Premier Szydło zawstydziła sprzedawcę martwej papugi ze skeczu Monty Pythona
Marszałek Karczewski przegrał w Senacie spór o pomniki. Walka z ukraińskim i pruskim nacjonalizmem zostaje
Kolumna samochodów szarżująca pod Żywcem należała do Andrzeja Dudy – wynika z informacji WP
21.02.2017
Kolumna BOR, która na opublikowanym w internecie filmie zmusiła jadącego z przeciwka kierowcę do ucieczki na pobocze, należała do Andrzeja Dudy – ustaliła Wirtualna Polska. Nagranie powstało w czwartek o godz. 17 pod Żywcem. Prezydent tego dnia o godz. 16 wyjechał z Rabki-Zdroju, gdzie był na zawodach narciarskich. To by oznaczało, że kolumna pokonała w godzinę trasę, która powinna zająć co najmniej półtorej godziny. -Wykręcili niezły wynik – mówi nam funkcjonariusz BOR.
Na opublikowanym przez serwis Żywiec 112 filmie widać kolumnę trzech samochodów, które jadąc na sygnałach świetlnych z dużą prędkością wyprzedzają jeden samochód i zmuszają jadącego z przeciwka kierowcę do ucieczki na pobocze.
Według naszych rozmówców z BOR na filmie widać pancerne Audi A8, którym często porusza się prezydent. W BOR były dwa takie samochody, jednak drugi z nich 10 lutego uległ wypadkowi z Beatą Szydło w Oświęcimiu.
W czwartek 16 lutego, gdy premier po wypadku leżała jeszcze w szpitalu, prezydent gościł w Rabce-Zdroju na amatorskich zawodach narciarskich im. Marii Kaczyńskiej. Andrzej Duda wręczył tam nagrody narciarzom-amatorom i spotkał się z mieszkańcami uzdrowiska przy stoku narciarskim Polczakówka. Według relacji uczestników spotkania prezydent wyjechał z Rabki o godz. 16. Zdaniem autora filmu, na którym widać kolumnę głowy państwa, powstał on w ostatni czwartek o godz. 17 na drodze S1 pod Żywcem.
Najkrótsza trasa do tego miejsca z Rabki liczy 70 kilometrów (z reguły wąskimi drogami). Pokonanie tej drogi – według Google Maps – zależnie od wybranej trasy powinno zająć od 1 godziny 30 minut do 1 godziny 50 minut.
– Przejeżdżając tę trasę w godzinę wykręcili niezły wynik – mówi WP funkcjonariusz BOR. Jego zdaniem manewr, który widać na filmie był ryzykowny i niezgodny z zasadami jazdy w kolumnie. – Tak samo, jak w Oświęcimiu nie zabezpieczyli dobrze prawej strony ochranianego samochodu. Poza tym jechali zbyt agresywnie, nie powinni zganiać z drogi samochodu jadącego z przeciwka – ocenia borowiec.
Podobnego zdanie jest inny oficer. – Nie rozumiem, dlaczego strzelają sobie w stopę jadąc w ten sposób krótko po wypadku z premier – dodaje.
Biuro Ochrony Rządu nie chce komentować sytuacji spod Żywca. Kpt. Grzegorz Bilski z biura prasowego BOR podkreśla w rozmowie z WP, że na nagraniu nie widać rejestracji samochodów jadących w kolumnie. – Nie możemy powiedzieć, czy to były samochody BOR – zaznacza Bilski.
Krzysztof Szczerski: To już ostatni być może moment, aby ratować europejską jedność. Fragment nowej książki
To już ostatni być może moment, aby ratować europejską jedność, przynajmniej w obecnym kształcie. Mówiąc wprost: to ostatni moment, by ratować Unię Europejską. Utrata jednego z państw członkowskich, i to tak dużego i rozwiniętego jak Wielka Brytania powinna być ostatecznym sygnałem alarmowym. Po raz pierwszy od 1951 roku obszar zintegrowanej Europy w najbliższym czasie się zmniejszy, a nie poszerzy – pisze Krzysztof Szczerski w książce „Utopia europejska. Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Biały Kruk. Oto jej fragment.
******
Przestrzeń pokoju w Europie jest także coraz mniejsza, wojna pojawiła się w kraju graniczącym z Unią, na dodatek w państwie z nią stowarzyszonym – na Ukrainie, a wcześniej w Gruzji. Zakres stabilności gospodarczej na naszym kontynencie też jest coraz bardziej niepewny. Granice Unii już nie gwarantują mieszkającym wewnątrz niej Europejczykom bezpieczeństwa, co tragicznie udowodniły zamachy terrorystyczne w największych i najsilniejszych, a więc i najbardziej bezpiecznych, jakby się wydawało, państwach Unii – we Francjii w Niemczech.
Integracja europejska cofa się na wszystkich polach, a elity polityczne europejskiego rdzenia nie mają na to odpowiedzi, mało tego, niektórymi swymi decyzjami tylko pogłębiają kryzys i tworzą kolejne jego przyczyny. Bruksela jest oddalona od życia przeciętnego Europejczyka jak nigdy dotąd, a jednocześnie stara się ingerować swymi decyzjami w każdy codzienny krok mieszkańca Unii, reguluje i ingeruje coraz mocniej, ocenia i poucza coraz wynioślej, jednocześnie będąc coraz bardziej obcą i ideologicznie złowrogą. To jeszcze jeden z wielu paradoksów polityki europejskiej.
W klasycznych modelach instytucje, które tracą poparcie społeczne, słabną także w swej aktywności. W Unii jest tymczasem odwrotnie – im mniej zrozumienia ze strony obywateli, tym większa „pasterska” aktywność instytucji unijnych. Pasterska to znaczy taka, która – jak pisał kiedyś o tym rodzaju władzy Michael Foucault – zakłada, że obywateli należy doglądać i prowadzić jak stado, które samo nie da sobie rady. Tymczasem Unia to nie stado, lecz dobrowolna wspólnota tworzona przez wolne narody i równe państwa. I dlatego instytucje unijne powinny pełnić wobec nich wyłącznie rolę służebną, zgodnie z zasadą pomocniczości, która nie tylko u początku integracji europejskiej, ale jeszcze do niedawna uważana była za jej fundament ustrojowy.
Polityka europejska zaczyna się od demokratycznych rządów państw członkowskich i z nich czerpie swą pierwotną prawomocność; dopiero za zgodą tych wspólnot państwowych mogą zacząć działać instytucje i polityki ponadnarodowe. Nigdy zaś odwrotnie. Instytucje unijne, takie jak Komisja Europejska czy Parlament Europejski, nie mogą same być źródłem swojej władzy i uprawnień decyzyjnych. Nie mogą kreować nowej władzy z niczego, czyli samymi własnymi decyzjami czy własnymi roszczeniami kompetencyjnymi. Dlatego Komisja nie może, zgodnie z duchem prawa wspólnotowego, któregoś dnia legalnie ogłosić, że ma prawo do dyktowania wewnętrznych rozstrzygnięć dotyczących np. sądownictwa konstytucyjnego w jednym z krajów członkowskich, skoro żadne państwo nie przekazało jej nigdy takich uprawnień. Wielokrotnie w orzeczeniach sądów konstytucyjnych krajów członkowskich Unii Europejskiej, w tym także w stanowiskach niemieckiego Trybunału, powtarzana jest sentencja, że „kompetencja do kompetencji” leży po stronie państw członkowskich Unii i to one mogą kreować władzę, czyli np. uznać, że dany problem – powiedzmy dopuszczalne emisje spalin w związku z zanieczyszczeniem powietrza – powinien być poddany regulacji przez ponadnarodowe instytucje polityczne. Dopiero po stosownej decyzji pojedynczych państw można zdecydować o przekazaniu zaakceptowanego rozwiązania na poziom unijny. Nigdy odwrotnie.
Dzisiaj wiele spraw w Unii Europejskiej postawione jest na głowie. Zapanował taki chaos, że każda z instytucji stara się wydzierać na własną rękę kompetencje i prawo do decydowania za innych.Ofiarą tego pada unijny system polityczny, który staje się nielogiczny, czyli bezsensowny. Konsekwencje ponoszą obywatele państw członkowskich, u których narasta poczucie opresyjności ze strony władzy, na którą nie mają wpływu. Niech się nikomu nie wydaje, że taka sytuacja może trwać przez dłuższy czas. Wręcz odwrotnie. Dynamika zmiany już się uruchomiła. Reakcja społeczna nadchodzi i może ona położyć kres zjednoczonej Europie.
I o tym jest ta książka. Przedstawiam w niej najistotniejsze wątki diagnozy obecnej sytuacji oraz ścieżki ofensywnego, twórczego wyjścia z problemu kryzysu europejskiego. Bo nie mamy do czynienia z sytuacją beznadziejną dla współpracy na kontynencie. Istotnym elementem rozwiązania kryzysu powinna być nowa polska inicjatywa polityczna, wpisana w szerszy kontekst regionalny.
Recepta na przywrócenie stabilności w Europie, wobec nastrojów i ruchów społecznych, jakie obserwujemy, musi zakładać potrzebę znalezienia punktu równowagi pomiędzy narastającą falą unilateralizmu, jednostronności, a potrzebami utrzymania obszaru zintegrowanego. Narody europejskie chcą posiadać kontrolę nad swoim losemi przyszłością, nie chcą być sterowane odgórnie przez jakąś międzynarodową hiperbiurokrację. Trzeba to przyjąć do wiadomości. Ważne by różne kraje nie musiały czynić tego poprzez rozbicie wspólnoty i w kontrze do siebie nawzajem, ale w ramach ogólnego porozumienia o jedności europejskiego interesu. Takie porozumienie nie może nie mieć granic, a wyznacza je wola wszystkich członków wspólnoty,także tych małych i średnich.
To, co wspólnie cechuje najnowsze wybory polityczne dokonywane przez obywateli tak różnych państw, jak Holandia, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone czy Polska (wcześniej zaś Węgry), a w najbliższym czasie zapewne również Francja i może Niemcy oraz inne kraje, to chęć odzyskania kontroli nad decyzjami politycznymi, poprowadzenia tych decyzji w kierunku bardziej narodowym, własnym.To chęć kierowania się oczekiwaniami własnych społeczeństw, a nienadrzędną ideologią, której trzeba się podporządkować i zrzec własnych nie tylko celów, ale nawet przekonań. Proces ten nazywam właśnie unilateralizmem – jednostronnością. Przejawia się on w różnych formach, a niektóre z nich mogą być bardzo niekorzystne i z polskiego, i europejskiego punktu widzenia.
Dlatego musimy być bardzo ostrożni i nie przytakiwać z radością wszystkim tym, którzy narzekają na „Brukselę”. Europa rozbita i podzielona staje się łatwiejszym łupem dla zewnętrznych imperiów. Łatwiej przełknąć ją małymi kęsami; może stanąć w gardle, gdyby trzeba było pożreć ją w całości. Dlatego nie leży w polskim interesie dzielenie Europy. Ale też trzeba pamiętać, że naszym zadaniem jest również to, by nikt nie kwestionował pozycji i roli naszego kraju w ramach tej europejskiej rodziny. Europa nie może ograniczyć się tylko do grupy wyselekcjonowanych krajów, które dla swojego powodzenia i interesów gotowe są poświęcić tych, których uważają za peryferia. To bardzo groźne zjawisko deprecjonowania znaczenia także Polski jest stale obecne w retoryce unijnej i choćby ostatnio mogliśmy usłyszeć z ust szefa jednej z instytucji unijnych – przewodniczącego Rady Europejskiej – że Polska współpracując z krajami Europy Środkowej, sama spycha się na margines Europy.
Scenariusz, w którym Unia rozpada się całkowicie, jest bardzo zły. Scenariusz, w którym Unia trwa, ale przesuwa Polskę i nasz region
do „szarej strefy”, poza integrację, jest dramatyczny. Najgorzej zaś, gdy zachęcają do takich działań sami politycy z Polski. Ich głosy i działania odpowiadają bowiem wszystkim tym, którzy rzeczywiście chcieliby zrzucić z siebie obowiązki wynikające z solidarności europejskiej, oraz tym, którzy chcieliby odzyskać kontrolę nad naszą częścią Europy utraconą po 1989 roku. Takie partie już kiedyś zrealizowały swój scenariusz do końca, w zapiekłości i partykularyzmie doprowadziły do utraty własnego państwa. Oby tak nie było i tym razem. Naszym zadaniem jest więc uchronienie Polski i Europy przed złymi scenariuszami, a to oznacza, że musimy przedstawić projekt połączenia większej podmiotowości narodów i państw europejskich z zachowaniem ich wspólnoty ponad granicami.
Wydaje się to dziś politycznie bardzo trudne, niektórzy powiedzą wręcz niemożliwe, przekraczające siły polityków. Czy to prawda? W pewnym sensie tak. Dlaczego? Otóż, w moim przekonaniu, kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest odejście od podstawowych, klasycznych wartości, pustka aksjologiczna obecnego etapu integracji europejskiej. Inaczej mówiąc – bez fundamentu duchowego rzeczywiście nie da się odbudować europejskiej polityki. Polityka powinna być bowiem wyrazem tożsamości, realizacją wartości, które uznaje się za wspólne, rozwijaniem tradycji i porządku, który przekazali nam poprzednicy. Inaczej wszystko jest nietrwałym zbiegiem chwilowych interesów, okoliczności, ludzkich przywar i emocji. Konstrukcja bez takich solidnych fundamentów może się rozpaść jak domek z kart.
Szydło: Zdajemy sobie z tego sprawę, że jest problem wysokości wynagrodzeń w służbie zdrowia
Szydło: Zdajemy sobie z tego sprawę, że jest problem wysokości wynagrodzeń w służbie zdrowia
– Oczywiście zdajemy sobie z tego sprawę, że jest problem wysokości wynagrodzeń w służbie zdrowia, jeżeli mówimy o pracownikach medycznych i to problem realny, który staramy się rozwiązywać. Żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji, to musi być przede wszystkim dobra wola ze wszystkich stron i zrozumienie problemu, w którym się znaleźliśmy. Jest w tej chwili przygotowany projekt o minimalnym wynagrodzeniu, o którym mówił minister, on jest dyskutowany i konsultowany. Nie określałabym, że nie ma zgody czy jest konflikt między ministerstwami, bo tak tego nie odczytuję. Raczej określiłabym, że trwa dyskusja, ale zmierzamy ku końcowi i wierzę, że bardzo szybko będziemy mogli ten projekt przyjąć – mówiła premier Beata Szydło na konferencji w KPRM. Jak dodała:
„Drugim problemem jest wzrost środków finansowych na służbę zdrowia w ogóle. To, o czym do dawna wszyscy mówią, ale do tej pory nikt nic nie zrobił. My dzisiaj musimy sobie poradzić z zapóźnieniami 8 lat, kiedy przez ostatnich 8 lat nie były podejmowane żadne reformy w finansowaniu i w systemie. Nie da się tego zrobić z dnia na dzień, ale jesteśmy zdeterminowani, żeby przygotować mapę drogową dochodzenia do pułapu, który chcielibyśmy, żeby był przeznaczany ze środków publicznych na funkcjonowanie służby zdrowia w Polsce”
Szydło: Nie widzę powodów do dymisji ministra Szyszki
– Dzisiaj najgłośniej na temat wycinki drzew krzyczą ci, którzy wtedy, kiedy ta ustawa byłą przyjmowana w Sejmie, nie pracowali, nie chcieli się zająć procedowaniem, tylko urządzali spektakl na sali sejmowej i zajmowali się okupowaniem sali sejmowej. Być może gdyby posłowie opozycji wówczas wnikliwie pracowali nad tą ustawą, to wnieśliby stosowane poprawki, które by pozwoliły na to, żeby dokonać takiej zmiany, które byłyby jeszcze bardziej zabezpieczającymi niż są w tej chwili – mówiła premier Beata Szydło na konferencji w KPRM.
Jak dodała, ustawa zostanie najprawdopodobniej poprawiona, bo wydarzenia w Warszawie pokazały, że poprawka przepisów jest konieczna. – Nie widzę powodów do dymisji ministra Szyszki – stwierdziła szefowa rządu. Chwilę później powtórzyła, że w tej chwili nie ma powodów do tego, żeby zajmować się dymisją ministra Szyszki.
Szydło: Czas, żebyśmy rozpoczęli dyskusję na temat tego, w jaki sposób mają się poruszać i przemieszczać osoby chronione
– Czas wreszcie, żebyśmy rozpoczęli w Polsce dyskusję również na temat tego, w jaki sposób mają się poruszać i przemieszczać osoby chronione – mówiła premier Beata Szydło na konferencji w KPRM. Jak dodała:
„Bardzo chętnie podróżowałabym środkami lokomocji publicznej, wsiadając do pociągu na Dworcu Centralnym i wysiadając u siebie, przemieszczając się własnym samochodem, ale nie mogę tego robić, bo jestem osobą chronioną i jeżeli przemieszczam się środkami publicznymi, to razem ze mną przemieszcza się cała moja grupa ochronna, co powoduje, że ludzie, którzy jadą ze mną np. w pociągu czy samolocie – jeżeli to są linie rejsowe – mają po prostu utrudnione funkcjonowanie. Tego nie chcemy. Próbowałam w ten sposób podróżować i zawsze to kończyło się tym, że musi być sprawdzony czy samolot czy pociąg”
– Nie trzeba się bać dyskusji na ten temat i nie boję się – dodała szefowa rządu. Jak stwierdziła, 10 lutego z Warszawy do Krakowa leciała samolotem CASA, a dalej – z lotniska do Oświęcimia – rządową kolumną. – Zgodnie z instrukcjami, ze wszystkimi wymogami, które dotyczą osób chronionych – mówiła premier.
Szydło: Będę prawdopodobnie w czwartek w Krakowie w prokuraturze i tam będę odpowiadać na pytania związane z kolizją
– Czuję się dobrze. Jestem tutaj w KPRM, odbyła się Rada Ministrów, wczoraj również pracowałam, spotykałam się z ministrami. Oczywiście przez jakiś czas będę musiała troszeczkę mniej aktywnie brać udział w życiu publicznym, ale normalnie pracuję – mówiła premier Beata Szydło na konferencji w KPRM. Jak dodała:
„Będę prawdopodobnie w czwartek w Krakowie w prokuraturze i tam będę odpowiadać na pytania związane z kolizją, która miała miejsce z udziałem rządowej kolumny, którą się poruszałam. Na wszystkie pytania, które zostaną tam postawione, będę odpowiadać”
Szydło o sieci szpitali: Gowin złożył zdanie odrębne. Ma do tego prawo, natomiast nie rozumiem jego zastrzeżeń
– Do projektu [ustawy o sieci szpitali] zostało złożone zdanie odrębne przez wicepremiera Jarosława Gowina. On ma oczywiście do tego prawo, natomiast nie podzielam jego obaw, ani też nie bardzo rozumiem te zastrzeżenia, które zgłaszał, ale ma do tego prawo. Zapewne w trakcie prac parlamentarnych będzie jeszcze możliwość i okazja, aby mógł poprawki zgłosić do projektu, które będą go satysfakcjonować – mówiła premier Beata Szydło na konferencji w KPRM.
Rząd Szydło zatruwa dzieci smoleńską paranoją: wymyślili konkurs o „szukaniu prawdy”. Oni, mistrzowie dezinformacji
NATO jednak nie zbada katastrofy smoleńskiej. O czym Macierewicz rozmawiał z dowódcami Sojuszu?
Za Macierewiczem nie nadążyłby Zygmunt Freud
Na 53. Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium padły słowa, które w Polsce nie zostały podjęte. Mianowicie wpływowy niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble powiedział pod adresem Polski ostrzeżenie: „Zniesienie kontroli granicznych między Polską a Niemcami było wielkim wyzwaniem, a ich przywrócenie byłoby katastrofą”.
Wielorako to można rozumieć, ale w powyższym ostrzeżeniu zakładana jest perspektywa możliwości szlabanu. Słowa Schäublego przytacza publicysta Krytyki Politycznej Michał Sutowski, a obecność pisowskich polityków – Witolda Waszczykowskiego, Antoniego Macierewicza i Andrzeja Dudy – nazywa dyplomatolizmem. Każdy z nich czymś się „wyróżnił” i bynajmniej nie ma czym się chwalić.
Po powrocie do Polski rząd PiS odpowiedział Komisji Europejskiej w sprawie zaleceń praworządności w Polsce. 10 stronicowa odpowiedź przejdzie do kronik, bo jest arogancka, niemerytoryczna, pełna błedów i przekłamań. „Zrecenzowanie” jej zajęłoby więcej stron niż sama odpowiedź. Wg rządu PiS w Polsce jest wszystko cacy, nie wiadomo dlaczego czepia się ich Bruksela.
O ile w Monachium mieliśmy do czynienia z dyplomatolizmem, w wypadku odpowiedzi Komisji Europejskiej jest to dyplomatolizm do kwadratu. Zapłacimy za to jako Polska, choć PiS jest autorem owego zjawiska psychiatrycznego. Dalsze brnięcie w tę chorobę pokazuje kolejna wypowiedź jednego z „bohaterów” monachijskich – Macierewicza.
Minister obrony właśnie zakomunikował, że nie powiedział tego, co powiedział o włączeniu się NATO w wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Kilka dni temu (w czwartek) Macierewicz powiedział: „Wydaje się, iż najwyższy czas, żeby NATO włączyło się do wyjaśnienia tej sprawy, do wsparcia Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która w tej materii działa, i uzyskałem taką zapowiedź, zarówno ze strony pana generała Scaparrottiego, jak i pana Michaela Fallona”.
A teraz powiedział, że powyższego nie powiedział: „Ani ja o to nie prosiłem, ani się z tym nie zwracałem, ani gen. Scaparotti o tym nie mówił”.
Za Macierewiczem nie nadążyłbym sam Zygmunt Freud, nawet gdyby stał przy jego łóżku i w składzie konsylium miał Carla Junga. Gdy Macierewicz mówił w TV Republika, że nie powiedział tego, co powiedział, nie wiedząc o tym wypowiadał się w Radiu Zet Paweł Soloch, szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy Andrzeju Dudzie. Ten powiedział, że jednak Macierewicz powiedział to, czego się teraz wypiera. Soloch: „Szef MON zwrócił się do NATO z prośbą o pomoc w rozwiązywaniu katastrofy smoleńskiej. Generał, do którego się zwrócił, rozważy ją”.
Były minister obrony rządu PO-PSL Tomasz Siemoniak nazwał Solocha – biednym ministrem, a Maciej Lasek – wiceszef Tuskowej komisji rządowej ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, określił „gangiem Olsena”. Ale gang Olsena był przynajmniej zabawny. Dyplomatolizm takim nie jest.
Lecz to nie koniec brnięcia. Oto Waszczykowski nie poddaje się chorobie, w „Salonie politycznym Trójki” zapowiedział, że o pomoc poprosi Donalda Trumpa: „będziemy się zwracać do nowej administracji USA i państw NATO z prośbą o pomoc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej”.
Tak sobie myślę, że może Wolfgang Schäuble mówiąc o kontroli granicznej między Polską a Niemcami miał na myśli kordon sanitarny. Acz nie jestem Freudem, czy też Jungiem, śpieszą zapewnić niemieckiego ministra, że ta choroba – dyplomatolizm – nie jest zaraźliwa, ale my, Polacy nie możemy nazbyt wiele dawkować sobie informacji typu: powiedział, że nie powiedział tego, co powiedział. Bo jednak klepki samoistnie się obluzowują.
STANISŁAW SKARŻYŃSKI, 28 PAŹDZIERNIKA 2016
Błędy, głupstwa, domorosła filozofia. Analiza odpowiedzi rządu PiS na zalecenia Komisji Europejskiej
Rząd zignorował zalecenia Komisji Europejskiej i wysłał do Brukseli arogancką odpowiedź. Pół biedy forma – gorzej, że dziesięć stron pełne jest fałszywych zdań, naciągania faktów i błędów w argumentacji. Pierwszy, bardzo poważny, jest już na pierwszej stronie. Tekst jest kompromitacją Polski na arenie międzynarodowej
27 października 2016 roku upływał termin na realizację „Zaleceń w sprawie praworządności w Polsce„, który dawał rządowi szansę na zatrzymanie procedury praworządności na etapie drugie kroku.
Partia Jarosława Kaczyńskiego opinię KE zignorowała, a w – utrzymanym w wyraźnie pouczającym, nieco agresywnym tonie, 10-stronnicowym piśmie – stwierdza, że „strona polska nie dostrzega prawnych możliwości realizacji przedstawionego Zalecenia” ponieważ „ich wykonanie oznaczałoby naruszenie przez organy państwa obowiązującej Konstytucji i ustawodawstwa”.
PiS nie uzasadnia jednak, jak realizacja zaleceń KE prowadziłaby do złamania Konstytucji i ustaw. I nic dziwnego, bo jest to całkowita nieprawda. Nie ulega żadnej wątpliwości, że wykonanie zaleceń Komisji Europejskiej oznaczałoby zaprzestanie naruszania Konstytucji przez organy państwa, czyli:
- prezydenta Andrzeja Dudę, który od 3 grudnia 2015 bezprawnie uchyla się od obowiązku przyjęcia ślubowania od trzech sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji,
- oraz premier Beatę Szydło, której kancelaria wprost łamie konstytucję, odmawiając publikacji wyroków z 9 marca oraz z 11 sierpnia 2016 roku.
„Komisja niewłaściwie odczytała stan prawny”
Pierwszy poważny błąd merytoryczny jest na pierwszej stronie dokumentu. Rząd w tonie pouczenia wytyka Komisji Europejskiej, że „niewłaściwie odczytała stan prawny” pisząc: „w dniu 19 listopada 2015 r. Sejm znowelizował, w trybie przyśpieszonym, ustawę o Trybunale Konstytucyjnym, umożliwiając stwierdzenie nieważności wyboru sędziów dokonanego w trakcie poprzedniej kadencji Sejmu oraz mianowanie pięciu nowych sędziów”.
Rząd przypomina, że ustawa z 19 listopada 2015 roku weszła w życie 5 grudnia, więc nie mogła być podstawą ani uchwał z 25 listopada, w których Sejm „stwierdził nieważność” uchwał o wyborze sędziów TK, podjętych przez posłów poprzedniej kadencji, ani wyboru przez ten Sejm kolejnych pięciu sędziów, co miało miejsce 2 grudnia 2015 roku.
To pierwsza strona, a już w piśmie Rządu Rzeczypospolitej Polskiej do Komisji Europejskiej robi się z poważnych ludzi idiotów.
Komisja Europejska nie twierdzi, że ustawa z 19 listopada była podstawą uchwał z 25 listopada lub uchwał o wyborze sędziów 2 grudnia – stwierdza tylko, że ustawa z 19 listopada umożliwiała unieważnienie wyboru pięciu sędziów dokonanego 8 października.
I ma rację. W ustawie z listopada zapisano w niej, że sędziowie składają ślubowanie „w terminie 30 dni od dnia wyboru”, oraz że to złożenie ślubowania rozpoczyna bieg kadencji sędziego. Umożliwiało to prezydentowi zawetowanie wyborów poprzedniego Sejmu przez uchylanie się od przyjęcia ślubowania przez 30 dni.
Uchwały z 25 listopada mają z ustawą związek tylko pośredni. Gdy 24 listopada ogłoszono, że Trybunał Konstytucyjny orzeknie w sprawie listopadowej ustawy już 9 grudnia – a PiS doskonale wiedziało, że ustawa jest niezgodna z konstytucją – listopadowa nowelizacja straciła sens.
PiS zaczęło wtedy nową ofensywę w wojnie z Trybunałem. Najpierw – 25 listopada – ogłoszono właśnie (nie podając żadnej podstawy prawnej), że Sejm VIII kadencji stwierdził nieważność uchwał Sejmu VII kadencji, a potem w jeden dzień – 2 grudnia – wybrano pięciu nowych sędziów, opublikowano uchwały o ich wyborze w Monitorze Polskim, a prezydent zaprzysiągł czworo z nich.
Komisja nie odczytała więc niczego niewłaściwie. Treść odpowiedzi świadczy o tym, że to polski rząd ma kłopoty z czytaniem ze zrozumieniem.
To mylenie zapisu sekwencji faktów ze związkiem przyczynowo-skutkowym (błąd logiczny nazywany post hoc ergo propter hoc) powtarza się w odpowiedzi polskiego rządu kilkukrotnie. Choć – co opisaliśmy na końcu tekstu – błąd ten popełniła również Komisja Europejska..
Przeczytaj też:
Trzech sędziów. Ziobro ściga Rzeplińskiego za przestrzeganie konstytucji
„TK wypowiedział się o normie, nie o prezydencie”
Pół dokumentu przesłanego wczoraj z Warszawy do Brukseli zajmuje nonsensowne filozofowanie, którym rząd próbuje przekonywać, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego nie odnoszą się do konkretnych faktów, ale są abstrakcyjnymi rozważaniami dotyczącymi systemu prawa w ogóle.
Pierwszy przykład tej absurdalna filozofii można znaleźć już na drugiej strony odpowiedzi, gdzie napisano, że „wyroki TK wydane 3 i 9 grudnia dotyczyły konstytucyjności określonych przepisów ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Nie stwierdzały one, czy wybór sędziów TK został dokonany prawidłowo, czy nie”.
Na czwartej stronie rząd PiS upiera się z kolei, że „w sentencji wyroku TK odniósł się do spoczywającego na Prezydencie RP obowiązku niezwłocznego odebrania ślubowania od sędziego Trybunału wybranego przez Sejm. Należy jednak podkreślić, że TK wypowiedział się w ten sposób o rozumieniu normy prawnej, a nie o tym, że Prezydent RP musi zastosować dany przepis w odniesieniu do konkretnego sędziego”.
Innymi słowy, PiS próbuje przekonywać Komisję Europejską, że gdy Trybunał Konstytucyjny orzeka,to chodzi o spójność przepisów, a nie o zgodność działań funkcjonariuszy publicznych z prawem.
Dlatego – argumentuje PIS – wyroki TK nie mają dla Sejmu ani prezydenta znaczenia, choćby było w nich wyłożone, do czego Sejm ma zgodnie z konstytucją prawo, albo jakie obowiązki leżą na Prezydencie RP, by jego działania lub zaniechanie działania nie było naruszeniem konstytucji.
To argument nie tylko całkowicie fałszywy. Jego poziom jest po prostu żenujący.
„Niekonsekwencje rozumowania Komisji”
Dlaczego to nonsens, pokazują rozważania rządu dotyczące obsady stanowisk sędziów TK, gdzie PiS pisze o „niekonsekwencji rozumowania Komisji”, choć w rzeczywistości miesza dwa zagadnienia związane z obsadą stanowisk.
Błąd rządu polega tu na zatarciu różnicy między objęciem stanowiska przez sędziego, czyli osiągnięciem przez niego zdolności do orzekania (możliwość orzekania odróżnia sędziów, którzy złożyli ślubowanie od tych, których prezydent unika), a obsadzeniem stanowiska przez Sejm (to odróżnia sędziów od nie-sędziów – czyli tych, którzy zostali wybrani przez Sejm w oparciu o wywiedzioną z konstytucji podstawę prawną, umożliwiającą Sejmowi dokonanie takiego wyboru, od tych, którzy zostali co prawda wybrani przez Sejm, ale na już zajęte, a więc niemożliwe do obsadzenia stanowiska).
Wszystkie wątpliwości w tej sprawie Trybunał Konstytucyjny wyjaśnił w komunikacie z 29 lutego. Nie istnieje dokument lepiej wyjaśniający kto – zgodnie z Konstytucją – jest, a kto nie jest sędzią Trybunału Konstytucyjnego i dlaczego.
Biuro Prawne TK bardzo przystępnym językiem wytłumaczyło też związek między wyrokiem TK a jego skutkami.
„Wyrok w sprawie o sygn. K 34/15 (3 grudnia 2015), wpływa na ocenę obsady części stanowisk sędziowskich opróżnionych w 2015 r. Przesądza bowiem, że podstawa prawna dokonanego w październiku 2015 r. wyboru trzech sędziów TK (mających zastąpić sędziów, których kadencja upłynęła 6 listopada 2015 r.) jest zgodna z Konstytucją.
W świetle uchwał Sejmu VII kadencji z 8 października 2015 r., dotychczasowej praktyki ustrojowej i wyroków Trybunału Konstytucyjnego w sprawach o sygn. K 34/15 i K 35/15 (9 grudnia 2015), należy przyjąć, że kadencje sędziów: Romana Hausera, Andrzeja Jakubeckiego i Krzysztofa Ślebzaka rozpoczęły się 7 listopada 2015 r., ale Prezydent RP nie odebrał od nich ślubowania.
Podstawa prawna wyboru dwóch pozostałych sędziów TK (mających zastąpić sędziów, których kadencje upłynęły 2 i 8 grudnia 2015 r.) została uznana za niezgodną z Konstytucją. W konsekwencji ich wybór przez Sejm VII kadencji był nieskuteczny.
Tymczasem polski rząd pisze do Brukseli, że „wyroki z 3 i 9 grudnia nie dotyczyły mianowania sędziów”.
Przeczytaj też:
„Publikowane są orzeczenia Trybunału”. Poza dwoma najważniejszymi
„Wyroki nie są źródłem prawa powszechnie obowiązującego”
Na stronie szóstej polski rząd pisze, że „wyrok TK nie jest źródłem prawa powszechnie obowiązującego ani aktem normatywnym. Na pewno nie jest to akt, który stoi w hierarchii wyżej niż ustawa”.
To mylenie pojęć i mieszanie rzeczy, których mieszać się nie da. Rzecz jasna wyroki nie są źródłem prawa powszechnie obowiązującego (których katalog zawiera art. 87 Konstytucji), ponieważ TK nie stanowi prawa – czyli nie tworzy jego norm. Wyroki sądu konstytucyjnego nie mogą być rozpatrywane jako alternatywa dla ustaw i rozporządzeń, ale jako ich selekcja.
Orzeczenia TK są w polskim systemie prawna rozumiane jako głos Konstytucji RP, czyli aktu prawnego stojącego najwyżej w hierarchii źródeł prawa.
Wyrok TK nie jest więc źródłem prawa powszechnie obowiązującego, ale wskazuje, które z tych źródeł należy stosować, a które jest nieważne. Warto tu podkreślić, że nie przypadkiem wyroków TK dotyczą pojęcia i regulacje bliźniacze wobec tych, które dotyczą aktów prawa stanowionego:
- określenia „powszechnie obowiązujące” użyto w art. 190 ust. 1 Konstytucji RP (który stanowi, że „orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne”),
- obszernie omówiono w niej kwestię „terminu wejścia w życie” orzeczeń TK,
- oraz wskazano, że wyroki TK publikowane są tak, jak akty prawa stanowionego.
Konstytucja uprawnia Trybunał Konstytucyjny nawet do natychmiastowego uchylenia przepisów ustawy, jeżeli są one rażąco sprzeczne z konstytucją, więc w tym znaczeniu wyroki Trybunału (wcielające w życie stojącą za nimi Konstytucję) są ważniejsze niż ustawy.
Przeczytaj też:
Robert Biedroń i Krzysztof Śmiszek: „Namawiamy was do wspierania OKO.press”
„Trybunał nie dokonuje wiążącej wykładni przepisów prawa”
Czwarty poważny błąd w piśmie rządu związany jest z obszernie omówionym argumentem, że „żaden z przepisów Konstytucji RP nie daje Trybunałowi prawa do dokonywania wiążącej wykładni przepisów prawnych, która obowiązywałaby wszystkie organy państwa”.
Ten pomysł rządu oparty został na zmianie, którą rzeczywiście wprowadziła Konstytucja RP z 2 kwietnia 1997 roku. Wcześniej – z powodu rozchwianego ustroju oraz fatalnej jakości prawa PRL – potrzebna była instytucja ustalająca obowiązującą wykładnię dalece niedoskonałych przepisów. Wprowadzenie nowoczesnej konstytucji w 1997 roku pozwoliło ustrojodawcy zrezygnować z tych przepisów – roboczo łatających fatalny stan systemu prawa przez wybieranie między alternatywnymi przepisami i interpretacji przepisów ustawowych – i scentralizować zadanie ochrony spójności systemu prawa przez powierzeni Trybunałowi zadania i kompetencji umożliwiających ochronę norm konstytucyjnych.
Innymi słowy, po 1997 roku Trybunał nie ustala obowiązującej wykładni przepisów, tylko stwierdza, czy nie są one niezgodne z Konstytucją i co z tego wynika. Pomysł rządu, aby na tej podstawie dowodzić, że wyroki TK nie obowiązują instytucji państwa jest nie tylko błędny, ale po prostu śmieszny. Ponieważ wydawane w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej wyroki TK mają moc „powszechnie obowiązującą i są ostateczne”, to jakby rząd się nie gimnastykował, nie jest w stanie bez łamania konstytucji uniknąć obowiązku stosowania się do wyroków Trybunału.
Przeczytaj też:
„Mainstream” milczał o skoku Platformy na Trybunał
Bramka honorowa
Pocieszeniem może być to, że rządowi udało się wskazać rzeczywisty błąd w zaleceniach Komisji Europejskiej. Na stronie czwartej rząd słusznie wytknął KE, że ustawa z listopada 2015 roku nie była podstawą prawną wyboru nowych sędziów.
Tymczasem treść sporządzonego w Brukseli dokumentu (pkt 7, strona 8 „Stanowiska…”) brzmi następująco: „W dniu 9 grudnia Trybunał Konstytucyjny unieważnił między innymi podstawę prawną, na której oparł się Sejm nowej kadencji, dokonując wyboru trzech sędziów w miejsce tych, których kadencja wygasła w dniu 6 listopada 2015 r., pomimo faktu, że stanowiska te zostały już zgodnie z prawem obsadzone przez Sejm poprzedniej kadencji”.
Tu Komisja Europejska nie ma racji i popełnia ten sam błąd (post hoc ergo propter hoc), który w odpowiedzi popełnił rząd PiS. Nie ma to co prawda wpływu całość, ale dla polityków Prawa i Sprawiedliwości pewne pocieszenie może stanowić fakt, że nikt nie jest doskonały.
Post scriptum
OKO.press skierowało do Centrum Informacji Rządu pytanie o nazwiska autora lub autorów tekstu wysłanego przez rząd do Brukseli. Uważamy za zasadne, aby opinia publiczna była świadoma, kto przygotował ten pełny błędów, a w efekcie kompromitujacy dla Polski dokument
Waszczykowski: Poprosimy administrację Trumpa o pomoc w śledztwie smoleńskim
Witold Waszczykowski (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)
– Oczywiście, że zwrócimy się o pomoc do nowej administracji amerykańskiej – mówił Witold Waszczykowski o śledztwie smoleńskim. Minister spraw zewnętrznych, który gościł w „Salonie politycznym Trójki„, oświadczył, że szuka wsparcia przede wszystkim w dużych krajach NATO, które dysponują systemami monitoringu satelitarnego. Jego zdaniem taką decyzję należało podjąć już dawno temu. – Jens Stoltenberg i John Kerry byli zaskoczeni, że Polska dopiero po 6 latach domaga się pomocy NATO i USA ws. katastrofy – zaznaczył.
Waszczykowski mówił też o swojej dyskusji z Timmermansem w czasie Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium. Jego zdaniem wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej „próbował piętnować Polskę”, kiedy zarzucał rządowi bezprawne ingerowanie w sądownictwo. Dlatego zdecydował się na ostrą odpowiedź. – Rolą ministra nie jest ‚milczeć z godnością’, a bronić interesu państwa – zaznaczył Waszczykowski.
A TERAZ ZOBACZ: Kaczyński do frankowiczów: „weźcie sprawy w swoje ręce”
DYPLOMATOLIZM PIS RANI GŁĘBIEJ NIŻ NA WOJNIE WRÓG
21 lutego 2017
Michał Sutowski podsumowuje 53. Konferencję Bezpieczeństwa w Monachium.
„Zniesienie kontroli granicznych między Polską a Niemcami było wielkim wyzwaniem, a ich przywrócenie byłoby katastrofą” – te słowa Wolfganga Schäuble z ostatniej konferencji w Monachium wyraźnie umknęły polskim mediom. A nie powinny. Bo i nie brzmiało to jak kombatanckie wspominki starego biurokraty (Schäuble był ministrem spraw wewnętrznych gdy Polska wchodziła do strefy Schengen w 2007 roku), ale coś między wyrzutem, a ostrzeżeniem: „urobiliśmy się dla was po łokcie, a wy to wszystko chcecie zepsuć”. Co prawda Martin Schulz, Daniel Cohn-Bendit czy Guy Verhofstadt mówili już polskiemu rządowi gorsze rzeczy i to wprost, nie aluzyjnie. Rzecz w tym, że żelazny Finanzminister to nie jest rycerz awangardy liberalnego europeizmu, tylko samo centrum polityczne chadeckich Niemiec.
Oczywiście można ministrowi Schäublemu odpowiedzieć, że kryzys UE przebiegłby łagodniej, gdyby tak pracowicie nie dorzynał Grecji wymuszając na niej kolejne cięcia budżetowe; podobnie minister Waszczykowski może ku uciesze połowy polskiego internetu „zaorywać”Fransa Timmermansa (i „być zaorywanym” ku uciesze połowy drugiej) w sprawie praworządności w Polsce – nie zmieni to faktu, że wielkie niewiadome („znane nieznane”, mówiąc Donaldem Rumsfeldem) europejskiej i atlantyckiej polityki, jakie ujawniły się w zeszły weekend w stolicy Bawarii, to dla nas sprawa być albo nie być. I nie dlatego bynajmniej, że (nie)zaorany Timmermans ma spore szanse zostać przewodniczącym Komisji Europejskiej jeszcze w tym półroczu, a to z kolei zwiększy szansę Tuska na brukselską reelekcję i Kaczyńskiego na wyłysienie z zawiści.
Wielkie niewiadome są trzy.
USA Z CZY BEZ EUROPY?
Ta kwestia zależy od całego mnóstwa czynników, na które Polska nie ma właściwie żadnego wpływu. Spory wpływ mają za to na nią CIA (impeachment?) i być może jakiś dobry terapeuta w Białym Domu.
Kierunek polityki zagranicznej USA nie jest rozstrzygnięty, przy czym z naszego punktu widzenia naturalnie korzystna jest „opcja McCaina”, czyli rezygnacja z zapowiadanego przez Trumpa unilateralizmu na rzecz dalszej współpracy z sojusznikami na bazie „cywilizacyjnej” (jak bardzo konstrukt „cywilizacji zachodniej” nie byłby skompromitowany). Zapewne największą rolę w rozstrzygnięciu ostatecznej linii Waszyngtonu odegrają tamtejsze służby, kompleks militarno-przemysłowy i kręgi gospodarcze. Europa może jednak wpłynąć na amerykański establishment, jeśli zdecyduje się uznać potrzebę wzmocnienia wysiłku obronnego. Nie tylko przez zwiększenie wydatków na zbrojenia, ale choćby przez pooling and sharing, czyli wzmacnianie potencjału wspólnego przez koordynację działań, łączenie zdolności operacyjnych, tworzenie wspólnych struktur dowodzenia, stacjonowanie europejskich armii na terytoriach sąsiadów, etc.
John McCain, ów „przyjaciel Polski” z Arizony, zapewne szczerze mówił na konferencji o wspólnocie zachodnich wartości, ale zakres zaangażowania Amerykanów w Europie, zwłaszcza za prezydentury Trumpa, nie będzie zależał od wartości, lecz od siły europejskich armii – a przede wszystkim niemieckiej. To ich łączny potencjał może przesunąć – na wschód bądź na zachód – granicę, za którą zaczną się te „polityczne realia”, z którymi kazał się liczyć amerykański sekretarz obrony James Mattis. Dość powszechnie interpretowano jego słowa jako aluzję do retoryki i poglądów Trumpa, ale równie dobrze mogło chodzić o Rosję jako konkurencyjny wobec UE czy Zachodu ośrodek siły i o granice jej strefy wpływów (nawet jeśli Mattis współpracę wojskową z Rosją na chwilę obecną wykluczył).
EUROPA JAKO WSPÓLNOTA SOLIDARNA CZY KONCERT MOCARSTW?
Na drugą niewiadomą, czyli spójność europejskiej wspólnoty wpływ mamy już całkiem spory. Minister Waszczykowski złagodził ostatnio ton – wyraża obawy w związku z ewentualnym zwycięstwem Marine Le Pen, a domagając się nieingerencji Komisji w wewnętrzne sprawy Polski przykrywa to postulatem Unii „elastycznej i solidarnej”.
Brzmi to nawet nieźle, choć jak celnie wskazuje Piotr Buras – na dłuższą metę im więcej elastyczności (tzn. prawa wyjścia bądź nieprzystąpienia do niechcianej przez dany kraj sfery integracji), tym trudniej o solidarność (czyli wzajemne ponoszenie ciężarów oraz równoważenie korzyści i kosztów członkostwa w różnych obszarach).
W perspektywie krótkiej temat bezpieczeństwa może jednak sprzyjać integracji i hamować tendencje odśrodkowe w UE – jeśli jakaś unia obronna z Niemcami w centrum, Wielką Brytanią i Skandynawią na skrzydłach, i z udziałem Polski powstanie, wówczas nacjonalistyczne pohukiwania Trumpa okażą się wolą boską czynioną rękami Tatarów. Być może też przejściowym spoiwem Unii Europejskiej do czasu, gdy jakaś głębsza reforma projektu integracyjnego okaże się możliwa.
GRANICE WPŁYWÓW EUROPY/ZACHODU, GRANICE STREF WPŁYWÓW MOCARSTW
Zostaje niewiadoma trzecia – przebieg granicy strefy wpływów. Czy będzie to granica „wspólnoty europejskiej”, czy jedynego de facto zachodniego mocarstwa – Niemiec? Czy wytyczona zostanie na Odrze/Bugu, czy może – szczęśliwie dla nas – trochę dalej na wschód? I tutaj zaczynają się być może najpoważniejsze schody. Nawet dla Johna McCaine’a, dyżurnego przyjaciela Polski, który o Europie Środkowej wie dużo więcej niż to, że „to gdzieś tam, między Niemcami a Rosją”, praktyka polityczna Kaczyńskiego czy Orbana jest trudna do przełknięcia. Niełatwo będzie mu przekonać Kongres i sceptyczny amerykański establishment, że Polska i Węgry też należą do wspólnoty „szlachetnych ideałów – wolności, demokracji i rządów prawa”, skoro „rosnące uprzedzenia wobec imigrantów, uchodźców i mniejszości, zwłaszcza muzułmanów” stanowią dla McCaine’a problem nawet we własnym kraju.
Kierownictwo PiS liczyło zapewne, że wraz ze zwycięstwem Trumpa liberalne standardy polityczne zejdą z amerykańskiej agendy; kłopot polega na tym, że akurat z punktu widzenia Polski grozi to jakimś nieciekawym dealem zawartym z Rosją ponad naszymi głowami. A zwolennicy korzystnego dla nas kursu „powstrzymywania” Kremla mówią raczej językiem wspólnoty wartości (nawet jeśli w tle mają jakieś twarde interesy).
W Europie sprawa wygląda jeszcze gorzej. Monachijskie starcie Waszczykowskiego z Timmermansem i retoryczne wygibasy w korespondencji z Komisją Europejską to nie tylko kłopot dla naszych przyjaciół po tamtej stronie; to także amunicja dla naszych wrogów w UE, czyli zwolenników wysłania Europy Środkowej w kosmos (na wschód). Kontynuując swoją obecną politykę Prawo i Sprawiedliwość tylko stwarza Holendrom, Austriakom, a może i Francuzom pretekst, by o integracji, solidarności i „wspólnym europejskim domu” myśleli wyłącznie w kategoriach: „tak, ale w dobrym towarzystwie”.
Rosja bywa traktowana jak dyżurny straszak, który krytykom ekscesów „uniwersalistycznej” Ameryki zamknąć ma usta. Kłopot w tym, że wojna hybrydowa Kremla w Europie trwa w najlepsze: wszystko wskazuje na to, że Rosjanie próbowali obalić premiera Czarnogóry, by powstrzymać wstąpienie tego kraju do NATO; de facto uznali państwowość „ludowej republiki” Donbasu, honorując wydawane przez nią dokumenty, a dyslokację wojsk NATO sabotują metodami rodem z Breitbarta, czyli wypuszczając kaczki dziennikarskie o tym, jak „Niemcy w mundurach gwałcą łotewskie dziewczęta”. To jest kontekst konferencji w Monachium, na której ujawniły się głównie napięcia i wielkie znaki zapytania: o linię USA, o spójność UE i o granice przyszłej wspólnoty na kontynencie.
Na wiele z tych wszystkich napięć nie mamy wielkiego wpływu. A na znaki zapytania? Na pewno dobrze by było, żeby polski rząd z prezydentem nie dokładali do nich wątpliwości co do miejsca Polski na mapie liberalnej cywilizacji Europy.
Repolonizacja mediów ma teraz nabrać tempa. „To decyzja o charakterze strategicznym”
21.02.2017
Nadzwyczajne przyspieszenie prac nad repolonizacją mediów zapowiada w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl posłanka Prawa i Sprawiedliwości, Barbara Bubula. – Jeśli będzie trzeba, znajdzie się sposób na odbieranie gazet zagranicznym grupom medialnym – powiedziała nam posłanka. – Nie wierzę, że do tego dojdzie – odpowiada Dorota Stanek, prezes Polska Press Grupa.
Posłowie Prawa i Sprawiedliwości od dawna zapowiadają, że przygotowują repolonizację mediów, której pierwszym etapem byłoby przejęcie przez państwowe firmy Polska Press Grupy. I chociaż specjaliści ostrzegają, że to posunięcie biznesowo ryzykowne, prace nad ustawą repolonizacyjną trwają. W rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl posłanka PiS Barbara Bubula zapowiada nadzwyczajne przyspieszenie prac w Sejmie nad projektem tej ustawy. – Trzeba zdać sobie sprawę, że jest to decyzja o charakterze strategicznym, tutaj nie ma na co czekać – charakteryzuje posłanka. Parlamentarzystka bierze udział w pracach nad poselskim projektem ustawy. Oprócz niego równolegle powstaje jeszcze projekt ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego. – One nie będą się wykluczały, raczej uzupełniały. Nie mogę jednak zdradzać szczegółów – mówi portalowi Wirtualnemedia.pl Barbara Bubula. Posłanka zdradza, że brany jest pod uwagę wariant dekoncentrowania mediów poprzez ustawowe wymuszanie pozbywania się mediów w przypadku, gdy wydawca ma zbyt duży udział w rynku. W jaki sposób? – Rozważane są różne warianty, nie chcę i nie mogę o tym mówić bliżej. Ale podkreślam, że jeśli trzeba, znajdzie się sposób na rozbijanie monopolu zagranicznych grup medialnych, np. na odbieranie im gazet – kończy posłanka Prawa i Sprawiedliwości. Dorota Stanek, prezes Polska Press Grupa, w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl zachowuje powściągliwość w wyrażaniu sądów. – Nie wierzę, że dojdzie do tego, iż rząd będzie nam odbierał dzienniki. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie i cały mój komentarz – powiedziała nam Dorota Stanek. Kilka dni temu wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego, Jarosław Sellin, wskazał pewien kierunek prac nad repolonizacją. Zapowiedział bowiem, że w efekcie prac zespołu analizującego koncentrację kapitałową w sektorze mediów resort zaproponuje rozwiązania legislacyjne mające m.in. wzmocnić narzędzia UOKiK-u w tym zakresie. – Czekam na efekty pracy zespołu, żeby przedstawić jakiś projekt legislacyjny zmierzający do tego, żeby Polska nie była takim dziwnym krajem, gdzie 80-90 proc. prasy lokalnej i regionalnej należy do koncernów zagranicznych, pochodzących zwłaszcza z jednego kraju. Bo żaden poważny kraj europejski – ani Niemcy, ani Francja, ani Wielka Brytania czy Włoch – na coś takiego nigdy by nie pozwoliły. Polska na to pozwoliła i moim zdaniem to błąd – mówił Sellin w radiowej Jedynce.
Posłanka PiS: Jeśli będzie trzeba, znajdzie się sposób na odbieranie gazet zagranicznym grupom medialnym
W rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl posłanka PiS Barbara Bubula zapowiada nadzwyczajne przyspieszenie prac w Sejmie nad poselskim projektem ustawy repolonizacyjnej. – Trzeba zdać sobie sprawę, że jest to decyzja o charakterze strategicznym, tutaj nie ma na co czekać – mówi posłanka.
Posłanka zdradza, że brany jest pod uwagę wariant dekoncentrowania mediów poprzez ustawowe wymuszanie pozbywania się mediów w przypadku, gdy wydawca ma zbyt duży udział w rynku.
W jaki sposób? – Rozważane są różne warianty, nie chcę i nie mogę o tym mówić bliżej. Ale podkreślam, że jeśli trzeba, znajdzie się sposób na rozbijanie monopolu zagranicznych grup medialnych, np. na odbieranie im gazet – dodaje posłanka PiS.
Brutalna prawda o armii Macierewicza. Eksperci nie mają wątpliwości
21.02.2017
Pod jego rozkazami wywiad wojskowy przestał praktycznie istnieć. Szef MON dzieli najsilniejszą dywizję pancerną w Polsce, osłabiając jej wartość bojową. To spełnienie marzeń każdego rosyjskiego dowódcy. Ściany wschodniej na pierwszej linii mają bronić zamiast żołnierzy zawodowych, weekendowi. Amerykanie nawet nie chcą z Polską rozmawiać na temat przekazania w ręce Macierewicza rakiet Tomahawk.
Dywizja pancerna jest jak bokser. Musi być szybka, sprawna i mocna. Kiedy ma połamane ręce, jest bezużyteczna. A tak właśnie wyglądać będzie 11 Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej, wyposażona w najnowocześniejsze w Polsce czołgi, kiedy jeden z jej batalionów przeniesiony zostanie pod Warszawę. Bokser będzie kaleką. O tym, zdecydował już Antoni Macierewicz. W Żaganiu w zamian za czołgi, pojawią się za to amerykanie – Właśnie, dlatego, że w Żaganiu będą stacjonowały wojska amerykańskie będziemy mogli wzmocnić naszą flankę wschodnią, przez dyslokację niezbędnych sił na wschód od Wisły. Tak to jest prawda, takie decyzje zostały podjęte i będą zrealizowane – powiedział szef MON.
Pod jego rozkazami wywiad wojskowy przestał praktycznie istnieć. Szef MON dzieli najsilniejszą dywizję pancerną w Polsce, osłabiając jej wartość bojową. To spełnienie marzeń każdego rosyjskiego dowódcy. Ściany wschodniej na pierwszej linii mają bronić zamiast żołnierzy zawodowych, weekendowi. Amerykanie nawet nie chcą z Polską rozmawiać na temat przekazania w ręce Macierewicza rakiet Tomahawk.
Dywizja pancerna jest jak bokser. Musi być szybka, sprawna i mocna. Kiedy ma połamane ręce, jest bezużyteczna. A tak właśnie wyglądać będzie 11 Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej, wyposażona w najnowocześniejsze w Polsce czołgi, kiedy jeden z jej batalionów przeniesiony zostanie pod Warszawę. Bokser będzie kaleką. O tym, zdecydował już Antoni Macierewicz. W Żaganiu w zamian za czołgi, pojawią się za to amerykanie – Właśnie, dlatego, że w Żaganiu będą stacjonowały wojska amerykańskie będziemy mogli wzmocnić naszą flankę wschodnią, przez dyslokację niezbędnych sił na wschód od Wisły. Tak to jest prawda, takie decyzje zostały podjęte i będą zrealizowane – powiedział szef MON.
Żałobny szantaż Wawelem
Czy NATO włączy się w śledztwo smoleńskie? Macierewicz: Ani ja o to nie prosiłem, ani się nie zwracałem
W czwartek szef MON podczas czwartkowego spotkania w Brukseli przekonywał dziennikarzy, że naczelny dowódca sił Sojuszu w Europie i minister obrony Wielkiej Brytanii obiecali mu wsparcie Sojuszu w wyjaśnianiu okoliczności katastrofy
– Wydaje się, iż najwyższy czas, żeby NATO włączyło się do wyjaśnienia tej sprawy, do wsparcia Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która w tej materii działa, i uzyskałem taką zapowiedź, zarówno ze strony pana generała Scaparrottiego (…), jak i pana Michaela Fallona – powiedział szef MON.
Dodał, że Polska oczekuje „pełnej współpracy przede wszystkim w dziedzinie przekazania wszystkich informacji, jakie zarówno NATO, jak i poszczególne państwa w tej materii posiadają, jak i współpracy technicznej w badaniach specjalistycznych, w których nie zawsze my dysponujemy wszystkimi możliwościami, np. jeżeli chodzi o laboratoria czy specjalistyczne instytucje„. Szczegóły – powiedział Macierewicz – zostaną ustalone w najbliższym czasie.
Spytaliśmy o to rzecznika Sojuszu. „Kwaterze głównej NATO nic nie wiadomo o tej prośbie” – napisał nam rzecznik NATO Daniele Riggio.
O to samo Macierewicz został zapytany w poniedziałek podczas rozmowy w TV Republika. I co powiedział?
– Ani ja o to nie prosiłem, ani się z tym nie zwracałem, ani gen. Scaparotti o tym nie mówił. Za to mówiłem o włączeniu się poprzez przekazanie informacji, jakie NATO posiada, i taka obietnica została potwierdzona przez pana generała – odpowiedział.
Kolejny raz Macierewicz powtórzył, że śmierć dwóch prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Ryszarda Kaczorowskiego oraz najwyższej kadry wojskowej w katastrofie smoleńskiej”była realną stratą dla bezpieczeństwa Polski i NATO”. – Jeżeli ktoś tego nie rozumie, jeżeli ktoś sobie z tego nie zdaje sprawy, to naprawdę nie powinien się publicznie wypowiadać, bo to albo oznacza, że jego antypolskie emocje przesłaniają mu umysł po prostu, albo oznacza, że poziom intelektualny nie kwalifikuje go do wypowiedzi publicznych – stwierdził.
Jak PiS może zachować mit smoleński? „Najbezpieczniejszym krokiem byłaby utrata władzy”