Chcą wywieźć Szydło na taczkach? Bilety w jedną stronę dla polityków PiS
Protest przed KPRM (Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta/Barbara_JR/Twitter)
2. Umieszczono tam też napis „bilet w jedną stronę”
3. To nietypowy protest Obywatelskiego Ruchu Demokratycznego
Przed Kancelarią Premiera stoi 11 taczek. Na każdej z nich jest zdjęcie jednego polityka PiS oraz podpis „one way ticket” (bilet w jedną stronę). Swoją taczkę ma m.in. prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, premier Beata Szydło czy minister Beata Kempa.
Inicjatorem akcji przed kancelarią premiera jest Obywatelski Ruch Demokratyczny. Przy Al. Ujazdowskich stoi ich namiot – codziennie można tam spotkać przynajmniej jednego przedstawiciela ruchu. Należąca do ORD Ewa Błaszczyk tak pisze w internecie o ich inicjatywie:
To rodzaj antypisowskiego performance’u. Staramy się też przyciągnąć uwagę przechodniów, prowokować do rozmowy o Polsce
Maciej Bajkowski zamieścił na Facebooku zdjęcie namiotu ORD
Polscy żołnierze jadą do Kuwejtu i Iraku, na misję przeciw Państwu Islamskiemu. Duda podpisał
2. Misje mają mieć charakter szkoleniowy i rozpoznawczy
3. Polacy wesprą Globalną Koalicję do walki z tzw. Państwem Islamskim
Prezydent podpisał decyzję o wysłaniu 2 kontyngentów wojskowych do wsparcia koalicji walczącej przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu – poinformowało w sobotę BiuroBezpieczeństwa Narodowego. Dotyczy użycia dwóch Polskich Kontyngentów Wojskowych w operacji Inherent Resolve od 20 czerwca do 31 grudnia 2016 r. Kontyngenty wesprą działania Globalnej Koalicji do walki z tzw. Państwem Islamskim.
W Kuwejcie i Iraku
Kontyngent w Kuwejcie (z elementami wsparcia w innych państwach regionu) będzie liczył do 150 żołnierzy i pracowników wojska, liczebność kontyngentu w Iraku – także z elementami wsparcia w innych państwach regionu – określono na maksymalnie 60 żołnierzy i pracowników wojska.
Główne siły kontyngentu w Kuwejcie będzie tworzył komponent powietrzny – cztery samoloty F-16 z zasobnikami rozpoznawczymi. W skład kontyngentu w Iraku wejdą siły wydzielone z Wojsk Specjalnych, a do ich głównych zadań należeć będzie doradztwo i szkolenie sztabów oraz pododdziałów specjalnych Sił Zbrojnych Iraku.
Misje – jak zapowiadali przedstawiciele władz – mają mieć charakter szkoleniowy i rozpoznawczy, żołnierze nie będą się angażowali w działania bojowe.
Postanowienie prezydenta zostało wydane na wniosek premier Beaty Szydło.
Petru: Na świecie pytają, czy po Brexit będzie Polexit. Przekaz Polski jest antyeuropejski
Petru: Na świecie pytają, czy po Brexit będzie Polexit. Przekaz Polski jest antyeuropejski
Jak mówił w Poznaniu Ryszard Petru:
„Gdyby Wilka Brytania wyszła z UE, to na świecie pytają, czy Polka będzie kolejna? Ja się boje konsekwencji: Wielka Brytania wychodzi, to jest pytanie który [następny] kraj jest najbardziej eurosceptyczny? Przekaz jest antyeuropejski. Jest seria konfliktów z UE, które rząd wszczął – poza sporem o TK. Puszcza Białowieska, ustawa o inwigilacji, służba cywilna. Mamy 4-5 sporów, a równolegle mamy spory do załatwienia. Ta postawa jest antypatriotyczna”
Petru: Ja wiem, że PiS ma wysokie sondaże, Komorowski też miał. Trzeba brać byka za rogi
Jak mówił w Poznaniu Ryszard Petru:
Ja wiem o tym, że PiS ma wysokie sondaże. Komorowski też miał. Trzeba brać byka za rogi, nawet jak ma 67. Ważne jest to byśmy współpracowali ze sobą, dlatego nasza współpraca z KOD.
Jak mówił:
Ja uważam, że nadal jesteśmy w kampanii. Taka jest dynamika zmian. Trzeba być cały czas aktywnym. Demonstracje nie są jedyną formą – trzeba być np. mocni w internecie. Dziś jest czas na pobudzenie społeczeństwa obywatelskiego. Jestem przekonany, że ludzi dobrej woli jest więcej. Trzeba się tylko zorganizować.
Wcześniej Petru życzył też Jarosławowi Kaczyńskiemu, aby „wyluzował” z okazji 67. urodzin.
Szydło: Rząd PiS jako swoje wielkie zobowiązanie przyjmuje program wielkiej, suwerennej i bezpiecznej Polski prezydenta Kaczyńskiego
Jak mówiła premier Beata Szydło w Świnoujściu, na uroczystości nadania terminalowi LNG imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego:
„Polska jest państwem bezpiecznym, które zaczyna się bardzo szybko rozwijać. Przede wszystkim jest państwem, w którym w tej chwili najważniejszym priorytetem rządu i PiS jest to przesłanie, o którym mówił śp. prezydent Lech Kaczyński, który mówiąc o bezpieczeństwie energetycznym, o suwerenności Polski, mówił i myślał, troszczył się o bezpieczeństwo nas wszystkich, Polaków. Martwił się tym, by Polska mogła nie tylko rozwijać się, ale by Polska była rzeczywiście państwem bezpiecznym i suwerennym.
Prezydent Lech Kaczyński dokonał rzeczy wielkiej, która pozostaje naszym zobowiązaniem i testamentem, który wszyscy podejmujemy i który jesteśmy w obowiązku wypełniać: myśleć o Polsce, dbać o Polskę, myśleć o naszej suwerenności, nie pozwolić, by Polska była państwem, które może ulegać wpływom innych, tylko była państwem, która razem z innymi buduje przyszłość Europy i świata, ale przede wszystkim w Polsce, w polskim państwie jest troska o polskich obywateli.
To wielkie przesłanie prezydenta Kaczyńskiego, którego dzisiaj – możemy powiedzieć – symbolicznym wyrazem jest nadanie jego imienia tej wspaniałej inwestycji, która jest inwestycją gospodarczą, energetyczną, ale symbolicznie jet inwestycją mówiącej o naszej suwerenności i bezpieczeństwie. Rząd PiS, który mam zaszczyt kierować, jako swoje wielkie zobowiązanie przyjmuje program wielkiej, suwerennej i bezpiecznej Polski prezydenta Kaczyńskiego”
Duda: Lech Kaczyński był politykiem z wizją
Jak mówił prezydent Andrzej Duda w Świnoujściu, na uroczystości nadania terminalowi LNG imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego:
„Lech Kaczyński był politykiem z wizją, który umiał przewidywać, i choć głośno nie mówił, to miał na względzie także i czarne scenariusze. Wychodził z założenia, że trzeba wobec tych czarnych scenariuszy tworzyć alternatywy, które spowodują, że one się nie ziszczą, a w każdym razie ich zniszczenie będzie bardzo utrudnione. Właśnie jeśli chodzi o polską suwerenność gazową, pierwszym elementem budowy tej suwerenności była idea utworzenia w Polsce gazoportu, terminalu gazu skroplonego, który będzie można przyjmować w sposób swobodny i będzie to całkowicie nasza decyzja, którego dostawcę wybierzemy, bo ich jest na świecie wielu. I kierując się swoim interesem będziemy mogli zdecydować, czy bierzemy gaz tu, czy tam”
Kaczyński: Gazoport będzie przypominał, że Polska miała prezydenta, który jako pierwszy po 1989 roku nie był związany z poprzednim systemem
Jak mówił Jarosław Kaczyński w Świnoujściu, na uroczystości nadania terminalowi LNG imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego:
„To niezwykła chwila. Nie ukrywam, że to także dla mnie niezwykła chwila, dla mojej bratanicy, moich wnuczek. Moment, kiedy po raz pierwszy w Polsce wielki obiekt zostaje nazwany imieniem mojego śp. brata. Można zapytać: czy to przypadek, że to dotyczy akurat gazoportu? Nie, to z całą pewnością nie przypadek. Lech Kaczyński zadał sobie pytanie, które postawiono w XIX wieku, które postawił wielki polski poeta: Polska, ale jaka? I odpowiedział, że Polska musi być państwem suwerennym, bezpiecznym, podmiotowym. Musi mieć właściwą pozycję, właściwy status międzynarodowy. I tym kierował się w swojej polityce – zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Zagadnieniem, który poswięcił bardzo wiele uwagi i bardzo wiele wysiłków, było bezpieczeństwo energetyczne. Gdy rozpoczynał swoją kadencję, to bezpieczeństwo było bardzo zagrożone, słabe. Podejmował wiele, bardzo wiele rożnego rodzaju przedsięwzięć, politycznych, gospodarczych, które miały tę sytuację zmienić. Jednym z tych przedsięwzięć była właśnie decyzja o budowie gazoportu”
„Sprawy energetyczne były dla Lecha Kaczyńskiego podstawą, przesłanką do podejmowania różnego rodzaju innych inicjatyw, które dotyczą polskiego statusu”
„Decyzja z punktu widzenia gospodarczego, ale także politycznego, bezpieczeństwa naszego kraju o zupełnie zasadnicznym znaczeniu. Decyzja, która miała zmienić i zmienia dzisiaj sytuację Polski, jeśli chodzi o bardzo ważny aspekt jej międzynarodowej pozycji. Właśnie tej dot. bezpieczeństwa, ale sprawy energetyczne były dla Lecha Kaczyńskiego także podstawą, przesłanką do podejmowania różnego rodzaju innych inicjatyw, które dotyczą polskiego statusu, a więc trwałej międzynarodowej sytuacji naszego kraju i polskiej pozycji, czyli tego, o co każde państwo, nawet najpotężniejsze, nawet USA, musi nieustannie zabiegać. Robił wszystko, by ten status był jak najlepszy, najmocniejszy i żeby ta pozycja była podnoszona – jak to się dzisiaj często mówi, lewarowana – może nawet powyżej naszych realnych sił. Udawało mu się to, przynajmniej w bardzo wielu wypadkach”
„Gazoport będzie przypominał, że Polska miała prezydenta, który jako pierwszy spośród polskich głów państw po 1989 roku nie był w żaden sposób związany z poprzednim systemem”
„Ta cała polityka, którą prowadził, była przemyślaną całością, ale różne jej elementy były związane z sytuacją, z przedsięwzięciami i działaniami tragicznie zmarłego prezydenta. Inne miały pozostawać jako część naszego krajobrazu gospodarczego. i to właśnie takie przedsięwzięcie. Minie bardzo dużo czasu, bardzo dużo czasu, a ten gazoport będzie trwał i będzie służył Polsce, ale i przypominał o tym, że miała prezydenta, który jako pierwszy spośród polskich głów państw po 1989 roku nie był w żaden sposób związany z poprzednim systemem i który całkowicie i konsekwentnie odrzucał to niemądre stwierdzenie, że Polska jest jak brzydka panna bez posagu na wydaniu. Odrzucał je konsekwentnie – nie w słowach, ale w czynach. I dlatego warto, by był pamiętany i warto, by ta pamięć była utrwalana także w taki sposób, jak czynimy to dzisiaj”
Zagajewski: Władza, ideologia i że wszyscy mamy być narodowymi-katolikami to niebezpieczna kumulacja. Bardzo mi się to nie podoba
Mikołaj Lizut: Kiedyś, w jednym z wywiadów, powiedział pan o poezji zaangażowanej politycznej, że to poezja rozpaczy. Czy uważa Pan, że czasy są tak rozpaczliwe, by poeci siadali do publicystyki?
Adam Zagajewski: Rozpaczy w tym sensie, że wiersze polityczne pisze się nie wtedy, kiedy demokracja ma się doskonale, tylko jak jest zagrożenie. Najwyraźniej jest teraz zagrożenie demokracji. Znam wiele osób, które są może nie w rozpaczy pogrążone, ale zatruwa im to życie. Ten cień, który zawisł nad nasza wolnością.
Przez długi czas, kiedy moi amerykańscy studenci pytali, czy mają pisać polityczne wiersze, mówiłem: Nie, nie – dajcie spokój. Bo po każdych wyborach zmieniają się twarze i nikt nie będzie pamiętał o tych, których krytykowaliście.
Ale teraz dzieje się coś więcej. To niebezpieczna kumulacja władza, ideologia, to że wszyscy mamy być narodowymi-katolikami. To mi się bardzo nie podoba. Jest pewna wolność wewnętrzna, która ta władza chciałaby zniszczyć.
Wierzy pan w siłę poezji, że za pomocą wiersza można straszyć czołgi?
– Nie, nie wierzę… Ale jednak w latach 70. poezja odgrywała pewną rolę. Te tłumy, które przychodziły do kościołów słuchać poetów… Nie twierdzę, że to poeci obalili komunę, ale w jakimś stopniu przyczynili się do tego.
Ciekawe, że nie tylko pan teraz pisze wiersze polityczne. Jarosław Marek Rymkiewicz otrzymał nagrodę PKO BP w wysokości 100 tys. złotych. A to autor bardzo politycznego wiersza „Do Jarosława Kaczyńskiego”. Czy wierzy pan w spór poetów na wiersze?
– Bardziej wierzę w PKO BP niż w taki spór. Uważam, że Rymkiewicz jest znakomitym tłumaczem. Jeśli chodzi o jego własne produkcje poetyckie, to często są na granicy kiczu. Nie jest to mój ulubiony poeta. Nie mam wrażenia, żebym się pojedynkował z jakimkolwiek poetą.
Beata Kempa oskarżała o „tsunami niegospodarności”. Co z niego zostało?
11 maja podczas audytu rządu PO-PSL zarzuciła urzędnikom kancelarii premiera niegospodarność. Spowodowane przez nich straty wyliczyła na pół miliona złotych i zapowiedziała zawiadomienia do prokuratury.(PRZEMEK WIERZCHOWSKI)
Wystąpienie Kempy podczas słynnego audytu rządów PO-PSL 11 maja 2016 r. należało do najbarwniejszych tego dnia. Szefowa KPRM ogłosiła, że „tsunami niegospodarności, marnotrawstwa, lekceważenia nie ominęło również Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.”
Głównym bohaterem negatywnym wystąpienia Kempy było Centrum Usług Wspólnych KPRM. To instytucja zajmująca się obsługą administracyjno-logistyczną rządu. Zapewnia m.in. bazę poligraficzną (druk dokumentów rządowych), transportową, lokalową, w tym również mieszkania dla urzędników państwowych. CUW nadzoruje także przetargi na zamówienia składane przez administrację.
Kempa wyliczyła straty CUW na prawie pół miliona złotych, mówiła o niepotrzebnych wydatkach na nagrody, hotele i delegacje (łącznie ok. miliona złotych) oraz o błędnych decyzjach, jak np. wynajęcie na 20 lat zewnętrznej firmie nieruchomości CUW i wyprowadzenie części usług poza Centrum. Szefowa KPRM wytykała też, że w CUW „doszło do nieprawidłowości w zakresie wypłaty pracownikom dodatkowych wynagrodzeń rocznych, tzw. trzynastek. Wysokie nagrody należały się dyrektorom, natomiast jeśli chodzi o trzynastki dla pracowników, były problemy, i to bardzo duże”. Powiedziała: „Dopiero nasza ekipa poradziła sobie z tym problemem”.
Kempa zapowiedziała w Sejmie skierowanie zawiadomień do prokuratury w sprawie nadużyć w CUW. Miały one dotyczyć nie tylko szkód materialnych, ale też zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa, poprzez wynajęcie zewnętrznemu podmiotowi pomieszczeń, oraz niedopełnienia obowiązków, poprzez opóźnienia publikacji kilkudziesięciu ustaw.
Ale po wystąpieniu Kempy prokuratura została zawiadomiona o tylko jednym, niezbyt zresztą poważnym przestępstwie. Chodziło o sfinansowanie studiów podyplomowych dla niektórych urzędników.
Co z resztą? Beata Kempa nie miała czasu o tym porozmawiać z „Wyborczą”. Skierowała nas do swojego zastępcy, Pawła Szrota, on jednak nie zareagował na prośbę o kontakt.
Tymczasem według naszych źródeł o oskarżeniach wygłoszonych podczas audytu w Kancelarii mówi się niechętnie i z zażenowaniem. Powód? Doniesień do prokuratury w sprawie CUW było znacznie więcej. Nie wyszły jednak poza Kancelarię, a stanowisko dyrektora CUW stracił Paweł Przychodzeń.
To on napisał doniesienia, które z grubsza pokrywały się z zarzutami wygłoszonymi przez Kempę. Miał jednak pecha, bo część zawiadomień uderzała w obecnego dyrektora generalnego KPRM Tomasza Buławę.
Buława za rządów PO-PSL był dyrektorem administracyjnym CUW, następnie pełnił obowiązki szefa Centrum, a we wrześniu 2013 r. został jego dyrektorem. Tak jak całe kierownictwo z czasów rządu PO-PSL ponosi odpowiedzialność za domniemane nadużycia i niekorzystne decyzje Centrum.
– Kiedy doniesienia trafiły na biurko Kempy i zapoznał się z nimi Buława, wybuchła awantura. W efekcie zawiadomienia wycofano, a Przychodzeń podał się do dymisji – opowiada nasz informator z kancelarii premiera. Jak dodaje, „żadnych nowych doniesień po audycie raczej już nie będzie, a o sprawie wszyscy chcą zapomnieć”. Według tej relacji cała sprawa to odprysk wojny pomiędzy ludźmi Zbigniewa Ziobry (z którego partii wywodzi się min. Kempa) a Mariusza Kamińskiego, koordynatora służb specjalnych.
Tomasz Buława był jednym z nielicznych urzędników ekipy pierwszego rządu PiS, którzy zostali na kolejne lata w administracji rządowej. Z Kempą i Ziobrą poznał się, gdy w latach 2005-07 pracował na kierowniczym stanowisku w resorcie sprawiedliwości, gdzie Ziobro był ministrem, a Kempa podsekretarzem stanu. Kempa ma do Buławy pełne zaufanie.
Z kolei Paweł Przychodzeń razem z Kamińskim działał w NZS i Lidze Republikańskiej, potem był szefem jego biura poselskiego i pracownikiem kancelarii premiera oraz Prezydenta RP. Do CUW został skierowany, by tropić nadużycia i uzdrowić sytuację.
Zaczął od doniesienia, które – jak się okazało – uderzyło w niewłaściwą osobę.
PO apeluje o zawieszenie Macierewicza. „Zaraz szczyt NATO, a tu tak poważne zarzuty”
ANTONI MACIEREWICZ, JEGO FIRMA I JEGO TW. CZYLI CZEGO NIE WIEMY O POGROMCY „UKŁADU” >>>
– Powiązania opisane przez „Wyborczą” bardzo nas zaniepokoiły, one nie przystoją ministrowi obrony. Potraktowaliśmy sprawę bardzo poważnie. Żądamy informacji rządu, nawet na zamkniętym posiedzeniu Sejmu. Nie może być tak, że na kilka tygodni przed szczytem NATO minister obrony jest obarczony tak poważnymi zarzutami dotyczącymi jego powiązań – powiedział „Wyborczej” Tomasz Siemoniak.
– To są bardzo wiarygodne informacje, że pan Luśnia był przez lata współpracownikiem Antoniego Macierewicza. Jeśli chodzi o pana Rękasa, to wydaje się, że odpowiedź MON, iż od lat Antoni Macierewicz nie miał z nim kontaktu, nie jest prawdziwa. Przynajmniej w świetle faktów i wypowiedzi samego Rękasa przedstawionych w „Wyborczej”. Zbyt dużo jest tutaj dziwnych rzeczy i one muszą być wyjaśnione – podkreśla Siemoniak. Dodaje, że był bardzo zaskoczony tym, że Macierewicz, który przedstawia się jako polityk niezłomnie walczący o sprawę, od lat prowadził działalność gospodarczą. – To jest pływanie w mętnej wodzie, i to wszystko musi być wyjaśnione – mówi Siemoniak.
Nadzór budowlany wziął się za ogromną figurę Chrystusa. Stawia ultimatum
2. Stwierdził, że ogromny pomnik nie może stać niezabezpieczony
3. Urzędnicy domagają się nowego planu, ma być gotowy za 2 tygodnie
Ogromna figura Chrystusa stanęła na kościelnej działce na Jeżycach, mimo braku zgody miasta. Kościół tymczasowo „przechowuje” figurę na terenie przed parafią i przekonuje, że w ten sposób nie łamie przepisów. Monument nie stoi bowiem na cokole, ale obok niego. „Głos Wielkopolski” donosi jednak, że nadzór budowlany, w obawie że ogromny Chrystus runie na ziemię, zażądał jego zabezpieczenia. Parafia oraz społeczny Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności mają 2 tygodnie na opracowanie nowej koncepcji. Możliwe, że zaproponują ustawienie pomnika na żelbetowej płycie – nie wiadomo jednak, czy nadal będzie to można uznać za „przechowywanie” figury.
Dowiedz się więcej:
Czego zażądał nadzór budowlany?
Nadzór budowlany stwierdził, że figura nie może dłużej stać bez zabezpieczenia – zażądał więc koncepcji prawidłowego jej posadowienia. Parafia oraz Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności mają 14 dni na opracowanie nowego planu. W tej chwili figura przymocowana jest do podłoża za pomocą śrub. Możliwe, że komitet będzie chciał ją postawić na żelbetowej płycie – cokole.
Dlaczego figura od razu nie stanęła na odpowiednim cokole?
Urzędnicy nie zgodzili się na postawienie figury na cokole przez niekompletny wniosek. Brakowało m.in. opinii konserwatora zabytków oraz uchwały Rady Miasta. Inwestor – uznawszy, że miasto nie powinno żądać tych dokumentów – stwierdził, że będzie „przechowywać” pomnik na działce przy kościele Najświętszego Serca Jezusa i św. Floriana na Jeżycach w Poznaniu. Wybierając takie rozwiązanie, nie można było jednak ustawić pomnika na cokole.
Skoro nie było zgody, to dlaczego pomnik stanął?
Początkowo figura miała stanąć w Poznaniu na pl. Mickiewicza jako część wystawy „Wdzięczni za niepodległość”. Urząd Miasta nie wydał jednak na to zgody. Komitet stara się równolegle o odbudowę Pomnika Wdzięczności nad poznańską Maltą – figura Chrystusa ma być częścią pomnika. Jednak na postawienie go nad Jeziorem Maltańskim nie wydał zgody prezydent miasta.
Poświęcenie pomnika z udziałem Macierewicza
Figura została poświęcona 3 czerwca. W uroczystościach wziął udział szef MON Antoni Macierewicz oraz zastępy wojska. Minister pytał wówczas władze Poznania dlaczego „chcą uczynić Chrystusa nielegalnym oraz wiarę nielegalną”. Tłumaczył też udział wojska. – Dlaczego wojska miałoby tu nie być. Przecież ten pomnik wiąże w jedną całość naród i wojsko, naród i Kościół – przekonywał. Skomentował to prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak: „Czy ktoś sprzeciwi się autorytetowi wojska i Ministra Obrony Narodowej? Co znaczą przepisy prawa, gdy sprawie sprzyjają władze centralne” – pytał w swoim dzienniku na stronie urzędu miasta.
Steffen Möller: Polak, Niemiec – dwa bratanki
W roku 1991 byłem studentem w Berlinie i nie słyszałem o żadnym traktacie między Polską a Niemcami. Interesowałem się językiem włoskim, literaturą amerykańską i piłką niemiecką. Polska kojarzyła mi się najwyżej z dowcipami typu „Jaka jest różnica między Polakiem i lekarzem? Polak wie, czego ci brakuje”.
Dwa lata później z czystej ciekawości wybrałem się do Krakowa na dwutygodniowy kurs językowy. W pociągu z Berlina do Krakowa wydawało mi się, że jestem pierwszym po 1945 roku Niemcem, który dobrowolnie jedzie na wschód. Nigdy wcześniej tak się nie czułem w obcym kraju, ani we Włoszech, ani w Holandii czy w Danii, gdzie spokojnie spędzałem wakacje i wracałem do domu. W Polsce było inaczej. Szybko poczułem, że to coś innego, bliższego. Dziwna sprawa.
Kurs był pełnym sukcesem. Po pierwsze, nie potwierdziły się moje obawy, że zostanę okradziony, po drugie, dowiedziałem się, że wystarczą zaledwie trzy polskie słowa, by wprawić tubylców w ekstazę. Po dwóch tygodniach potrafiłem powiedzieć „dzień dobry” i „dziękuję”. „Przepraszam” przerosło moje możliwości. Ale nie szkodzi, trzy słowa wystarczały – zarówno Polakom, jak i Niemcom. Po powrocie do Berlina zaprosiłem przyjaciół i rzuciłem im szpanersko na powitanie: „Dzień dobry dziękuję, dziękuję dzień dobry”. Marszczyli brwi z niedowierzania i od razu okrzyknęli mnie „talentem językowym”. Postanowiłem kontynuować naukę języka.
Już miesiąc później dowiedziałem się o konferencji studenckiej w Warszawie z okazji 50. rocznicy powstania w getcie. Wśród uczestników miało być 30 Niemców, 30 Polaków i 30 Żydów z całego świata. Najważniejszy argument: pobyt w Warszawie był darmowy. Stanąłem na tarasie Pałacu Kultury, poszedłem na koncerty chopinowskie w Łazienkach, a wieczorem czytałem okrutną powieść „Miła 18” Leona Urisa o likwidacji getta. Niestety, konferencja zakończyła się katastrofą, bo ostatniego wieczoru grupa żydowska spontanicznie zaproponowała, by pojechać do Auschwitz. Niemiecka grupa się zgodziła, ale większość Polaków nie miała ochoty na wyjazd, bo już tam była. Nagle cała sprawa przybrała dramatyczny obrót, poszło o kwestię, kto więcej wycierpiał podczas wojny. Jedna z Polek wyszła z sali, krzycząc, że ona nie pojedzie, chociaż jej dziadek tam zginął. Niech Żydzi sobie nie myślą, że są jedynymi ofiarami Auschwitz!
My, Niemcy, próbowaliśmy pośredniczyć w sporze, ale Polacy i Żydzi nie przyjęli pomocy. – Dajcie spokój, to nasza sprawa.
Mimo wszystko konferencja była dla mnie doświadczeniem pozytywnym. Pół wieku po wojnie mogłem sobie spokojnie spacerować po Warszawie, czytać książkę o niemieckich zbrodniach, nie obawiając się jakichkolwiek zarzutów. Wręcz przeciwnie – Polacy i Żydzi poklepywali mnie przyjacielsko po ramieniu i zapewniali, że Niemcy się zmienili. Zrozumiałem, że jednak nie byłem tu pierwszym Niemcem po Hitlerze. Trochę szkoda, ale w sumie dobrze. Okazało się, że byłem beneficjentem gigantycznej roboty, jaką wykonało wielu polityków niemieckich, polskich i izraelskich. Kilka lat później, w roku 2000, autentycznie się cieszyłem, kiedy postawiono w Warszawie pomnik upamiętniający historyczne uklęknięcie Willy’ego Brandta pod pomnikiem Bohaterów Getta w grudniu 1970 r. Kanclerz na to zasłużył, chwała polskim politykom i urzędnikom, którzy pozwolili na jedyny pomnik Niemca w Warszawie, to był gest.
CZYTAJ TEŻ: To ist nasz Land. Ile Polaka w Niemcu, a Niemca w Polaku?
Dezerter
Od 1994 roku mieszkałem na stałe w Warszawie, gdzie przez wiele lat pracowałem jako nauczyciel języka niemieckiego. Podczas niezliczonych rozmów z uczniami i studentami, ale przede wszystkim ze starszymi ludźmi, zaczynałem rozumieć, że na szczeblu politycznym niby wszystko zostało wyjaśnione, ale tysiące ludzi wciąż czekały na kogoś z drugiej strony, komu mogłyby opowiedzieć swoją osobistą historię. Nieraz to ja byłem tym kimś. Nie zapomnę słonecznego poranka, kiedy na przystanku tramwajowym podeszła do mnie energiczna starsza pani, która znała mnie z telewizji. I prosto z mostu, urywanymi zdaniami, zwróciła się do mnie z gorzkim uśmiechem: – Chcieliście mnie rozstrzelać, tutaj, na Woli, mężczyzn, kobiety i dzieci, staliśmy już na podwórku, w ostatniej chwili przyszedł oficer i nas uratował. Pan jest jedynym Niemcem, którego lubię!
Najdziwniejsze spotkanie miało jednak miejsce na przystanku autobusowym przy rondzie ONZ. Nagle od grona czekających odłączył się starszy pan i zbliżył do mnie. Musiał mieć przynajmniej 80 lat, ale był w bardzo dobrej kondycji, miał nawet lekko farbowane włosy.
– Dzień dobry, panie Steffenie. Serdecznie pozdrawiam, ja też jestem Niemcem.
– Świetnie, to możemy porozmawiać po niemiecku! Guten Tag!
– Lepiej nie – odparł starszy pan po polsku. – Już nic nie pamiętam, od 60 lat mówię tylko po polsku.
Trochę mnie to zirytowało, lecz nie dałem tego po sobie poznać i znowu przeszedłem na polski:
– To wspaniale, że pan tak opanował ten język! Ja się z nim męczę od wielu lat. Trudna gramatyka, nieprawdaż?
Starszy człowiek spojrzał na mnie z ociąganiem.
– Służyłem w Wehrmachcie.
– Aaa, słucham? Aha… Eee… Jak to się stało, że pan tu został?
– Jestem dezerterem.
Zrobił wymowną pauzę i czekał na reakcję. Nigdy nie starałem się bardziej zachować pokerowej twarzy niż wtedy. Starszy pan kontynuował z wyraźną już ulgą: – Miałem 18 lat, razem z kumplem broniliśmy twierdzy Breslau w 1945 roku. Parę dni przed wkroczeniem Rosjan stary esesman powiedział: – Spadajcie stąd, bo wszyscy tu zginiemy. Dotarliśmy do zrujnowanej Warszawy i ukryliśmy się w gruzach.
Patrzyłem z niedowierzaniem. Potem powiedziałem powoli: – Mam zatem dla pana dobrą wiadomość: wojna się skończyła.
Uśmiechnął się półgębkiem. – Wiem, ale nie mogę wyjechać do RFN-u, jestem przecież dezerterem.
Teraz już kompletnie odebrało mi mowę. W końcu, jąkając się, zapytałem, czy mogę jeszcze coś dla niego zrobić.
Jakby tylko na to czekał, energicznie podał mi dłoń. – Chciałbym uścisnąć panu rękę i podziękować za wszystko to, co pan, występując w telewizji, zrobił dla nas, Niemców, w Warszawie.
– Jest was tu więcej?
– Mój przyjaciel już nie żyje.
Podałem staruszkowi rękę i spojrzałem niepewnie po ludziach stojących na przystanku. Na szczęście nie zwracali na nas uwagi. Dezerter pomachał mi na pożegnanie ręką. A ja, nie czekając na autobus, uciekłem gdzie pieprz rośnie.
CZYTAJ TEŻ: Szklana ściana. O polsko-niemieckim zszywaniu granicy
Różnice
Czy oprócz wojny istnieje jeszcze jakiś wspólny temat? Wszędzie tylko różnice i smutne pomniki. Polaków i Niemców zdaje się dzielić jedna z najbardziej hermetycznych granic w Europie – pod względem językowym, historycznym, religijnym, kulturowym. Właśnie z takim nastawieniem zacząłem swoją wędrówkę po polskiej rzeczywistości.
Jedną z pierwszych różnic były ekstrawaganckie znaki toaletowe, na przykład w warszawskim Muzeum Narodowym. Zaskoczony stałem przed drzwiami i główkowałem: trójkąt czy koło, oto pytanie. Takie znaki istnieją tylko w Polsce, zaprojektowane zostały w Poznaniu pod koniec lat 20.
Inna różnica była nieco bardziej dramatyczna: w Berlinie jeździłem zawsze rowerem, w Warszawie odradzano mi to już na początku. Po szybkim spojrzeniu na raporty o bezpieczeństwie na drogach faktycznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Liczba zabitych była mniej więcej dwa razy wyższa niż w Niemczech. Jaka jest przyczyna tego zjawiska? Ważną rolę odgrywa oczywiście duża liczba starych samochodów oraz zła jakość wielu dróg, ale jeszcze większy wpływ ma (moim zdaniem do dzisiaj) mentalność kierowców. Jeśli miałbym określić różnicę jednym zdaniem, to brzmiałaby ona tak: Niemcy bardziej szanują ciągłe linie, nie tylko w dosłownym sensie, ale też w przenośnym. Na przykład dyskusje w telewizji są o wiele bardziej zdyscyplinowane, ludzie pozwalają innym dokończyć wypowiedź, podczas gdy polska choroba narodowa polega na grzecznym wchodzeniu sobie w słowo: – Przepraszam, że przerywam, ale…
Z biegiem lat nauczyłem się jednak, że każdy kij ma dwa końce. Owszem, Niemcy bardziej szanują linie ciągłe. Ale właśnie ta cecha paradoksalnie powoduje wyższą agresję w życiu publicznym. Niejeden zagraniczny turysta w Berlinie doznał szoku, gdy przez nieuwagę wszedł na ścieżkę rowerową, a szanowny pan rowerzysta pod krawatem albo piękna pani rowerzystka nagle zamienili się w potwory, bo ktoś śmiał przekroczyć świętą czerwoną linię ich ścieżki rowerowej. W najlepszym wypadku dzwonią i krzyczą, w gorszym – zsiadają z roweru i pouczają biednego turystę, w najgorszym – wzywają policję i wytaczają proces.
W Polsce nie widziałem jeszcze, żeby rowerzysta się specjalnie denerwował, gdy ktoś przez nieuwagę wejdzie mu na ścieżkę. Można go przecież ominąć szerokiem łukiem, trudno! (moje ulubione polskie słowo: trudno!). To samo dotyczy kierowców samochodów. Nie czuję wielkiej pokusy, żeby pochwalić polskich kierowców, ale jedno trzeba im przyznać: wyjątkowo rzadko używają klaksonu, chyba najrzadziej w całej Europie. Nawet na okropnie zatłoczonym skrzyżowaniu alei „Solidarności” z Jana Pawła II, kiedy pewnego dnia światła nie działały, podziwiałem zaskakującą ciszę, każdy kombinował na własną rękę, sytuacja się unormowała bez żadnego hałasu. Niemiec trąbi, żeby ukarać winowajcę, zachowuje się jak pomocnik policji. Polak nie trąbi w ogóle, bo i tak ma niskie zdanie o praworządności swoich rodaków, nie ma więc żadnej ambicji, żeby wychowywać ludzkość, to tylko strata czasu. „Róbmy swoje” – to arcypolskie motto. Powtarzam: dzięki kombinowaniu poziom agresji w życiu codziennym jest znacznie niższy niż w Berlinie. Wiem jednak, że nikt w Polsce mi w to nie uwierzy, bo kwestionuje to jeden z podstawowych mitów Polaków o swoim kraju: u nas jest najgorzej… Mimo to upieram się przy swoim zdaniu.
I jeszcze jedna mała różnica, którą odkryłem w ruchu ulicznym: w polskich autobusach i tramwajach wiszą piękne tabliczki z opisem całej trasy. To wielka rzecz, którą trzeba od razu eksportować do Niemiec. W większości niemieckich miast tego nie ma. Ku rozpaczy turystów w berlińskich autobusach albo tramwajach nigdy nie wiadomo, jak wygląda cała trasa danej linii. Wiele razy już chciałem napisać list w tej sprawie do berlińskiego ratusza, ale jeszcze nie zdążyłem. Widocznie za bardzo już się spolonizowałem: trudno, po co, to tylko strata czasu.
CZYTAJ TEŻ: Moje niemieckie naboje. Opowieści niemieckich korespondentów w Polsce
Podobieństwa
Im głębiej zanurzałem się w polską rzeczywistość, tym bardziej dochodziłem jednak do zaskakującego wniosku. Różnice to tak naprawdę pikuś w stosunku do podobieństw. Po 20 latach porównomanii mogę stwierdzić, że osobiście nie znam w Europie innego kraju, który byłby tak podobny do Niemiec.
Zacznijmy po ludzku, od kuchni. Niemiecka i polska są prawie identyczne. Dominuje trzy razy „k”: kartofle, kotlet, kapusta, a do tego piwo. Francuz czy Włoch nie weźmie tego do ust.
A propos „herbaty po bawarsku” – chciałbym podkreślić, że ona nie łączy Polaków i Niemców, bo żaden Bawarczyk nie pije herbaty z mlekiem. Wyraz „bawarka” pochodzi z XVIII-wiecznego Paryża, gdzie do pierwszej kawiarni przychodzili bawarscy książęta i dolewali mleka do kawy. Z Paryża wyraz trafił bezpośrednio do Warszawy. Nikt w Niemczech go nie zna.
Teraz spójrzmy na mapę: Polska ma 16 województw, Niemcy – 16 landów. Jeśli Polak mówi: „Jadę na północ”, to wszyscy wiedzą, że jedzie nad morze. Jeśli jedzie na południe, to ma wakacje w górach. To samo w Niemczech, lecz nie we Francji i nie we Włoszech. A jeśli poznaniak mówi, że jedzie „na wschód”, to wszyscy mu współczują, bo wiadomo, że biedak będzie musiał jechać do Azji, czyli do Warszawy. To samo myślą moi rodzice na zachodzie Niemiec o niemieckiej stolicy, która leży dla nich równie blisko Uralu.
Geografia kształtuje historię. W związku z tym i historia obu krajów jest podobna, choć brzmi to trochę dziwnie z ust Niemca. Tysiąc lat historii pozwala jednak stwierdzić, że problem obu krajów polega na ich położeniu w środku Europy. Polacy i Niemcy mają mnóstwo sąsiadów, Niemcy – aż dziewięciu, Polacy – siedmiu. W wyniku tego oba kraje doznały wielu inwazji i same też czuły pokusę, żeby napaść na któregoś z sąsiadów.
CZYTAJ TEŻ: Zamieszkałam w poniemieckim domu. Kim byli ludzie, którzy go zbudowali?
Podobna geografia znaczy też, że razem jesteśmy skazani na długie, srogie zimy. Nic dziwnego, że w obu krajach bardzo popularna jest skłonność do kontemplacji (współcześnie mówiąc: do grillowania), do melancholii, do pobożności, oba kraje mają silną tradycję romantyzmu. I Polaków, i Niemców cechują sceptycyzm, introwertyzm, niska częstotliwość pulsu oraz ciągoty do alkoholu. Przepraszam, ale wszystko to kojarzy mi się momentalnie z ogródkami działkowymi. Niemcy mają ich najwięcej na świecie, Polacy są tuż za nimi. Nawet miłość do krasnali jest w obu krajach mocno rozwinięta, choć Polacy udają, że to niemiecka specjalność. Sorry, ale największe stragany z krasnalami widziałem przy drodze do Zakopanego.
– Wszystko to sprawia, że Niemcom na pewno jest bliżej do Polaków niż do Holendrów, a Polakom bliżej do Niemców niż do Włochów.
Geograficzna bliskość odbiła się mocno na językach. Pewnego dnia koleżanka z Liceum im. Królowej Jadwigi zaproponowała mi „bruderszaft”. Nie wierzyłem swoim uszom. Przecież to niemieckie słowo, u nas się pisze „Bruderschaft”! Jaki miły gest z jej strony, chyba specjalnie dla mnie użyła tego słowa, nawet nie wiedziałem, że tak dobrze zna niemiecki! Podziękowałem jej serdecznie, ale ona pokręciła głową z niedowierzaniem: – Jak to niemieckie słowo? Nie miałam pojęcia!
Z upływem lat odkrywałem, że w języku polskim funkcjonuje przynajmniej kilkaset zapożyczeń z niemieckiego, a na Śląsku chyba kilka tysięcy. Każda warszawianka, każdy gdańszczanin używają codziennie takich słów jak „dach”, „blat”, „kindersztuba”, „laubzega”, „szlafrok” albo „kibel”. I na odwrót: polskie zapożyczenia funkcjonują również w niemieckim. Każdy wuppertalczyk albo kilończyk zna takie słowa jak „Säbel” (od „szabli”), „Penunzen” (od „pieniądza”) albo „dalli, dalli” (od „dalej, dalej”). Na swoje występy w Niemczech ułożyłem specjalny tekst, który składa się z 500 słów, spośród których aż 55 podchodzi z tego polsko-niemieckiego miszmaszu (kolejny przykład!), czyli aż 11 proc. W ten sposób demonstruję swoim rodakom, że polski wcale nie jest nam tak obcy, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.
Niestety, nie ma równości, jeśli chodzi o zainteresowanie językiem sąsiada. Z niemieckiej perspektywy Polska jest absolutnym liderem na świecie. W polskich szkołach ponad 2,5 mln uczniów i studentów uczy się niemieckiego. Dystans do drugiego miejsca, które zajmują ex aequo Wielka Brytania i Rosja, jest ogromny, bo tam niemieckiego uczy się tylko ok. 1,5 mln ludzi. Za to w Niemczech z nauką polskiego jest fatalnie. Liczba uczniów na pewno nie przekracza 10 tys., istnieją jednak chlubne wyjątki. Blisko granicy z Polską są duże szkoły, w których można się uczyć polskiego jako drugiego języka, na przykład we Frankfurcie nad Odrą albo w Görlitz.
Za to pod innym względem mamy piękny remis. Chodzi o wzajemne stereotypy. W polskim kabarecie Niemiec wychodzi w mundurze gestapowca, w niemieckim Polak wychodzi z kluczem do odkręcania kół. Co byśmy zrobili, gdybyśmy byli Bułgarami albo Belgami, o których nie ma żadnych stereotypów? Nie mielibyśmy czym się nawzajem obrażać!
Łączy nas miłość. Szacuje się, że ponad 400 tys. Polek ma partnera z Niemiec, ale są też Polacy, którzy wypatrzyli sobie ładną Niemkę. Liczba dzieci mówiących w obu językach na pewno przekracza milion, większość z nich mieszka w Niemczech, gigantyczna nisza, z której mało który polityk w Polsce zdaje sobie sprawę. Uwielbiam występy w Dortmundzie, Hamburgu albo w Monachium przed publicznością, która zna moje obserwacje z autopsji.
Na koniec bardzo aktualne podobieństwo: oba kraje przeżywają obecnie głęboki kryzys polityczny i są wewnętrznie podzielone. W Niemczech od dwóch lat istnieje problem masowej imigracji. Wszyscy dyskutują o skutecznej strategii w tej kwestii. W kręgu znajomych obserwuję, że kończą się nawet wieloletnie przyjaźnie, bo jeden jest przeciw dalszemu przyjmowaniu uchodźców, a drugi mówi, że nie można być tak egoistycznym. Powstała nowa partia prawicowa, która przez media jest wyklęta, ale ma wielu zwolenników.
Polacy znają to od dawna. Trwająca od ponad dziesięciu lat wojna polityczna doprowadziła do tego, że temat integracji europejskiej kompletnie wyszedł z mody. – Dla pana dobre czasy, panie Stefanie, prawda? Jest się z czego śmiać! – z takimi słowami ludzie klepią mnie po ramieniu. Wtedy myślę sobie: w jakim oni są błędzie – kto chce dzisiaj słuchać niewinnych dowcipów o Niemcach lub Włochach? Polacy są obecnie zbyt zajęci sobą. Na takie żarciki było małe okienko przed wejściem Polski do Unii (w 2004 roku) i tuż po nim. Nie bez powodu „Europa da się lubić” została zastąpiona przez „Kocham cię, Polsko!”.
Nic dziwnego, że czuję się obecnie jak dinozaur po uderzeniu meteoru. Mam jednak małą pociechę. Inaczej niż dinozaury mogę żywić nadzieję, iż podobieństwa polsko-niemieckie wrócą kiedyś na scenę, bo jedno jest pewne: niezależnie od koniunktury politycznej Polska i Niemcy będą sąsiadami za dziesięć, za sto i za tysiąc lat. Może powinienem na kilka lat wskoczyć do zamrażarki? Ciekaw jestem, jaka będzie pierwsza wiadomość, kiedy wyjdę z pudełka, powiedzmy, w roku 2056. – Już pan wie? – Nic nie wiem, a co? – Jutro zagramy na Euro. Po raz pierwszy z Niemcami! – Jak to po raz pierwszy? Chyba po raz trzynasty! – Po raz pierwszy zagramy w jednej drużynie. Połączyliśmy siły, bo każdy w swoim kraju nie mógł znaleźć 11 facetów poniżej trzydziestki!
*Steffen Möller – mieszka w Berlinie i Warszawie. Występował w programie telewizyjnym „Europa da się lubić”. Wydał „Viva Warszawa! Książka dla turystów, słoików i gastarbeiterów”
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Antoni Macierewicz, jego firma i jego TW. Czego nie wiemy o pogromcy „układu”
Minister obrony zasiada w radzie fundacji Głos, gdzie prezesem zarządu jest Robert Jerzy Luśnia – wieloletni współpracownik Antoniego Macierewicza i peerelowskiej bezpieki. Luśnia był też wiceprezesem spółki Herbapol Lublin, której pieniędzmi samowolnie płacił firmie Macierewicza
Steffen Möller: Polak, Niemiec – dwa bratanki
Polska ma 16 województw, Niemcy – 16 landów. Jeśli Polak i Niemiec jadą na północ, to nad morze. Jeśli na południe, to w góry. A jeśli poznaniak jedzie „na wschód”, to mu współczują, bo wyprawia się do Azji, czyli do Warszawy. To samo myślą moi rodzice o Berlinie, który leży dla nich równie blisko Uralu
USA. Karabin święty jest i basta
Po każdej masakrze Amerykanie na gwałt się zbroją. Najchętniej w te karabiny, których używał zabójca
Brexit. Owca chce do Unii. Aberystwyth – oni chcą zostać w Unii
Bitwa o Brexit. Może gdyby nie Polacy, mój syn znalazłby jakąś pracę – mówi szczerze Andy. – Ale w Walii akceptujemy wszystkich. No, poza Anglikami
Chiny. Nowe szaty cesarza
Gdy cztery lata temu Xi Jinping został przewodniczącym Chin, chciano widzieć w nim reformatora. Ale on czerpie inspiracje z Mao
Jedenaste: nie narzucaj
To jest dobre, tamto złe, sprawa jest jasna: mężczyzna odwołuje się do uniwersalnych zasad. Co jest dobre, a co złe? To zależy, trzeba pomyśleć o wszystkich zainteresowanych – rozważa kobieta. Także wtedy, gdy zajdzie w ciążę
Chodzić szybciej, jeszcze szybciej. Tydzień z życia pielęgniarki
Żebym nie musiała, patrząc rodzicowi w oczy, mówić: „zaraz”, „chwilę”, „nie teraz”, „proszę poczekać”
Słowami odmieńca. Najpierw jest pogarda, potem Orlando
„Tego ścierwa nikomu rozsądnemu nie żal” – skomentowała masakrę w Orlando Anna T., Polka. Czy jeśli któreś z jej dzieci jest homoseksualne i ujawni się za kilkanaście lat, też nazwie je ścierwem i wyrzuci z domu?
Olga Drenda: Opowiem wam o duchach transformacji
Przejściowa „niedokończona dekada”, już nie lata 80., a jeszcze nie w pełni 90., była przez pewien czas trochę zapomniana. Ale dzięki temu wpadanie do tej dziury czasowej jest naprawdę fascynujące. Z Olgą Drendą rozmawia Arek Gruszczyński
Bliski wspólnik Antoniego Macierewicza to były tajny współpracownik SB
Minister obrony Antoni Macierewicz to żarliwy zwolennik lustracji i walki z „wpływami bezpieki w państwie”. Tymczasem jeden z jego jego najbliższych współpracowników i wspólników, Robert Luśnia, w PRL był przez wiele lat płatnym donosicielem SB, a w III RP został skazany przez sąd lustracyjny. Szef MON wie o tym wszystkim, a mimo to nie zerwał biznesowych powiązań z Luśnią.
Z Robertem Jerzym Luśnią (TW „Nonparel”) Antoni Macierewicz jest związany od wielu lat – pisze „Magazyn Świąteczny”, weekendowy dodatek do „Gazety Wyborczej”. Panowie współpracują nawet obecnie – polityk PiS i minister obrony zasiada w radzie fundacji Głos, prezesem zarządu której jest Luśnia. Według akt sądowych od 2004 r. roku fundacja niczym się nie zajmuje, mimo to Macierewicz nie zrezygnował ze stanowiska w radzie.
Z archiwów Służby Bezpieczeństwa wynika, że Luśnia przez pięć lat był płatnym tajnym współpracownikiem SB. Jako agent donosił bezpiece na kolegów, wydał ponadto esbecji sprzęt drukarski należący do podziemia. Za swoją pracę otrzymał 21,2 tys. ówczesnych złotych (zachowało się dziewięć pokwitowań łącznie na taką kwotę).
Oficerem prowadzącym Luśni był Józef Nadworski, bliski kolega Marka Zielińskiego, pracownika wydziału analiz MSW i radzieckiego szpiega. Związki obu panów nie są do końca jasne. Wiadomo, że wspólnie rozpracowywali opozycyjną młodzież, w podobnym okresie odeszli z tajnych służb i zajęli się biznesem. W 1993 r. Zieliński został aresztowany za współpracę z rosyjskim wywiadem. Okazało się, że przynajmniej od 1981 r. szpiegował na rzecz Rosjan. Został skazany na 10 lat więzienia, ale wyszedł wcześniej. Nadworski twierdzi, że Zieliński wrabiał go w szpiegowską aferę. Mimo to panowie do dziś są sąsiadami.
Pan Luśnia podczas rozpraw nie negował, że sam podpisał zobowiązanie do współpracy, że sam nadał sobie pseudonim do kontaktów z SB.
To, że Luśnia był płatnym donosicielem potwierdził w 2005 r. sąd lustracyjny (polityk przegrał w dwóch instancjach, a jego kasację odrzucił Sąd Najwyższy) – Pan Luśnia podczas rozpraw nie negował, że sam podpisał zobowiązanie do współpracy, że sam nadał sobie pseudonim do kontaktów z SB. Nie kwestionował też, że poświadczał odbiór pieniędzy. Co prawda mówił przed sądem, że poświadczał, ale ich nie brał, lecz sąd takim zapewnieniom wiary nie dał – stwierdził sędzia Andrzej Deptuła, uzasadniając wyrok – pisze „GW”.
Robert Jerzy Luśnia ma dziś 54 lata, jest milionerem, właścicielem prężnie działającej spółki ARL, która od 2002-2003 r. posiada spore nieruchomości i firmę Intrograf Lublin produkującą opakowania leków. W czasach PRL studiował na Politechnice Warszawskiej, działał w podziemnym Ruchu Młodej Polski i Niezależnym Zrzeszeniu Studentów – to na kolegów z tych środowisk donosił.
Po 1989 r. był politykiem i odnoszącym sukcesy biznesmenem. Przez wiele lat znajdował się w kręgu bliskich współpracowników Antoniego Macierewicza. Wspólnie zakładali Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, obaj zostali też posłami z list Ligi Polskich Rodzin, po jakimś czasie razem razem odeszli z sejmowego kluby LPR tworząc koło poselskie Ruchu Konserwatywno-Narodowego. Po wyroku sądu lustracyjnego Macierewicz wykluczył Luśnię z koła RKN, ale nie z partii.
Pieniądze dla Macierewicza
Niejasne są też powiązania biznesowe obu panów. Jak pisze „GW”, gdy Luśnia był w końcu lat 90. wiceprezesem Herbapolu Lublin, wypłacał dziesiątki tysięcy złotych firmie Macierewicza Dziedzictwo Polskie, która wydawała pismo „Głos”. Czynił to bez wiedzy pozostałych władz Herbapolu. Oficjalnie były to opłaty za usługi reklamowe, jednak w numerach „Głosu” z tamtego okresu Tomasz Piątek, autor tekstu w „GW”, nie znalazł żadnej reklamy Herbapolu.
Prokuratura stwierdziła, że Luśnia mógł działać w tej sprawie na szkodę Herbapolu i wszczęła śledztwo. Zostało ono jednak umorzone, bo „prokuratura uznała (…), że czyn ten nie miał wszystkich znamion przestępstwa”.
Obecnie Macierewicz jest jedynie udziałowcem Dziedzictwa Polskiego, udziały większościowe posiada zagraniczna spółka Medinvest Corporation. O jej kapitale i powiązaniach nic nie wiadomo.
Wsparcie zwolenników Kremla
To jednak jeszcze nie wszystko. Według „GW” bliskim kolegą Luśni jest Konrad Rękas, wiceszef proputinowskiej partii Zmiana i jawny antysemita. Ugrupowanie jest podejrzewane o przyjmowanie pieniędzy z Kremla, organizowało ponadto akcje przeciwko szczytowi NATO w Warszawie i otwarcie popierała aneksję Kremla. Rękas publicznie nazywał Luśnię „ostatnim sprawiedliwym”. Zaprosił go nawet do programu internetowego „Wywiady Niepokorne”. Rozmawiali wówczas o biznesie, nieuczciwości Ukraińców i zdominowaniu Kijowa przez Żydów. Jak ocenia Tomasz Piątek, autor tekstu w „GW”, Luśnia i Rękas byli podczas wywiadu w „znakomitej komitywie”.
Udział Macierewicza?
Czy Antoni Macierewicz mógł nie wiedzieć wszystkiego o przeszłości Roberta Jerzego Luśni? Jak tłumaczy Tomasz Piątek, polityk, który bezwzględnie tępi tajnych współpracowników i zagląda do każdej teczki SB, powinien był prześwietlić także swoich najbliższych współpracowników. Ponadto informacje o działalności Luśni nie były tajemnicą – został uznany w 2005 roku za kłamcę lustracyjnego, a o tym Macierewicz wiedział na pewno. Już w latach 80. w kościelnych kręgach wystrzegano się przed działaczem z „esbeckimi konszachtami”.
Co więcej, minister obrony jako osoba publiczna nie powinien ukrywać informacji o kapitale i powiązaniach firmy Medinvest Corporation, z którą współpracuje. Jeśli udziałowiec nie zgadza się na upublicznienie danych, Macierewicz powinien był wycofać się z biznesu z tajemniczą i podejrzaną spółką – ocenia autor artykułu.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Kronika Dobrej Zmiany: Wyszło Szydło z worka – unijnych pieniędzy
Policja daje w nagrodę darmowy magazyn, prezydent Duda zawsze znajdzie sobie prezesa, a zieloną energię sobie zabetonujemy. Czyli kolejny tydzień „dobrej zmiany”
Polska policja Januszem konkursów
Wielki konkurs w Polskiej policji! Do zgarnięcia oprócz plakietki z dedykacją od Komendanta Głównego oraz roczna prenumerata magazynu „Policja 997”. Co trzeba zrobić? Wystarczy wymyślić motto policji, które zostanie umieszczone na radiowozach. Jest tylko jeden mały problem – głowną nagrodę, czyli magazyn „Policja 997”, każdy może sobie ściągnąć za darmo z witryny http://www.gazeta.policja.pl/997
Co robi mąż Beaty Szydło?
Jedną z bardziej tajemniczych postaci w otoczeniu premier jest nie kto inny jak jej mąż. O Edwardzie Szydło wiadomo niewiele, bo konsekwentnie pozostaje w cieniu.
Okazuje się jednak, że mąż Beaty Szydło radzi sobie całkiem nieźle. Jak przystało na kogoś związanego z eurosceptyczną prawicą, robi interesy z UE. Jest dyrektorem Szkoły Zarządzania i Handlu w Oświęcimiu. Dziennikarze „Polityki” ustalili, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat placówka ta dostała 25 mln zł unijnych pieniędzy na szkolenia. Jakie są więc wyniki finansowe szkoły i prowadzącego ją stowarzyszenia, we władzach którego zasiada Edward Szydło? Nie wiadomo, bo jego zarząd nie złożył w sądzie ani jednego sprawozdania finansowego. Wprawdzie za takie same działanie, a raczej jego brak, prokuratura postawiła zarzuty Marcinowi P., prezesowi Amber Gold, ale jak wiadomo co wolno wojewodzie…
W rosyjskich kopalniach strzelają szampany
Minister energii, Krzysztof Tchórzewski stwierdził, że prąd z Odnawialnych Źródeł Energii jest zbyt kosztowny i dlatego trzeba pomóc górnictwu. Mniejsza z tym, że podał przy tym dane wzięte z sufitu. Ujmująca jest konsekwencja ministra, reprezentowana zresztą przez większość rządów III RP: OZE jest zbyt drogie i trzeba je dotować, dlatego skupiamy się na wydobyciu węgla z polskich kopalń – i w tym roku dołożymy kolejne miliardy złotych na ratowanie tych rzekomo tańszych sposobów na pozyskiwanie energii! Prawda jest taka, że węgla wydobywanego na Śląsku nie opłaca się sprzedawać dalej niż 300-400 km od miejsca jego pozyskania. Na północy Polski taniej jest sprowadzać „czarne złoto” z Rosji, a nawet z USA i z Australii.
Już niedługo współczesna energetyka zmieni zupełnie oblicze. Stanie się bardziej rozproszona, bo więcej prądu będzie wytwarzanych przez prosumentów, czyli posiadających małe, przydomowe zakłady produkujące energię (np. z energii słonecznej). Ale nie w Polsce, bo rząd uchwaloną przed momentem nową ustawą o OZE praktycznie zabił energetykę prosumencką w naszym kraju. W tym kontekście to wydarzenie i wypowiedź ministra Tchórzewskiego łączy się w logiczną całość. A raczej nielogiczną, ale kto by się tam tym przejmował. Jeśli świat nie dostaje do wyobrażeń PiS, to tym gorzej dla niego.
F-16 na syryjskim niebie
Polska wyśle cztery samoloty F-16 do walki z Państwem Islamskim – ogłosił szef MON Antoni Macierewicz. I to, już, zaraz! Byle zdążyć przed szczytem NATO!
Jak to zwykle w Polsce bywa, jedna nierozważna decyzja działa jak katalizator i zaraz słyszymy inne, niezbyt mądre komentarze. Otóż poseł PO, Marcin Kierwiński stwierdził, że tą decyzją minister Macierewicz kieruje na nas uwagę terrorystów. Tak, straszmy się wzajemnie fundamentalistami, niech wiedzą, że robią dobrą robotę. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by ktoś oparł silne społeczeństwo na strachu, ale kto wie, może naszym politykom się to uda…
Tragedia w Orlando, czyli prawica w matni schizofrenii
Muzułmanin, ale strzelał do gejów. Jak rozwiązać ten dylemat, jeśli na co dzień straszy się z jednej strony islamem, a z drugiej przedstawia gejów jako obcy element? Młodzież Wszechpolska wyszła z tego cytatem z Biblii (konkretniej – fragmentem Księgi Kapłańskiej), o tym, że homoseksualiści sami ściągają na siebie śmierć. Potem post usunięto, ale podkreślono, że wstydu za niego nie ma.
Co tak naprawdę pokazuje komentowanie masakry za pomocą cytatu z Biblii? Dwie rzeczy: przede wszystkim to żaden tam konflikt między cywilizacją chrześcijańską a barbarzyńskim islamem, jak chce to przedstawić prawica, tylko jednego fanatyzmu religijnego z drugim (obydwa zresztą konkurencji nie lubią). A po drugie, że każde wypaczenie wiary jest niebezpieczne, nieważne jakiej.
Polska na Euro, czyli narodowa duma
Najpierw był mecz Polska-Irlandia Północna i historyczne, bo pierwsze, zwycięstwo Polaków na Mistrzostwach Europy. Spotkanie z trybun obserwowali m. in. marszałek Senatu i, jak sam podkreśla te swoje dokonanie, absolwent tego samego liceum co bracia Kaczyński, Stanisław Karczewski oraz prezydent Andrzej Duda. Znacznie bardziej swojsko na loży było chyba temu drugiemu, bo na końcu meczu znalazł się tam, gdzie czuje się najlepiej – w objęciach prezesa. Tyle tylko, że tym razem był to prezes PZPN Zbigniew Boniek, a nie Jarosław Kaczyński.
Parę dni później Polska grała z Niemcami. TVP Jacka Kurskiego postanowiła uczcić ten mecz emisją „Krzyżaków”. Jak już pisaliśmy, to znamienny wybór: wrogami Polski w tej megaprodukcji gomułkowskiej propagandy są nie tylko Niemcy reprezentowani przez rycerzy z czarnym krzyżem, ale także Zachód reprezentowany przez „gości zakonu”. Pod polskim przywództwem za to szła cała słowiańszczyzna, czyli wypisz wymaluj, jak wymarzone przez PiS Międzymorze.
Nic dziwnego, że z całego PRL PiS updobał sobie epokę Gomułki.
Płaca minimalna w górę, czyli znów naprawdę „dobra zmiana”
Od przyszłego roku płaca minimalna wzrośnie o 8,1 proc. do 2 tys. zł. Brutto – zapowiedział rząd. Jest to kolejna dziedzina, w której gabinet Beaty Szydło punktuje opozycję. Do tej pory najgłośniej było słychać głosy (żeby nie powiedzieć: lamenty) pracodawców, że to zrujnuje im biznes. Rząd mówi: sprawdzam. Bo jeśli ktoś jest w stanie konkurować tylko niskimi płacami, to na dłuższą metę po co komu taki interes, który tylko blokuje miejsce lepszym? W dodatku będzie to presja na przedsiębiorców, by podnieśli pensje. A jak powiedział w wywiadzie dla „Newsweeka” (znajdziecie go w aktualnym wydaniu) Sławomir Sierakowski, w Polsce wszystko – PKB, gospodarka, wydajność pracy – rośnie szybciej niż pensje. Czas wreszcie zacząć nadrabiać ten dystans.
Posłowie wreszcie zjednoczeni! Niestety…
Wicemarszałek Stanisław Tyszka z ruchu Kukiz ’15 niedługo przestanie zasiadać w poselskiej komisji socjalnej. Dlaczego? Tyszka nie chciał przeznaczać dodatkowych 50 tys. zł na zakup sprzętu piłkarskiego i wynajem boisk do treningów sejmowej reprezentacji piłkarskiej. Argumentował, że Sejm ma już odpowiednią umowę na abonament Multisport i każdy parlamentarzysta może za 90 zł, z własnych środków, korzystać z obiektów sportowych w zasadzie w całym kraju. Posłowie chcieli jednak dodatkowych pieniędzy, więc sejmowy debiutant został ofiarą donosu. W prezydium Sejmu głosowali przeciwko niemu wszyscy oprócz macierzystej formacji – tj PiS, PO i Nowoczesna.
Po raz kolejny „sport” łączy ludzi ponad podziałami.
#RZECZoPOLITYCE: Tomasz Siemoniak, Robert Winnicki i Kuba Sienkiewicz
Poseł PO Tomasz Siemoniak, szef Ruchu Narodowego Robert Winnicki i Kuba Sienkiewicz z Elektrycznych Gitar byłi gośćmi Jacka Nizinkiewicza w programie #RZECZoPOLITYCE. Początek – o godzinie 9.
Z Tomaszem Siemoniakiem rozmawialiśmy o sytuacji w Platformie, planach Antoniego Macierewicza na funkcjonowanie MON, szczycie NATO i bezpieczeństwie Polski.
Robert Winnicki mówił o oczekiwaniach Narodowców względem rządu PiS, niepodległości Polski i otwartości na uchodźców.
Kubę Sienkiewicza pytaliśmy o jego występ na festiwalu w Opolu, konsekwencjach krytyki rządów PiS oraz o nowej, historycznej, płycie Elektrycznych Gitar „Czasowniki”.
Siemoniak: PO jest potrzebna dyscyplina
Ewa Kopacz nie potrzebuje wsparcia poprzez podważanie przywództwa Grzegorza Schetyny – twierdzi gość Jacka Nizinkiewicza wiceprzewodniczący PO Tomasz Siemoniak, były minister obrony narodowej. – Sytuacja w PO nie wymusza angażowania się Donalda Tuska, choć to ważne, że spotkał się z naszymi europarlamentarzystami, bo to wzmacnia partię. Myślę, że Donald Tusk jest tak mocno związany z Platformą, że chciał temu dać wyraz. Nie może się angażować, działa na innych płaszczyznach, ale to spotkanie odbiło się szerokim echem wewnątrz PO – mówił Tomasz Siemoniak. Apel byłego szefa PO o konsolidację uznał za działania niezwiązane z ewentualnym powrotem Tuska do Polski, ale ze wzmacnianiem największej partii opozycyjnej w parlamencie. Według gościa programu PO nie może czekać na jakieś nieokreślone działania w przyszłości, musi działać tu i teraz i Donald Tusk bardzo wyraźnie to powiedział. – Powiedział, że wszyscy powinni wspierać Schetynę, że PO powinna iść własną drogą, współpracować z KOD, z opozycją, ale że to na nas spoczywa wielka odpowiedzialność za opozycję w Polsce. Zdaniem Siemoniaka ci, którzy krytykują obecne przywództwo, powinni sobie odpowiedzieć, czy jest im z PO po drodze i ile są w stanie dla Polski i Platformy zrobić. – Gdzieś jest granica szkodzenia Platformie – stwierdził Siemoniak. Według niego Michał Kamiński, zawieszony w prawach członka klubu PO, takich granic jeszcze nie przekroczył, choć się do nich zbliżył, ale skoro wszedł do rodziny PO, powinien przestrzegać jej reguł. – To polityk barwny, z dużym doświadczeniem, on dokładnie wie, jaką drogą powinien iść. Choć, jak przypomniał prowadzący, Rafał Grupiński widzi Michała Kamińskiego w PiS, zdaniem Siemoniaka Kamiński jest ostatnią osobą, którą Prawo i Sprawiedliwość chciałoby widzieć w swoich szeregach. Zapewnił też, że nie ma planów wyrzucenia Kamińskiego z klubu PO. – Dajmy mu szansę – powiedział. – Elementarna dyscyplina jest Platformie potrzebna – uważa Siemoniak, komentując słowa Cezarego Grabarczyka, który został wezwany przed oblicze Łukasza Apgarowicza, rzecznika dyscypliny partyjnej. – Sprawa się wyjaśni i nie ma co dolewać oliwy do ognia. Nikt nie ogranicza swobody wypowiedzi, pod tym względem, w porównaniu z innymi partiami, PO jest bardzo demokratyczna. Ale jednak elementarna koordynacja i lojalność obowiązują. – Rozmowa z rzecznikiem dyscyplinarnym nie jest represją, a każda partia ma kogoś, kto pilnuje, by działała jako całość – mówił Siemoniak. – Ręczę, że w PiS taki rzecznik też ma pełne ręce roboty. – Dobrze znam premier Ewę Kopacz i uważam, że ona nie potrzebuje wsparcia w postaci podważania przywództwa Grzegorza Schetyny – podsumował Siemoniak słowa Cezarego Tomczyka, który stwierdził w Radiu dla Ciebie, że liderem PO jest wciąż Ewa Kopacz, i za to również został wezwany przez rzecznika dyscypliny partyjnej. – Przeczytałem całą wypowiedź Cezarego Tomczyka. Powiedział, że Ewa Kopacz jest jak Milik przy Lewandowskim, a Lewandowskim jest w tym przypadku Schetyna. W tym przypadku chyba chodzi o to, by precyzyjniej formułował wypowiedzi i nie sprawiał wrażenia, że ma jakieś problemy z tym, kto przewodzi Platformie – stwierdził Tomasz Siemoniak. – Schetyna jest kapitanem, ale oprócz niego jest wielu zawodników. Pracujemy razem – zapewnił. – Trudno gonić PiS, bo ich działania to są przemówienia i slajdy, mówienie o rewolucji przemysłowej. A gdzie jest plan Morawieckiego? Czy coś pokazał poza slajdami? To jest polityka „powerpointowa” – tak Grzegorz Siemoniak odpowiedział na pytanie o wagę zbliżającego się kongresu PO i konwencjach programowych, które startują już jutro w Rzeszowie. – Nie ma ustaw, nie ma rozwiązań, nie ma pieniędzy – mówił Siemoniak. – A rewolucja przemysłowa to jest cyfryzacja, główny temat kongresu. – Jarosław Kaczyński widzi taki kapitalizm państwowy, ze strumieniami pieniędzy – a to nie jest żadna rewolucja przemysłowa. Dziś potrzeba czegoś zupełnie innego. W ciągu najbliższych tygodni przedstawimy alternatywę dla etatystycznej, opartej na wszechmocnym rządzie wizji, jaką próbuje lansować PiS. – Powrót IV RP to nie konkret, a jedynie deklaracje. Lata 2005-2007 źle zapisały się w pamięci Polaków, czemu dali wyraz w przyspieszonych wyborach, więc dziwię się, że Jarosław Kaczyński chce do tego wracać. IV RP okryła się złą sławą – przez śmierć Barbary Blidy, aferę gruntową, z działaniami na granicy prawa lub już poza nią – to złe podstawy, by do niej wracać – mówił polityk PO. Siemoniak przypomniał, że to za czasów dyskredytowanej przez PiS III RP prezydenturę sprawował Lech Kaczyński, a jego brat był premierem, wielu polityków PiS zaś zajmowało ważne stanowiska w strukturach państwa. – To Jarosław Kaczyński negocjował powstanie rządu Mazowieckiego z ówczesnym SD i PSL. Bardzo się dziwię temu, że próbują zatrzeć tę swoją rolę – mówił gość programu. – Dla większości Polaków ostatnie 27 lat to lata sukcesów, porażek, mniej lub bardziej udanych inwestycji. Nic nie zaczęło się w październiku ubiegłego roku, jak chce PiS. Nie będzie to pasmo szczęśliwości, różne rzeczy będą się udawały, różne nie i tworzenie wielkich ideologicznych projektów jest podstawą do kolejnych podziałów między Polakami. Jak będziemy teraz wojowali numerami, to się może źle skończyć – uznał były szef MON. Siemoniak nie chciał zdradzić, kto będzie w zapowiadanym na wrzesień gabinecie cieni Platformy Obywatelskiej. Nie chciał też przesądzać, czy znajdzie się w nim miejsce dla Ewy Kopacz, ale, jak stwierdził, nie on jest od decydowania o składzie gabinetu. Zostanie on ogłoszony na wrześniowym kongresie PO. – Minister Macierewicz uważa, że pojawił się i natychmiast uzdrowił armię – ironizował Siemoniak. Jego zdaniem bezpieczeństwo Polski było budowane przez ostatnie lata i swoją pozycję pod tym względem Polska zawdzięcza co najmniej kilku poprzednim rządom. – Nie rozumiem, dlaczego rząd PiS decyduje się na wysłanie polskich żołnierzy do walki z Daesh. Byliśmy w Iraku i to się dobrze nie skończyło. To nie jest misja NATO, powinniśmy wspierać koalicję przeciw IS, ale nie wysyłać tam żołnierzy – uważa były szef MON. Uznał, że wszystkie decyzje dotyczące wysyłania polskich żołnierzy na jakiekolwiek misje odbywały się po rozmowach z opozycją. – Minister Macierewicz złamał tę cenną zasadę- uważa Siemoniak. Gość Jacka Nizinkiewicza uznał, że decyzja szefa MON o odczytywaniu listy ofiar katastrofy smoleńskiej podczas uroczystości państwowych jest czymś niestosownym i spowoduje kolejne podziały i antagonizmy. – Liczę na to, że minister weźmie pod uwagę uczucia rodzin ofiar i wycofa się z tej decyzji – zakończył Siemoniak.
http://content.jwplatform.com/players/6ZaHkcH9-xaBW0urr.html
Winnicki: Homoseksualizm to niepełnosprawność
– Kibicuje Brexitowi, chociaż wiem, że to może oznaczać problemy dla Polaków mieszkających w Wielkie Brytanii – powiedział w programie RZECZoPOLITYCE lider Ruchu Narodowego Robert Winnicki. – Polska powinna wystąpić z Unii Europejskiej. Unia nie oferuje nam obecnie korzyści tylko represje polityczne. To jest conajmniej jeden powód. Zagrożeniem i ograniczeniem naszych możliwości jest również wejście w życie porozumienia TTIP – powiedział Winnicki. Prezes Ruchu Narodowego trzyma kciuki za Brexit. – Wiem, że to może wiązać się z problemami dla Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy dojrzewają do świadomości, że migranci z Europy wschodniej nie są największym zagrożeniem. Mimo wyboru muzułmanina na burmistrza Londynu, wiem, że Brytyjczycy dojrzewają. Brexit jest potrzebny, bo unije elity na kryzys imigracyjny odpowiadają zwiększeniem ilości imigrantów. Brexit to impuls dla trzeźwości Unii Europejskiej – dodał gość programu RZECzoPOLITYCE. Winnicki nie wyobraża sobie, by muzułmanin mógł zostać prezydentem Warszawy. – Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Na szczęście do nas nie dotarła fala multikulturyzmy, ale możemy obserwować jej skutki w Europie. Polak będzie mądry przed szkodą – uważa lider Ruchu Narodowego. Czy powinniśmy się przygotowywać na Polexit? – Zobaczymy atmosferę po referendum w Wielkiej Brytanii. Musimy przygotować plan na przyszłość. Dokładnie usalić, co po Unii Europejskiej. Europa środkowa oczekuje alternatywy. Wiktor Orban mówił, że Polska powinna być liderem Europy środkowej. Polska zamiast to zrobić, wysłała Radosława Sikorskiego do Berlina i on złożył tam hołd lenny – powidział. Węgry nie są ogromnym krajem, ale są wyrazistym punktem odniesienia w Europie i to jest dobra informacja – dodał Winnicki. Lider Ruchu Narodowego uważa, że masakra w Orlando, w której zginęło łącznie 50 osób jest efektem połączenia trzech elementów: homoseksualnego klubu, strefy wolnej od broni i obecności muzułmanów, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych. Winnicki dodał, że gdyby jego dziecko było homoseksualistą to próbowałby je wyleczyć. – Bywają różne przypadłości. Homoseksualizm to pewna niepełnosprawność. Jest to pewna dysfunkcja – ocenił. Gość programu mówił również na temat zwiększenia dostępu do broni w naszym kraju. – Chcę, by dostęp do broni był łatwiejszy. Broń nie powinna być tak powszechna jak bułki w sklepie, ale Polacy powinni mieć ławiejszą możliwość posiadania broni. Powinni również przejść odpowiednie przeszkolenia w tym zakresie – powiedział.
http://content.jwplatform.com/players/RF3L0b3c-xaBW0urr.html
Kuba Sienkiewicz: Szykany jak za PRL
Po występie w Opolu czuję się jak ludzie z czasów PRL, szykanowani podobnymi metodami, ale nie mający potężnego wsparcia międzyludzkiej solidarności, jaką ja mam teraz. Podziwiam ich – mówi Kuba Sienkiewicz, lider Elektrycznych Gitar. – Nie jestem politykiem, więc nie mogę kwestionować decyzji politycznych, rządów itp., ale wygłup, którego dokonałem, miał na celu wytknięcie języka manipulacji docierający z mediów i i dla wielu Polaków obraźliwego. Jako dyżurny błazen mam obowiązek z tego szydzić – powiedział lider „Elektrycznych Gitar”. – To są słowa obraźliwe dla ludzi, którzy wykonali wielką pracę. Zależało mi, żeby w tej mojej wyliczance pojawiły się te słowa – gorszy sort, dobra zmiana, wyklęci… Ruina jest słowem obraźliwym dla tych, którzy na różnych płaszczyznach dbali o to, by ich kawałek ojczyzny wyglądał lepiej. Dobra zmiana jest obraźliwa dla ludzi, którzy do tej pory dobrze się czuli we własnym kraju. Wyklęci? – teza, że dopiero obecni rządzący upomnieli się o żołnierzy niezłomnych z niepodległościowego podziemia powojennego, jest kłamliwa. Sort i kategoria są używane w mediach w kontekście obraźliwym da wielu Polaków, a już kończący te wyliczankę łuk triumfalny jest aluzja do tego, że prawdopodobnie czeka nas fala pomników, których większość będzie prawdopodobnie szpeciła krajobraz. Na pytanie prowadzącego, czy to m.in pomniki Lecha Kaczyńskiego będą ten krajobraz szpeciły, Kuba Sienkiewicz odpowiedział, że tego się właśnie obawia. – Obawiam się, że to będzie pompa, a ja jestem zwolennikiem pamięci historycznej i wewnętrznej siły bez pompy – zadeklarował muzyk. Podobnym zabiegiem, zdaniem Sienkiewicza, jest nakaz Antoniego Macierewicza, by podczas ważniejszych uroczystości państwowych odczytywać listę ofiar katastrofy smoleńskiej. – Tak samo jak dobrze jest wpisać wartości chrześcijańskie do preambuły dowolnej ustawy i uchwały. To świetny pomysł, jak do tej pory nie widzę, by ktoś zgodnie z tymi wartościami chrześcijańskimi postępował, a jak to będzie wpisane, zawsze się będzie można czegoś doczepić – ironizował muzyk. – Bo dawanie fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu nie jest chrześcijańskie. Sienkiewicz przyznał, że jego występ w Opolu i piosenka Kiler, w której zmienił tekst, zbiegł się z promocją nowej płyty „Czasowniki” z piosenkami dotyczącymi rocznic ważnych wydarzeń historycznych przypadających w 2016 roku, takich np. jak Czerwiec ’56, zamach majowy czy chrzest Polski. Na początku roku Uniwersytet Warszawski poprosił o piosenkę upamiętniającą dwustulecie jego powstania. Płyta została zamówiona jesienią ub. roku przez Narodowe Centrum Kultury, które jednak po zmianach, jakie zaszły w nim na początku roku wycofało się z planów wydania. – Postanowiliśmy sami znaleźć wydawcę i udało się – powiedział Sienkiewicz. – Ta płyta ma charakter edukacyjny, podobnie jak poprzednia zamówiona przez NCK. Poprzednia była długo materiałem edukacyjnym i punktem wyjścia do dyskusji historycznych. Sienkiewicz przyznał, że ponosi konsekwencje występu w Opolu. – Napiętnowanie w postaci komentarzy to pół biedy. Najgorsza jest fala hejtu, która napływa na przykład za pośrednictwem forów internetowych lub bezpośrednio na adres mailowy – mówił Sienkiewicz. – Fala nienawiści i agresji. Jestem już lekarzem przyjmującym łapówki, a moi rodzice pracują w UB, jestem pierwszym do golenia, pracownikiem SB, dostałem specjalne honorarium za mój wygłup na scenie. Oczywiście, z tym się nie dyskutuje. Ale poczułem się jak ludzie za czasów PRL, którzy byli szykanowani podobnymi metodami, a nie mieli tego potężnego wsparcia solidarności międzyludzkiej, jaką ja mam w tej chwili. To budzi mój wielki podziw, świadczy o niezłomności i konsekwencji tych ludzi. – Ta fala hejtu uświadomiła mi, że muszę wykształcić w sobie odporność na takie rzeczy, to dla mnie nowe doświadczenie, ważne i pouczające. Jestem speszony całą tą sytuacją, bo dotąd, zdaje się, żyłem w takiej spokojnej niszy. Tymczasem kiedy powiesiłem post tłumaczący mój opolski żart, nagle zobaczyłem, że dotarłem z nim do ponad półtora miliona osób w ciągu pół doby. Podobnie się czułem w latach 90., kiedy zobaczyłem, gdy dotarło do mojej świadomości, jak trafiły do ludzi piosenki z mojej pierwszej płyty „Wielka radość”. Potem tak sobie odchodziłem do tej niszy, a tu nagle taka sytuacja. No, ale to przejdzie – mówił muzyk. – Język to jest materia, w której „robię”. Język potoczny, język mediów. Na jego podstawie powstała kiedyś piosenka „Był NZS”, tak chętnie eksploatowana przez studentów przy okazji różnych rocznic. Ona też powstała w oparciu o język mediów, który nas otaczał w 1981 roku, kiedy narastał klimat napięcia. Z tego czerpię, tym się karmię, ta technika pisania nadal będzie ważna w moim zespole, w którym jest czterech piszących aktywnie autorów – mówił lider „Elektrycznych Gitar”. – Nie możemy się odwrócić, siłą rzeczy będziemy poruszać tematy polityczne, choćby pisząc o ich języku.
http://content.jwplatform.com/players/2ysfmCm8-xaBW0urr.html
Tusk przypomniał sobie o europosłach PO. „Na spotkaniu poparł Schetynę, nie chce by działacze wstępowali do KOD”
17.06.2016
Były premier i były lider PO Donald Tusk spotkał się w Brukseli z eurodeputowanymi Platformy, by – jak relacjonują źródła PAP – namawiać do konsolidacji Platformy. Było to pierwsze od ponad roku tego typu spotkanie Tuska z jego zapleczem politycznym.
Szef Rady Europejskiej, od kiedy w grudniu 2014 r. objął to stanowisko, nie spotykał się z europosłami PO. Podczas wtorkowej około dwugodzinnej rozmowy przy kawie w siedzibie Rady Europejskiej miał zapewniać – jak mówią rozmówcy PAP – że nigdy nie miał nic przeciwko spotkaniu, ale „coś było na łączach”, dlatego do tej pory nie udawało się ustalić terminu.
– To było spotkanie, na które umawialiśmy się od roku, ale ze względu na brak terminów po obu stronach, doszło do skutku dopiero teraz, więc nie ma to związku z bieżącą sytuacją polityczną – powiedział PAP bliski współpracownik Tuska w Brukseli, były rzecznik jego rządu Paweł Graś.
Czytaj więcej
PO weryfikuje stan członkowski. Chce się pozbyć „martwych dusz”
Jak podkreślił dotyczyło ono sytuacji w Europie, w ale również w kraju. Polityk nie chciał podawać szczegółów rozmowy.
Z informacji uzyskanych przez PAP wynika, że Tusk mówił podczas spotkania, iż nie chce, by w PO powstawały frakcje i podziały. Niektórzy rozmówcy PAP z Platformy interpretują to jako wsparcie obecnego przewodniczącego ugrupowania, kiedyś marginalizowanego przez Tuska, Grzegorza Schetyny. Inni uważają jednak, że to zbyt daleko posunięty wniosek.
Według rozmówców PAP były lider Platformy dał też do zrozumienia, że nie chce, by działacze Platformy formalnie przystępowali do Komitetu Obrony Demokracji – miał argumentować, że to PO jest partią polityczną, a nie KOD.
Tusk miał też wyrazić – choć nie wprost – dezaprobatę dla zawieszenia członkostwa w PO przez europosła Jarosława Wałęsę. O decyzji Wałęsy poinformował na początku czerwca PAP szef klubu PO i jej lider na Pomorzu Sławomir Neumann. Według Neumanna w skierowanym do niego piśmie Wałęsa nie podał powodów swej decyzji – według doniesień medialnych europoseł PO mógł być niezadowolony m.in. z decyzji kierownictwa partii dot. braku zaangażowania w marsz KOD 4 czerwca.
Czytaj więcej
Tusk krytykuje Niemców na łamach „Bilda”: Nie powinniście udawać męczenników
Rozmówcy PAP oceniają, że spotkanie Tuska z europosłami Platformy, to próba ochrony PO i środowiska jakie tworzy to ugrupowanie, w obliczu słabych notowań i możliwości odejść z partii. – Tusk boi się, że jesteśmy niecierpliwi, a w polityce nie wolno się spieszyć. On jest tym zatroskany – stwierdził jeden z rozmówców PAP.
Jego zdaniem intencją byłego szefa PO było przekazanie przesłania, by działać w sposób racjonalny i że celem jest spójność ugrupowania, którego był on przez lata liderem.
7 czerwca 2016
Rafał Woś: – Wie pan, że jest jednym z ideowych guru nowego polskiego rządu?
Dani Rodrik: – Poważnie? Nie wiedziałem.
No to panu opowiem. Na pana teksty chętnie powołują się ludzie z otoczenia polskiego wicepremiera od spraw gospodarczych Mateusza Morawieckiego. A jego plan rozwoju strategicznego Polski jest jakby wyjęty prosto z pana prac. Wie pan, co im się u Rodrika najbardziej podoba?
Chyba wiem, ale proszę powiedzieć.
Że kraj leżący – tak jak Polska – na peryferiach rozwiniętego świata może się ze swojej gospodarczej podległości wyrwać. Dobrze pana rozumieją?
W ogólnym zarysie tak. Wielkim nieszczęściem krajów na dorobku jest i było nadmierne zaufanie do wielkich ekonomicznych ideologii. A zwłaszcza do wolnorynkowej ortodoksji, która głosi, że jest uniwersalna recepta – ujęta w tzw. konsensie waszyngtońskim – na gospodarczy sukces. Wystarczy tylko wyrugować państwo z gospodarki, odsunąć od niej szkodliwych polityków, postawić na rynek oraz technokratów z międzynarodowych instytucji finansowych, wytrzymać opór ludu, a efekty na pewno przyjdą. Ten sposób myślenia był, niestety, w ostatnich dwóch–trzech dekadach zdecydowanie zbyt silny. Zwłaszcza w krajach słabo i średnio rozwiniętych. W Ameryce Łacińskiej przez całe lata 80. i 90. XX w. rządzący karnie stosowali się do zaleceń MFW i Banku Światowego. Znosili bariery handlowe, likwidowali kontrolę cen, prywatyzowali przedsiębiorstwa publiczne, a rynki pracy były tak elastyczne, jak to tylko możliwe. Jednocześnie tamtejsze gospodarki nigdy jakoś nie potrafiły przyspieszyć, poziom inwestycji prywatnych pozostawał niski, a kwestii biedy oraz nierówności nie udało się nikomu rozwiązać.
Te problemy były tam już wcześniej.
Tak, ale daleko posunięta rezygnacja z ekonomicznego protekcjonizmu przyniosła wielu krajom na dorobku bardzo negatywne skutki. I to właśnie w ostatnich dwóch, trzech dekadach. Szczególnie niebezpieczna okazała się przedwczesna deindustrializacja, wygaszanie przemysłu.
Czemu przedwczesna?
Bo uprzemysłowienie to był kluczowy etap w rozwoju państw kapitalistycznych. Coś jakby fundament, na którym zbudowano dobrobyt bogatego Zachodu. I nie tylko sam dobrobyt. Uprzemysłowienie stworzyło podstawy pod rozwój panującego tam ustroju zwanego liberalną demokracją.
Tej, co to miała zapanować na całym świecie po upadku Związku Radzieckiego i tzw. końcu historii?
No i nie zapanowała. A stało się tak właśnie dlatego, że fundamentem liberalnej demokracji musi być uprzemysłowienie.
A dlaczego?
Bo ono w sposób czytelny uporządkowało instytucje życia społecznego. Socjaldemokraci z pomocą silnych związków zawodowych reprezentują pracowników, a konserwatyści biznes i finansjerę. Przy czym jedni i drudzy trzymają się wzajemnie w szachu, co pozwala wypracować dobrze funkcjonującą równowagę i polityczną stabilność. Te z kolei dodają wigoru gospodarce i generują innowacje. Ot i cała tajemnica historycznego zachodniego kapitalizmu.
Ech, było minęło. Łza się w oku kręci.
Nie tak prędko. To fakt, że w ostatnich kilku dekadach globalizacja i nowa fala automatyzacji ten układ podminowały. I w zachodnim świecie rzeczywiście rozpoczął się proces deindustrializacji, który polega głównie na znikaniu miejsc pracy i przenoszeniu siły roboczej do sektora usług. Proszę jednak pamiętać, że w większości krajów bogatych przemysł zdołał zachować rolę koła zamachowego całej gospodarki. Oczywiście zmieniły się branże i technologie. Mniej jest fabrycznych kominów, a więcej laboratoriów. Ale to wciąż w przemyśle bije ekonomiczne serce naszego świata. Dodajmy do tego fakt, że zachodnie firmy bardzo na globalizacji skorzystały. Wszystko to razem sprawia, że bogaty Zachód – choć ma swoje problemy – trzyma się wciąż nieźle. Czego, niestety, nie można powiedzieć o krajach peryferyjnych.
Dlaczego?
Bo dla nich najnowsza odsłona globalizacji zbyt często stawała się pułapką. Liberalizacja handlu międzynarodowego sprawiała, że nie mogły bronić swoich rynków przed potęgą zagranicznego kapitału. W efekcie i tam rozpoczął się proces deindustrializacji. Obrzeżom kapitalistycznego świata trafiały się co najwyżej okruchy z pańskiego stołu.
Montownie zamiast centrów badawczo-rozwojowych.
Tak. Ale to jeszcze nie wszystko.
O nie, jeszcze coś!?
Z powodu przedwczesnej deindustrializacji w wielu krajach peryferyjnych nie zdołał okrzepnąć ten zdrowy fundament, na którym może rozkwitnąć liberalna demokracja. Nieprzypadkowo kraje, które to przeszły, mają koszmarne kłopoty na dwóch polach: nie umieją budować innowacyjnej gospodarki i są bardziej narażone na skręt w kierunku jakiejś formy „demokracji nieliberalnej” albo „konkurencyjnego autorytaryzmu”.
Mam wrażenie, jakbym słuchał opowieści o Polsce po 1989 r. Paradoks naszej sytuacji polega jednak na tym, że mamy w Polsce rząd, który powołuje się na Daniego Rodrika i chce stosować jego rady, by się wyrwać z pułapki peryferyjności. Ale jednocześnie sam stanowi przykład prawdziwości wielu jego tez. Zwłaszcza tych o groźbie ześlizgnięcia się z demokratycznej ścieżki.
Bo to jest faktycznie wielkie zagrożenie. Istnieje pokusa, by po latach wolnorynkowej ortodoksji wpaść w drugą skrajność. W jakąś formę ręcznego sterowania państwem i czysto uznaniowego etatyzmu. Z tego, co słyszę, takie tendencje są w Polsce bardzo mocno obecne.
Ale wie pan, że z bliska to wszystko zawsze jest bardziej skomplikowane niż z pana biura na Harvardzie?
Nie znam się na Polsce, to prawda. Ale postaram się panu udowodnić, że dla spraw, o których tu mówimy, nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Celem nowego rządu jest wyrwanie Polski z pozycji peryferyjnej, zgadza się?
Tak, z takim hasłem szli do wyborów.
I ja podtrzymuję przekonanie, że to da się zrobić. Ale pod jednym warunkiem: rządzący muszą grać bardzo uważnie na kilku instrumentach jednocześnie. Wiadomo przecież, że nowoczesnej polityki przemysłowej nie zrobi się siłami państwa. Żadnego kraju świata nie stać dziś na budowanie fabryk przez rząd.
To samo można wyczytać w planie Morawieckiego.
Tym bardziej konieczne jest podjęcie z rynkiem subtelnej gry. A taka gra wymaga dobrej komunikacji, która musi się opierać na założeniu, że inwestorzy nie mają głębokiej wiedzy o historii polskiej, argentyńskiej ani tureckiej. Ale jednocześnie to w ich rękach leżą klucze do sukcesu operacji. Oczywiście, że błędem byłoby odgadywanie ich życzeń, zanim jeszcze zdołają je wypowiedzieć. Ale popadanie w drugą skrajność też nie ma sensu. To nie oznacza kapitulacji. To jest realizm.
Akurat tego nowemu polskiemu rządowi zdaje się brakować. Rating nam obniżyli. Unijne instytucje wyją z wściekłości. A wicepremier Morawiecki, czyli ten inspirujący się Rodrikiem, zdaje się to bagatelizować. Mówi, że jak rynki zobaczą pierwsze efekty, to inwestycje przyjdą same.
Więc postępuje lekkomyślnie. W ekonomii politycznej nie wystarczy mieć racji. Trzeba umieć o niej opowiadać. Rząd kraju startującego ze słabszej pozycji nie może na przykład stwarzać wrażenia, że będzie w gospodarce działał w sposób czysto arbitralny i zlikwiduje autonomię instytucji. Popatrzcie, jak inni sobie z tym radzą. Wasz rząd na kimś się wzoruje?
Chyba najbardziej na Węgrzech Orbána.
A dlaczego nie na Skandynawii? Na przykład Szwecji. To kraje, którym udało się znaleźć dobry balans wewnętrzny. Państwa jest tam w gospodarce bardzo dużo, ale istnieją też wiarygodne mechanizmy kontroli i unikania arbitralności władz. Szwedzi mają czytelny kontrakt społeczny między bogatymi i biednymi oraz wyraźny polityczny priorytet w osiągnięciu pełnego zatrudnienia. To pomaga im rozwiązać problem niskich płac oraz innowacyjności. Jednocześnie szwedzka demokracja żyje i ma się dobrze. Gdybym doradzał polskiemu rządowi, to wskazywałbym na takie źródła inspiracji.
Co by pan jeszcze doradził?
Radziłbym trzymać się mocno zachodnioeuropejskich standardów praworządności. I w ogóle Unii jako takiej. Bo dla starego Zachodu wciąż jesteście tymi nowymi, niepewnymi. A Unia to dobry fundament budowania wiarygodności. Z drugiej strony, musicie cały czas szukać swojej drogi. Bo w gospodarce pole manewru dla państw narodowych i w ogóle dla oryginalnych pomysłów jest dziś naprawdę bardzo duże. Być może największe od dekad.
Dlaczego?
Zachód ma wiele problemów wewnętrznych, co czyni go słabszym. Ale i bardziej podatnym na akceptację nowinek i skłonnym do eksperymentów. Podszewką tych problemów są oczywiście szok związany z kryzysem 2008 r. i kłopoty z kapitalizmem. Już zaczęliśmy się orientować, że jest z nim coś nie tak. Zaczynają się więc pojawiać pierwsze propozycje poważnych korekt. Otwartość na małe i duże zmiany jest naprawdę spora. To fascynujący czas.
Może pan dać jakiś przykład, żebyśmy zrozumieli, o co chodzi?
Wspomniałem już o robotyzacji. To się cały czas dzieje. Problem polega oczywiście na tym, że automatyzacja sprawia, że znikają i będą znikać kolejne zajęcia dla ludzi. Czasem w ich miejsce pojawią się nowe, a czasem nie. A praca stanowi w kapitalizmie, jaki znamy, główne źródło utrzymania szerokich mas społecznych. Umownie rzecz biorąc, do kryzysu reagowaliśmy na tę sprzeczność tak: no trudno, postęp musi się dokonywać, przecież z automatyzacją walczyć nie będziemy, bo przynosi wzrost produktywności.
A po kryzysie coś się zmieniło?
Kryzys pokazał, że ten problem nie rozejdzie się po kościach. Że musimy jakoś tych wyplutych przez system ludzi z powrotem w gospodarkę włączyć. Bo jak nie, to nawet w tych dumnych i bogatych krajach Zachodu ich wspaniała maszynka liberalnej demokracji też się w końcu popsuje.
No to co robić?
Rozwiązanie jest w zasięgu ręki. Polega na tym, by zyski, które przyniesie robotyzacja, nie trafiały tylko do nielicznych: zazwyczaj najbardziej zasobnych w kapitał. One muszą wrócić do mas.
Jak to wrócić? Ci najbardziej zasobni odpowiedzą, że zysk winien trafiać do tych, którzy ponieśli ryzyko związane z inwestycją.
No właśnie. I ja też chcę dokładnie tego samego. Już Mariana Mazzucato pokazała, że przeświadczenie o prywatnym biznesie tworzącym przełomowe innowacje w garażu jest zwyczajnym mitem.
Uzupełnię tylko, że mówi pan o głośnej książce Mazzucato „Entrepreneurial State” (Przedsiębiorcze państwo), która ukaże się wkrótce po polsku. Ekonomistka dowodzi w niej, że za komercyjnym sukcesem wszystkich gwiazd współczesnego biznesu – od Google po Apple – kryje się jakaś forma państwowej pomocy albo inwestycji. A to w formie grantu, a to znów państwowej infrastruktury badawczej.
Mnie chodzi tylko o to, żeby z tej niebezpiecznej i niesprawiedliwej ścieżki zejść. To znaczy ograniczyć sytuację, gdy państwo bierze na siebie sporą część ryzyka związanego z rozruchem inwestycji na jej bardzo wczesnym etapie. A potem zyski są prywatyzowane. To nie jest fair.
Świat nie jest fair.
Ale dlaczego państwo nie miałoby zaangażować się w tworzenie innowacji jako normalny gracz typu venture capital (inwestycje obarczone wysokim poziomem ryzyka – red.)? Nie widzę też powodu, by uzyskana tą drogą społeczna dywidenda nie została potem wypłacona obywatelom w jakiejś formie rekompensaty za utraconą pracę.
A jeśli się okaże, że państwo nie nadaje się do roli inwestora wysokiego ryzyka? Sam pan pisze wiele o niebezpieczeństwach nadmiernego etatyzmu i arbitralnych decyzji polityków.
To kwestia odpowiednio zbudowanych instytucji. Państwo powinno być fundamentem, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale przecież inwestorem nie musi być rząd. Jestem w stanie sobie wyobrazić niezależną instytucję zajmującą się właśnie projektami innowacyjnymi. Analogiczną do banku centralnego. XX w. miał swój wielki projekt państwa dobrobytu, które zdemokratyzowało i ustabilizowało kapitalizm po Wielkim Kryzysie lat 30. Państwo innowacji to projekt, który może wprowadzić kapitalizm w nową fazę rozwoju po kryzysie 2008 r.
Cały czas posługuje się pan kategorią państwa. Jakby globalizacji w ogóle nie było. Dziwne, biorąc pod uwagę, że jest pan… ekonomistą od globalizacji.
I może właśnie dlatego ja globalizacji nie przeceniam. Owszem, ona jest faktem. Ale wciąż najważniejsze dla ludzi decyzje gospodarcze zapadają na szczeblu narodowym. To również tam jest impet polityczny i demokratyczna legitymacja. Poza tym jestem przekonany, że to polityka powinna zarządzać globalizacją, a nie odwrotnie.
Pięknie powiedziane. Tylko jak to zrobimy?
Dotychczas handlem międzynarodowym rządziła niebezpieczna logika. Ja obniżę ci cła i bariery, jak ty obniżysz mi swoje. To by miało sens, gdyby państwa były wyłącznie kupcami, których obchodzi tylko sprzedanie towarów. A tak przecież nie jest! Każdy kraj ma do zrealizowania wiele innych zadań. Na przykład dostarczyć obywatelom cały szereg usług publicznych. Jak ten cel osiągnąć, gdy umożliwiamy naszym najbogatszym korporacjom uciekanie z produkcją tam, gdzie jest taniej?
I gdzie podatki są niższe.
Tak. Co z kolei sprawia, że na globalizacji nie mogą w pełni skorzystać również ci, do których kapitał ucieka.
„Spróbujcie tylko podnieść podatki albo zabrać nam przywileje czy tanią pracę! Natychmiast uciekamy do kraju, który ma więcej oleju w głowie!” – ten rodzaj szantażu zna każdy rząd w kraju na dorobku. Opinia publiczna powtarza go za każdym razem, kiedy fabryka silników albo pralek trafia do sąsiada.
Z takiego splotu okoliczności tworzy się niebezpieczna logika globalizacji, o której mówię. Przegrywają i kraje bogate, i biedne. Wygrywa kapitał, który się podzieli, jak będzie miał ochotę. No, chyba że…
Chyba że co?
Chyba że uda się stworzyć nową logikę globalizacji. Ja ją nazywam „wymianą politycznego pola manewru”.
Dumnie brzmi.
To jest proste. Umawiamy się, że nowe porozumienia handlowe nie będą już odbierać biednym możliwości chronienia swoich rynków. A zwłaszcza dziedzin, na których szczególnie im zależy, ale lokalni gracze nie są jeszcze gotowi, by podjąć konkurencję z zagranicznymi wyjadaczami. W zamian biedni nie grają dalej w nieuczciwą konkurencję podatkowo-płacową. Nie starają się przyciągnąć inwestorów ulgami ani perspektywą nieświadomej swych praw siły roboczej. Dzięki temu erozja miejsc pracy na Zachodzie zostaje wyhamowana, co pomaga tam rozwiązać problem rosnących nierówności i zaniku klasy średniej. Dopiero na tym fundamencie budujemy logikę globalizacji dalej.
rozmawiał Rafał Woś
***
Dani Rodrik, jeden z najważniejszych współczesnych ekonomistów. Pracuje na Uniwersytecie Harvarda. Uznanie zyskał w połowie lat 90. XX w. jako jeden z pierwszych krytyków globalizacji i konsensu waszyngtońskiego. Wypracował własną oryginalną koncepcję zwaną trylematem światowej gospodarki. Głosi ona, że w praktyce nie da się połączyć trzech ważnych dla współczesnego Zachodu wartości: globalizacji, państwa i demokracji. Bo zawsze jednej z nich będzie brakowało.