradycja (nie tradycjonalizm), Kościół, wiara. Rozumiana trochę na sposób de Maistre’a, który nie wiadomo, czy sam wierzył, ale uważał, że wiara jest potrzebna maluczkim – jako źródło sensu, ale także po to, by ich konsolidować wokół ośrodka władzy.

 

U Kaczyńskiego jest pewna utopia cząstkowa bliska najbardziej reakcyjnym katolickim reżimom okresu międzywojennego.

 

I to jest w jakiejś części odpowiedź na pana pytanie o projekt i elementy ideologii tej władzy. Czy raczej odpowiedź na pytanie, o co chodzi Kaczyńskiemu, bo o innych w tej grupie nie ma sensu pytać.

 

Pinior nazwał to „salazaryzmem”.

 

Salazar, Franco, Dollfuss, ale także Petain, który zlikwidował wręcz nazwę Republika Francuska, zamieniając ją na Państwo Francuskie. To był oczywiście rewanż prawicy za rewolucję francuską jako rewolucję równości. I to się składa na pewną utopię, nawet jeśli bardzo negatywną i bardzo przechyloną w stronę krytyki Zachodu. To rzecz dosyć w Polsce nowa, nie jest tak, że tego u nas wcześniej w ogóle nie było, ale jednocześnie zarówno na lewicy, jak też na prawicy zawsze dominowała w Polsce wola utożsamienie się z tym rdzeniem Zachodu, Europy, cywilizacji zachodniej.

 

Ona była równie silna u Stanisława Brzozowskiego, co u Romana Dmowskiego. A nawet u Jarosława Kaczyńskiego z okresu wczesnego Porozumienia Centrum. Nie wiadomo, na ile to było szczere, a na ile on się jeszcze nie chciał odsłaniać wobec powszechnego po PRL-u zwrotu w stronę Zachodu.

 

Otóż dzisiaj mamy w Polsce niesamowity regres, dzisiejszy język Kaczyńskiego i jego formacji bardziej przypomina XIX-wiecznych słowianofilów rosyjskich. To już nie jest negatywne definiowanie się wobec Rosji czy Wschodu, co dominowało w Polsce wcześniej, ale negatywne odniesienie do demokracji zachodnich.

 

Ja nie lubię przesady obecnej w stwierdzeniach, że Kaczyński „putinizuje” Polskę.

 

Jego wybór ideowy nie oznacza też, że on świadomie chce zbliżenia z Rosją. Ale w tej krytyce cywilizacji zachodniej pojawia się paradoksalna bliskość z ideologią Putina. U Kaczyńskiego nie ma też żadnej pozytywnej wizji alternatywnego ładu społecznego, poza rousseańską wizją, że nie powinno być żadnych ograniczeń dla woli ludu (oczywiście reprezentowanej przez wolę polityczną lidera czy ośrodka władzy, dla której powinno być jak najmniej ograniczeń instytucjonalnych czy prawnych. Choć jakieś muszą być. Kaczyński oczywiście będzie jednak uznawał pewne ograniczenia – nie będzie kwestionował podstawowych praw człowieka, ale chodzi mu o rozsadzenie zbyt wąskich jego zdaniem ograniczeń własnej woli politycznej.

 

Łącznie z zupełnie podstawową zasadą trójpodziału władz.

 

Widzimy osłabienie władzy ustawodawczej, która staje się bezwolnym instrumentem w rękach egzekutywy, choć ten proces postępuje także w niektórych państwach zachodnich.

 

W Polsce też nie zaczyna się od Kaczyńskiego, bo Miller czy Tusk już starali się „wydrążać” władzę ustawodawczą na rzecz wykonawczej.

 

Owszem, ale różnicą w przypadku Kaczyńskiego jest rzeczywiście ta determinacja w próbach osłabienia trzeciej władzy – wymiaru sprawiedliwości – zniszczenia jej niezależności. Zatem mamy rewolucję kadrową i walkę o duszę Polaków. Próbę odwrócenia się od Zachodu w wymiarze kulturowym. Ale nagle się okazuje, że wola Kaczyńskiego zaczyna natrafiać na ograniczenia obiektywne. Donoszą mu, że istnieje coś takiego jak S&P, ratingi, rynki kapitałowe, podatki, konieczność zbilansowania budżetu. On napotyka na opór także na poziomie czysto personalnym. Rzeczywiście uznał kadry za priorytet i nagle okazuje się, że nie ma tych kadr. Szef policji oskarżony o korupcję, ludzie do niczego niezdolni, grzęznący w instytucjach, które mieli podporządkować woli Kaczyńskiego. Oczywiście on do tego jeszcze nie doszedł i ja go nie mam zamiaru porównywać do Stalina, ale Stalin kiedyś powiedział, jak przyszedł do niego Surkow i zaczął się skarżyć, jacy to ci pisarze są okropni i niesforni: „Niestety, towarzyszu Surkow, nie mam dla Was innych pisarzy”. Tak samo Kaczyński odkrywa, że nie ma innych, lepszych kadr.

 

Wiele działań nowej władzy powiększa społeczny i polityczny chaos. Chaos bywa potrzebny opozycji walczącej o władzę, bo jest dowodem, że aktualna władza sobie nie radzi. Ale po przejęciu władzy samemu trzeba udowodnić, że się umie „przywrócić porządek”. Na ile dzisiejszy chaos jest wynikiem błędów nowej władzy, a na ile to jest jeszcze ciągle „radykalizowanie rewolucji”, metoda wzmacniania i poszerzania własnej władzy poprzez rozbijanie i demobilizowanie instytucji czy środowisk, których Kaczyński jeszcze nie kontroluje?

 

W pewnych dziedzinach świadome działania władzy kreujące chaos są faktycznie widoczne – prowokacje wobec sędziego, który skazał wcześniej Mariusza Kamińskiego, albo sposób zarządzania przez PiS kryzysem lustracyjnym wokół Wałęsy. Tam wszędzie, gdzie są wyspy niezależności, oni się będą starali je rozbić. A Wałęsa to jest także uderzenie w symboliczną legitymizację III RP. Kiedy nie posiada się alternatywy, własnego projektu – bo Kaczyński wie, że idea IV RP została skompromitowana – skupia się wówczas na delegitymizacji symboli przeciwnika. W sprawie Wałęsy ja nie wierzę w prowokację, choć w obecnej sytuacji nie można niczego całkowicie wykluczyć. Ale do obsłużenia tej sprawy zostały rzeczywiście wykorzystane wszystkie narzędzia, którymi PiS już dysponuje, z mediami na czele. Przede wszystkim dlatego, że Wałęsa był od pewnego momentu wrogiem braci Kaczyńskich. Ale także dlatego, że zniszczenie Wałęsy to zniszczenie obrazu całej polskiej transformacji i delegitymizacja III RP.

 

Co ciekawe, Waszczykowski i Duda posunęli się w poniżaniu Wałęsy dalej niż sam Kaczyński czy najbliżsi mu ludzie z „zakonu PC”. Oni milczą, a popisują się swoim radykalizmem ludzie z drugiego szeregu.

 

Zaliczył pan do „ludzi drugiego szeregu” człowieka, który pełni funkcję Prezydenta RP.

 

Ale my już wiemy, że on jest dla Kaczyńskiego kimś takim i taką funkcję pełni nawet jako prezydent. W każdym razie Duda i Waszczykowski ośmielili się na najwięcej, na zasadzie antycypacji woli Kaczyńskiego. Waszczykowski powiedział, że Wałęsa był marionetką, a Duda posunął się chyba jeszcze dalej mówiąc, że „esencją III RP była szafa Kiszczaka”. To są niesłychane rzeczy, mówione „pod Kaczyńskiego”, który sam na razie milczy. Radykalizacja języka prowadząca do tego, że w języku obozu władzy zanikają już nawet odwołania do „Solidarność”. „Solidarność” pojawia się co najwyżej wówczas, kiedy trzeba oddzielić Wałęsę od „Solidarności”, przeciwstawić go temu masowemu ruchowi. Podobnie nie mówi się już o polskim państwie podziemnym czy o AK, ale wyłącznie o „żołnierzach wyklętych”. Konsekwencją tej radykalizacji jest oczywiście niszczenie kapitału społecznego, którego w Polsce i tak zawsze mieliśmy deficyt. Jeżeli tę radykalizację języka władzy traktować poważnie, byłby to bardziej pesymistyczny obraz tej władzy, niż ten, jaki ja miałem dotychczas.

 

Agnieszka Holland powiedziała w jednym z wywiadów, że władza Kaczyńskiego to połączenie Barei z Orwellem. Ja jeszcze Orwella nie widzę, choć Barei jest mnóstwo.

 

Ale radykalizacja języka nastawiona na agresję wobec postaci, wartości i instytucji III RP sprawia, że ten Bareja przestaje być śmieszny i rzeczywiście zaczyna nasiąkać czymś niebezpiecznym. A znakiem tego procesu są właśnie punktowe na razie manipulacje językowe czyniące z nurtów i postaci skrajnych nowe punkty odniesienia, także dla obozu władzy. Oni nie mają koherentnych propozycji dla Polski, ale próbują zniszczyć to, co traktują jako konkurencje wobec siebie. Chcą zniszczyć wizerunek i osiągnięcia III RP i transformacji, bo rozumieją, że to się nie kojarzy ludziom z nimi, przeciwnie, to się kojarzy z siłami i postaciami, które nieraz są już historyczne, ale w sumie kojarzą się z obozem, z którym oni walczą. I który chcą zniszczyć całkowicie, nie tylko na poziomie politycznym, ale także społecznym, bo widzą tam potencjał oporu.

 

Kaczyński nie wyprowadzi już z Polski Armii Czerwonej, nie wprowadzi Polski do NATO i UE, nie zmieni ustroju gospodarczego, bo to wszystko zrobili Wałęsa, Mazowiecki i Balcerowicz, a nawet Kwaśniewski i Miller.

 

A jednocześnie PiS nie może się całkiem odciąć od tej zmiany, Polacy by na to nie pozwolili, więc Kaczyński i jego ludzie chcą tę zmianę „przejąć dla siebie”. Zatem priorytetem stało się dla nich zniszczenie osób, symboli, punktów odniesienia – żeby tego porównania nie było.

 

A przekraczanie granic zdrowego rozsądku w polityce kadrowej? Skokowe rozbudowywanie nawet tej sporej nomenklatury partyjnej, jaką w państwie i na jego obrzeżach pozostawiły najpierw SLD, a później PSL i PO? Na ile to jest świadoma próba budowania przez Kaczyńskiego armii ludzi ślepo lojalnych dzięki nominacjom, a na ile mu się to wszystko wymknęło spod kontroli?

 

On uruchomił proces, nad którym w małym stopniu może panować. Każdy z dworaków stara się korzystać, wprowadzając swoich ludzi, znajomych, klientów, i Kaczyński już tego nie kontroluje, bo sterowność takiego nieformalnego systemu zarządzania państwem jest ograniczona. Ten model centralizacji władzy w nowoczesnym państwie i społeczeństwie jest nieefektywny i z góry skazany na klęskę.

 

A jego punktowe interwencje, jak np. w przypadku nominacji „madryckich chłopców”, których sam wcześniej usunął z list wyborczych PiS? On unieważniał poszczególne decyzje kadrowe, więc i „przejęcie stadnin” mógłby unieważnić, gdyby chciał.

 

Kaczyński uruchomił takie siły, że niezależnie od własnych intencji może interweniować tylko w sytuacjach granicznych. A chaos, jaki powstaje, jest przede wszystkim wynikiem pojawienia się na samej górze zarówno radykalnego języka, jak i ogólnego przyzwolenia dla radykalnych zmian. Na tym stara się korzystać każdy. Konkurujący ze sobą pomniejsi liderzy próbują wzmacniać swoje frakcje poprzez rozbudowywanie własnej klienteli. To jest chaos wynikający z braku określenia prawdziwej hierarchii i przeciążenia procesu decyzyjnego ze względu na centralizację. Wielu działaczy PiS antycypuje prawdopodobne intencje czy też wolę Kaczyńskiego i radykalizm własnych decyzji personalnych niejako wyprowadza z radykalizmu jego deklaracji.

 

Radykalna interpretacja woli Kaczyńskiego zawsze wydaje się bardziej bezpieczna niż interpretacja umiarkowana.

 

Tak jak w normalnej biurokracji mówi się, że nic nie robienie jest bezpieczniejsze niż robienie czegokolwiek, to w „rewolucyjnej” biurokracji Kaczyńskiego jest dokładnie na odwrót. W sytuacji niepewności – bo nawet ludzie otaczający Kaczyńskiego nie wiedzą, jak daleko on się chce posunąć ani nawet, w jaką stronę chce pójść – poszczególni działacze PiS ten radykalizm antycypują. To znowu najlepiej widać na przykładzie przywołanego już tu Waszczykowskiego, który uważa, że radykalizm będzie dla niego zawsze bezpieczniejszy niż umiarkowanie. A to jest dzisiaj postawa wielu nominatów Kaczyńskiego w ministerstwach, w gospodarce, w służbach. To wszystko nie jest jednak efektem jakiegoś genialnego i diabolicznego planu Kaczyńskiego chcącego zdestabilizować i rozbić wszystkie instytucje państwa i społeczeństwa obywatelskiego aż do fundamentów. Cała ta sytuacja wynika z woli radykalizmu bez precyzyjnego planu i bez uwzględnienia ograniczeń. Zetknięcie się radykalizmu z ograniczeniami tworzy groteskę tej władzy i moment chaosu. I doprawdy, jeśli Kaczyński za cztery lata pozostanie u władzy, nie będzie to jego zasługa, ale konsekwencja słabości opozycji.

 

Aleksander Smolar – ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

 

chaos

 

 **Dziennik Opinii nr 64/2016 (1214)

 

Zamach na prezydenta?

Minister Gowin zastanawia się, czy może być przypadkiem seria katastrof z udziałem ważnych oficjeli. Co tu szwankuje? Premier Miller, CASA, Smoleńsk, pęknięta opona w pancernej limuzynie prezydenta Dudy. Słowa wicepremiera to miękka wersja myślenia spiskowego. Twarda rozwija się w prawicowym internecie. To ja dorzucę trzy grosze.

Pęknięta opona jako dowód spisku przeciwko Dudzie przekonuje momentalnie tych, których ma przekonać: obóz obecnej władzy. Ja bym tego nie lekceważył, bo to może posłużyć do jakichś akcji rządowych przeciwko przeciwnikom pod pretekstem wyjaśnienia sprawy do końca i ukarania winnych. Opona byłaby tu takim maleńkim „Reichstagiem”.

Jeśli już spekulować po myśli Gowina, to trzeba powiedzieć, że, owszem jest wspólny motyw w katastrofach, o których wspomina: lichość procedur i praktyk, „dziadowskie państwo”, które nie potrafi zadbać o bezpieczeństwo ważnych jego funkcjonariuszy i nie szanuje własnych przepisów tego dotyczących. Żadnemu rządowi nie udało się tego naprawić, pisowskiemu też.

Ale to byłoby za banalne dla tropicieli spisków, więc będą nas zadręczać, nawet jeśli oficjalnie okaże się, że winna była jednak opona, a ściślej: niedołożenie starań, aby były one sprawdzane tak, jak wymaga producent, czyli często.

Prawica byłaby ucieszona, gdyby dało się rzucić cień podejrzenia na opozycję, parlamentarną, pozaparlamentarną czy obywatelską. A jakim cudem jakiś KOD-owiec miałby możliwość sforsowania barier i zabezpieczeń chroniących prezydencką flotyllę samochodową i pogmerania przy oponie?

Już prędzej członek ochrony. (Czy szef BOR-u nie powinien od razu podać się do dymisji?). Albo ktoś z otoczenia prezydenta mający dostęp do samochodów. Broń Boże, nie sugeruję, że tak było, wcielam się na chwilę w wyznawców teorii spiskowych.

Na koniec: ciekawe, że jakoś mało pisze prawicowy internet o innej ewentualności: że w PiS zaostrza się walka frakcyjna. Tu teoria zamachu byłaby taka: grupa niezadowolonych ze zbyt miękkiego w ich ocenie prezydenta postanawia go wymienić na twardziela bardziej pasującego do obecnego klimatu w polityce polskiej. Oczywiście, „non e vero!”. Ale czy nie „bene trovato” dla wyznawców teorii spiskowych? Niech się dobrze rozejrzą wśród swoich. Spisek KOD czy PO albo obcych agentów to łatwizna. Wymyślcie coś oryginalniejszego.

pęknięta

szostkiewicz.blog.polityka.pl

PO zawiadamia prokuraturę o zatajeniu przez Ziobrę odprawy europosła. Minister: To absurd

mast, 05.03.2016

Zbigniew Ziobro podczas konferencji o połączeniu funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości

Zbigniew Ziobro podczas konferencji o połączeniu funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości(PRZEMEK WIERZCHOWSKI)

1. PO: Jest możliwość, że Ziobro popełnił przestępstwo
2. Miał zataić dochody z odprawy europosła w oświadczeniu majątkowym
3. Poseł Konwiński z PO powiadomił Prokuraturę i CBA

 

Zbiniew Konwiński, sekretarz Klubu Parlamentarnego PO, złożył wczoraj do Prokuratury i CBA zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez Zbigniewa Ziobrę. Zdaniem PO, obecny Minister Sprawiedliwości nie wpisał do oświadczenia majątkowego dochodów z 2015 roku.

Jak informował wczoraj na konferencji prasowej Konwiński, Ziobro (europoseł w latach 2009-2014) miał w styczniu 2015 r. prawo do pobrania odprawy z Parlamentu Europejskiego w wysokości ok. 26 tys. złotych, a wzmianki o tym w jego oświadczeniu za 2015 r. nie ma. Sekretarz KP PO udostępnił dzisiaj treść zawiadomienia na swoim Twitterze.

Odprawa przejściowa

W zawiadomieniu Konwiński napisał, że Ziobro „świadomie zataił” swoje dochody z tytułu odprawy i tym samym „dopuścił się naruszenia art. 233 paragraf 1 kodeksu karnego”, czyli popełnił przestępstwo fałszywych zeznań.

Statut europarlamentu stanowi, że każdy poseł, który kończy kadencję i nie przechodzi do parlamentu krajowego lub na inne publiczne stanowisko, ma prawo do odprawy przejściowej.

Wypłata przysługuje nie krócej niż przez 6 miesięcy, ale nie dłużej niż przez 2 lata. Za każdy kolejny rok pracy w PE były deputowany otrzymuje równowartość miesięcznej pensji. Jeśli przepracował całą pięcioletnią kadencję, może dostać ponad 150 tys. złotych. A im dłuższy staż, tym większa odprawa. „Wszystko wskazuje na to, że Ziobro otrzymał tego typu odprawę i ją zataił” – czytamy w zawiadomieniu do Prokuratury i CBA.

„Złożyłem korektę”

Ziobro wydał już oświadczenie, w którym twierdzi, że zarzuty PO są nieprawdziwe i mają charakter pomówienia.

Odprawę w wysokości około 6000 euro miał dostać w styczniu 2015. „Wysokość oszczędności zawierających także tę kwotę podałem w rubryce dotyczącej zasobów pieniężnych w oświadczeniu majątkowym. Złożyłem je w listopadzie 2015 roku” – pisze Ziobro w piśmie cytowanym przez tvn24.pl.

Rubrykę z dochodami z tytułu zatrudnienia pozostawił jednak pustą. „To było moje niedopatrzenie. bo w tym miejscy powinienem uwzględnić kwotę odprawy. Kiedy zwrócono mi na to uwagę natychmiast złożyłem stosowną korektę. Zarzuty PO to absurd” – twierdzi minister.

Konwiński napisał jednak na Twitterze, że po korekcie, o której twierdzi Ziobro, nie ma śladu w jego oświadczeniu.

iCzy

POzawiadomiła

gazeta.pl

 

Ekspert o incydencie na A4: Początkowo zlekceważono sprawę. Teraz „politycy szafują niedopowiedzeniami”

TS, 05.03.2016

Prezydenckie auto wpadło w poślizg na A4

Prezydenckie auto wpadło w poślizg na A4 (MARIO/Agencja Gazeta)

1. O sprawę wypadku prezydenckiego BMW zapytaliśmy eksperta ds. terroryzmu
2. Krzysztof Liedel: Błąd ludzki lub techniczny. Wykluczam hipotezę o zamachu
3. Nasz rozmówca skrytykował też „niedopowiedzenia” szefa MSWiA

 

– Uważam, że do takiej sytuacji nigdy nie powinno dojść w samochodzie, którym porusza się głowa państwa – stwierdził w rozmowie z Gazeta.pl ekspert ds. terroryzmu, Krzysztof Liedel.

Tylko dwa warianty

Zapytany o możliwe przyczyny incydentu odpowiedział: – Możemy mieć do czynienia z dwiema wersjami. Pierwsza – był problem techniczny, a więc słabszy materiał lub jego złe wykonanie. Druga możliwość to błąd ludzki. Opony mogły nie być wymienione zgodnie z procedurą lub nie sprawdzono okresu ich użytkowania.

I dodał: – W tej chwili tylko te dwa warianty są możliwe. Innych hipotez bym nie dopuszczał, a już na pewno nie hipotezy o zamachu. Nie widać tutaj ani umyślnego działania, ani umyślnego niedopatrzenia. Ale nie chciałbym też tego przesądzać.

Jaka jest skala incydentu?

Jak zdaniem eksperta powinien teraz wyglądać proces badania sprawy? – Przede wszystkim nie ma mowy o żadnym śledztwie. To, co robi teraz szef BOR, wydaje się właściwie. Pod warunkiem, że nadal będzie to wyłącznie komisja wewnętrzna. To nie powinno służyć temu, żeby znaleźć winnego, tylko temu, żeby zmienić pewne rzeczy w procedurach. Stałoby się bardzo niedobrze, gdyby okazało się, że mieszają się do tego politycy i próbują wykorzystać do gry politycznej – mówi Liedel.

Wczorajsze zdarzenie z udziałem prezydenta szeroko omawiane jest w mediach, pojawiają się też pierwsze hipotezy. Sytuacja jest jednak na tyle niejasna, że trudno nawet stwierdzić, z jaką skalą wydarzenia mamy do czynienia. – Wydaje mi się, że to nie było ani duże wydarzenie, ani drobny incydent. Uplasowałbym to gdzieś pośrodku – mówi Liedel

Równocześnie dodaje: – Jedni lekceważą całkowicie ten problem, a drudzy tworzą z niego nie wiadomo jakie wydarzenie. Mam nadzieję, że to była kwestia techniczna, bo takie rzeczy mogą się zdarzać. Gdyby jednak okazało się, że ktoś czegoś nie dopatrzył, to wtedy można się zastanawiać nad czynnościami dyscyplinarnymi.

„To jest domena obecnie rządzących”

Zdaniem eksperta, „na wstępnym etapie zdarzenie było zlekceważone”. – Podeszliśmy do tego jak do incydentu, który niespecjalnie ma znaczenie. Później była burza medialna, pojawiły się dyskusje. Wszyscy teraz będą starali się udowodnić, że to nie z ich winy doszło do zdarzenia – mówi nam Liedel.

Innym błędem było wstrzymywanie się z przeprowadzeniem dochodzenia na miejscu. – Jeżeli zależy nam na wyjaśnieniu tej sytuacji, to oględziny na autostradzie powinny być przeprowadzone od razu, jeszcze tego samego dnia. Zawsze tak się robi, jeśli chce się zebrać dużą liczbę informacji czy dowodów.

Liedel krytycznie ocenia również przekazanie przez ministra Błaszczaka niepełnych informacji o „pewnych hipotezach szefa BOR. – To jest domena obecnie rządzących polityków. Oni bardzo często szafują takimi niedopowiedzeniami i określeniami, w których nie do końca wiadomo, o co chodzi – mówi Liedel.

Zobacz też: Czy PiS wywiązał się z obietnic wyborczych? Sprawdziliśmy.

ekspert

gazeta.pl

Zabezpieczają autostradę do dalszych badań.

Cc0dxqCW0AArFzk

Złożone wczoraj zawiadomienie do Prokuratury i CBA. Zbigniew Ziobro, nie wpisał do o. majątkowego dochodów z 2015 r.

Ccye-TBWAAApcmO

Ccye-ZMWoAAJ7Bh

Śledztwo ws. incydentu na A4. Dotyczy nieumyślnego sprowadzenia niebezpieczeństwa katastrofy

TS, PAP, 05.03.2016

Moment pęknięcia opony w prezydenckiej limuzynie

Moment pęknięcia opony w prezydenckiej limuzynie (youtube.com/StopNewsTV)

1. Prokuratura w Opolu wszczęła śledztwo ws. incydentu na autostradzie A4
2. Chodzi o sprawę wpadnięcia w poślizg prezydenckiej limuzyny

 

Jak powiedziała rzecznik Prokuratury Okręgowej w Opolu, Lidia Sieradzka, póki co nikomu nie postawiono zarzutów, bo dopiero toczy się w tej sprawie postępowanie.

Sieradzka wyjaśniła, że śledztwo dotyczy artykułu 174 paragraf 2 Kodeksu Karnego, które mówi o nieumyślnym sprowadzeniu niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lądowym. Przestępstwo to jest zagrożone karą do 3 lat więzienia.

– W tej chwili zabezpieczane są wszelkie ślady i dowody w tej sprawie. Musimy ustalić, dlaczego doszło do zdarzenia, żeby móc ustalić, czy ktoś za to odpowiada – wyjaśniła prokurator Sieradzka.

Ekspert ds. terroryzmu dla Gazeta.pl: nie ma mowy o żadnym śledztwie

Poinformowała również, że pierwsze czynności w tej sprawie w piątek wykonywała Prokuratura Rejonowa w Brzegu, na terenie której doszło do zdarzenia. – Jeszcze w piątek prokurator z Brzegu był na miejscu zdarzenia i robił oględziny. Odbywało się to pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Opolu – powiedziała Sieradzka.

– Cały czas trwają oględziny pojazdu. Samochód jest badany z udziałem różnych biegłych – podała w sobotę wieczorem prokurator Sieradzka.

Śledztwo

gazeta.pl