Komisja Wenecka, 12.09.2016

 

Komisja Wenecka utraciła zaufanie Kaczyńskiego

Komisja Wenecka utraciła zaufanie Kaczyńskiego

W PiS znalazł się jeden sprawiedliwy. Nawet jak na liberalne warunki biblijne dotyczące Sodomy i Gomory, to o dziewięciu za mało. Pod tym względem w partii Jarosława Kaczyńskiego istna pustynia. Sprawiedliwości nie uświadczysz. Skarbem w PiS powinien być Kazimierz Michał Ujazdowski, który powiedział: „Odrębny, niezależny głos powinien być szanowany. Tym bardziej, jeśli dotyczy kwestii o charakterze fundamentalnym dla życia publicznego”. Lecz wszystkie Błaszczaki, Brudzińskie i inni, wybrani na zastępców Jarosława Kaczyńskiego, chcą Ujazdowskiego także potraktować jeszcze bardziej po biblijnemu („dopuścił się swoistego rodzaju zdrady”) i wyrzucić go za burtę.Ujazdowski jest takim Jonaszem, ale czy trafi na swoją dużą rybę i schronienie w jej wnętrzu? A może zjawi się na marszu KOD?

Na pewno takimi skarbami, jak Ujazdowski, nie są sędziowie Trybunału Konstytucyjnego wybrani przez PiS, którzy nie chcą się spotkać z członkami Komisji Weneckiej, bo ta „utraciła ich zaufanie”. Oczywiście, że utraciła zaufanie Jarosława Kaczyńskiego, bo Komisja nie chce ustąpić w respektowaniu trójpodziału władzy, standardów zachodnich, nie godzi się na bezprawie, jakie widać nieuzbrojonym okiem w Polsce.

Po Komisji Weneckiej zaufanie Kaczyńskiego utracą Komisja Europejska, Parlament Europejski. Z zaufaniem pozostanie tylko Viktor Orban, przyjaciel Władimira Putina. Acz ten kierunek zaufania jest widoczny od początku rządów PiS.
Odpór Grupie Wyszehradzkiej daje sześć krajów  śródziemnomorskich: – W dyskusjach o UE nie można oddać pola krajom Grupy Wyszehradzkiej – przekonuje inicjator południowego projektu, grecki premier Aleksis Tsipras. Południu przyjdzie to tym bardziej łatwo, iż Czesi nigdy nie zgodzą się na parcianego Kaczyńskiego, Słowacy też nie. Kraje śródziemnomorskie jakiś czas temu zrzuciły kajdany chrześcijaństwa i wracają do jądra cywilizacji zachodniej (i cywilizacji jako takiej), paradygmatu klasycznej Grecji.

Południe chce zacieśnienia współpracy w Unii Europejskiej, a nie kontrrewolucji kulturalnej, poluzowania. Chcą siły wspólnoty, a nie podziału. Kaczyński dzieli społeczeństwo w kraju, Unia Europejska nie pozwoli sobie na podział wewnątrz tego najnowocześniejszego projektu cywilizacyjnego, acz na podział Unia Europejska i Węgro-Polonia – tak. I do tego dojdzie, bo Kaczyński wszedł na ścieżkę Janukowycza, który dostał od Unii Europejskiej propozycję cywilizacyjną i wybrał, jak Orban – a w przyszłości Kaczyński – przyjaciela Putina. Unii zaś nie stać na takiego chorego człowieka, jak Polska pod rządami PiS.

Waldemar Mystkowski

komisjawenecka

Koduj24.pl

 

Misiewicz naszych czasów

Paweł Wroński, 12.09.2016

Bartłomiej Misiewicz

Bartłomiej Misiewicz (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)

Wiele zdarzeń w historii ma swoje postacie emblematyczne, oddające ducha epoki. Twarzą „dobrej zmiany” staje się Bartłomiej Misiewicz, rzecznik i szef gabinetu politycznego ministra obrony narodowej – uosobienie działacza PiS. To jego kariera pokazuje, jakich ludzi potrzebuje PiS i jak chce zarządzać Rzecząpospolitą.

Antoni Słonimski, gdy za komunizmu na zjeździe literatów w Pałacu Kultury czołowy pisarz radziecki zapytał go, gdzie można zrobić siku, odpowiedział: „Pan może wszędzie”. Kariera Bartłomieja Misiewicza pokazuje, że on też „może wszędzie”.

26-letni Bartłomiej Misiewicz, jak sam twierdzi, dopiero robi studia licencjackie, a jego dotychczasowa praktyka zawodowa, poza asystowaniem Antoniemu Macierewiczowi, to praca w aptece Aronia w Łomiankach. Mimo to z woli swojego protektora wszedł do rad nadzorczych spółki Energa Ciepło w Ostrołęce i Polskiej Grupy Zbrojeniowej, największego polskiego holdingu obronnego.

Nie ma do tego stosownego wykształcenia. Nie zrobił obowiązkowego kursu dla kandydatów na członków rad nadzorczych, a gdy wyszło to na jaw, zrezygnował z posady w Ostrołęce, ale nie w zależnej od ministra Macierewicza PGZ.

Szef MON stwierdził, że „w przemyśle zbrojeniowym takiego wymogu nie ma„, a Misiewicz to jego osobisty przedstawiciel wyposażony w „lojalność, chęć współpracy, kompetencje i decyzyjność”.

Statut PGZ takie wymagania dla członka rady nadzorczej zawierał w art. 24. Jednak rada nadzorcza PGZ zmieniła statut, by Misiewicz mógł w niej zasiadać. Uczyniła to najpewniej z naruszeniem prawa, bo ustawa stanowi inaczej. Ale przecież dla Misiewicza PiS może zmienić też ustawę.

Ta cała hucpa odbywa się wśród wielkich słów wygłaszanych przez ministra Macierewicza i jego rzecznika na licznych uroczystościach państwowych, gdzie wojsko stoi na baczność i powiewają sztandary. Padają słowa: honor, ojczyzna, uczciwość, tak jakby wierzyli, że pseudopatriotyczna mgła to wszystko ukryje.

W kampanii wyborczej PiS wiele mówił o standardach i przywróceniu kompetentnej klasy urzędniczej. Misiewicz to jeden z przykładów, że PiS łamie standardy w skali nieporównywalnej ze swoimi poprzednikami. I pokrywa to pychą, butą i bezczelnością. Być może niedługo kolejne zastępy Misiewiczów będą kierowały przedsiębiorstwami, bankami, urzędami, teatrami, muzeami. Być może jakiś Misiewicz zasiądzie za sterami samolotu.

Tak realizują się słowa premier Beaty Szydło z kampanii wyborczej: „My wykreśliliśmy ze słownika języka polskiego słowo »niemożliwe «”.

Zobacz także

kariera

wyborcza.pl

Unijne południe przeciw Grupie Wyszehradzkiej

Tomasz Bielecki, Bruksela, 12.09.2016

Grecki premier Aleksis Tsipras

Grecki premier Aleksis Tsipras (ALEXANDROS AVRAMIDIS / REUTERS / REUTERS)

Kraje klubu śródziemnomorskiego chcą zacieśnienia, nie poluzowania integracji europejskiej. – W dyskusjach o UE nie można oddać pola krajom Grupy Wyszehradzkiej – przekonuje grecki premier Aleksis Tsipras, który w piątek urządził szczyt sześciu krajów śródziemnomorskich w Atenach.

Odnosił się do haseł o konserwatywnej „kontrrewolucji kulturalnej”, które premier Viktor Orbán głosił ostatnio w Krynicy. Ale głównym celem zjazdu Club Med, czyli platformy współpracy śródziemnomorskich krajów UE, była nie polemika z Orbánem bądź Kaczyńskim, ale przymiarki do zmontowania frontu przeciw unijnej polityce rygoryzmu budżetowego, czyli austerity.

Tsipras, który niedawno uchodził w Unii za skrajnie lewicowego pariasa, zdołał sprowadzić na szczyt – prócz przywódców Portugalii, Malty, Cypru – francuskiego prezydenta François Hollande’a i włoskiego premiera Matteo Renziego. Szef rządu Hiszpanii Mariano Rajoy posłał ministra ds. europejskich.

– Hollande wreszcie jest z nami! Porzucił niezdecydowanie – cieszył się Renzi po szczycie. Włoch chciałby już w piątek, na szczycie 27 krajów UE (bez Wlk. Brytanii) w Bratysławie podjąć dyskusję o rozmiękczeniu unijnej dyscypliny budżetowej. Południe zabiega o to od paru lat. Choć brukselskie wymogi austerity zostały w ostatnich kilkunastu miesiącach poluzowane, to w Club Medzie panuje przekonanie, że nadal duszą one gospodarkę i dają paliwo populistom.

O ile w krajach Grupy Wyszehradzkiej ostry sprzeciw od 2015 r. budziła niemiecka polityka gościnności wobec uchodźców i ich rozdzielniki (wspierane przez Rzym i Ateny), o tyle w Club Medzie Berlin jest na cenzurowanym z powodu forsowania unijnego austerity. Choć po szczycie w Bratysławie należy się spodziewać dyskusji, a nie decyzji, to niemieckie reakcje na zjazd w Atenach były dość nerwowe. Bawarski chadek Manfred Weber, szef największego, centroprawicowego klubu w Parlamencie Europejskim, obwieścił, że Hollande i Renzi dają się manipulować Tsiprasowi.

– Gdy spotykają się socjalistyczni przywódcy, przeważnie nie wynika z tego nic inteligentnego – wyzłośliwiał się niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble, który w ub. roku chciał zawiesić udział Grecji w strefie euro. Spośród krajów należących do Club Medu tylko Cyprem i Hiszpanią rządzi centroprawica.

Mimo wezwań do jedności Unii, na razie względny konsensus panuje tylko wokół haseł bezpieczeństwa UE. O tym mówiła ostatnio i Grupa Wyszehradzka, i Club Med. Berlin i Paryż przygotowują przed Bratysławą zarys harmonogramu wzmacniania polityki obronnej UE. Wedle niemieckich mediów ten projekt odświeża plany powołania unijnego dowództwa w misjach wojskowych (taki był też zamiar polskiej prezydencji w 2011 r. zablokowany przez Londyn), mówi o wspólnym wykorzystywaniu satelitów szpiegowskich, współpracy w logistyce. A także o lepszym wykorzystaniu Eurokorpusu opartego na żołnierzach z Francji, Niemiec, Belgii, Hiszpanii, Luksemburga (Polska jest w nim obserwatorem). Z kolei Bruksela chciałaby usprawnić – nigdy dotąd niewysłane do akcji – unijne grupy bojowe.

Unia prowadzi teraz m.in. misje na Morzu Śródziemnym (zwalczanie przemytu ludzi), w Mali (szkolenia) i Kosowie (misja policyjna). Współpracę w – jak nazywa to szef KE Jean-Claude Juncker – „unii obronnościowej” mogłyby podejmować mniejsze grupy chętnych krajów UE. Celem nie jest ani rywalizacja z NATO, ani zastępowanie armii narodowych.

Zobacz także

kaczynski

wyborcza.pl

„Utraciliśmy zaufanie”. Część sędziów TK nie spotka się z Komisją Wenecką. Dobry powód?

TS, 12.09.2016

Jest opinia Komisji Weneckiej

Jest opinia Komisji Weneckiej (VeniceComm)

• Część sędziów Trybunału Konstytucyjnego: „Utraciliśmy zaufanie do Komisji”
• Pod taką opinią podpisali się sędziowie wybrani w grudniu 2015 r. i w kwietniu
• Nie zgadzają się oni na zaledwie 15-minutowe spotkanie z Komisją Wenecką

 

Część sędziów Trybunału Konstytucyjnego – wybrana w grudniu 2015 roku i kwietniu tego roku – napisała w oświadczeniu, że „utraciła zaufanie” do Komisji Weneckiej, która od dziś ponownie wizytuje w Polsce – podaje TVP Info. „Podejrzewamy, że spotkanie posłużyłoby jedynie legitymizacji kolejnej bezpodstawnie stronniczej i niekorzystnej dla Państwa Polskiego opinii” – napisali sędziowie. Ich zdaniem KW podzieliła sędziów TK na lepszych i gorszych, ustalając z tymi drugimi zaledwie 15-minutową rozmowę. „Zaproponowana przez Komisję formuła krótkiego spotkania z nami, rozpoczynającego się o godz. 10.45, a więc 15 minutowego, poprzedzonego ponad dwugodzinnym spotkaniem z innymi sędziami Trybunału, jednoznacznie wskazuje pozorne i wyłącznie wizerunkowe działanie Komisji” – twierdzą.

Dowiedz się więcej:

Co to jest Komisja Wenecka?

Pełna nazwa Komisji Weneckiej to Europejska Komisja na rzecz Demokracji
przez Prawo. To główny organ wykonawczy Unii Europy – odpowiada za wprowadzanie w życie decyzji Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej (głównego organu decyzyjnego UE). Zarządza też bieżącymi sprawami Unii i jej funduszami – budżetem unijnym. Przygotowuje nowe akty prawa europejskiego i nadzoruje przestrzeganie obowiązujących przepisów oraz reprezentuje Unię na arenie międzynarodowej, czyli np. negocjuje umowy handlowe między UE a państwami spoza Europy.

czesc

gazeta.pl

„Smoleńsk”. Odtwórczyni głównej roli została asystentką europosła PiS

look, dk, 12.09.2016

TOMASZ STAŃCZAK

Aktorka Beata Fido znana z filmu „Smoleńsk” została asystentką europosła PiS Karola Karskiego – poinformował „Newsweek”

Rola w „Smoleńsku” to najpoważniejsze filmowe wyzwanie w karierze Beaty Fido. Aktorskie szlify zdobyła w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez osiem lat występowała m.in. w zespole teatralnym Bowman Ensemble. Po powrocie do Polski grywała ogony w popularnych serialach: „Klanie”, „Na Wspólnej”, „Plebani”, „M jak Miłość”. Dwukrotnie pojawiała się na ekranie w roli zakonnic – w filmach „Karol – człowiek, który został papieżem” i „Popiełuszko. Wolność jest w nas”.

„Smoleńsk” Antoniego Krauzego jest pierwszym filmem, w którym Fido dosłała główną rolę. Wciela się tam w rolę Niny – dziennikarki telewizji TVM SAT, wzorowanej na Katarzynie Kolendzie-Zalewskiej. Na początku nie wierzy w zamach, ale powoli odkrywa „prawdę”. Film przedstawia spiskową wizję katastrofy. Można się z niego dowiedzieć m.in., że w tupolewie doszło do wybuchu.

W piątek „Smoleńsk” trafił na ekrany kin. Fido zaś trafiła do biura europosła PiS Karola Karskiego. „Jak ustaliliśmy, jej nazwisko od niedawna widnieje w gronie asystentów krajowych europosła” – opisuje „Newsweek”.

„W jaki sposób tam trafiła? Prawdopodobnie pomógł jej życiowy partner Jan Maria Tomaszewski, prywatnie kuzyn szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Też miał udział w produkcji „Smoleńska”. Według napisów końcowych był konsultantem ds. obyczajowych” – dodaje tygodnik.

Karski potwierdza, że Fido pracuje u niego. – Pani Beata doradza mi w sprawach wizerunkowych, dba też o moje kontakty ze środowiskiem artystycznym. Jestem dumny, że zagrała w „Smoleńsku”. Była doskonała – mówił „Newsweekowi” europoseł.

Beata Fido niedługo powróci na ekran. Zagra w nowym sezonie „Komisarza Aleksa” – serialu kryminalnego nadawanego przez TVP1.

– Występowałam już kiedyś w tym serialu, grałam epizod w jednym z odcinków. Teraz z wielką przyjemnością wracam do tego zespołu. Gram nową postać – policjantkę, komisarz Martę Grabską – mówiła Fido w rozmowie z PAP.

Zobacz także

smolensk

wyborcza.pl

Duchowy sposób na uzyskanie bazy danych osobowych.

csjluuawcaavhjr

jan-z-lasu

3×3: Kolejne dni zmagań Polski z Europą

MARCIN ZABOROWSKI, ROMAN IMIELSKI, ZDJĘCIA: MARCIN URBAN, JAKUB BACH, MONTAŻ: PAWEŁ GIL, 12.09.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,20679772,video.html?embed=0&autoplay=1
Wizyta Komisji Weneckiej w Warszawie i jutrzejsza debata w Parlamencie Europejskim to świadectwo tego, że sprawy w Polsce nie idą w dobrym kierunku – mówi Marcin Zaborowski, prezes Fundacji Schumana, b. szef PISM. Gość Romana Imielskiego w nowym programie ‚3×3’ – trzy pytania w trzy minuty- przyznaje, że zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego wciąż niepokoi Europę.

komisja

wyborcza.pl

Ceniony restaurator zbankrutował, bo kurier podrobił podpis

Adam Zadworny, 12.09.2016

Andrzej Boroń stracił pieniądze w wyniku gry na opcjach walutowych

Andrzej Boroń stracił pieniądze w wyniku gry na opcjach walutowych (CEZARY ASZKIEŁOWICZ)

Bank namówił właściciela znanej restauracji do ryzykownej gry opcjami walutowymi. Restaurator stracił majątek – w czym pomógł jeszcze pewien fatalny przypadek – i dziś procesuje się z bankiem.

W szczecińskiej restauracji Chief jadają celebryci, biznesmeni i prezydenci RP goszczący w mieście. Jej właściciel Andrzej Boroń i jego firma Chief Team byli jednymi z najlepszych klientów szczecińskiego oddziału dużego banku. Kilka lat temu oficer bankowy – właścicieli firm obsługują nie „doradcy”, ale „oficerowie” – powiedział mu o opcjach walutowych.

„Panie Andrzeju – cały świat na tym zarabia, pan też powinien. Nie musi pan nic własnego inwestować, damy panu na to milion dolarów”.

– Pieniądze miałem zarabiać na różnicy oprocentowania depozytów w USA i Japonii.

Sześćset stron

Opowiada były pracownik jednego z dużych polskich banków: – Oficer musi być trochę psychologiem, by wyłowić odpowiednią osobę. Bierze pod uwagę nie tylko jej wiarygodność finansową, ale np. skłonność do ryzyka, która może wynikać z bankowej historii. Oczywiście oficer sam o ryzyku mówi jak najmniej albo wcale.

– Dziś wiem, że to program mnie wyselekcjonował – wspomina Boroń. – Dynamiczny wzrost obrotów w małej firmie sprawia, że stajesz się obiektem zainteresowania.

Transakcje, na które dał się namówić Boroń, są tak skomplikowane, że nie sposób opowiadać o nich bez dużego uproszczenia. A więc w 2007 r. bank pożyczył Boroniowi milion dolarów, co stanowiło wtedy równowartość ok. 122 mln japońskich jenów. Po pięciu latach restaurator miał oddać właśnie 122 mln jenów. W tym czasie bank na zlecenie Boronia grał w dość skomplikowany sposób na różnicach w kursie walut. Na początku szło dobrze.

– Dostawałem sześć, siedem tysięcy złotych miesięcznie – wspomina Boroń. I dodaje:

Nie chcę się głupio tłumaczyć, jak inne ofiary instytucji finansowych, że nie przeczytałem wszystkiego wydrukowanego maczkiem. Ale regulamin transakcji miał 600 stron!

Sześć wezwań

Kiedy jen drożał, Boroń zarabiał coraz mniej. Nie martwiło go to, bo przecież niczego nie tracił. – Najgorsze jest to, że nie zdajesz sobie sprawy ze zbliżającej się katastrofy, bo wciąż dostajesz jakieś pieniądze – mówi.

Restaurator zrozumiał, że sprawy nie idą najlepiej, kiedy bank wezwał go do podniesienia limitu zabezpieczeń – własnym majątkiem.

Boroń: – Dzwonili z banku i mówili „Trzeba podnieść limit o 700 tys. zł. Jak pan nie ma, to zamykamy transakcję. Ale to będzie bardzo niekorzystne”. Zabezpieczałem więc hipoteką na kolejnych nieruchomościach.

Boroń nie chce o tym mówić, ale jego znajomi wiedzą, że nie myślał wtedy racjonalnie. Przeżywał osobistą tragedię. Przez dwa lata sześć razy podnosił limit zabezpieczeń, rzucając na pożarcie kolejne nieruchomości, które były efektem 30 lat pracy.

– Wiedziałem, że sprawy idą źle, bo milion dolarów był już wtedy wart 88 mln jenów, a nie 122 mln, co było równoznaczne ze stratą różnicy. Ale sądziłem, że w ciągu lat kurs jena się wyrówna. Dlatego chciałem otworzyć następną pięcioletnią transakcję. Dziś wiem, że po pięciu latach wyszedłbym na zero. Fatalny przypadek wszystko zmienił.

Cztery miliony z hakiem

Kluczowy dla tego dramatu list został sporządzony w banku w styczniu 2012 r. Ryzykowna gra szczecińskiego restauratora Andrzeja Boronia trwała już cztery i pół roku.

W liście było siódme wezwanie do podniesienia limitu zabezpieczeń. Ale bank nie chciał już nieruchomości. Chciał gotówki. Z treści listu wynikało, że szczeciński restaurator ma 72 godziny na przyniesienie ok. 100 tys. zł. Jeśli tego nie zrobi, to bank sam (przed końcem pięcioletniego okresu umowy) zamknie transakcję, co zakończy się dla restauratora stratą ponad 2 mln zł.

Sęk w tym, że do Boronia list nie dotarł. Pracownik firmy kurierskiej nie zastał go, więc podrobił jego podpis na zwrotce potwierdzającej przekazanie listu do rąk własnych – w 2015 r. został za to prawomocnie skazany przez sąd. Wbrew procedurze urzędnicy bankowi nie porównali podpisu ze zwrotki z wzorem. Uznali, że klient został o wszystkim prawidłowo poinformowany, i zamknęli transakcję. W efekcie Boroń miał do zapłacenia ok. 2,4 mln zł, choć przez lata zapłacił już bankowi 1,8 mln zł. Dzisiaj jest bankrutem, ponieważ z powodu wojny z bankiem zaniedbał inne interesy.

Andrzej Boroń w swojej restauracji w 2014 r.; fot. Cezary Aszkiełowicz

Drugi list

Z bogatej korespondencji z bankiem wynika, że jego przedstawiciele nie mają sobie nic do zarzucenia. Przekonują, że wysłali do restauratora dwa listy informujące o możliwości zamknięcia transakcji. Ale drugi list również nie dotarł – jak ustalono, na zwrotce jest nazwisko kobiety.

Tymczasem ryzykownymi opcjami walutowymi i ich ofiarami z całego kraju zajmują się już prokuratorzy.

Właścicielka firmy transportowej ze Śląska: – Większość płatności otrzymuję od zagranicznych kontrahentów w euro. Ze względu na zmienny kurs czasami odnotowywałam niewielkie straty. Pracownicy banku przedstawili mi ofertę, która w założeniu miała nas zabezpieczać przed takimi stratami, a nadto miała być wolna od jakiegokolwiek ryzyka. Szybko okazało się jednak, że produkty te nie dość, że nie spełniają swojej funkcji, to same generują straty liczone ostatecznie w milionach złotych.

Doszło do tego, że bank żądał od nas co dwa tygodnie po kilkaset tysięcy złotych tytułem rozliczeń.

Na Śląsku pokrzywdzeni przedsiębiorcy postanowili walczyć z bankiem. Do wyboru mieli negocjacje, cywilny proces sądowy albo powiadomienie prokuratury, co wybrali. Gliwicka prokuratura oskarżyła już pracowników banku o wprowadzenie klientów w błąd poprzez niepoinformowanie ich o ryzyku.

Bez słuszności

Andrzej Boroń prowadzi swoją wojnę z międzynarodową korporacją bankową przed Sądem Polubownym (Arbitrażowym) przy Związku Banków Polskich w Warszawie.

– To, że proces toczy się przed sądem polubownym, a nie powszechnym, wynika z regulaminu bankowego, który podpisał mój klient – mówi adwokat Michał Dzierżanowski reprezentujący restauratora. – Różnica sprowadza się do tego, że koszty procesu przed sądem polubownym są kilkukrotnie wyższe. Poza tym postępowania arbitrażowe mają najczęściej charakter jednoinstancyjny.

Przez wiele tygodni korespondowałem z biurem prasowym banku Boronia. Na większość pytań nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Bank poinformował jednak, że dysponuje nagraniami rozmów z Boroniem, z których ma wynikać, że restaurator został poinformowany o zamknięciu transakcji i stratach. Sprawdziłem: w toczącym się procesie bank nie wniósł do sprawy takiego dowodu i nie może już go wnieść, bo w procesie polubownym nie można dodać dowodu w trakcie procesu. – Dlaczego bank nie wnosi dowodu, skoro ten działa na jego korzyść? – to kolejne pytanie, jakie zadałem, i nie doczekałem się odpowiedzi.

Na pierwszej rozprawie przewodniczący składu zapytał strony, czy proces ma być oparty „na zasadach słuszności”. Aby tak się stało, obie strony muszą się na to zgodzić. Orzekanie wedle zasad słuszności oznacza, iż sąd polubowny byłby zobowiązany wydać rozstrzygnięcie „odpowiadające idei sprawiedliwości”, przy uwzględnieniu „praktyki postępowania przyjętej w danym czasie w danym społeczeństwie”, nawet jeśli rozstrzygnięcie wymaga odstępstwa od sztywnych przepisów prawa.

Bank na zastosowanie zasady słuszności nie wyraził zgody.

Zobacz także

ale

wyborcza.pl

Krytykowany przez Kaczyńskiego polityk PiS: Oczekuję respektu dla zdania odrębnego

kospa, 12.09.2016

Michał Ujazdowski

Michał Ujazdowski (Fot. Sławomir Kamiński / AG)

– Odrębny, niezależny głos powinien być szanowany. Tym bardziej jeśli dotyczy kwestii o charakterze fundamentalnym dla życia publicznego – mówił w Polskim Radiu Kazimierz Michał Ujazdowski usunięty w weekend z komitetu politycznego PiS. Joachim Brudziński wypomina mu „zdrady”, zaś Mariusz Błaszczak zastanawia się, członkiem jakiego projektu politycznego jest Ujazdowski.

W weekend PiS wybrał wiceprezesów partii i komitet polityczny. W skład tego ostatniego nie wszedł jego dotychczasowy członek Kazimierz Michał Ujazdowski. Europoseł PiS już przed kilkoma miesiącami publicznie skrytykował działania swojej partii wokół Trybunału Konstytucyjnego, a ostatnio również pomysł zmiany traktatów unijnych.

Tymczasem o możliwości zmiany traktatu lizbońskiego mówi otwarcie coraz więcej ważnych polityków PiS – prezes Jarosław Kaczyński, premier Beata Szydło czy szef MSZ Witold Waszczykowski. Kaczyński powiedział zresztą w niedzielę wprost, że w PiS można wprawdzie mieć poglądy odrębne od kierownictwa, „ale w sprawach najwyższej wagi, a sprawa Trybunału taka jest, muszą być zbieżne”.

Ujazdowski: Uregulować status sześciu sędziów, opublikować wyroki

Mimo to w poniedziałek rano Ujazdowski po raz kolejny zaprezentował odmienne od PiS stanowisko w konflikcie o TK. – Brnięcie dalej w ten spór oznacza właściwie toczenie go bez końca – mówił w Polskim Radiu. Jego zdaniem na kompromis musi się złożyć: uregulowanie statusu szóstki sędziów wybranych najpierw przez PO, a potem przez PiS, opracowanie nowej ustawy o TK i publikacja wszystkich wyroków Trybunału. – Bo publikacje przesądzają o ciągłości instytucji i zakończeniu sporu. Trzeba zrobić wszystko naraz, a nie tylko jedną rzecz zamiast innej – mówił.

– Efektem uzdrowienia TK powinna być publikacja wszystkich orzeczeń – podkreślił Ujazdowski. Tymczasem prezydent Andrzej Duda nie zamierza przyjąć ślubowania od trzech legalnie wybranych przez poprzedni parlament sędziów, a premier Szydło – opublikować wyroków Trybunału stwierdzających niekonstytucyjność ustaw PiS.

Zdaniem Ujazdowskiego „dobrym gestem, który uruchomiłby procedurę kompromisu”, byłoby „ponowne wybranie” do TK prof. Romana Hausera, pierwszego z trójki sędziów wybranych jeszcze za rządów PO-PSL. – Proponowałem to w marcu – wtedy, kiedy dobiegał końca mandat prof. Granata – przypomniał europoseł PiS. Teraz jego zdaniem można by go wybrać w miejsce prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego, którego kadencja kończy się w grudniu.

PiS o Ujazdowskim. „Dochodziło już do swoistego rodzaju zdrady”

Krótko przed tym, zanim Ujazdowski wystąpił w Polskim Radiu, jego postawę zdążyli skrytykować w porannych wystąpieniach inni prominentni politycy PiS. – To jest ciekawy przypadek, bo to już kolejna taka sytuacja, w której Kazimierz Michał Ujazdowski pokazuje, że mimo swojego świetnego przygotowania politycznego – bo przecież jest bardzo doświadczonym politykiem – zdaje się stwarzać wrażenie, jakby nie rozumiał istoty sprawy – stwierdził w Pierwszym Programie Polskiego Radia Mariusz Błaszczak. A ta zdaniem szefa MSWiA polega na tym, że TK z sędziami wybranymi przez poprzedni parlament blokowałby ustawy PiS.

Na pytanie, czy w związku z tym Ujazdowski „czuje się może członkiem innego politycznego projektu”, od razu odpowiedział: – To jest dobre pytanie. To jest właśnie dobre pytanie.

Uszczypliwości europosłowi nie szczędził również Joachim Brudziński: – Pan poseł Ujazdowski na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat chyba dwukrotnie próbował doprowadzić do rozłamów, frondy, opuszczał, wychodził z PiS.

– Ale prezes mu wybaczył – zwrócił uwagę prowadzący.

– Widzi pan, Jarosław Kaczyński ma dobre serce, a to jest decyzja pana Ujazdowskiego. Można by powiedzieć – do trzech razy sztuka. To jest też kwestia takiej elementarnej wiarygodności, nie chciałbym powiedzieć – przyzwoitości – mówił Brudziński. – Dochodziło tutaj do swoistego rodzaju zdrady. Mimo wszystko to zostało panu Kazimierzowi Ujazdowskiemu zapomniane, wybaczone. Do PiS wrócił.

„Nawet ustawa o partiach powiada, że są to struktury demokratyczne”

Ujazdowski jednak zdania nie zmienia. – Bardzo wyraźnie mówiłem, że zabieram głos w sprawie TK, bo tak rozpoznaję interes Rzeczypospolitej – mówił w poniedziałek rano. – Oczekuję, iż prawo do zabierania odrębnego głosu będzie respektowane. W partiach – jak w państwie – decyduje zasada większości. Całkowicie rozumiem, że większość ma w tej sprawie bardzo wyraźne i sprzeczne z moim podejściem zdanie. Ale głos odrębny, niezależny powinien być szanowany. Tym bardziej jeśli dotyczy kwestii o charakterze fundamentalnym dla życia publicznego.

– Oczekuję respektu dla zdania odrębnego w kwestiach o istotnym charakterze publicznym. Nawet ustawa o partiach politycznych powiada, że są to struktury demokratyczne, a więc zatem takie, w których jest zdanie większości i jest zdanie mniejszości – podkreślił.

Zobacz także

polityk

wyborcza.pl

Krew na rękach Jarosława

Jacek Żakowski, 12.09.2016

Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Tolerowane przez władzę bicie za mówienie w Polsce po niemiecku (lub w innym języku) lustrzanie odbije się za granicą biciem za mówienie po polsku.

Polskiego profesora pobito w warszawskim tramwaju, bo mówił po niemiecku z niemieckim profesorem. Napastnik nie życzył sobie, by w polskim tramwaju mówiono po niemiecku.

Na pogrzebie „Inki” poturbowano delegację KOD. Napastnicy nie życzyli sobie, by KOD składał hołd wraz z innymi.

Kiedy w Harlow Anglicy pobili Polaków (jednego ze skutkiem śmiertelnym), do Londynu udali się ministrowie spraw wewnętrznych i zagranicznych. Był to miły gest wobec ofiar, ale bez praktycznego znaczenia, bo brytyjscy konserwatyści od dawna prowadzą kampanię antyksenofobiczną i przestępstwa z nienawiści mają pod specjalnym nadzorem.

Kiedy z bardzo podobnych szowinistycznych pobudek ludzie (kolorowi, obcokrajowcy, mniejszości, opozycja) są bici przez polskich bandytów w Polsce, polscy ministrowie nigdzie się nie udają. Minister spraw wewnętrznych nie czuł się w obowiązku spotkać się z napadniętymi KOD-owcami ani ich przeprosić. Podobnie jak premier skupił się na obronie napastników.

Pobicie profesora, który mówił w tramwaju po niemiecku, też rządu nie zainteresowało. Nikt się jego losem nie zajął. Nikt ważny się nie wypowiedział. Nawet szef MSZ nie poczuł się w obowiązku (co zdaje się naturalne) zapewnić niemieckiego partnera, że polski rząd potępia motywowaną ksenofobicznie przemoc i zrobi, co w jego mocy, by ludzie mówiący po niemiecku (oraz w innych językach) byli w Polsce bezpieczni.

Przywykliśmy, że władza jest teraz dość dzika. Przyszło to dość łatwo, bo wiele osób sądzi, że w pewnym stopniu jest to pokuta za grzechy poprzednich lat. Podzielam to wrażenie.

Ale pokuta, i nawet w jakiejś mierze subiektywnie zasadna potrzeba rewanżu, nie zwalnia władzy z poczucia odpowiedzialności.

Jaki komunikat płynie od władzy do radykalnej (np. ONR-owskiej) części społeczeństwa z tych trzech zdarzeń i reakcji rządu? Po pierwsze, nikomu nie wolno bić naszych. Po drugie, nam wolno bić innych. Po trzecie, decyzja kto nasz, a kto nie nasz, należy do bijącego. Po czwarte, rząd RP twardo stoi na straży trzech poprzednich reguł.

Czy Jarosław Kaczyński, który w ten sposób zadaniuje ministrów, zdaje sobie sprawę z tego, jakie będą skutki? Pierwszym będzie eskalacja pobicia, bo parasol władzy rozzuchwala, a nawet zachęca. Drugim – reakcja.

Jeśli KOD będzie napadany przy bezczynności władz, to – czy chce tego czy nie – wyrosną obok niego grupy samoobrony, które będą biły narodowców. To jest normalny społeczny mechanizm. Tak było w II RP.

Tolerowane przez władzę bicie za mówienie w Polsce po niemiecku (lub w innym języku) lustrzanie odbije się za granicą biciem za mówienie po polsku. Niemiecka ksenofobia też ma swoich wariatów, których uruchomią doniesienia z Polski.

Setki tysięcy Polaków będą zagrożone w Niemczech. A potem może w Anglii i nie wiadomo, gdzie jeszcze. Wystarczy, że jakiś Anglik zostanie tu pobity. A o to nietrudno.

Takie procesy jest dużo trudniej zatrzymać, niż je uruchomić. Więc będzie lała się krew. I polska, i obca. Jeśli Jarosław Kaczyński nie chce jej mieć na rękach, musi zmienić taktykę, zdobyć się na odwagę – zareagować na przemoc rosnącą w Polsce i kazać reagować podwładnym. Teraz. Zanim spirala przemocy będzie nie do zatrzymania.

Jacek Żakowski „Polityka”, Collegium Civitas

Zobacz także

czy

wyborcza.pl