Głodówka, 21.03.2016

 

Głodówka przed budynkiem rządu – relacja osobista

PIERWSZY DZIEŃ głodówki minął bardzo dobrze. Dużo rozmów, spotkań, wywiadów. Brak odczuwania głodu. Prawie… Dużo picia wody. Jestem trochę osłabiony, rozproszony, wyziębiony. Warunki w namiocie są jeszcze tymczasowe. Mam już chętnego księdza do przynoszenia Komunii świętej. Nazwiska, znanego, na razie nie wymienię, bo kilku księży – z powodu obaw przed nieprzyjemnościami – odmówiło tej posługi lub nie podjęło tematu. Ludzie bardzo są dla mnie życzliwi, każdy pyta, jak się czuję, czy czegoś nie potrzebuję. Najbardziej wzruszył mnie dziś masaż pleców, a wieczorem dziewczyna, która przyniosła plastry rozgrzewające. Najbardziej rozbawił niemiecki dziennikarz, który wymyślił, że będzie przychodził codziennie, robił krótki wywiad i zdjęcie, żeby pokazać niemieckim czytelnikom zmiany i chudnięcie na twarzy, bo to ich wciągnie i zainteresuje. Jakaż niemiecka precyzja!

Policja, gdy dowiedziała się o głodówce wpadła w panikę służbistów: legitymowanie głodującego, za pół godziny karetka reanimacyjna z pytaniem. jak się czuję i czy jestem zdrowy. Jutro pewnie przyślą psychiatrę na badanie.

Okazało się, że nasz, mój i Dagmary protest głodowy jest pierwszym polityczno-obywatelskim protestem tego typu w Polsce od 1989 roku. Czyli musi źle się dziać w kraju, jeśli normalni ludzie robią tak desperackie rzeczy. Ludzie przychodzący do nas trzymają za nas kciuki, ale też bardzo się martwią. Pytają, jak długo zamierzamy głodować, czy nie obawiamy się utraty zdrowia i zagrożenia życia. Coraz trudniej odpowiadać na te pytania. Czuć w nich nie tylko lęk, ale też ludzką troskę, empatię, bezinteresowną miłość. I to jest pierwsza wielka wygrana naszej akcji. Rozbudziliśmy sumienia i dużo emocji, także agresję i krytykę. Ale dzięki temu sprawa TK i Konstytucji RP ożyła. jestem pewien zwycięstwa. Nie będzie łatwo, ale poradzimy sobie. Wspólnie. Silą naszej wspólnoty, miłości i hartu ducha.

DRUGI DZIEŃ głodówki. Noc przespana, ale trudna, kilka razy wstaję i ubieram się, a potem marsze kilkaset metrów do toalety. W namiocie nic nie widać, szukam po omacku rzeczy, potykam się o współdomowników. Rano zimno w namiocie: skończyła się nafta, piecyk wygasł. W uszach stopery, dzięki którym przespałem część nocy.

Odczuwam już głód i delikatne osłabienie. Większość dnia spędzam w ogrzewanym namiocie, żeby się nie wyziębić. Do południa zacna kobieta robi mi całościowy masaż i instruuje, jakie mam robić sam ćwiczenia, żeby ciało dobrze funkcjonowało. Duży kłopot z myciem. Brak intymności i prywatności. Z rana przemywam tylko twarz i dłonie. Dopiero gdy przychodzi Małgorzata i staje na warcie przy drzwiach namiotu, myję się dokładniej. Jest już suszarka do włosów. Policja co godzinę molestuje mnie pytaniem: „Jak się Pan czuję?” Czterech policjantów wciąż pilnuje mnie i namiotu, jest im zimno, stoją prawie w drzwiach i opowiadają branżowe dowcipy.

W ciągu dnia dużo gości: największym zaskoczeniem jest ks. Lemański, Iwona, potem Jacob, Rysiu, Piotr, przychodzą znajomi z drugiego KODowskiego namiotu, z którymi organizowałem pierwsze manifestacje KOD-u w Warszawie, wszyscy weterani i weteranki pikiety. Rozmowy poważne na tematy egzystencjalne, polityczne, o KODzie, o Polsce.

Rozmawiam chętnie i mam pogodny nastrój. Unikam polemik. Jestem ugodowy i pojednawczy. Słabnę i jestem coraz łagodniejszy. Bezbronny. W namiocie robi się jakby chłodniej. Próbuję się zdrzemnąć.

Pod wieczór dobrzy ludzie przynoszą lampy, latarki. Przyjeżdża namiot i 3 śpiwory z Wrocławia. Ale zostajemy w dotychczasowym namiocie, bo jest już zagospodarowany i większy, ogrzany. Pogoda chyba jest chłodniejsza, bo w namiocie robi się zimno. Grzejnik nie wystarcza, a inne albo zepsute, albo zbyt niebezpieczne. Idziemy spać z Heniem i Arkiem w dość chłodnym namiocie. Czujemy, że jest za zimno, ale musimy przetrwać, i próbować jutro załatwić więcej ciepła. W ogóle ciepło staje się kluczowe. Organizm jest osłabiony głodówką, ciągłym przebywaniem na dworze, w namiocie, brakiem odpoczynku i ciszy. Zaczyna się wchodzenie w fazę przetrwania. Najchętniej leżałbym w cieple i nic nie robił. Z rana złapałem się na myśli: ale jestem głodny, muszę zjeść porządne śniadanie. Byłem zaspany i półprzytomny, i w pierwszym odruchu zapomniałem o tym, że jestem na głodówce.

Ludzie coraz bardziej życzliwi, pełni troski i ciepła. Na noc wczoraj i dziś zostało oprócz mnie po 4-5 osób. Wcześniej zwykle bywało 2-3. Dziś politycy z Brukseli dzwonili do Polski pytać o głodówkę. Schultz, szef PE, podobno „ucieszył się” z tej akcji, bo szykuje rezolucje w sprawie demokracji w Polsce i przyda mu się przykład ekstremalnego protestu. To dopiero początek.

TRZECI I CZWARTY DZIEŃ głodówki. Dzieje się tak wiele, że nie nadążam z relacją. Dzisiaj mniej o zdarzeniach, a więcej refleksji o sensie głodówki. Słabnę też trochę, spada ciśnienie. Dzisiaj większość dnia spędziłem w namiocie. Przestają obchodzić mnie szczegóły. Czuję, jakbym szedł z psim zaprzęgiem przed siebie w pustce Arktyki. Można na biegun? Milczenie coraz głębsze. Niechęć do gadulstwa i banału. Ludzie tak wiele mówią, piszą. Ale rzadko to, co istotne. Trzeba robić jedno, a dobrze, z zaangażowaniem. W walce o demokracje niekiedy – tak jak dziś w Polsce – trzeba poświęcić czas, energię, może zdrowie, zaryzykować życie. Poświęcenie liczy się najbardziej. To kamień węgielny Konstytucji i niezależności Trybunału Konstytucyjnego. Słowa ludzi niezdolnych lub skąpych w poświęceniu są niewiele warte. To pustka, jałowa ziemia, z której nic nie wyrośnie.

Ludzie pytają mnie wciąż o sens mojego protestu, wielu ma łzy w oczach, wielu faktycznie poruszonych. Pytają, jaki mam scenariusz, jeśli nasz postulat publikacji wyroku TK przez premier Szydło nie zostanie spełniony. Odpowiadam, że jestem gotowy na wszystkie możliwe scenariusze. Jestem zdeterminowany i jeśli trzeba będzie, pójdę do końca – jeśli Bóg dopuści, bo przecież nie wiem, zupełnie nie wiem, jak będę myślał i czuł, jak decydował po 2, 3, 4 tygodniach. Ale wiem, że wszystko jest możliwe. Na razie jestem w bardzo dobrej kondycji fizycznej, psychicznej i duchowej. Jakbym był stworzony do tego maratonu. Nic mnie nie łapie, nawet katar.

Dzwoniła moja Mama. Przez kilka dni udało mi się ukryć przed nią fakt głodówki. Zapłakana, wstrząśnięta: „Syneczku, ty się mnie nigdy nie słuchałeś. Przecież ty już nie masz zdrowia i lat na takie głodówki. Wiesz, że oni nie popuszczą. Co wtedy…?”

Wczoraj przyjechała w nocy Dagmara Kołcz z Torunia. Głodujemy we dwoje. Świetna, wrażliwa, inteligentna dziewczyna. Jest szczupła. Nie wiem, jak to wytrzyma. Ale na pewno jest dziś jedną z najdzielniejszych Polek demokratek. Cicha bohaterka, która stawia swoje życie na szali w obronie tego, co nasze wspólne i zagrożone. Ciekawe, jak to jest, że nagle w środku Europy, w Polsce zagrożonej dyktaturą dwoje nieznanych sobie wcześniej ludzie otrzymuje ten sam impuls zaryzykowania zdrowia, prywatności i życia w obronie fundamentów państwa i praw obywatelskich swego kraju. Ona jest agnostyczką, on katolikiem. Zupełnie różni, a ten sam dziwny, tajemniczy impuls. Ja wiem, ze ten impuls pochodzi z naszych sumień, które dla wierzących są sanktuarium Ducha Świętego.

Spotkanie z Henrykiem Wujcem, współzałożycielem KOR-u i sympatykiem KOD-u. Henryk opowiada o głodówkach KORowskich, w których uczestniczył. Mądry i ciepły człowiek. Prosi, byśmy nie kładli życia na szali, ale zrobili głodówkę rotacyjną.

Pamięć słabnie, umysł z trudem chwyta ciągłość myśli, trudno słuchać w skupieniu. Trudno się pogodzić z utratą sił umysłowych. Ale to jeden z kosztów. Dawno nie czułem się tak wolny i szczęśliwy. Z każdym dniem i nocą staję się coraz wolniejszy, bardziej wyzwolony z fikcji, nałogów, przywiązań, jałowych myśli i działań. Zmęczony, osłabiony, wyziębnięty, rozproszony, bezdomny, ulicznik, wariat, szalony, obojętny zupełnie na hejt i niezrozumienie, coraz bardziej zdeterminowany, spokojny, tkliwy, czuły.

Sytuacja skrajna, dobrze przeżywana w słusznym celu może być i jest źródłem wielkiego głębokiego szczęścia. Przestaje być ważne, co się ze mną stanie. Ważny jest cel: nasze wspólne zagrożone dobro. Mój naród, moi Rodacy, Polska, Europa, wolność i godność ludzi. Chodzi o to, by państwo pomagało nam być wolnymi do miłości i twórczości, a nie żyć w strachu i tresurze do nienawiści i wrogości. Po to głodujemy dziś na ulicy w centrum Warszawy.

 

głodówka

naTemat.pl

Prezydent Duda: będzie „miejsce symboliczne” dla ofiar katastrofy smoleńskiej

lulu, 20.03.2016

70. Miesięcznica Smoleńska

70. Miesięcznica Smoleńska (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

1. Przed Pałacem Prezydenckim będzie miejsce pamięci katastrofy smoleńskiej
2. Informację potwierdził w „Wiadomościach” prezydent Andrzej Duda
3. Nadal nie wiadomo, jak będzie wyglądać instalacja

 

Na 6. rocznicę katastrofy smoleńskiej (10 kwietnia) przed Pałacem Prezydenckim ma pojawić się instalacja, która upamiętni ofiary – podały „Wiadomości” TVP. Sprawę skomentował w rozmowie z reporterem Telewizji Polskiej sam prezydent Andrzej Duda.

– Wiele osób mówi, że w tym miejscu powinno się znaleźć coś, co będzie upamiętniało tych, którzy zginęli i zarazem będzie upamiętniało tamte dni, kiedy wszyscy przychodzili, żeby złożyć hołd tym, którzy zginęli. I będzie taka… takie miejsce symboliczne, gdzie te osoby będą wspomniane – zadeklarował Andrzej Duda w rozmowie z „Wiadomościami” TVP. – Myślę, że wielu ludziom to jest potrzebne i dobrze, żeby coś takiego się znalazło – dodał.

Nie zdradził jednak szczegółów, jak to „miejsce symboliczne” będzie wyglądać.

Instalacja czyli pomnik?

Instalację przed Pałacem w 6. rocznicę Smoleńska zapowiedział wcześniej prezes PiS Jarosław Kaczyński.

W sobotę na Twitterze dziennikarz Radia ZET Mariusz Gierszewski i poseł PO Bogusław Sonik informowali z kolei, że będzie to pomnik Lecha Kaczyńskiego. – Nie ma żadnych planów stawiania pomnika Lecha Kaczyńskiego na Krakowskim Przedmieściu – skomentował w niedzielę w Radiu ZET Marek Magierowski, szef biura prasowego Dudy.

gazeta.pl

 

Kaczyński rozczarowany Dudą? Prezydent za „mało asertywny” w sprawie pomników smoleńskich

Andrzej Duda zdaniem prezesa PiS nie podejmuje inicjatywy w sprawie pomników smoleńskich
Andrzej Duda zdaniem prezesa PiS nie podejmuje inicjatywy w sprawie pomników smoleńskich Fot. S.Kamiński/AG

Jarosław Kaczyński od dawna zapowiada, że przed Pałacem Prezydenckim pojawi się pomnik upamiętniające ofiary katastrofy TU-154. Nie podaje jednak konkretnej daty, czemu winny ma być Andrzej Duda. Prezydent, w mniemaniu, prezesa PiS nie wychodzi z inicjatywą, a tej od niego ewidentnie oczekuje.

Wiadomo, że 10 kwietnia na pałacowej fasadzie zawiśnie tablica poświęcona Lechowi Kaczyńskiemu. Nie można za to spodziewać się wtedy pomniku, a przecież mają stanąć dwa. Jeden ku czci zmarłego prezydenta, drugi – dla pozostałych ofiar tragedii z 2010 roku. A zależy na tym przede wszystkim prezesowi PiS.

Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, Kaczyński liczy, że to obecny prezydent zajmie się tak ważną dla niego kwestią. Kiedy? Nie wiadomo. Do tej pory najwyraźniej nie podjął rozmów ze stołecznym ratuszem.

Kaczyńskiego denerwuje to, że Duda jest „za mało asertywny” i nie podejmuje inicjatywy, dlatego o pomnikach mówi tylko, że będą. Wydaje się, że prezes stara się zaklinać rzeczywistość – jak pisaliśmy, ostatnio zapewniał zebranych na Krakowskim Przedmieściu, że „idziemy w dobrym kierunku”.

źródło: wyborcza.pl

kaczyńskiRozczarowany

naTemat.pl

Największa tragedia w polskich górach

Aneta Augustyn, 21.03.2016

Zdjęcie radzieckich turystów z Kujbyszewa, którzy przyjechali do Polski na wycieczkę w ramach wymiany. Feralnego dnia tylko kilka osób zostało na dole zwiedzać Karpacz. Większość, mimo ostrzeżeń ratowników, wybrała wędrówkę po górach. Z tej grupy przeżył tylko 28-letni Władimir Fadiejew.

Zdjęcie radzieckich turystów z Kujbyszewa, którzy przyjechali do Polski na wycieczkę w ramach wymiany. Feralnego dnia tylko kilka osób zostało na dole zwiedzać Karpacz. Większość, mimo ostrzeżeń ratowników, wybrała wędrówkę po górach. Z tej grupy przeżył tylko 28-letni Władimir… (Archiwum GOPR)

Pierwsze ofiary odnalazł pies czechosłowackiej Horskiej sluzby. Wszędzie, gdzie trafiał na kolejny trop, ratownicy wbijali czarne chorągiewki. Idący za nimi ludzie odkopywali ofiary, zawijali ciała w brezentowe koce i zwozili na dół do namiotu, skąd zabierano je do kostnicy. W lawinie w Białym Jarze w Karkonoszach zginęło 19 osób.
 

20 marca 1968 r. przypadał w środę. Pogoda wydawała się kusząca: wiosenne słońce, roziskrzony śnieg, temperatura kilka stopni powyżej zera, biały szczyt Śnieżki odcinał się od bezchmurnego nieba. Po śniadaniu zapadła decyzja – idziemy w góry. Nikt im nie powiedział, że od kilku dni ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego dzwoni codziennie do wszystkich ośrodków wczasowych w Karpaczu i prosi, żeby nie wychodzić na szlaki. Przez ostatnie dwa tygodnie padał obfity śnieg, zbocza są pokryte wielkimi zaspami, na grzbietach piętrzą się potężne nawisy śnieżne podtapiane przez marcowe słońce.

Dla Rosjan Karkonosze stanowiły kolejny punkt do zaliczenia w Polsce. Młodzi nauczyciele i robotnicy z Kujbyszewa przyjechali w ramach polsko-radzieckiej wymiany młodzieżowej w nagrodę za dobre wyniki w pracy. Byli już w Warszawie i we Wrocławiu, czekał ich Kraków i Oświęcim, w Karpaczu chcieli wykorzystać piękną aurę. Kilka osób wolało zostać na dole i zwiedzać miasto, ale większość poszła w góry. Stefan Wawryniuk, ich warszawski 27-letni pilot, nie miał uprawnień przewodnika górskiego. Po dziewiątej wyszli na czarny szlak – sześciu mężczyzn ubranych w lekkie półbuty i płaszcze oraz dziewięć kobiet w pończochach, czółenkach i spódniczkach, z torebkami w ręku i chustkami na głowach. Roześmiani, beztroscy dwudziestokilkulatki – tacy pozostali na czarno-białej fotografii z 20 marca 1968 r.

Góry to nie parki i nie ma tu ulicznych latarni

50 tys. ton śniegu

Puste krzesełka wyciągu na Kopę, skąd wiedzie szlak na Śnieżkę, coraz mocniej się kołysały. Z powodu wiatru o sile 25 m/s wyciąg nie działał i część rozczarowanych turystów albo wróciła do Karpacza, albo opalała się na ławkach przy kasie. Goprowcy ostrzegali, że tyle śniegu przy silnym wietrze i wiosennym słońcu to wyjątkowe ryzyko, ale radzieccy turyści zdecydowali się iść dalej. Po drodze dołączyła do nich Helga Kusserow, młoda nauczycielka z NRD, wraz z Ingeborg Ringel, którą poznała dwie godziny wcześniej na szlaku. A potem jeszcze dwóch niemieckich narciarzy.

Czarny szlak, najkrótsza droga z Karpacza na Śnieżkę, prowadził radziecko-enerdowską grupę wprost do Białego Jaru, mrocznej polodowcowej niszy o wąskim, głęboko wciętym dnie. W Karkonoszach śnieg utrzymuje się tam najdłużej, zdarza się, że jeszcze latem jeździ się tu na nartach. Tamtego dnia na stromych zboczach jaru i powyżej jego krawędzi, na Równi pod Śnieżką, zalegały olbrzymie masy śniegu.

Rosjanie i Niemcy szli dnem jaru, podśpiewywali, żartowali, ale zmęczenie zaczynało się dawać we znaki. Wiatr się wzmógł, prosto w twarz wiał im śnieżny pył. Około godziny 11 na chwilę zatrzymali się na zakręcie: szlak w lewo biegnie na Kopę, a w prawo, w poprzek Białego Jaru, odbija do schroniska Strzecha Akademicka. Gdy zastanawiali się nad dalszą drogą, jeden z Niemców odszedł na bok za potrzebą. To wtedy pojawiło się kilku Polaków. Wczasowiczki Janina P. i Maria R. przepuściły trzech starszych turystów, bo irytował je grający tranzystor jednego z nich. Poczekały, aż się oddalą. – Już miałyśmy ruszyć dalej, gdy runęła lawina. Masy śniegu przeszły dosłownie kilkanaście kroków przed nami. Zobaczyłyśmy ginące w tej potwornej masie plecy turysty z radiem. Uskoczyłyśmy w lewo, chwytając się gałęzi. Było już cicho i strasznie – relacjonowała Maria R.

W ciągu minuty w Białym Jarze zsunęło się – jak oszacowano – 50 tys. ton śniegu z prędkością 100 km/godz. Niemiec, który na chwilę odszedł za drzewo, zbiegł w panice do dolnej stacji wyciągu, krzycząc: „Lawine, lawine!”.

Helga Kusserow: – Nikt z nas nie znał trasy. Ostrzegano nas, że jest niebezpieczeństwo lawinowe. Chcieliśmy tylko pójść trochę wyżej i się poopalać. Było tak spokojnie. Ingeborg szła jakieś trzy metry ode mnie. Nagle znikła.

Władimir Fadiejew: Stałem trochę z boku. Nagle poczułem silne uderzenie w głowę i plecy. Poniosło mnie, ale nie straciłem przytomności. Zdarło ze mnie czapkę, buty, waliło o drzewa. Za wszelką cenę starałem się utrzymać na powierzchni, czepiałem się konarów. Krzyczałem, ale nikogo nie było. Potem był tobogan [sanie stosowane w ratownictwie górskim], karetka, szpital. Nikogo z kolegów, z którymi wtedy szedłem, już nie zobaczyłem.

Niebezpieczne Tatry, beztroscy turyści. I śmiertelne wypadki

Gdzie oni zniknęli?

Turystki z Łodzi pozostawiły swoją relację w księdze pamiątkowej domu wczasowego w Karpaczu: Szło się świetnie. Co prawda żal nam było słońca, bo drogę ocieniał las, ale tym bardziej cieszyłyśmy się, jak pięknie będzie w górze. Do poręby droga była szeroka, można było iść grupkami. Wymijałyśmy się z narciarzami, jak wynikało z ich rozmów – Niemcami. Za szeroką polaną po prawej stronie droga zwęziła się, śniegu było więcej, trzeba było iść gęsiego. Podejście stało się bardziej strome, ale białe szczyty oraz zbocze Złotówki zachęcało do marszu. Wyobrażałyśmy sobie, jak piękny widok będzie z samego szczytu ścieżki, która skręcała w lewo.

Niemcy zmęczeni niesieniem nart zostali w tyle. Nadchodziły następne grupki ludzi. Od zbliżających się zboczy Białego Jaru dmuchnął silniejszy wiatr, sypiąc w oczy zmiecionym śniegiem. Ścieżka była coraz bardziej stroma. Po lewej stronie jeszcze las, ale po prawej skraj ścieżki oblodzony, ogołocony przez wiatr. Niżej coraz bardziej stromo opadał wąwóz Złotego Potoku. Nasza ścieżka przestała być gościnną drogą do krainy słońca – stała się półką brzegu wąwozu. Wiatr utrudniał poruszanie się. Para młodych ludzi idąca cały czas na przedzie wróciła. Wróciło też kilka osób idących przed nimi. Ale z dołu idą nowi, tym razem Rosjanie. Nie boją się śliskiej ścieżki, nie odpycha ich silny wiatr. Schodząc ze ścieżki, przepuszczamy ich – im się śpieszy, są młodzi, ciekawi. Jedna z dziewcząt prosi kolegę, by zaśpiewał. Posuwamy się dalej, trzeba się schylić, bo wiatr jest tak silny, że chwilami odpycha w tył. Zakręt już bliski. Znowu stajemy i przysuwamy się do ośnieżonego zbocza, bo mijają nas dwie dziewczyny – Rosjanki – i trzech starszych panów.

Jesteśmy zmęczone. Nastrój krajobrazu, tak radosny początkowo, zmienia się w groźny. Wiatr dmie i wyje, siostra dalej nie chce iść. Proszę ją, żeby jeszcze tylko kilka kroków, do zakrętu, który jest tuż przed nami. Znowu krok – przed nami plecy ostatniego z mężczyzn widziane na tle zakrętu.

W tej samej chwili zadymiło, szurnęło mocno śniegiem! Całe zbocze przed nami rusza, rusza cała ściana śniegu wprost na nas! Skaczemy w lewo, w kierunku drzew. Siostra krzyczy: – Lawina! Do drzew, trzymajmy się!

Tuż obok suną masy śniegu. Na naszych oczach wąwóz przestaje istnieć. Raptem widzimy, jak z drugiej strony wąwozu, z wolniej już płynącej lawiny, wyłania się człowiek, chwiejnie poruszając się, w stale jeszcze ruchomym śniegu. Wrzeszczymy do niego: – W górę! W górę! Nie słyszy, porusza się nadal w dół, niknie za drzewami.

Wiatr wyje przeraźliwie, zagłusza wszystko. Obok nas, z góry, wyskakuje mężczyzna. W jesionce, bez buta. To jeden z Rosjan, którzy nas mijali. Jest cały.

– Gdzie reszta? – wrzeszczymy.

– Ja adin! Ja adin! – powtarza kilka razy. Biegnie w dół i ginie nam z oczu.

 

 

Staramy się wycofać, czepiając się gałęzi drzew. Wał śniegu przed nami jest wciąż groźny, przecież może znów ruszyć. Z dołu dobiegają Niemcy, pomagają nam wydostać się z zaspy. Wszyscy wiemy, że tuż za zakrętem znikło przed sekundami tylu ludzi. Gdzie oni są?!

Zginęli uśmiechnięci

– Siedziałem z kolegami w knajpce w Karpaczu, kiedy na salę wbiegł kierownik lokalu: „Kto może, niech zabiera łopaty i zasuwa do Białego Jaru!” – opowiada Zbigniew Nakielski z GOPR. Wybiegł na ulicę: milicjanci zatrzymywali taksówki, samochody prywatne, autokary i kazali podwozić ochotników z łopatami na czarny szlak. – To było pospolite ruszenie, chętnych do pomocy było więcej niż aut. Nie czekałem, dałem z buta w górę.

Niemal kilometrowe lawinisko miało szerokość 80 m. Setki ratowników, żołnierzy i cywilów kopały w śnieżnej masie głębokie poprzeczne rowy. W ekipie znalazł się Waldemar Siemaszko, doświadczony ratownik, specjalista od lawin, kierownik schroniska Samotnia. Czoło lawiny, w którym zgromadziło się najwięcej śniegu, miało 20 m wysokości, a metalowe sondy do badania gruntu – zaledwie trzy. Ratownicy wyszli w śnieżne korytarze i zaczęli sprawdzać teren, wbijając sondy pionowo do gruntu oraz z boków.

Andrzej Brzeziński, ratownik GOPR: – To, co zobaczyłem, przerosło moje wyobrażenia. Tak jakby góry się nagle zmieniły: wąski jar zniknął, powstał śnieżny stół. Miałem 19 lat, byłem ochotnikiem przez wszystkie dni akcji. Woziłem żywność i pochodnie. Warunki były trudne: śnieg skumulował się na wąskiej przestrzeni, zasypani utkwili głęboko. Na początku nawet nie wiedzieliśmy, ilu dokładnie może ich być.

– Śnieg był tak sprasowany, tak zbity, że nie dało się wbić łopaty, trzeba było użyć najpierw kilofów. Dopiero kiedy pojawiał się kawałek tkaniny, jakikolwiek ślad, rozgarniałem śnieg delikatnie, rękami – opowiada Zbigniew Nakielski.

Pierwszą odkopali Rosjankę w krótkim kożuszku, z wysokim kołnierzem oblepionym śniegiem. – Było przykazane, żeby ściągać z ofiar zegarki, biżuterię i wkładać do kopert, które kładło się na ciele. Kiedy zaczęliśmy delikatnie zdejmować jej kolczyki, głowa lekko osunęła się do tyłu i zobaczyłem nagi czerep, jakby ktoś równo odciął skórę. A przecież nie było śladu krwi, żadnego pęknięcia.

Metr od niej młoda dziewczyna siedziała w kucki, jakby znieruchomiała tylko na chwilę. Nakielski odkopał ją do łydek, ale nie mógł wyciągnąć ciała, coś je trzymało. Odkopał głębiej: okazało się, że stopy zawinęły się wokół gałęzi świerku. – Śnieg tak ją wymłynkował, że stopy oplotły gałąź jak skręcony ręcznik. Zginęli błyskawicznie, chyba nie mieli czasu się zorientować. Te kobiety miały nadal uśmiechnięte twarze, jakby czas zastygł w lodzie. Ale zobaczyłem też mężczyznę z zaciśniętymi pięściami, z paznokciami wbitymi w skórę. Walczył z żywiołem. Jedna z kobiet miała rozerwane krocze. Niektóre ciała wplątały się w konary drzew wyrwanych z korzeniami, obdartych od czubka po podstawę, jakby ktoś je wyheblował.

Pierwszego dnia Zbigniew Nakielski wrócił do domu o drugiej nad ranem. – Po tym, co zobaczyłem, ma się trzy wyjścia: wykrzyczeć, dać komuś w mordę albo zapić.

Wiedzieliśmy, że nikt nie przeżył

Doktor Jadwiga Klamut z Karpacza, zwana w środowisku goprowców Gapą, z opaską ratownika z niebieskim krzyżem, spędziła na lawinisku kilka dni. Badała kolejne wydobywane spod śniegu ciała i wspierała goprowców. – Cały czas biegała między nami z herbatą, rozmawiała – wspomina Wiktor Szczypka, ratownik. – Te rozmowy pomagały nam znieść to wszystko, skala dramatu przerastała niektórych.

Wszyscy pracowali ze świadomością, że nad ich głowami wiszą jeszcze tony śniegu, bo niecały nawis zsunął się w południe. Żołnierze próbowali odstrzelić go z moździerzy, ale pociski tylko utkwiły w śniegu. Akcja przeciągnęła się do nocy; wojsko przywiozło agregaty, ratownicy pracowali przy lampach i pochodniach.

Z pomocą przyszła czechosłowacka Horská sluzba. – Mam tu dług do spłacenia – mówił Bohumil Hofman, którego dwa lata wcześniej polscy ratownicy wydobyli spod lawiny w Kotle Łomniczki. Pierwsze ofiary znalazł właśnie pies z czechosłowackiej ekipy. Tam, gdzie trafiał na kolejny trop, ratownicy wbijali czarną chorągiewkę. W ślad za psem szła grupa z sondami, potem kopacze z łopatami. Ratownicy zawijali wydobyte ofiary w brezentowe koce i zwozili na toboganach do wojskowego namiotu, skąd zabierano je do kostnicy miejskiej. Brakowało toboganów, więc kładli ciała na połączonych nartach związanych sznurkiem.

Stanisław Jawor, ratownik GOPR: – Mieliśmy chęci, ale nie mieliśmy sprzętu. Nie byliśmy przygotowani do takiej akcji, w magazynie było tylko osiem sond, łopaty i jeden samochód terenowy. Nie mieliśmy radiotelefonów, rozmowy zamawiało się przez międzymiastową. Czesi przyjechali skuterem śnieżnym, o którym mogliśmy tylko pomarzyć. Dopiero po tej tragedii przyjechał zarząd GOPR z Zakopanego, nie mogli uwierzyć, że w małych Karkonoszach zdarzyło się coś takiego. Dostaliśmy wtedy solidny przydział. Pierwszego dnia jeszcze się łudziliśmy, że ktoś przeżył, ale potem szukaliśmy już tylko ciał.

– Nie było żadnej szansy wydobycia żywych. Można było uratować tylko tych, których lawina jedynie poturbowała. Masy śniegu nie pozwoliły zasypanym „pływać”. Przyczyną śmierci w większości były bardzo poważne urazy, niewiele ofiar zmarło z powodu uduszenia – mówiła dr Jadwiga Klamut dziennikarzowi „Sztandaru Młodych”.

Przeżyło pięciu turystów, których podmuch lawiny odrzucił na bok: Władimir Fadiejew (28 lat), Helga Kusserow (31), Władysław Subocz (60), Henryk Kędzierzawski (56) i Gerd Keller (22). Pod śniegiem zostało 19 osób: 12 z ZSRR, cztery z NRD i trzech Polaków, m.in. pilot radzieckiej wycieczki.

Jedyna cała narta

Waldemar Siemaszko, obecny na lawinisku przez całą akcję, szkicował i robił notatki: Polak (20 marca, godzina 12.30), butelka wódki, Rosjanka (20 marca, godzina 12.40), czapka zielona, kobieta (21 marca, godzina 11), kij narciarski, Niemiec (5 kwietnia, godzina 17.45).

Pierwszego dnia wydobyto 10 ofiar, drugiego – jedną Rosjankę, w trzecim dniu akcji kolejne pięć ciał, a w czwartym – tylko jedno. Zwłoki odtransportowano specjalnym samolotem Aerofłotu do Kujbyszewa. Ostatnie ciała, dwóch 27-letnich Niemców, śnieg oddał dopiero w kwietniu. Odkopał ich Józef Polak z GOPR – 1 i 5 kwietnia. – Najpierw pokazała się rękawiczka, potem talerzyk od kijka narciarskiego. Długo mi się to śniło; bywa, że ten obraz nadal wraca – wspomina.

Jeden z ocalonych, Gerd Keller, przyjechał w Karkonosze kilka miesięcy później i rozpoznał nartę Kurta Neubaera, 27-latka, z którym wędrował tamtego dnia. Czerwona narta z 1968 r. do dziś wisi pod sufitem w głównej sali karkonoskiego schroniska Samotnia. Jedyna cała wśród wielu połamanych.

 

„Deska” nie daje szans

Andrzej Brzeziński, przewodniczący Komisji Ratownictwa Lawinowego GOPR, szef służby śnieżno-lawinowej Grupy Karkonoskiej GOPR: – Ci ludzie nie spowodowali lawiny, śnieg opadł samoistnie pod swoim ciężarem. Bywają lawiny gruntowe, z ciężkiego wiosennego śniegu, które równają jak walec, zagarniając drzewa, kamienie, wszystko do samego gruntu. Bywają pyłowe: welon puszystego śniegu, który mknie nawet 300 km/godz. Tym razem to była „deska”: lawina ze świeżo nawianego śniegu, który odkłada się w formie poduszek śniegowych na podłożu ze starego twardego śniegu. Pomiędzy warstwami mogą się znajdować puste przestrzenie i miejsca słabiej związane. Właśnie taka masa niezwiązana z podłożem zsunęła się po starym, zmrożonym śniegu, z prędkością 100 km/godz. Ci, którzy stali na jej trasie, nie mieli żadnych szans. W lawinach deskowych jest najwięcej śmiertelnych wypadków. Ludzie wychodzący z lawin to niezwykli farciarze, tacy jak pewien narciarz, który w latach 70. w Karkonoszach przeżył pod śniegiem dziewięć godzin, bo miał przestrzeń do oddychania. Jednak to zdarza się bardzo rzadko. Turyści idący dnem Białego Jaru zginęli w ciągu kilkudziesięciu sekund. Widziałem ich przed wyjściem, byłem w ośrodku Juventuru na Poznańskiej w Karpaczu, gdzie mieszkali. Byli kompletnie nieprzygotowani do wyjścia, skusiła ich wiosenna aura na dole, w mieście. Nie uświadamiali sobie, że na górze panują skrajnie odmienne warunki – opowiada.

Do tragedii w Białym Jarze o mało nie doszło kilka dni wcześniej – 17 marca 1968 r. lawina przysypała tam osiem osób. Przyjechali wycieczką autokarową ze Lwówka, wyszli na szlak mimo ostrzeżeń. Wszyscy – sześciu mężczyzn, kobieta i jedenastolatek – sami się wykopali.

Niemal w 40. rocznicę tragedii, 22 marca 2008 r., w Białym Jarze zginął pod lawiną 26-letni instruktor narciarski. Szukało go 60 ratowników, odkopali go dzień później.

Brzeziński: – Zimą ze względu na zagrożenie lawinowe szlaki biegnące przez Biały Jar są zamykane. W 1968 r. nie było takich obostrzeń. Karkonosze to po Tatrach drugie góry o największym zagrożeniu lawinowym. Nie tylko Biały Jar jest niebezpieczny, także Kocioł Łomniczki, Kocioł Małego Stawu, Kocioł Smogorni czy Śnieżne Kotły. Przy śnieżnych zimach schodzi u nas nawet 40 lawin, ale mimo zakazów ludzie nadal wchodzą tam zimą.

Kto powstrzymałby Rosjan?

Dr Klamut, Siemaszko, Nakielski, Brzeziński, Szczypka, Jawor i inni spotkali się w tym samym miejscu rok po tragedii. Wbili w śnieg 19 zapalonych pochodni. Latem 1969 r. postawiono tam pomnik: kilka potężnych granitowych głazów w dwóch rzędach wysokich na kilka metrów. Nie przetrwały lawiny, która zeszła kolejnej zimy, dwukrotnie większa. Zmiotła granitowe bloki, jakby to były dziecięce klocki. Pozostał postument, granity z pomnika do dziś leżą w jarze.

Prokurator Tadeusz Piętka w „Nowinach Jeleniogórskich” z 3 października 1968 r.:Tragedii tej być może udałoby się zapobiec. Niestety, turyści szli bez przewodnika. Aby zapobiec podobnym tragediom, należy bezzwłocznie ustawić na szlakach turystycznych widoczne z dala znaki ostrzegawcze oraz tablice z aktualnymi informacjami o warunkach atmosferycznych w Karkonoszach. Wycieczki bez przewodnika powinny być zabronione.

– Winni? Nie oskarżałbym pilota – uważa Stanisław Jawor. – Kto opanowałby grupę Rosjan, która uparła się, żeby iść? Może uległ presji, może nie wiedział o komunikatach, a może je zlekceważył. Jurek Janiszewski, zwany Szatanem, pracował wtedy na górze w schronisku Strzecha Akademicka i widział, co się dzieje na stokach. Codziennie dzwonił do domów FWP, żeby nie wypuszczać wycieczek w najbardziej niebezpieczne miejsca. Zwłaszcza do Białego Jaru.

Korzystałam z wycinków prasowych zgromadzonych w archiwum karkonoskiego GOPR, któremu dziękuję za pomoc.

NAJTRAGICZNIEJSZE SKUTKI ZEJŚCIA LAWIN W POLSKICH GÓRACH

TATRY
*O pięciu górnikach, których zabrała lawina w Tatrach w 1856 r., pisał ksiądz Józef Stolarczyk, taternik i pierwszy proboszcz Zakopanego.
*8 lutego 1909 r. zginął Mieczysław Karłowicz, kompozytor i pionier polskiego taternictwa. Lawina przysypała go podczas samotnej wycieczki na nartach pod Małym Kościelcem.
*W marcu 1934 r. lawina porwała czterech narciarzy na zboczach Beskidu na Hali Gąsienicowej – dwóch udało się uratować.
*W marcu 1956 r. lawina, która zeszła na Niżnią Goryczkową Rówień, zmiotła prywatne schronisko Zofii i Władysława Gąsieniców-Marcinowskich: zginęli oboje gospodarze i trzech żołnierzy WOP, którzy się u nich zatrzymali.
*30 grudnia 2001 r. na Przełęczy Szpiglasowej zginęło dwóch turystów, którzy sami „podcięli” lawinę. Tego samego dnia kolejna zasypała ośmioosobową ekipę TOPR, która ruszyła im na pomoc. Większość, m.in. Jan Krzysztof, naczelnik TOPR, sama wykopała się spod śniegu. Nie udało się jednak uratować dwóch młodych toprowców, 29-letniego Marka Łabunowicza i 24-letniego Bartłomieja Olszańskiego.
*W styczniu 2004 r. na szlaku z Doliny Kościeliskiej na Ciemniak w lawinie zginęło czterech grotołazów z Nowego Sącza.
*W grudniu 2009 r. lawina zabiła trzy osoby na szlaku na Rysy.
*28 stycznia 2013 r. lawina porwała 13 osób wchodzących na Rysy, uczniów I LO w Tychach oraz członków Szkolnego Klubu Sportowego „Pion”. Osiem osób zginęło.
*21 lutego 2015 r. czterech grotołazów podchodziło do jaskini na Wielkiej Świstówce. Zginęła jedna kobieta, a pozostałą trójkę udało się uratować, w tym inną kobietę, która spędziła pod śniegiem dwie godziny w hipotermii – temperatura jej ciała spadła do 16 stopni.

KARKONOSZE < br>*Wyjątkowo lawiniastymi górami są Karkonosze, w których w polodowcowych dolinach odkładają się potężne warstwy śniegu.
*W 1958 r. lawina w Kotle Łomniczki zabiła ratownika Horskiej sluzby i polskiego żołnierza WOP.
*W grudniu 2001 r. w tym samym miejscu lawina porwała dwóch narciarzy; jednego uratowano.
*Lawiny często schodzą też na karkonoski Kocioł Małego Stawu: w 1990 r. zginął tam wspinający się Niemiec, a w 2005 r. w dwóch lawinach zginęły trzy osoby.

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

W ”Ale Historia” czytaj też:

Dlaczego Zachód wyprzedził islam? Historia cywilizacyjna
W pierwszych wiekach drugiego tysiąclecia Zachód – inaczej niż świat muzułmański – nie odrzucił filozofii. To był moment, w którym zdecydowały się losy obu cywilizacji

Janosik, zbój zza miedzy. Bohaterowie ludowi cz. 12
„Za te tak bardzo złe uczynki i przekroczenia przykazań ma być na hak w lewym boku wbity i tak dla przykładu innych takich złoczyńców powieszony” – zawyrokował 17 marca 1713 r. sędzia Okolicsanyi. Janosik nie był postacią z bajki. Żył naprawdę, rabował naprawdę i naprawdę skończył na haku

Największa tragedia w polskich górach
Pierwsze ofiary odnalazł pies czechosłowackiej Horskiej sluzby. Wszędzie, gdzie trafiał na kolejny trop, ratownicy wbijali czarne chorągiewki. Idący za nimi ludzie odkopywali ofiary, zawijali ciała w brezentowe koce i zwozili na dół do namiotu, skąd zabierano je do kostnicy. W lawinie w Białym Jarze w Karkonoszach zginęło 19 osób

Włodzimierz Reczek: król działaczy sportu i turystyki. Historia z PRL-u
Do złudzenia przypominał ministra z filmu „Miś” Stanisława Barei, dla którego rezerwowano taras Pałacu Kultury, by mógł pooddychać świeżym powietrzem. Partyjny dygnitarz pełną gębą i zarazem ludzkie panisko. Dla wielu Włodzimierz Reczek uchodzi za współtwórcę największych sukcesów sportowych PRL

Franz Reichelt: spadochron latającego krawca. Historia przedmiotu
Jeżeli człowiek weźmie kawałek płótna żaglowego i nada mu kształt piramidy, której każda strona będzie mieć 12 łokci szerokości i taką samą wysokość, to może bezpiecznie opuścić się z dowolnej wysokości – pisał Leonardo da Vinci uznawany przez naukę za twórcę spadochronu

Pamiętnik z getta warszawskiego. Historia okupacyjna
Gdy znalazł się za murem, miał 17 lat. Kiedy spisał swoje przeżycia – 24. Uratowany, w sanatorium w Davos, gdzie trafił z ciężką gruźlicą, opowiadał psycholożce o dręczących go koszmarach. A ona namówiła go, by spisał to, co przeżył

największa

wyborcza.pl

Tydzień według „Wiadomości”: PiS ma lek na całe zło

Justyna Suchecka, Gazeta Wyborcza, 21.03.2016

„Wiadomości” (screen: wiadomosci.tvp.pl/)

Szef europarlamentu Martin Schulz się martwi, Amerykanie niepokoją, Rosjanie wściekają – to po słowach Antoniego Macierewicza. Tylko widzowie „Wiadomości” o naszą pozycję w świecie martwić się nie muszą, bo przez tydzień przekonywani byli, że najważniejsze to dobrze żyć z Czechami i Węgrami.
 

I to właśnie robi nasz prezydent. Andrzej Duda w tym tygodniu głównie dbał o to, by Grupa Wyszehradzka kojarzyła się Polakom lepiej niż Unia Europejska, która „miesza się w nasze wewnętrzne sprawy”, a nawet rozważa jakieś sankcje. I „Wiadomości” mu wiernie towarzyszyły. A gdyby tylko inne państwa potrafiły spojrzeć na nas oczami Węgrów lub Czechów, to nie tylko Polska nie miałaby problemów, ale też Unii Europejskiej żyłoby się lepiej – relacjonowały.

Słowacy, Czesi i Węgrzy to nasi przyjaciele. Nie to co Amerykanie i Rosjanie, którzy nie pomagają w śledztwie smoleńskim właśnie przedłużonym o kolejne pół roku. Rosjanie nie chcą nam zwrócić wraku, a Amerykanie nie odpowiadają na pytania. I pewnie dlatego niemal sześć lat po tragedii nikogo nie ukarano.

Reporter Bartłomiej Graczek przypomniał w poniedziałek, że szef MON Antoni Macierewicz „nie mówi wprost o przyczynach katastrofy”, ale bierze pod uwagę różne warianty: „To mogła być bomba, samolot rozpadł się nad ziemią”. I to by było tyle o Macierewiczu.

W „Wiadomościach” przez tydzień udało się nie powiedzieć ani słowa o tym, jak minister obrony narodowej kształtował relacje Polski z Rosjanami i Amerykanami w czasie weekendowej wizyty w Toruniu. A przecież ci pierwsi stanowczo zareagowali na jego słowa o tym, iż „po Smoleńsku możemy powiedzieć, że byliśmy pierwszą wielką ofiarą terroryzmu państwowego Rosji”.

Tym drugim także raczej nie spodobały się frazy: „Ludzie, którzy budowali swoje państwo dopiero w XVIII wieku, będą mówili nam, co to jest demokracja! Narodowi, który miał struktury przedstawicielskie i demokratyczne już w XIII i XIV wieku i który był źródłem demokracji dla całej Europy”. Przytoczył je portal Politico w tekście o „cierpkim” polsko-amerykańskim romansie.

Unia Europejska? Co tam Unia – prezes PiS Jarosław Kaczyński we wtorek zapewnił widzów, że nie grożą nam żadne sankcje. Nie przeszkadzało to oczywiście „Wiadomościom” aż trzy razy pokazać filmiku z Facebooka ze Stefanem Niesiołowskim, w którym polityk PO o sankcje apeluje. Widać od razu, jaka ta opozycja antypolska. To z „Wiadomości” wiemy, że znów PO donosi na Polskę do Brukseli, a Nowoczesna chce doprowadzić do rozruchów i destabilizacji, by w ten sposób objąć w Polsce władzę.

Czarnym charakterem jest Grzegorz Schetyna, który spotkał się z Angelą Merkel i „ustalał treść wymierzonej w Polskę rezolucji”. Żebyśmy zapamiętali, TVP mówiło o tym i w piątek, i w sobotę.

Za to kiedy Martin Schulz mówił w Brukseli z troską o sytuacji w Polsce, „Wiadomości” tytułowały materiał na ten temat: „Schulz znów przeciw Polsce”.

Martwicie się? Przestańcie. Polakom się przecież to wszystko podoba. „Wiadomości” trzy razy w minionym tygodniu dzieliły się z widzami sondażem TNS. A w nim PiS ma aż 38 proc. poparcia.

Puenta? Na przykład jak w sobotę: „Orbán umocnił swoją pozycję po konflikcie z UE”.

Zobacz także

widzowie

wyborcza.pl

Sprawa aborcji w Warszawie. Krajowi konsultanci nie mają zastrzeżeń, ale prokuratura wszczyna śledztwo

Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska, Piotr Machajski, 21.03.2016

Pikieta zwolenników zakazu aborcji pod szpitalem przy ul. Madalińskiego w Warszawie, 14 marca 2016

Pikieta zwolenników zakazu aborcji pod szpitalem przy ul. Madalińskiego w Warszawie, 14 marca 2016 (AGATA GRZYBOWSKA)

– Nie mam zastrzeżeń do działania lekarzy. To dziecko nie mogło być uratowane – mówi krajowy konsultant ds. neonatologii. Ale minister zdrowia jest „porażony”. – Jest w tym wszystkim coś naprawdę strasznego – mówi.
 

– To hańba, że jesteście Szpitalem im. Świętej Rodziny. Powinniście za patrona sobie wziąć doktora Mengele! – ktoś krzyczy do słuchawki. Od dwóch tygodni pracownicy codziennie odbierają telefony z wyzwiskami. Obcy ludzie przychodzą, żądając wydania zwłok dziecka, bo chcą je godnie pochować.

W trakcie nabożeństwa „w intencji zamordowanego”, które odbyło się w Radiu Maryja, telefon też dzwonił co chwilę.

Tydzień temu przed szpitalem pikietowało 50 osób. Protestujący podkreślali, że lekarze z tej placówki zabili człowieka. Starsze osoby wyciągnęły różańce i pod lecznicą odmawiały koronkę: „Miej miłosierdzie dla nas i całego świata”. Zgromadzeni trzymali flagi papieskie, transparenty ze zdjęciami zakrwawionych noworodków z podpisem: „Aborterzy zabijają dzieci”, „Politycy decydują, aborterzy mordują”, „Powstrzymajcie zabijanie bezbronnych”.

Terlikowski donosi

Do szpitala wszedł prokurator. Dwa lata temu już tu był. Wtedy ówczesny dyrektor prof. Bogdan Chazan odmówił wykonania aborcji. Płód miał stwierdzone bezmózgowie. Lekarz nie wskazał jednak innej placówki, gdzie kobieta mogłaby zrobić aborcję. Sprawa się przeciągała, aż w końcu na zabieg było za późno. Dziecko urodziło się i zmarło po kilku dniach. Rodzice podkreślali, że profesor, odmawiając aborcji, przedłużył jego agonię. Prokuratura uznała jednak, że prof. Chazan nie popełnił przestępstwa. Wcześniej został jednak odwołany z funkcji dyrektora. Poskarżył się do sądu pracy. Proces jest w toku.

Szpital im. Świętej Rodziny znów jest słynny. Jako pierwszy opowiedział o nim na antenie telewizji Republika jej naczelny Tomasz Terlikowski: dziecko po nieudanej aborcji urodziło się żywe i przez „ponad godzinę płakało, krzyczało”, a w tym czasie lekarze bezczynnie przyglądali się jego cierpieniom, aż zmarło.

Płód nieodwracalnie uszkodzony

Pacjentka przyjechała do stolicy z Podlasia. Do szpitala zgłosiła się po 23. tygodniu ciąży z kompletem badań prenatalnych. Wynikało z nich, że dziecko ma zespół Downa oraz wadę serca i nieprawidłowo pracujące nerki. Pacjentka zaznaczyła, że gdyby lekarze mieli odmówić przerwania ciąży, chce to dostać na piśmie.

Legalnej aborcji można dokonać w trzech przypadkach: gdy ciąża zagraża życiu matki; gdy doszło do ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu; gdy ciąża jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa. W dwóch pierwszych przypadkach prawo nie precyzuje terminów. Ustawa mówi jedynie, że przerwanie jest możliwe „do chwili osiągnięcia przez płód zdolności samodzielnego życia poza organizmem kobiety ciężarnej”. Lekarze każdorazowo oceniają, czy dziecko jest „zdolne do samodzielnego funkcjonowania”. Przyjmuje się, że zwykle następuje to w szóstym miesiącu ciąży.

– W szpitalu przy Madalińskiego pięcioosobowe konsylium lekarskie dopuściło do przerwania ciąży ze względu na nieodwracalne wady płodu i pisemną prośbę ciężarnej – mówi prof. Stanisław Radowicki, konsultant krajowy ds. położnictwa i ginekologii. Dodaje, że przejrzał dokumentację pacjentki i według niego zabieg odbył się zgodnie z przepisami prawa i z zachowaniem procedur.

„Widzimy, jak one gasną”

W szpitalu kobiecie podano leki wywołujące skurcze macicy. Dziecko urodziło się z oznakami życia. Ministerstwo Zdrowia poinformowało, że żyło 22 minuty. Z naszych informacji wynika, że ważyło nieco ponad pół kilograma. Zostało umyte, ubrane i odłożone do inkubatora.

– Może się zdarzyć, że podczas aborcji rodzi się dziecko z oznakami życia. Ale to sporadyczne przypadki – mówi prof. Radowicki.

– Zwykle z wywoływanych porodów rodzą się martwe dzieci, ale są wyjątki – opowiada ginekolog z innego warszawskiego szpitala. Mówi anonimowo, bo nie chce pikiet obrońców życia pod oknami. – Zdarzyło mi się dwa razy, że podczas przerywania ciąży urodziło się dziecko, które próbowało oddychać. Drgały ręce i nogi, ale jego układ oddechowy nie był dojrzały, dlatego nie miało szans na to, by przeżyć. To zawsze robi ogromne wrażenie i jest trudne. Widzimy, jak te dzieci gasną. Zwykle szybko zasypiają i później przestaje bić serce.

W 2014 roku we Wrocławiu inne dziecko przeżyło aborcję. Matka była w 23.-24. tygodniu ciąży, a płód miał zespół Downa i poważną wadę serca. Tamto dziecko ważyło 700 gramów i neonatolodzy rozpoczęli udaną akcję reanimacyjną. Dziecko żyło miesiąc.

„Zadalibyśmy mu tylko ból”

Prof. Ewa Helwich, krajowy konsultant ds. neonatologii, zapoznała się z dokumentacją medyczną sprawy z Madalińskiego i nie ma zastrzeżeń do działania lekarzy.

– Z dokumentacji wynika, że dziecko prawie nie miało krążenia krwi. Funkcje życiowe były śladowe i ono nie cierpiało – mówi prof. Helwich. – Zostało odłożone do inkubatora i okryte, by nie było mu zimno. Tak małemu dziecku nie podaje się leków przeciwbólowych doustnie, tylko dożylnie. By to zrobić, należałoby wykonać wkłucie, ale to powodowałoby jedynie dodatkowy ból i byłoby uporczywą terapią, gdyż to dziecko nie mogło być uratowane. Dobrze, że pozwolono mu w spokoju odejść.

Prof. Helwich podkreśla, że stara się ratować zdrowe dzieci urodzone przedwcześnie, nawet w 23. tygodniu, ale ich szanse na przeżycie wynoszą 5 proc. – Dziecko obarczone wadami genetycznymi i kardiologicznymi urodzone w tak wczesnej ciąży nie miało żadnych szans na przeżycie. Zadawalibyśmy tylko ból, sztucznie podtrzymując jego życie.

Czy dziecko mogło krzyczeć?

– Jego płuca są niedojrzałe. Może co najwyżej kwilić – mówi prof. Helwich.

Zwykle, gdy dochodzi do poronienia i rodzi się dziecko z oznakami życie, lekarze oddają je w ramiona matki, ale w tym przypadku było to niemożliwe, bo kobieta nie chciała przytulić narodzonego chłopca.

Prokuratura sprawdzi, czy aborcja była legalna

Ks. Ryszard Halwa z fundacji S.O.S. Obrony Życia Poczętego złożył w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez personel szpitala. Napisał:

Jeśli w świetle zbadania dokumentacji medycznej i przesłuchania świadków zdarzenia okazałoby się, iż doszło do popełnienia czynu zabronionego, sprawcy tego bestialstwa nie powinni ujść sprawiedliwej karze. Jeżeli natomiast okaże się, iż polski porządek prawny toleruje takie sytuacje, będzie to przesłanką oczekiwania na interwencję ustawodawcy w tej materii. Jednocześnie wskazać trzeba, że interesów tego dziecka, które zmarło w okolicznościach szczególnie okrutnych i bulwersujących, nie ma kto reprezentować. Jeśli poczucie praworządności w Polsce ma zostać przywrócone, interesy właśnie takich, najbardziej bezbronnych osób, powinna reprezentować Prokuratura.

Osobne zawiadomienie złożył też poseł Piotr Liroy-Marzec z klubu Kukiz’15.

– Udostępnimy wszelką dokumentację w tej sprawie – zapowiedziała Dorota Jasłowska, rzeczniczka placówki.

Po analizie dokumentów, w środę 16 marca, prokuratura zdecydowała o wszczęciu śledztwa. Dotyczy ono nie tylko ewentualnego nieudzielenia pomocy nowo narodzonemu dziecku, ale przede wszystkim legalności aborcji. Podstawą wszczęcia jest artykuł 152 paragraf 3 kodeksu karnego, który mówi o przeprowadzeniu zabiegu w sytuacji, gdy „dziecko poczęte osiągnęło zdolność do samodzielnego życia poza organizmem kobiety ciężarnej”. Za takie przestępstwo grozi do ośmiu lat więzienia.

Miał na imię Wiktor

Po śmierci chłopca przy Madalińskiego pojawiały się postulaty, by zaostrzyć przepisy aborcyjne. „Zadanie to (…) staje przed politykami PiS” – napisał Tomasz Terlikowski. Ostre słowa padły też na ostatniej sesji Rady Warszawy. – Przypadek dziecka żywo urodzonego pokazuje jaskrawo, że nie ma granicy między aborcją a dzieciobójstwem – mówił radny PiS Michał Kondrat.

– To, co wiemy na ten temat, poraża. Ja jestem w szoku, jest w tym wszystkim coś naprawdę strasznego – dodał w TVN 24 Konstanty Radziwiłł, minister zdrowia. – Mamy jakiś problem cywilizacyjny w tej sprawie. Media mówią, że to było dziecko z zespołem Downa. W tym samym dniu odbywały się igrzyska osób niepełnosprawnych, widziałem na zdjęciach osobę z zespołem Downa.

Na wtorek 22 marca zapowiedziano konferencję Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia, na której zostanie przedstawiony apel do polskich parlamentarzystów o prawo do życia dla każdego poczętego dziecka.

Chłopczyk z inkubatora został już pochowany. Dostał na imię Wiktor.

Zobacz także

wyzwiska

wyborcza.pl