Caritas, 21.04.2016

 

Warszawa idzie w ślady Łodzi. Władze będą respektować nieopublikowane wyroki TK

mast, 21.04.2016

Rada Warszawy będzie respektować wyroki TK

Rada Warszawy będzie respektować wyroki TK (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

1. Rada Warszawy uchwaliła, że będzie uznawać wyroki TK
2. Uznawane mają być również nieopublikowane orzeczenia
3. Po Łodzi to drugie miasto, które podjęło taką decyzję

Rada Warszawy opublikowała dzisiaj stanowisko, w którym ogłasza, że będzie się stosować do treści orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Także tych, które „nie będą publikowane w Dzienniku Ustaw Urzędowym Rzeczpospolitej >>Monitor Polski<<„.

Radni napisali, że „orzeczenia TK mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne”, dlatego zwracają się do prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, żeby „w decyzjach administracyjnych uwzględniane były wszystkie orzeczenia Trybunału”.

Rada Warszawy poszła więc w ślady Łodzi. Zaledwie wczoraj miejscy radni przyjęli tam podobną uchwałę. Projekt złożył Maciej Rakowski z SLD.

– Mamy dwa porządki prawne. Przykładowo, w przypadku ustawy o obrocie ziemią rolną, jedni będą respektować tę ustawę, a inni już nie. W przyszłości ustawy mogą dotyczyć Łodzi, dlatego zaproponowałem, aby przy podejmowaniu uchwał Rady Miejskiej opierać się na orzeczeniach TK, nawet nie publikowanych – wyjaśnił radny – wyjaśniał Rakowski w rozmowie z „Dziennikiem Łódzkim”.

facebook.com >>>

Ale Bartłomiej Dyba-Bojarski z PiS stwierdził, że „uchwała przekracza kompetencje samorządu”. Jak dodawał, „każdy powinien stosować się do Konstytucji RP i nie potrzebna jest do tego żadna uchwała”. – Dla łodzian ta uchwała nic nie wnosi, a jedynie prowadzi do zaostrzenia sporu politycznego i ideologicznego – oceniał.

A TERAZ ZOBACZ: Poseł PO wykluczony z obrad Sejmu. „Żenująca debata o TK trwa”

warszawaIdzie

gazeta.pl

 

 

Rząd PiS przeciw Europie

Tomasz Bielecki, Luksemburg, 21.04.2016

Nie zgadzamy się na żadną opcję rozdzielania uchodźców między kraje UE. Takie reguły tylko zwiększają napływ imigrantów - powiedział wczoraj szef MSW Mariusz Błaszczak po naradzie unijnych ministrów spraw wewnętrznych w Luksemburgu

Nie zgadzamy się na żadną opcję rozdzielania uchodźców między kraje UE. Takie reguły tylko zwiększają napływ imigrantów – powiedział wczoraj szef MSW Mariusz Błaszczak po naradzie unijnych ministrów spraw wewnętrznych w Luksemburgu (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Czwartkowe spotkanie Rady UE pokazało, że kraje Unii mogą zatwierdzić stały rozdzielnik uchodźców, który byłby uruchamiany w razie wyjątkowych fal migracyjnych. Jednak Polska uchyla się od wypełniania nawet dotychczasowych obietnic.
 

– Nie zgadzamy się na żadną opcję rozdzielania uchodźców między kraje UE. Takie reguły tylko zwiększają napływ imigrantów – powiedział szef MSW Mariusz Błaszczak po naradzie unijnych ministrów spraw wewnętrznych w Luksemburgu.

Komisja Europejska zgłosiła na początku kwietnia dwa warianty reformy obecnego „systemu dublińskiego”, w którym za azylantów zasadniczo odpowiadają te kraje, przez które wjechali do UE. Od kilku lat bardzo obciążało to Włochy i Grecję, bo główne szlaki migracyjne prowadzą przez Morze Śródziemne. W pierwszym wariancie, promowanym m.in. przez Paryż, Unia sięgałaby po rozdzielnik wyłącznie przy nadzwyczajnym nacisku migracyjnym na któryś z krajów strefy Schengen. W istocie byłoby to wbudowanie na stałe do unijnego prawa mechanizmu, który jesienią 2015 r. doraźnie wymyślono na użytek przejmowania uchodźców Grecji i Włoch. W drugim, „federalistycznym” i bliższym Berlinowi wariancie wszyscy potencjalni azylanci – po wstępnym zakwalifikowaniu przez unijne urzędy – byliby rozdzielani między kraje strefy Schengen wedle stałego rozdzielnika.

Komisja Europejska chciałaby już wczesnym latem przekuć którąś z dwóch opcji reformy na projekt konkretnych przepisów. A celem debaty Rady UE w Luksemburgu było wysondowanie, która z opcji miałaby szanse na akceptację ministrów w Radzie UE (swą zgodę musiałby dać także europarlament). – Rysuje się poparcie dla wariantu pierwszego, a nawet „pierwszego plus” – tłumaczył unijny dyplomata zaangażowany w negocjacje co do reformy. Oznaczałoby to wprowadzenie stałego rozdzielnika w razie kryzysów migracyjnych, ale z jasnymi kryteriami, co oznacza „kryzys”. Spełnienie tych kryteriów wręcz automatycznie uruchamiałoby system rozsyłania uchodźców między kraje Unii.

– Jesteśmy przeciw. I nie jest to zdanie odosobnione. Podzielało je kilka państw – powiedział Błaszczak w Luksemburgu. Chodzi, jak wyjaśniają nasi unijni rozmówcy, o przeciwników rozdzielnika z naszej części Europy, którym jednak – gdyby doszło do głosowania w Radzie UE – zabrakłoby głosów do zablokowania reformy. Obecnie obowiązujący rozdzielnik, w którym Polska jest zobowiązana do przyjęcia ok. 11 tysięcy uchodźców w ciągu dwóch lat, przegłosowano we wrześniu 2015 r. wbrew m.in. Czechom, Słowakom, Węgrom, Rumunom. Rząd Ewy Kopacz po długich wahaniach zagłosował „za”.

Planowane zmiany w „systemie dublińskim”, o których ministrowie rozmawiali w Luksemburgu, nie są pomyślane jako środek zaradczy na obecny kryzys uchodźczy – na to jest za późno, bo ich wprowadzenie zajęłoby co najmniej półtora roku. Jednak mają uodpornić Schengen na przyszłe tarapaty. I dlatego opór Polski może się okazać bardzo toksyczny politycznie, bo w Unii nadal spekuluje się o groźbie powołania mini-Schengen, złożonego z krajów gotowych do dzielenia się ciężarami azylowymi, a co najmniej o odpłacie za brak solidarności dla tych krajów, które dotąd – jak Polska – bardzo korzystają z m.in. solidarności finansowej w UE.

Urzędnicy polskiego MSWiA straszyli w tym tygodniu, że Komisja Europejska chciałaby narzucić Polsce przyjęcie 150 tys. uchodźców, co – jak tłumaczy ministerstwo – było szacunkiem skutków rozdzielnika. Tyle, że dotychczas polski udział w rozdzielniku to około 7 proc., więc wyliczenie 150 tys. są kolosalnie przesadzone – by okazał się prawdziwy, Unia musiałby w sumie objąć relokacją ponad 2 mln ludzi.

– Dyskusje o przyszłych reformach Dublina nie mogą paraliżować działań w odpowiedzi na obecne wyzwania w sprawie migracji – powiedział holenderski minister Klaas Dijkhoff. Polska zgłosiła na początku tego roku tylko 100 wolnych miejsc dla uchodźców przejmowanych z Grecji bądź Włoch, ale – jak wynika z nieoficjalnych informacji – nie ma wielkiej ochoty wywiązywać się nawet z tej obietnicy. Błaszczak uchylał się od jasnych odpowiedzi w tej kwestii. Rozdzielnik na razie działa fatalnie w całej Unii (rozmieszczono tylko kilkaset osób).

W tej chwili w centrum uwagi są jednak przesiedlenia Syryjczyków bezpośrednio z Turcji, która w zamian – na mocy marcowej ugody UE-Ankara – odbiera od Greków wszystkich migrantów, którzy dopłynęli do nich przez Morze Egejskie. Unia zobowiązała się, że przesiedli z Turcji do 72 tys. Syryjczyków. Holenderska prezydencja w Radzie UE przygotowała szkic dobrowolnego podziału, w którym Polska, Czechy i Słowacja miałyby łącznie przyjmować około 80 Syryjczyków z Turcji na miesiąc. Ale rząd Beaty Szydło na razie nie zgłosił chęci dołączenia do tych przesiedleń.

Ministrowie potwierdzili zgodę na tworzenie unijnej służby granicznej – ale bez najbardziej kontrowersyjnego elementu, który pierwotnie planowano, czyli prawa do interwencji na dziurawych granicach krajów wbrew ich woli.

Zobacz także

rządPiS

wyborcza.pl

 

Sąd Najwyższy apeluje do sędziów, by „mieli odwagę”. I porównuje polski TK do austriackiego w 1933 roku

WB, PAP, 21.04.2016

I Prezes SN Malłgorzata Gersdorf

I Prezes SN Malłgorzata Gersdorf (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

1. – Wyroki TK obowiązują, nawet jeśli nie zostały opublikowane – przypomina SN
2. Pierwszy Prezes SN apeluje do sędziów w Polsce, by „mieli odwagę”
3. Prezes porównała sytuację polskiego TK do austriackiego w 1933 roku
Ostatni rok był dla Trybunału Konstytucyjnego okresem szczególnym w jego historii. W sposób niedopuszczalny ingerowano w jego niezależność. Wyroki TK obowiązują, nawet jeśli nie zostały opublikowane – wskazywali przedstawiciele Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego i Krajowej Rady Sądowniczej podczas Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

„Decyduje samo ogłoszenie wyroku”

– Wyroki TK obowiązują, nawet jeśli nie zostały urzędowo opublikowane, decyduje samo ogłoszenie wyroku – mówił prezes SN Tadeusz Ereciński. – Nawet formalnie nieuchylony – ze względu na brak opublikowania wyroku – przepis ustawy może nie być stosowany, jeżeli zgodnie z orzeczeniem TK został pozbawiony domniemania konstytucyjności – powiedział sędzia Ereciński, odczytując przesłanie I prezes SN Małgorzaty Gersdorf.

Wystąpienie zakończył apelem do „wszystkich polskich sędziów, aby mieli odwagę”, bo są dziś „depozytariuszami wartości polskiej demokracji”.

Czego nie podała PAP…

Tyle o wystąpieniu dowiedzieliśmy się z depeszy Polskiej Agencji Prasowej. W stanowisku opublikowanym na stronie Trybunału Konstytucyjnego znajduje się jednak znacznie bardziej dosadne stwierdzenie.

„Co więc będzie dalej z Trybunałem Konstytucyjnym i z Konstytucją?” – pyta prezes Gersdorf i przypomina kazus Austrii z 1933 roku, kiedy ówczesny rząd Dollfussa [kanclerz austrofaszystowski – red.] podważył „nieprawidłowy wybór” trzech sędziów austriackiego TK, a następnie doprowadził do ustąpienia dalszych czterech.

To wywołało całkowity paraliż tego organu na okres aż do 1946 roku. Funkcje kontroli konstytucyjności formalnie przekazano na mocy konstytucji z 1934 r. Trybunałowi Związkowemu (czyli ówczesnemu austriackiemu SN), tworząc w nim osobny Senat Konstytucyjny – tyle że w praktyce był to i tak gest pozbawiony znaczenia” – czytamy.

„Niech nie stosują złego prawa”

Również apel do polskich sędziów jest znacznie obszerniejszy. „Dzisiaj nie są oni jedynie ‚ustami ustawy’ lecz – powiem to bez cienia patosu i przesady – depozytariuszami wartości polskiej demokracji, a przy tym piastunami władzy publicznej. Tylko od nich zależy, czy polscy obywatele docenią wagę podziały władz oraz obowiązywania i przestrzegania prawa” – pisze Gersdorf.

„Niech zatem sądy występują z pytaniami prawnymi, kiedy widzą złe prawo i niech nie stosują tego prawa, jeśli otrzymają wyrok sądu konstytucyjnego, stwierdzający jego niezgodność z konstytucją, choćby wyrok ten nie został promulgowany w Dzienniku Ustaw!” – podkreśla.

Przeczytaj pełne pismo Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego >>>

„Jedność wymiaru sprawiedliwości”

Prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego Marek Zrik-Sadowski odnosząc się do sytuacji wokół TK podkreślił, że nie ma w niej jeszcze dyskursu praktycznego, a argumenty środowisk prawniczych „nie mają takiej mocy, jak się zawsze wydawało”.

Złożył równocześnie najlepsze życzenia sędziom TK; życzył im m.in. „dobrego orzekania w przyszłym i tym roku”. – Nie mówię tego oczywiście w sensie cynicznym, tylko wyjścia z tej strasznie skomplikowanej sytuacji, w której TK się znalazł. Mam nadzieję, że ta jedność wymiaru sprawiedliwości, w większości tych spraw, jakoś państwu pomoże i TK w utrzymaniu swojej bardzo wysokiej pozycji – powiedział.

„Nieugięci na straży konstytucji”

Z kolei przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa sędzia Dariusz Zawistowski ocenił, że ostatni rok był dla TK okresem szczególnym w jego historii. – Praca TK została bowiem poważnie zakłócona przez próby podważenia jego niezależności i znaczenia – stwierdził.

– Sędziowie TK stali nieugięcie na straży konstytucji, niezależności Trybunału i swojej niezawisłości. Zasługuje to na najwyższy szacunek i uznanie. Takie oceny prezentuje powszechnie środowisko sędziów w Polsce – zaznaczył Zawistowski.

Jak mówił, sądy mogą stanąć przed problemem wobec niedrukowania wyroku z 9 marca – podkreślał. Według niego w ub.r. w sposób niedopuszczalny ingerowano w niezależność TK. – Nie doświadczył tego prawdopodobnie żaden sąd konstytucyjny w Europie – dodał.

A TERAZ ZOBACZ: Poseł PO wykluczony z obrad Sejmu. „Żenująca debata o TK trwa”

sąd

gazeta.pl

 

 

Stanowisko całego Episkopatu w sprawie aborcji łagodniejsze niż jego prezydium. Biskupi jednak nie chcą zmieniać ustawy antyaborcyjnej?

Katarzyna Wiśniewska, 21.04.2016

Zebranie Episkopatu Polski

Zebranie Episkopatu Polski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Biskupi niepostrzeżenie zniuansowali swoje stanowisko w sprawie aborcji. Złagodzenie tonu i zwrot hierarchów można było przeoczyć – ale ostatni komunikat Episkopatu ma znacznie większą rangę niż poprzednie radykalne oświadczenie jego prezydium.
 

W marcu wydawało się, że hierarchia chce postawić sprawę na ostrzu noża. Prezydium Episkopatu ogłosiło, że „w kwestii ochrony życia nienarodzonych nie można poprzestać na obecnym kompromisie wyrażonym w ustawie z 7 stycznia 1993 roku, która w trzech przypadkach dopuszcza aborcję”. Trzej najważniejsi biskupi – abp Stanisław Gądecki, przewodniczący KEP, jego zastępca abp Marek Jędraszewski i bp Artur Miziński, sekretarz generalny KEP – zaapelowali „do wszystkich ludzi dobrej woli, aby podjęli działania mające na celu pełną prawną ochronę życia nienarodzonych”. Był to dobitny sygnał, że Episkopat chce wywrócić kompromis, pod którym sam się przed laty podpisał.

Ta diagnoza okazała się jednak przedwczesna. W komunikacie sprzed kilku dni po zebraniu plenarnym całego Episkopatu tak radykalnych postulatów już nie było. Znalazły się jedynie ogólniki powtarzane przy wielu okazjach przez biskupów, „że życie każdego człowieka jest wartością podstawową i nienaruszalną” i że „jego obrona stanowi obowiązek wszystkich, niezależnie od światopoglądu”. Ani słowa o rzekomo wadliwym kompromisie. Nie padło też wezwanie do „pełnej” ochrony życia sugerującej żądanie całkowitego zakazu aborcji.

Równocześnie biskupi oświadczyli, że „nie popierają karania kobiet, które dopuściły się aborcji. Te kwestie Kościół rozwiązuje w sakramencie pojednania, zgodnie z przepisami prawa kanonicznego i normami etyczno-moralnymi”. Co jeszcze bardziej zaskakujące, biskupi zwrócili uwagę na dramatyczne okoliczności, w jakich kobiety usuwają ciążę, i konieczność przyjścia im z pomocą: „Uwarunkowania kobiety decydującej się na aborcję są złożone i zróżnicowane. Należy dołożyć wszelkich starań, by wobec zamiaru przerwania ciąży każda kobieta była otoczona wszechstronną i życzliwą opieką oraz pomocą medyczną, materialną, psychologiczną i prawną”.

W ten sposób hierarchowie odcięli się od pomysłów prawicowych radykałów, którzy chcą zakuwać „aborcjonistki” w kajdanki, podpierając się przy tym autorytetem Kościoła.

W Episkopacie mocną pozycję mają hierarchowie przeciwni obalaniu dotychczasowego kompromisu aborcyjnego. Tacy jak kardynał Kazimierz Nycz, prymas Wojciech Polak i prawdopodobnie kardynał Stanisław Dziwisz. A także młodsi biskupi pomocniczy, którzy jak ognia unikają wystąpień publicznych i rozmów z dziennikarzami w drażliwych społecznie sprawach ze strachu, by nie przyczepiono im łatki liberałów. Bo to z reguły utrudnia kościelną karierę.

Nie dziwi, że nie zdecydowali się oni na osobne wystąpienia, które mogły być odczytane jako kontra wobec marcowego oświadczenia prezydium Episkopatu. Ale, jak mówią nieoficjalnie osoby znające nastroje w Episkopacie, to właśnie bardziej liberalni biskupi mieli wpływ na treść komunikatu z ostatniego zebrania plenarnego. Fragment o aborcji był co prawda „schowany” w długim dokumencie poruszającym także inne kwestie. Jednak ten komunikat ma zdecydowanie większe znaczenie, bo sygnowali go wszyscy biskupi.

Ta zmiana frontu to dobry znak dla Kościoła, któremu powinno zależeć na utrzymaniu kompromisu aborcyjnego i nieprowokowaniu politycznej awantury.

Kard. Nycz w jednym z wywiadów, udzielonym na długo przed dzisiejszym sporem, mówił, że chociaż „kompromis nie jest idealny z punktu widzenia nauki Kościoła”, to „każdy, kto odpowiedzialnie patrzy na tak ważne dziedziny dotyczące godności człowieka, nie powinien chcieć naruszenia tej zasady, która została opracowana i zapisana prawnie przed prawie 20 laty”.

Być może ta odpowiedzialność za decyzje podjęte w latach 90. skłoni dziś Kościół, by w dyskusji o aborcji zachować przynajmniej daleko idącą powściągliwość – bez wymuszania ustaw prezentów, jakie biskupom byłaby gotowa złożyć partia rządząca.

Zobacz także

biskupi

wyborcza.pl

 

PiS przerabia media publiczne na narodowe

Agnieszka Kublik, 21.04.2016

Krzysztof Czabański

Krzysztof Czabański „zaprowadził porządek” w mediach publicznych (Fot. Krzysztof Miller / AG)

Zapowiadana od tygodni tzw. duża ustawa medialna w Sejmie. Rano poinformował o tym na Twitterze wiceminister kultury Krzysztof Czabański. TVP, Polskie Radio i PAP staną się mediami narodowymi. Nie z nazwy, bo te zostaną niezmienione, ale z charakteru.
 

W sumie PiS złożył dziś w Sejmie trzy projekty dotyczące mediów publicznych: o mediach narodowych, o składce audiowizualnej i przepisy wprowadzające obie ustawy.

Przede wszystkim spółki prawa handlowego, jakimi dziś są TVP, PR i PAP, zostaną przekształcone w „państwowe osoby prawne” 1 lipca tego roku. Nie będzie już prezesów TVP, PR i PA. Będą dyrektorzy naczelni, którzy jednocześnie będą redaktorami naczelnymi mediów narodowych. Media te mają ustawowy obowiązek „respektować chrześcijański system wartości, przyjmując za podstawę uniwersalne zasady etyki”.

Rozdział drugi ustawy o mediach narodowych precyzyjnie opisuje, jakie będą zadania tych nowych mediów. Ich misja to m.in. pozyskiwanie i rozpowszechnianie rzetelnych informacji, utrwalanie wspólnoty narodowej i umacnianie odpowiedzialności za dobro wspólne, wzbogacanie świadomości historycznej i przeciwdziałanie wypaczaniu obrazu historii Polski, ukazywanie wartości życia rodzinnego i działania na rzecz umacniania rodziny. Kultywowanie tradycji narodowej oraz wartości patriotycznych i humanistycznych.

TVP, PR i PAP są „obowiązane upowszechniać stanowiska marszałka Sejmu, Senatu, prezydenta i premiera”, „nie mogą odmówić wyemitowania wystąpienia osoby sprawującej te funkcje”. PAP nie może odmówić umieszczenia w swoim serwisie pełnego tekstu stanowiska Sejmu, Senatu, prezydenta lub premiera. W wyniku zmian prawnych 30 września pracę mają stracić tylko osoby pełniące w tych trzech spółkach funkcje kierownicze (dyrektorzy, kierownicy, szefowie redakcji i ich zastępcy), a nie, jak wcześniej planowano, wszyscy tam zatrudnieni.

Powstaną nowe organy: społeczne rady programowe, Rada Mediów Narodowych oraz Fundusz Mediów Narodowych. Rola zapisanej w konstytucji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji została bardzo ograniczona. KRRiT powoływała rady nadzorcze oraz zarząd w drodze konkursu. W przyszłości ma jedynie służyć do przyjmowania rocznego sprawozdania TVP, PR i PAP.

Rada Mediów Narodowych ma liczyć sześciu członków – po dwóch wybiera Sejm, Senat i prezydent „spośród obywateli polskich wyróżniających się wiedzą i doświadczeniem w sprawach związanych z zadaniami, działaniem i finansowaniem mediów”.

Jednego z członków RMN Sejm powołuje spośród trzech kandydatów zgłoszonych przez największy klub opozycyjny. Ale jest zastrzeżenie, że jeśli te kandydatury nie pojawią się w ciągu siedmiu dni, prawo do zgłaszania kandydatów na to miejsce dostają wszystkie inne kluby, czyli koalicja rządząca. Kadencja Rady to sześć lat. Przewodniczącego Rady powołuje marszałek Sejmu. Rada podejmuje decyzje bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej trzech członków. W razie równowagi przeważa głos szefa Rady.

Społeczna rada programowa ma liczyć od 9 do 15 członków. Wybiera ją RMN. Mają ją tworzyć osoby zgłaszane przez stowarzyszenia twórcze, organizacje pożytku publicznego, Kościół katolicki, inne Kościoły i związki wyznaniowe, związki zawodowe, organizacje pracodawców, społeczno-zawodowe organizacje rolników, szkoły wyższe, PAN, PAU, Towarzystwo Naukowe Warszawskie. Kadencja rady trwa trzy lata, można być powołanym na kolejną kadencję.

Na czele mediów staną dyrektorzy naczelni, którzy będą wybrani w drodze konkursu, który przeprowadzą RMN i społeczna rada programowa. Kandydatów na szefów mediów narodowych może zgłaszać społeczna rada programowa i te wszystkie instytucje, które mają prawo zgłaszać kandydatów do tej rady. Następnie RMN przeprowadzi z kandydatami rozmowy, w ocenie kandydatur wezmą udział dwaj członkowie rady społecznej (wyznaczeni przez tę radę). Zwycięzcę wskaże szef RMN. Dyrektor zostanie powołany na dwuletnią kadencję, z tym że może być powołany na następną, tym razem bez konkursu.

Dyrektor może zostać odwołany z funkcji w pięciu przypadkach:

– złożenia rezygnacji,

– rażącego naruszenia obowiązków zapisanych w ustawie,

– niezatwierdzenia przez RMN planu pełnienia misji lub planu programowo-finansowego,

– ujemnej oceny społecznej rady programowej,

– umotywowanego wniosku szefa rady społecznej z wnioskiem o odwołanie dyrektora.

Fundusz Mediów Narodowych będzie finansowany przez obywateli – 15 zł co miesiąc tzw. opłaty audiowizualnej pobieranej razem z opłatą za prąd. Opłata ma obowiązywać od 1 stycznia 2017 r. (do tego czasu z abonamentu). Autorzy projektu spodziewają się w przyszłym roku z tego tytułu 2 mld zł. Teraz abonament radiowo-telewizyjny miesięcznie wynosi 22,70 zł. Według szacunków KRRiT w tym roku wpływy z abonamentu mogą wynieść 661 mln zł, o 59 mln zł mniej, niż prognozowano.

Zobacz także

mediaNarodowe

wyborcza.pl

 

21.04.2016, 08:46
Screenshot 2016-04-21 at 08.13.03

Nowacka: Spór o TK jest sporem stricte politycznym, nie ma miejsca na dzielenie się na polityków i nie-polityków. Musimy pokazać jedność

Barbara Nowacka w TVN24 na sugestię dziennikarza, iż politycy i partie próbują w pewien sposób – w kontekście planowanego na 7 maja marszu – zawłaszczyć ideę Komitetu Obrony Demokracji, odpowiedziała:

„Tą główną siłą wciąż jest KOD, na poprzednich marszach też pojawiali się politycy. Ale cały spór o TK jest sporem stricte politycznym. I dziś nie ma miejsca na dzielenie się na polityków i nie-polityków. Tylko to jest moment, by iść wspólnie we wspólnych sprawach. Jedność polityczna w dosłownie kilku sprawach też jest ponadstandardowym zjawiskiem, to też element społeczeństwa obywatelskiego. Gdyby na marszu zabrakło polityków, ten spór traciłby też na takim większym, państwowym wymiarze. Ruch obywatelski – to potwornie cenne, natomiast obecność polityków na takim marszu pokazuje, jak sprawa jest poważna z punktu widzenia ustroju państwa”

300polityka.pl

Frasyniuk: Kaczyński wprowadził stan wojenny

frasyniukJest

21-04-2016

Mamy w Polsce stan wojenny. Jest zupełnie tak, jak po 13 grudnia ’81 roku. Ten stan wojenny wprowadził Jarosław Kaczyński. I teraz tylko od nas zależy, jak się zmobilizujemy, jak potrafimy być radykalni w ciągu najbliższego roku – mówi legendarny opozycjonista z czasów PRL Władysław Frasyniuk.

Frasyniuk apeluje przede wszystkim o radykalizację języka: otwarte mówienie, że politycy PiS-u łamią prawo, że są zwykłymi przestępcami. – Będziemy o tym pamiętać. Wasze czyny zostaną spisane i osądzone – zwrócił się do polityków rządzącej koalicji. Zaapelował też do wszystkich, którzy uważają się za pokrzywdzonych przez „dobrą zmianę”, by szli ze swoimi sprawami do sądu.

Frasyniuk jest przekonany, że partie opozycyjne nie są w stanie powstrzymać PiS-u przed dalszym niszczeniem Polski, ponieważ są dramatycznie słabe. Mogą to natomiast zrobić zwykli obywatele, zwłaszcza ci, którzy biorą udział w demonstracjach organizowanych przez Komitet Obrony Demokracji.

– KOD jest największym sukcesem ostatniego ćwierćwiecza. Ubywa mi lat, gdy widzę kolejny marsz w obronie Trybunału Konstytucyjnego, w obronie demokracji. Znowu jestem wtedy młodym Władkiem, mogę wrócić na barykady – mówi.

Władysław Frasyniuk wziął udział w spotkaniu pt. „Dobra zmiana galopuje. I co dalej?” zorganizowanym w Warszawie przez KOD Ochota

frasyniuk

Newsweek.pl

top21.04.2016

21.04.2016, 09:42
Screenshot 2016-04-21 at 09.06.18

Łapiński: Morawiecki będzie być może kandydatem na wiceprezesa PiS. Wiadomo od dawna, że jego rola będzie duża

Krzysztof Łapiński w „Dzieje się na żywo” wp.pl odniósł się do słów Jarosława Kaczyńskiego z wywiadu dla „wSieci”, w którym prezes PiS stwierdził, iż rząd zmaga się z pewnymi „resortowymi kłopotami”. Jak mówił polityk PiS w rozmowie ze Sławomirem Sierakowskim:

„Troszkę jest tak, że w Polsce istniało coś takiego jak „Polska resortowa”, bez względu na to, jaka opcja rządzi, że minister wchodzi do resortu i jak by najbardziej chce ciągnąć do siebie, co jest naturalne. I gubi się często taka perspektywa globalna, żeby np. ministrowie potrafili wspólnie projekty przeprowadzać, żeby działali jako jedna drużyna. Dochodzi do tego także kwestia działania aparatu urzędniczego”

Łapiński mówił też o Mateuszu Morawieckim:

„Ma bardzo ważne zadanie – wdrażanie Planu nazwanego od jego nazwiska. Przejmie część kompetencji po wygaszanym Ministerstwie Skarbu. My stawiamy bardzo mocno na gospodarkę, na rozwój. Stąd rola ministra Morawieckiego jest duża. Ale ona już była zapowiadana od dawna (…) Być może będzie jednym z kandydatów na wiceprezesa PiS (…) Jeśli chodzi o stanowisko premiera, to nie słychać ani nie widać, by były tutaj zmiany”

300polityka.pl

ONR w Białymstoku. Macie się czego bać!

Marcin Kącki, 21.04.2016

 Pochód ONR-u na kilka godzin przed premierą

Pochód ONR-u na kilka godzin przed premierą „Białej siły, czarnej pamięci” w Teatrze Dramatycznym, Białystok, 16 kwietnia 2016 (Fot. Marcin Onufryjuk/Agencja Gazeta)

Pod teatr przyszło 50 wszechpolaków. Niektórzy przyjechali z Poznania z transparentem: „Poznań przeprasza za Kąckiego”. Jest też grupa kobiet katoliczek. Jedna mówi, że z teatru śmierdzi czosnkiem. Reportaż Marcina Kąckiego
 

W październiku ub. roku wydałem książkę „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”. To historia miasta, w którym przed wojną mieszkało ponad 50 tys. Żydów – ponad połowa mieszkańców. Piszę o przykładach zapomnienia historii, rodzenia się nienawiści nacjonalistycznej, o establishmencie, który wiesza banery z hasłami wielokulturowości i tolerancji, ale zabiera pieniądze fundacji, która tolerancji chce uczyć w białostockich szkołach. Konsekwencji nie ponosi za to katecheta, którego uczniowie rysują żydowskie czołgi najeżdżające na Polskę. Są też w niej reportaże o „żołnierzach wyklętych”, jest cud eucharystyczny z Sokółki odkryty przez białostockich naukowców pod mikroskopem.

Książkę przeczytał Piotr Ratajczak, reżyser teatralny. Zaproponował jej wystawienie Agnieszce Korytkowskiej-Mazur, szefowej Teatru Dramatycznego w Białymstoku.

Prace nad sztuką ruszają w lutym, bez rozgłosu, choć książka podzieliła miasto: jedni uznali, że dowiedzieli się o nieznanej historii Białegostoku, inni przekreślili ją jako szkalującą wizerunek. Książkę w spektakl zmienia Piotr Rowicki, dramaturg. Ratajczak, wysoki, z bujną czupryną, w okularach, stoi przed aktorami w sali prób. Słychać okrzyki z korytarza, gdzie trwa próba do „Romeo i Julii”. Ratajczak wybrał do przedstawienia „Biała siła, czarna pamięć” pięciu aktorów teatru białostockiego i dwóch z Warszawy.

– Jeśli ktoś ma problem z tekstem, nie zgadza się z nim, to może zrezygnować – mówi. Nikt się nie sprzeciwia.

– Gdy tu przyjechałem, z książką w głowie, zobaczyłem miasto zadbane, czyste, z którego murów zniknęły swastyki – mówi mi Ratajczak. – Czułem jednak niepokój, wszechobecny. Wylogowałem się z Facebooka, chciałem kupić kartę telefoniczną, odciąć telefon.

– Dlaczego? – pytam.

– Bałem się, że będę dostawać pogróżki, że jeden SMS wystarczy, a z troski o bliskich rzucę wszystko i wyjadę.

Ratajczak mieszka w Białymstoku na parterze. Pewnego wieczoru słyszy pukanie w okno. Podchodzi na palcach, pukanie staje się natarczywe. Ale widzi twarze ekipy teatralnej, zapraszają go na piwo. – Myślałem, że zaczynam świrować, ale nie. Przyczyna obaw szybko się materializuje.

Dramaturg przesyła tekst sztuki do reżysera i dyrektorki, kopie trafiają do aktorów. Otrzymuje go również dział odpowiedzialny za organizację spektakli – to ponad 20 osób.

CZYTAJ TEŻ: „Białystok. Biała siła, czarna pamięć Kąckiego: wstrząsający obraz Polski w pigułce”

Zatrzymać sztukę!

21 marca, posiedzenie rady miasta. Przewodniczący składa życzenia wielkanocne, chce zamknąć posiedzenie, ale na mównicę wchodzi Krzysztof Stawnicki, 33-letni radny Prawa i Sprawiedliwości, szef komisji kultury w urzędzie miasta. Szykowny garnitur, zadbana fryzura. W dłoni trzyma gruby plik kartek.

– Dostałem scenariusz tej sztuki – mówi i podnosi plik. – I powiem, że ciężkie pieniądze na promocję naszego miasta będą wyrzucone w błoto. To jest coś niedopuszczalnego, że taka rzecz jest finansowana ze środków publicznych.

Sugeruje, że to celowa robota dyrektorki teatru, której kadencja kończy się w maju. Zwraca się do radnych Platformy mających większość w sejmiku wojewódzkim, któremu teatr podlega, by zablokowali spektakl. – Cały kraj będzie myślał o Białymstoku, że to miasto ksenofobiczne, że tutaj bije się Murzynów i innych, a to nie tak.

Nim schodzi z mównicy, dodaje: – Specjalnie mówię na końcu, bo nie ma dziennikarzy, jesteśmy we własnym gronie (śmiech).

Zapomina lub nie wie, że obrady rady są transmitowane w internecie.

Na mównicę wchodzi wzburzony radny Zbigniew Nikitorowicz z mniejszości prawosławnej. – Jestem przeciwko jakiejkolwiek cenzurze, zwłaszcza politycznej!

Wraca Stawnicki. – To niech pani dyrektor finansuje sobie takie sztuki z własnej kieszeni.

Wchodzi Marcin Szczudło, radny komitetu prezydenta Tadeusza Truskolaskiego, który również jest bohaterem mojej książki: – To strzelanie sobie w kolana za pieniądze podatników.

Radny Wojciech Koronkiewicz z Lewicy: – Wasze działanie to potwierdzenie tego, że to, co tam zostało napisane, jest prawdą.

Po posiedzeniu rady miasta w teatrze zaczyna się przepytywanie, szukanie kreta: ten sympatyzuje z PiS, tamten ma brata księdza. Atmosfera siada.

Marszałek dostaje pismo od kilku radnych PiS. „Z niepokojem i smutkiem” informują, że „scenariusz spektaklu podsycony jest szyderstwem i pogardą wobec poszczególnych, dających się łatwo zidentyfikować osób”, że „znieważa i wyśmiewa wiarę chrześcijańską, tradycje i patriotyzm”. A przecież, argumentują: Białystok „jest ładnym, czystym miastem i regionem zamieszkanym przez życzliwych, gościnnych, wrażliwych na ludzką biedę, otwartych, szanujących tradycję i kochających Ojczyznę ludzi”.

Ratajczak: – Pytania radnych, czy konsultowaliśmy scenariusz, były dla mnie szokiem. Na próbach marnujemy czas, śmiejąc się, jaki to znów protest się odbył i co nas czeka. Groteska i groza.

Następnego dnia aktorzy widzą przez okna sali prób dym i ogień. Podchodzą zdenerwowani – to Młodzież Wszechpolska pali pod teatrem kukłę Angeli Merkel.

CZYTAJ TEŻ: „Biała siła, Białystok”

Wymiociny

4 kwietnia do marszałka województwa podlaskiego przychodzi list od organizacji katolickich z Białegostoku. Piszą, że „zawarte w scenariuszu treści nie mają nic wspólnego ze sztuką, są szyderstwem z naszego chrześcijaństwa, patriotyzmu, tradycji, tych wartości, które są nam drogie i których będziemy bronić”. Żądają zdjęcia „pseudosztuki” i mają nadzieję, że władze będą „baczniej przyglądały się repertuarowi teatru”. List podpisały: Civitas Christiana, Ruch Społeczny im. Lecha Kaczyńskiego, Stowarzyszenie Katolickich Lekarzy Polskich, czciciele Miłosierdzia Bożego, Rycerstwo Niepokalanej, Klub Inteligencji Katolickiej i kilka innych.

Inicjatorem była Civitas Christiana, która swój rodowód ma w PRL – wypączkowała z PAX-u. To obecnie jedna z najbogatszych organizacji katolickich w Polsce. Należy do niej spółka produkująca płyny do mycia Ludwik. W Białymstoku ma siedzibę na parterze nowego osiedla. Z przedsionka widzę w środku grupę młodzieży, modlą się z księdzem. Słyszę modlitwę.

„Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko”.

Pracownik Civitas, młody mężczyzna, patrzy na mnie czujnie, nim skojarzy moje nazwisko z książką i sztuką sceniczną. Odmawia rozmowy, daje mi telefon do dyrektorki Bogusławy Węcław.

„Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać, Panno chwalebna i błogosławiona”.

Dzwonię. Węcław nie pozwala mi dokończyć pytania: co ją wzburzyło, by napisać protest?

– To, co pan napisał, to wymiociny! Niech pan nie przychodzi, nie chcę na pana patrzeć! Nie podam panu ręki! Żegnam!

Co skłoniło do protestu Tadeusza Ruminowicza, prezesa Klubu Inteligencji Katolickiej, prywatnie wiceszefa firmy handlującej sprzętem elektronicznym.

– Tak wyszło, zbiorowo… dobrze, że pan do mnie dzwoni, bo inni pana nie lubią, ale to sprawa nie na telefon.

– Spotkajmy się – proponuję.

– Dobrze, zadzwonię.

Nie zadzwonił.

CZYTAJ TEŻ: „Białystok. Tu obcych wita się ogniem”

Czapka biskupa

Rozmawiam wieczorem z Agnieszką Korytkowską-Mazur przez telefon, mówi, że wezwał ją wicemarszałek odpowiedzialny za kulturę, będzie też ponoć arcybiskup. Wsiadam w nocny pociąg z Poznania, rano jestem w Białymstoku. Wchodzimy razem do gabinetu wicemarszałka Macieja Żywno. To 40-latek z PO, uchodzi za otwartego. Broni organizacji społecznych, które starają się prowadzić w szkołach warsztaty z tolerancji. Arcybiskupa nie ma.

– Jest kolejny protest – Żywno siada za stołem, zdziwiony moją obecnością. Mówi, że miał telefon od burmistrz Sokółki, gdzie kilka lat temu patomorfolog z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku orzekła, że na hostii znalezionej w tamtejszym kościele jest „fragment serca Jezusowego w stanie agonalnym”. Do Sokółki zjeżdżają pielgrzymi, by zobaczyć cud, a profesor w rozmowie ze mną, gdy pisałem książkę, pytała, czy jestem w łasce, by mierzyć się z takim zjawiskiem.

– Burmistrz Sokółki przekazała mi, że przyszły do niej kółka różańcowe i profesor, która wykryła cud. Żądali, by ze scenariusza sztuki usunąć fragment o niej, bo jest obraźliwy – Żywno wzrusza ramionami.

– Co pan zamierza zrobić? – pytam.

– Tylko przekazuję, bo co mam zrobić? Przyznam, że pierwszy raz w życiu czytałem scenariusz przed pójściem do teatru, byłem zdumiony, że krąży po Białymstoku. Wiem też – dodaje Żywno – że arcybiskup oczekiwałby, by ze sztuki zniknęła postać, która nosi biskupią czapkę.

– Dlaczego?

Żywno zakłopotany: – Wiele osób boi się ośmieszenia. Arcybiskup odchodzi w maju na emeryturę, przekazano mi, że chciałby odejść w spokoju. Ale nie mam zamiaru cenzurować, naciskać, będę bronił teatru.

Przyznaje, że chciał zaproponować, by zamieniono w sztuce biskupa na zwykłego księdza. – Ale ugryzłem się w język – dodaje z uśmiechem.

Nie uważa się za zbyt kościelnego. Co prawda obecny arcybiskup udzielał mu bierzmowania, Żywno mieszka w jego dawnej parafii, a w młodości działał w katolickim Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, ale to tam rozstał się z Kościołem. – Centrala ZHR naciskała, byśmy pozbyli się z szeregów osób prawosławnych. Powiedziałem: dość, odszedłem.

Żywno nie chodzi w Białymstoku na państwowe msze, procesje. – Ale mam nadzór nad teatrem i wszyscy chcą to wykorzystać politycznie, pokazać, że jestem antykościelny, a to na Podlasiu poważny zarzut. Mój szef, marszałek Jerzy Leszczyński usłyszał, że jeśli nie zdejmie sztuki, to nie jest katolikiem.

CZYTAJ TEŻ: „Rasizm w Białymstoku. Kto ma kumpla skina?”

Poseł się nie puka

Młodzież Wszechpolska z Białegostoku ostrzega w internecie, że „po raz kolejny środowiska lewacko-liberalne próbują szkalować dobre imię naszego miasta”. „Książka kłamie”, „spektakl kłamie” – piszą i zapowiadają protest pod teatrem w dniu premiery – 16 kwietnia.

Szefem MW w Białymstoku jest Marcin Zabłudowski, 24-latek z bujną grzywką zaczesaną gładko na bok. Ubrany modnie, mówi stanowczo, poważnie.

– Może pan podać kłamstwo z książki? – pytam.

– Jest w niej Adam Andruszkiewicz, nasz poseł. Pan pisze, że jak on mówi, to stuka pięścią w kolano, a ja go znam i wiem, że jak pan poseł mówi, to nie puka. Tak że nie będzie rozmowy, zapraszam na protest.

Fragment książki:

„Andruszkiewicza nie interesuje, co kto robi u siebie w domu, jeśli jednak wychodzi z tym na ulicę, no to jest granica, której przekroczyć nie pozwoli. – Nigdy nie widziałem – dodaje – dwóch gejów w moim mieście, a jeśli zobaczę, będę reagował. Jest jakiś Normalny Białystok, jakieś stowarzyszenia, ale to dla nas żadne zagrożenie, towarzystwa, które spotykają się przy herbacie. BiałostockaGazeta Wyborcza uruchomiła w 2013 akcję Wykopmy rasizm z Białegostoku . Powiedziałem wtedy dość! – Andruszkiewicz uderza pięścią w kolano – Białystok nie może być tak kojarzony!”.

Jeszcze większą demonstrację w Białymstoku zapowiada w dniu premiery sztuki Obóz Narodowo-Radykalny, antysemicka organizacja, która jeszcze kilka lat temu była na krawędzi delegalizacji.

„Białostocczyzna – kraina skrajności. Ziemia Inki – nieskazitelnej bohaterki antykomunistycznego oporu, a także Jana Szostaka – ubeckiego kata. Miejsce tysięcy żołnierzy, którzy oddali życie w szeregach NSZ i AK, a także miejsce współpracującej z okupantem sowieckim ludności (prawosławnej)” – piszą w zapowiedzi 82. rocznicy powstania ONR, którą 16 kwietnia organizują w Białymstoku. To „miasto – dodają – zagrożone napływem uchodźców, ale i terytorium dobrze rozwijających się środowisk patriotycznych i narodowych”.

Bernard Bania, aktor białostocki, gra w sztuce prokuratora, narodowca oraz biskupa. Słyszał, że w Białymstoku żyli Żydzi, ale nie znał skali, dowiedział się z książki. Ojciec Bernarda był znanym trenerem klubu Jagiellonii Białystok, nie narzeka na miasto, uważa, że to dobre miejsce do życia. Boi się protestów? Skądże, wzbudziły w nim jeszcze większą przekorę, by grać. Już raz to przeżył. Gdy w Białymstoku 14 lat temu wystawiano „Konopielkę”, środowiska katolickie protestowały przeciwko pokazanej w sztuce postaci Chrystusa.

Bania waha się chwilę, gdy pytam o jego rodzinę: – Dopóki nie zacznę dostawać informacji, że zagrożona jest moja rodzina, będę grał.

Wyjmijcie gaśnice

Dyrektorka Korytkowska trzy dni przed premierą zostaje zaproszona na posiedzenie sztabu kryzysowego w urzędzie miasta, by omówić bezpieczeństwo widzów, gdyby protesty wymknęły się spod kontroli. Widzi też na spotkaniu dwóch młodych mężczyzn z Obozu Narodowo-Radykalnego i jednego z Młodzieży Wszechpolskiej. Ten z MW parska, gdy policjant mówi, że nie wolno podczas protestów wzywać do nienawiści.

ONR-owcy, jak mówią policji, zaczną mszą w katedrze białostockiej z okazji 82. rocznicy powstania organizacji, potem przejdą przez miasto, koło teatru. Policjanci chcą, by zmienili trasę, bo w teatrze premiera. ONR obiecuje, że skończą dwie godziny przed premierą.

Przedstawiciel straży pożarnej mówi Korytkowskiej na osobności: – Macie sprzęt gaśniczy? Niech będzie w pogotowiu. Sprawdźcie, czy kamery sprawne, udrożnijcie drogi ewakuacyjne, wynieście ostre przedmioty.

Policjant: – Na widowni będzie kilku tajniaków, ale przed premierą sprawdzajcie przy wejściu na spektakl dowody osobiste gościom, by nikt nie pożądany się nie przedarł.

Do teatru przychodzi anonimowy mail:

„Zapewniam was: MACIE SIĘ CZEGO BAĆ! Nie chodzi o agresję; samym tylko wydechem was lewaki zdmuchniemy! A ta wasza Biała siła to niewyobrażalny, grafomański do bólu gniot!”. Korytkowska przekazuje mail policji. Pogróżki są też na forach internetowych.

Do teatru przychodzi starsza kobieta, siwe włosy, szara jesionka. Usłyszała w kinie Ton, które należy do parafii katedralnej, że obowiązkiem każdego katolika jest protestować przeciwko spektaklowi. Ona też przyjdzie.

Do teatru dzwoni policjant.

– Ile razy będziecie to grać? – pyta dyrektorkę. – Przecież nie będziemy cały czas dawać ochrony.

Korytkowska prosi, by firma ochroniarska zwiększyła personel w teatrze. Dorzucają trzech starszych panów, a na głównej portierni będzie emerytka. Wejścia boczne zostają zamknięte.

Dzwoni komendant policji. Mówi, że też czytał już sztukę, i zastanawia się, czy będzie scena z cudem z Sokółki.

– A jak będzie, to co? – pyta Korytkowska.

– Religijne sceny mogą wzbudzić protesty.

Scena ze sztuki:

„ARCYBISKUP
Każda nowa galeria handlowa jest pokropiona i pobłogosławiona.

WSZYSCY
Przez Kościół katolicki i Cerkiew prawosławną.

ARCYBISKUP
Każdy nowy radiowóz jest pokropiony i pobłogosławiony.

 

 

Każdy nowy pogranicznik, którzy strzeże granic i łapie przemytników, jest pokropiony i pobłogosławiony.

WSZYSCY
Przez Kościół katolicki i Cerkiew prawosławną”.

CZYTAJ TEŻ: „Białystok: Kuria przeprasza za mszę ONR w katedrze”

Frajerstwo Żydów

Na kilka godzin przed wieczorną premierą do katedry białostockiej, na której wisi napis „Jubileusz miłosierdzia”, wchodzi w dwóch kolumnach około 50 osób trzymających flagi ONR z symbolem Falangi. Dwuszereg staje na całej długości od wejścia do ołtarza, a mszę koncelebruje młody patron narodowców ks. Jacek Międlar. Kilka miesięcy temu został usunięty z plebanii we Wrocławiu za wznoszenie rasistowskich okrzyków. Stoi w katedrze przed ludźmi z ONR i przemawia:

* Obóz Narodowo-Radykalny potrzebuje oddać się łasce i opiece Boga;

* przez 400 lat Żydzi trwali w niewoli, bo ich największym przeciwnikiem byli sami Żydzi, ich tchórzostwo, bierność, bezrefleksyjna akceptacja status quo;

* największą przeszkodą dla ruchu wolnościowego nie są dzisiaj oligarchowie, mafia, establishment, ale zwykłe tchórzostwo, taka żydowska pasywność, która dominuje na całym świecie;

* przyczyną tragedii Żydów było ich frajerstwo, bo ci frajerzy odrzucili mistrza i nauczyciela;

* trzeba być czujnym, bo nacjonaliści też będą otumaniani żydowską biernością;

* nie ma polskiego nacjonalizmu bez katolickiego radykalizmu;

* zero tolerancji dla żydowskiego tchórzostwa;

– Dlatego – mówi na końcu – zanieśmy nasze modlitwy do Pana Boga.

Obok ks. Międlara stoi ks. Leon Grygorczyk, kapelan podlaskiej policji.

CZYTAJ TEŻ „Ksiądz Jacek Międlar. Kapłan od nienawiści”

Dumny nadczłowieku

16 kwietnia, sobota. Ciepło, słonecznie, białostoczanie przechadzają się ulicami centrum, siedzą w ogródkach, piją kawę, pod okienkami z lodami kolejki. Pochód ONR długi na 300 metrów, jakieś pół tysiąca ludzi, idzie w czterech szeregach przez centrum w konwoju policji. Idą dobrze zbudowani, silni mężczyźni, młodzież, kobiety. Wyszli z katedry, niosą długie zielone flagi z falangą i biało-czerwone.

Dariusz Szada-Borzyszkowski, białostocki dziennikarz, działacz społeczny, podchodzi do mnie przejęty. – Słyszałeś? Śpiewali „A na drzewach zamiast liści będą wisieć syjoniści!”. Nikt nie reaguje, policja patrzy.

Pochód wznosi okrzyki o wielkiej Polsce, które słychać na kilometr. Policjanci się przysłuchują, pochód przesuwa się spokojnie, miarowo.

Pod teatrem chwilę wcześniej stała grupa około 50 osób z Młodzieży Wszechpolskiej. Niektórzy przyjechali z Poznania, rozwiesili transparent z napisem „Poznań przeprasza za Kąckiego”. Jest też grupa kobiet katoliczek. Jedna z nich mówi, że z teatru śmierdzi czosnkiem.

Premiera odbywa się bez przeszkód. Zaczyna się od sceny protestu narodowców, którym patronuje ksiądz. Została wymyślona dwa miesiące wcześniej. Jedna z ostatnich scen – rozświetlona swastyka przyciska aktorów do podłogi.

Na widowni jest radny Stawnicki, który domagał się zdjęcia sztuki, bo jest kłamliwa i pokazuje miasto jako stolicę faszyzmu.

Stawnicki szybko wychodzi, gdy rozlegają się oklaski na stojąco.

Chcę iść po sztuce na koncert do klubu Gwint na Politechnice Białostockiej. ONR zapowiadała, że zagra tam zespół Nordika. Wśród szlagierów: „Dumny nadczłowieku”, „Narodowi socjaliści” czy „Biała kurwa czarnucha”. Ale koncert zamknięty, tylko dla ONR.

Rektor uczelni tłumaczy, że „nie miał możliwości rozwiązania umowy i odwołania imprezy wyłącznie na podstawie podejrzeń odnośnie światopoglądu i przekonań politycznych”.

Za to biuro Politechniki opiekujące się studentami zagranicznymi wysyła do nich list:

„16 kwietnia odbędzie się w Białymstoku marsz organizacji nacjonalistycznej. To Obóz Narodowo-Radykalny propagujący idee rasistowskie. W związku z tym stanowczo zalecamy nieopuszczanie pokoi do godz. 3 w nocy z soboty na niedzielę. Prosimy o pozostanie wewnątrz budynku akademika”.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

ONR w Białymstoku. Macie się czego bać!
Pod teatr przyszło 50 wszechpolaków. Niektórzy przyjechali z Poznania z transparentem: „Poznań przeprasza za Kąckiego”. Jest też grupa kobiet katoliczek. Jedna mówi, że z teatru śmierdzi czosnkiem

Dom zły Caritasu. Reportaż Izy Michalewicz
Dyrektor sierocińca w Giżycku wyzywał, bił i poniżał dzieci. Uniknął kary, bo sprawa się przedawniła. Dziś uczy w szkole muzyki i religii

KOD w małym mieście. Żartują, prowokują i się boją
Nie wezmę pana do domu na kawę, nie pokażę, gdzie mieszkam, nie powiem, gdzie pracuję, nie będę narażał mojej rodziny. Nawet telewizji niemieckiej nie zaprosiłem

Wojciech Wójcik. Sam pośród swoich
Zanussi mnie nie zauważał. Żebrowski bił się wspaniale. Kutz hipnotyzował. Kawalerowicz potrafił przyznać ci rację. Różewicz to była Zosia Samosia. Rozmowa Jacka Szczerby

Ocalić biskupa Pekinu, zbawić Polskę [KALICKI]
Weźmie się poskłada te śmieci z emerytury i za tę kasę pojedziemy do mnie na wieś. Jedna głucha, druga ślepa, trzecia kulawa, ale przynajmniej u siebie. Rzodkiewkę się posadzi w ogródku…

Niemcy gromadzą broń [FOTOREPORTAŻ]
Mają już 5,4 mln pistoletów i strzelb. Niemieccy miłośnicy broni są wrogami lewicy i Partii Zielonych. Wielu popiera Partię Piratów, która prawo do noszenia broni wpisała sobie do programu

Komedia czy horror, czyli Polska 2050 [VARGA]
Gorąco kibicuję projektowi ukazującemu Polskę jako światową potęgę, ale pojąć nie potrafię, czemu ów serial ma być komediowy. Polska potęga ma być śmieszna?

oneMacie

wyborcza.pl

Dom zły Caritasu. Reportaż Izy Michalewicz o domu dziecka w Giżycku

Iza Michalewicz, 21.04.2016

Rys. Piotr Chatkowski

Dyrektor sierocińca w Giżycku wyzywał, bił i poniżał dzieci. Uniknął kary, bo sprawa się przedawniła. Dziś uczy w szkole muzyki i religii
 

Daniel, 13 lat, wychowanek Domu Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce” w Giżycku (do prokuratora):

– Dlaczego wyszedłem zapłakany z gabinetu dyrektora, to nie będę mówił. Ktoś mi krzywdę zrobił w tym gabinecie. To było w weekend. Pan Marek W. czasami przyjeżdżał w weekend do domu dziecka, żeby rybki nakarmić.

Dawid, 17 lat: – Wchodząc do grupy, słyszałem, jak pan Marek krzyczał na Mateusza. Mateusz coś mu odpyskował, a ten uderzył go w twarz z plaskacza. Mateusz uciekł do pokoju, a pan W. poszedł za nim. Powiedział, cytuję: „Uważaj, gówniarzu, ja jestem nieobliczalny, a broń wożę w bagażniku”.

Paweł (brat Daniela), 15 lat: – Wobec starszych nie używał siły, bo bał się, że mu oddadzą. Mnie wyzywał od skurwysynów i straszył ośrodkami poprawczymi. Widziałem, jak uderzał ręką w tył głowy brata kilka razy, a brat stał pochylony i płakał. Uderzał go tak z boku. Innym razem widziałem, jak na niego krzyczał, a potem kopnął go kilka razy. On się tak zachowuje, jakby wszystko mógł. Pępkiem świata jest. Kiedyś mi mówił, że jest kimś, a ja dostanę wyrok. Nawet w internacie pokazywał mi, co mi zrobi, jak coś złego powiem na niego.

CZYTAJ TEŻ: „Obóz koncentracyjny w dziecięcym psychiatryku”

Nagranie z telefonu

Do Wydziału Rodzinnego i Nieletnich Sądu Rejonowego w Giżycku wpływa dość nieporadne, odręcznie napisane pismo Piotra L., ojca 13-letniej Mariki:

„W dniu 6.05.2010 roku dyrektor Marek W. wyzywał wulgarnymi słowami córkę i znęcał się fizycznie nad małoletnim dzieckiem. W placówce bardzo często dochodzi do takich sytuacji. Dyrektor znęca się nie tylko nad naszymi dziećmi, także nad innymi podopiecznymi z placówki. Proszę sądu, to są dzieci, które potrzebują miłości, wsparcia, a niektórzy tam są tak traktowani, jakby byli w jednostce karnej”.

Marek W. to w tamtym czasie postać w miasteczku znana. Absolwent teologii i, podyplomowo, muzyki i plastyki jest przedstawicielem Caritasu Diecezji Ełckiej na powiat giżycki. Ma m.in. nadzór nad prowadzonymi przez Caritas świetlicą terapeutyczną, hospicjum i jadłodajnią pod patronatem ojca Pio. Poza tym jest też miejskim radnym, nauczycielem religii, muzyki, organistą i kierownikiem administracyjno-organizacyjnym tutejszego Domu Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce”.

W 2006 roku Caritas przejął od miasta ten dom, a wraz z nim prawie 40 wychowanków. W większości sierot społecznych, odbieranych rodzicom z powodu alkoholu, zaniedbania i biedy.

Marika, 13 lat: – Dyrektor wziął mnie za kurtkę i rzucił na krzesło. Wulgarne słowa czytał z notatki wychowawczyni (cytowała moje zachowanie). Niektóre słowa czytał z notatki, a niektóre gadał. Nie powinien się tak zachować wobec mnie.

Marika i jej trzy siostry trafią do domu dziecka, kiedy ich ojciec wyjedzie do pracy do Niemiec, a matka zacznie pić i zaniedbywać dom. Nadpobudliwa, wrażliwa, czasem wulgarna. Typ chłopczycy. Po jednej z ucieczek z placówki wróci z ogoloną głową. Nigdy nie zaakceptuje domu dziecka. Zachowanie dyrektora nagra telefonem komórkowym.

Ojciec Mariki: – Telefon przyniosła mi z płaczem starsza córka. Było słychać szarpaninę i krzyki. Poszedłem tego dnia na placówkę, ale dyrektor nie pozwolił mi na odwiedziny.

CZYTAJ TEŻ: „Zły sierociniec siostry Bernadetty”

Z kolana w nos

Policja po doniesieniu ojca w maju 2010 roku rozpoczyna tak zwane postępowanie sprawdzające w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się Marka W. nad Mariką i pozostałymi wychowankami domu dziecka. Próbuje ustalić, czy dziewczynka i inni wychowankowie domu dziecka faktycznie stali się ofiarami przemocy. Postępowanie nadzoruje prokurator Urszula Bolik z Prokuratury Rejonowej w Giżycku, do której również trafia zawiadomienie ojca Mariki.

Przesłuchanie dzieci odbywa się w przyjaznym pokoju, w obecności psychologa:

Paweł, lat 15: – Normalnie od kurew wyzywa. Powiedział, że jak pojadę do ośrodka szkolno-wychowawczego, to będą mnie w dupę cwelili. Tak do każdego mówi. Straszył mnie, że mi to załatwi, bo zna pana Jaworowskiego (Marek Jaworowski – sędzia Sądu Rejonowego w Giżycku, przewodniczący Wydziału Rodzinnego i Nieletnich).

Daniel, lat 13: – Dyrektor wszystkich chciałby wywieźć na ośrodek, bo są niegrzeczni. Tylko Bartek jest grzeczny, ale on ma cztery lata.

Dawid, lat 17: – Daniel wrócił po czterech dniach ucieczki i poszedł do pana Marka na rozmowę do gabinetu. Wybiegł zapłakany, z napuchniętym nosem. Mówił, że pan Marek nachylił go do dołu i z kolana kopnął w głowę i w nos. A Damiana złapał za kaptur i zrzucił z półpiętra tak, że Damian spadł. Jak mnie wzywał do gabinetu, to mówił do mnie często: „Skurwysynu, chuju, pojedziesz do zakładu, a tam będą cię ruchać w dupę”. Trochę się tego bałem, ale ratowała mnie szkoła. Miałem dobrą opinię ze szkoły i od kuratora.

CZYTAJ TEŻ: „Czy Bóg wybaczy boromeuszkom? Kopińska wraca do złego sierocińca siostry Bernadetty”

Dyrektor czuje się Bogiem

W czerwcu policja wszczyna śledztwo w sprawie znęcania się Marka W. nad wychowankami. Zeznań dzieci (często bez opiekunów prawnych) przez kilka miesięcy słucha też przewodniczący II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Giżycku, sędzia Bogdan Wałachowski, który będzie orzekał w tej sprawie.

– Dzieci były już wtedy bardziej zestresowane – zapamiętała prokurator Urszula Bolik.

W listopadzie do prokuratury w Giżycku piszą dwie wychowawczynie i pedagog:

„Uprzejmie prosimy o przeprowadzenie postępowania w sprawie sposobu prowadzenia przez Marka W. Domu Dziecka św. Faustyny. Nie jesteśmy już pracownikami placówki, jednak z naszych obserwacji wynika, że na skutek działalności Marka W. występuje tam szereg nieprawidłowości, które przynoszą szkodę dzieciom”.

Pedagog Paulina S. dostaje od dyrektora podanie, że sama się zwalnia. Podpisuje, bo jeśli nie, to dyrektor „znajdzie na nią haki i zapaskudzi jej świadectwo pracy”.

Po latach powie: – Moją największą winą było to, że stanęłam w obronie dzieci.

Formalnie Marek W. przez kilka lat ma nad sobą dyrektora (w tamtym czasie przewija się ich czterech), bo, pamiętajmy, jest tylko kierownikiem administracyjno-organizacyjnym. Dopiero w 2009 roku zostaje dyrektorem domu dziecka.

Urszula Bolik, prokurator: – Wcześniej nie miał uprawnień do pracy z dziećmi, dlatego zrobił studia podyplomowe.

Danuta B., wychowawczyni, zeznaje w prokuraturze: – Pan W. wprowadził taki terror w Domu św. Faustyny, że nikt nie kwestionował jego władzy.

Marek T. (jeden z dyrektorów): – Nie wiem, czy W. miał prawo podejmować decyzje odnośnie wychowania dzieci. Zgodnie z przepisami prawa nie, ale karty jego obowiązków nie widziałem. Zdarzało się, że Marek W. pod moją nieobecność w placówce wydawał innym pracownikom polecenia sprzeczne z moimi. Zdarzało się, że prowadził rozmowy wychowawcze z dziećmi, podczas których straszył je różnymi konsekwencjami, np. zmniejszeniem kieszonkowego, wywiezieniem do poprawczaka. Robił to w mojej obecności, jak i poza. Zdarzało się, że Marek W. zamykał się w pokoju z wychowankami. Świadkiem przemocy nie byłem, ale wiem, że dzieci się go bały.

Dawid, wychowanek: – Nie było nikogo podczas tych rozmów. Nie było osoby, która by to widziała. Byłoby więcej nagrań, ale zabronił posiadania telefonów komórkowych.

Elżbieta W., matka sześciorga dzieci (Janusz, Karol i Martyna w bidulu), pod koniec września 2010 roku wysyła list do prokuratora:

„To nie jest dom dziecka, tylko zamknięty zakład poprawczy. Nie ma przestrzeganych praw człowieka. Dzieci są traktowane poniżej godności. W tym domu jest po prostu bezprawie, a ten pan czuje się Bogiem. Znęca się nad dziećmi psychicznie. Proszę o zrobienie wszystkiego, by pomóc tym dzieciom”.

Elżbieta W. od kilku lat mieszka w Anglii. Walczyła wówczas o odzyskanie dzieci.

– Kiedy w lipcu 2010 roku je odwiedziłam, dyrektor straszył mnie, że jak będę mu robić problemy, to załatwi, że dzieci nie odzyskam. Tamtego dnia nie pozwolił mi ich zobaczyć. Następnego widziałam się z nimi przez godzinę. Mówiły mi, że boją się dyrektora i boją się zeznawać przeciwko niemu.

Bo prokuratura w czasie policyjnego śledztwa, które trwa od czerwca, nie zawiesza Marka W. w pełnieniu obowiązków dyrektora domu dziecka.

– Nie mieliśmy do tego podstaw – tłumaczy szef prokuratury Grzegorz Ryński.

Prokuratura robi to dopiero 8 grudnia i rozpoczyna własne dochodzenie, a akt oskarżenia mówiący o znęcaniu się fizycznym i psychicznym dyrektora nad jedenaściorgiem dzieci trafia do sądu 31 grudnia.

Do tego czasu Marek W. nie przerywa też pracy w szkołach. Wciąż ma wpływ na los dzieci.

Paulina S., pedagog, wspomina dzisiaj: – Kiedy dyrektor dowiedział się, że chłopcy zeznają w sądzie, zaczęli dostawać nagrody. Paweł dostał buty, a Kamil rower.

Czarna lista

Danuta B., wychowawczyni, zeznaje: – Pan W. nawet nie krył się z tym, że stosuje przemoc fizyczną wobec wychowanków. Widziałam, jak kopał Damiana na podwórku przed budynkiem. Daniela uderzył w twarz. Mówił do dziecka: „Co ty mi możesz zrobić, najwyżej bąka w kiblu puścić”, a wychowawcy „mają gówno do powiedzenia”. Pamiętam, jak rozmawiałam z Krystianem (czasami rozrabiał, ale to był dobry chłopiec), i on mi powiedział, że bierze tabletki na padaczkę, żeby się uspokoić. Że wówczas czuje się jak po alkoholu i zaczepki W. na niego nie działają. Ja z Krystianem nigdy nie miałam problemów. Wiem, że był na „czarnej liście” u W.

Kuratorka Ewelina Czuper-Sudnik: – Dyrektor powiedział mi, że Dawid, nad którym miałam nadzór, to diler, ćpun i kryminalista. Próbowałam go przekonać, by nie skreślał chłopca, ale był bardzo rygorystyczny. Nie potrafił zrozumieć dziecka, że trafiło tu z powodu błędów rodziców, a nie za karę. Zapoznałam się z opiniami domu dziecka na temat Dawida i nie ma w nich jednego dobrego słowa. Opinie pisane były tak, by przedstawić go w złym świetle.

Pedagog Paulina S.: – Starałam się zawsze pisać o dzieciach zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Ale dyrektor zabraniał mi wpisywania do notatek pozytywnych rzeczy. Wywierano na mnie wpływ, aby notatki zawierały tylko te złe informacje, żeby pozbyć się dzieci z placówki. Dyrektor sprawdzał notatkę, po czym wskazywał, co poprawić. Notatki nie były obiektywne. Po korekcie kazał podpisywać te notatki mnie lub wychowawcy. On sam niczego nie podpisywał. Żądał, by wszystko zgłaszać na policję.

Danuta B., wychowawczyni: – Któregoś razu nie wytrzymałam już nękania przez dyrektora i poprosiłam jedną z sióstr zakonnych, by skontaktowała mnie w tej sprawie z dyrektorem Caritasu, ks. Dariuszem Kruczyńskim, a ona na to: „Nie jestem w stanie ci pomóc, gdyż W. jest dobrym kolegą księdza z seminarium i zbyt duże pieniądze dla niego zarabia”.

Bo W. kiedyś nosił sutannę. Dzisiaj jest mężem i ojcem.

CZYTAJ TEŻ: „Zduńska Wola. Prywatny folwark prezydenta Rzeźniczaka”

Śniadanie za złotówkę

Sprawa karna przeciwko Markowi W. toczy się dwa lata. Akta urastają do 18 tomów. Dyrektor nie przyznaje się do winy. Do szefa Caritasu Diecezji Ełckiej ks. Dariusza Kruczyńskiego pisze, że wszystkie zarzuty dzieci i pracownic są nieprawdziwe i absurdalne: „Jest to pomówienie i przedstawienie mnie, placówki i osób współpracujących w negatywnym świetle”.

Zawsze jest na sali sądowej. Broni go dwóch adwokatów. Dzieci zeznają podobnie, inne pamiętają mniej niż kiedyś. Niektóre już nie życzą dyrektorowi kary.

Daniel: – Nie chcę, aby sąd wyciągał wobec niego jakieś konsekwencje, jeśli chodzi o te trzy, cztery złe zachowania wobec mojej osoby. Nie chcę, aby karać za to oskarżonego. Nie będę nikomu uprzykrzał życia. Było i minęło.

Markowi T. (jednemu z dyrektorów placówki) zaczynają się mylić zależności służbowe:

„Na życzenie p. Marka organizowane były spotkania z wychowankami. Występował na nich jako osoba sprawująca nadzór ze strony Caritasu. Czasami miał sugestie, jak daną sprawę rozwiązać. Rozmowy wychowawcze prowadzone przez oskarżonego traktowałem normalnie. Uważałem, że skoro jest moim przełożonym, to tak musi być”.

Przy okazji jednak na jaw wychodzi też przemoc ekonomiczna.

Dawid: – Nie wiem, czemu miałem kieszonkowe 8,25 złotych miesięcznie. Wychowawca wypisywał mi 30 zł, a kierownik skreślał i pisał 8.

Za 8 złotych dyrektor kazał też dziecku wyprawić urodziny. Wychowawcy kupili więc za własne pieniądze tort, reszta dzieci oddała na prezent swoje kieszonkowe.

Pedagog Paulina S. mówiła przed sądem: – Racje żywnościowe są żenująco niskie. Na jedno dziecko na śniadanie przypada złotówka dziennie, tyle samo na kolację [miasto przekazywało na utrzymanie jednego wychowanka miesięcznie 2,5 tys. zł]. Dzieci chodzą głodne.

Przykładowe śniadanie: paprykarz szczeciński, bułka z masłem i dżemem, herbata. Czasem zamiast paprykarza serek. Kolacja: jajecznica na oleju, chleb z masłem, kakao. Innego dnia zamiast jajecznicy smażona mortadela.

Matka jednego z wychowanków: – Tomek opowiadał, że mieli kiedyś dwa bochenki chleba na osiem osób na cały dzień. Boli mnie, że pod opieką państwa jest głodny i nie ma w co się ubrać.

Marek W. stawkę żywieniową tak tłumaczył w prokuraturze: – Wyliczone kwoty to ogólna wartość uzależniona od liczby dzieci w grupie. Nikt nie wskazywał, że dziecko ma dostawać 1 zł na śniadanie i 1 zł na kolację. Dzieci dostają mleko, masło, sery, płatki kukurydziane, müsli. W związku z tym, że nikt z dzieci ani wychowawców nie zgłaszał zarzutów, postanowiłem kontynuować taką formę żywienia.

Angelika J., matka dwojga wychowanków: – Kiedy spytałam dyrektora, co się dzieje, czemu głodne chodzą, to odpowiedział mi tylko, że to nie moja sprawa. A przecież tam są moje dzieci! Kiedyś dyrektor powiedział mi, że to jest jego biznes i jego zabawki. Gdy mówił „zabawki”, sądzę, że miał na myśli dzieci.

Danuta B., wychowawczyni: – Chleb, mortadela, parówki, pasztet, w sezonie niekiedy starczyło na warzywa. Czasem na tydzień dostawały pół jabłka lub jeden najtańszy jogurt. Dodatkowo dżem, ser żółty i topiony – żywność dla ubogich z jadłodajni. Było to wliczone w codzienne stawki żywnościowe. Dzieci chodziły bez kanapek do szkoły. Przychodziły na szkolną stołówkę i prosiły choć o zupę, bo są głodne. Wielokrotnie sama kupowałam dzieciom jedzenie. PCPR o tym wiedział i nic nie zrobiono.

Zbigniew Piestrzyński, szef Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Giżycku: – Mając na względzie sygnały napływające ze środowiska w zakresie wątpliwości co do stanu wyżywienia, podjąłem działania w celu zlecenia w tym zakresie kontroli przez sanepid, która została przeprowadzona.

Ale żadna z nich nie wykazuje nieprawidłowości w funkcjonowaniu domu dziecka. Placówkę kontroluje również urząd skarbowy.

Księgowa Anna M. powie później: – Były kontrole faktur, ale nikt nie sprawdzał, czy zakupione rzeczy znajdowały się w domu dziecka.

Gabriela B., matka dziewczynki, która chodzi do szkoły z jednym z wychowanków, często zabiera go do siebie na weekendy i wakacje:

– Skarpetki Grzesiowi kupowałam, bo niczego się nie mógł doprosić. Opowiadał, że dyrektor jest wredny i źle traktuje dzieci. Mówił, że jest bardzo mało jedzenia, porcje są małe, on ma 190 cm wzrostu, a dostaje jak dla małego dziecka. Wszystko było w wyznaczonych porach. Jak się spóźnił, to jedzenia nie dostał. Grześ za bardzo nie chciał rozmawiać o domu dziecka. Mówił, że tam nie wytrzyma. Ostatnio zrobił się bardzo nerwowy. Pocieszałam, że już mu mało zostało. Nie mógł się doczekać wyjścia na wolność. Grzesiu, kiedy wracał do domu dziecka po wakacjach, to płakał. Tak bardzo nie chciał tam być.

Widmowe faktury

W trakcie procesu o przemoc wobec dzieci okazuje się, że w latach 2007-08 Dom Dziecka św. Faustyny „Wielkie Serce” otrzymał od wojewody 1 mln 16 tys. zł dotacji. W sześciu transzach. Anna M., księgowa, po rozliczeniu dwóch dotacji wyszła z pracy bez pożegnania i więcej nie wróciła.

Opowiada: – Na przykład wpłynęła do domu dziecka faktura na 12 komputerów, z czego przyjechały jedynie cztery. Reszty nie było. Podobnie było z rachunkami za zakup łóżka, sprzętu AGD, wyposażenia kuchni. Póki pracowałam, żaden z tych sprzętów nie trafił do placówki. Pani Grażyna J. rozliczała magazyn żywieniowy i prowadziła księgi inwentarzowe. W praktyce to było niemożliwe, ponieważ dostawaliśmy faktury, a nie dostawaliśmy towaru.

Danuta B., wychowawczyni: – Od ponad roku nie widziałam żadnych nowych ubrań. Zgłaszałam to Zbigniewowi Piestrzyńskiemu [szef Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie], żeby zorganizował jakąś kontrolę, ale stwierdził, że jest dużo rachunków na nową odzież.

Piestrzyński twierdzi, że kontrolę odzieży PCPR przeprowadził. Stwierdziła ona braki w bieliźnie osobistej, a także odzieży i obuwiu zimowym wychowanków. Nakazano doposażyć dzieci w „trybie pilnym”, a „zalecenia zostały zrealizowane”.

Paulina S., pedagog: – Dzieciom kupowane były rzeczy, których nie widziały na oczy. Wychowawca Agnieszka P. złożyła zapotrzebowanie na zakup sandałów dla wychowanka. Dziecko sandałów nie dostało, a wychowawca otrzymał fakturę za zakup.

Anna M., księgowa: – Większość faktur wystawiały firmy z Ełku. Pamiętam, że w jednej z firm w Giżycku zakupiony był cały monitoring domu dziecka oraz wystawiona faktura na cztery laptopy. Nie podpisałam tej faktury, ponieważ zażądałam okazania rzeczy. Pracownik oświadczył, że załatwi to z Markiem W. Niektórych faktur nie podpisywałam w ogóle. Na przykład takiej, która opiewała na 100 tys. zł. Sytuacja była coraz gorsza. Bałam się. Odmawiałam podpisywania faktur, które w moim sumieniu były niezgodne z prawdą. Potem zwolniłam się z pracy.

Po zwolnieniu się Anna M. i ówczesny dyrektor domu dziecka Piotr M. idą do starosty giżyckiego (był nim wtedy i jest dzisiaj Wacław Strażewicz). Powiat przekazał Caritasowi dom dziecka w zarządzanie i co miesiąc środki na utrzymanie wychowanków. Pracownicy zgłaszają więc, że pieniądze są źle wykorzystywane i nie trafiają do dzieci.

Anna M.: – Skończyło się na przyjęciu do wiadomości.

Bogumiła K., która pracowała w tamtym czasie jako wychowawca, opowiada dzisiaj:

– W kilka osób napisaliśmy pismo do starosty, że dzieci mają źle, że jest mobbing, a starosta obiecał się sprawą szczerze zająć. Wyobrazi sobie pani, że ten list za jakiś tydzień, dwa przyjechał razem z „ojcem dyrektorem” [ks. Kruczyńskim, szefem Caritasu], ten zwołał zebranie i powiedział, że zawsze będzie wiedział o takich rzeczach, bo wszędzie ma swoich ludzi.

Starosta giżycki Wacław Strażewicz wyjaśnia: – Sprawozdania z rozliczenia dotacji były w kolejnych latach akceptowane przez wojewodę warmińsko-mazurskiego bez uwag. W latach 2007-13 z ramienia urzędu wojewódzkiego nie przeprowadzono żadnej kontroli sposobu ich wydatkowania.

Własny milion

27 stycznia 2012 roku śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez dyrektora, fałszowania dokumentacji i niezgodnego z przeznaczeniem wydatkowania pieniędzy z dotacji przyznanych Domowi Dziecka św. Faustyny trafia pod nadzór Prokuratury Okręgowej w Olsztynie (w tym czasie wciąż toczy się sprawa karna przeciwko Markowi W. o przemoc wobec dzieci). Prokurator zabezpiecza ponad 400 faktur i wspólnie z policją przesłuchuje niemal 120 świadków.

Wątpliwości olsztyńskich śledczych budzi wykazanie przez Caritas Diecezji Ełckiej udziału środków własnych w uzyskaniu dotacji „poprzez posługiwanie się tzw. fikcyjnymi fakturami”. Bo aby ją otrzymać, Caritas musiał posiadać połowę tych środków. Czyli swój własny milion.

Jak go zdobyć?

Księgowa Anna M. (do prokuratora): – 31 grudnia 2007 [Marek W. pracował w domu dziecka od marca] byliśmy z dyrektorem Piotrem M. w Ełku rozliczyć dotację. Na miejscu rozmawialiśmy z ks. Kruczyńskim, który nakrzyczał na nas, ponieważ do rozliczenia brakowało 30 tys. środków własnych. Stwierdził, że tylko z nami ma problemy. Na miejscu był jakiś mężczyzna w wieku około 50 lat, który od ręki wypisał nam rachunki ze wsteczną datą za odzież na ponad 20 tys. zł. Ks. Kruczyński na miejscu przekazał temu mężczyźnie jakąś kwotę pieniędzy. Rachunek na pozostałą część ks. Kruczyński załatwił telefonicznie, gdzie od razu podano nam datę i numer faktury. Dzięki temu cała dotacja została rozliczona.

Grafolog stwierdzi potem, że podpis na fakturze z 20 tys. za odzież nie należy do właściciela firmy. Szef ełckiego Caritasu powie jednak śledczym, że „ze względu na upływ czasu zdarzenia takiego nie pamięta”.

Anna M. ma lepszą pamięć. Mówi śledczym: – Na przykład fakturę za remont na 4,7 tys. zł wystawił D., właściciel warsztatu, a faktycznie prace wykonywał społecznie mój mąż. Faktura poszła oczywiście w dotację. Mąż pracował na rzecz Caritasu bez umowy za 5 zł za godzinę. Gdy przestał pracować w domu dziecka, Marek W. przez pół roku pobierał za niego pensję. Brał też wypłatę innego pracownika przez osiem miesięcy, gdy tamten już nie pracował. Dowiedziałam się o tym od kasjerki, kiedy wypłacałam pensje.

Anna M. oraz dwaj byli dyrektorzy placówki kwestionują faktury na sumę ponad 240 tys. zł.

Prokuratura prześwietla właścicieli firm i ich pracowników.

Jolanta J., właścicielka jednej z firm, przyznaje, że faktura na 8,5 tys. zł, którą wystawiła, była fikcyjna. I żadna sprzedaż sprzętu sportowego i mebli ogrodowych nie miała miejsca.

Nikogo więcej nie udaje się złapać za rękę. Śledczy piszą więc, że „brak jest środków procesowych, by rozstrzygnąć, kto mówi prawdę, i czy takie usługi w ogóle miały miejsce”.

Co do „własnego miliona” Caritas informuje prokuraturę, że pieniądze pochodziły ze zbiórek w kościołach, darowizn, kościelnej tacy czy dofinansowań ełckiej kurii. Fakt gotówkowego rozliczania się nie był nigdzie rejestrowany, bo Caritas „jako kościelna osoba prawna nieprowadząca działalności gospodarczej” jest wyłączony ze stosowania przepisów o rachunkowości.

W listopadzie 2012 roku prokuratura umarza więc postępowanie w sprawie fikcyjnych faktur „z braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa”.

Marek W. nie poniósł kary za przekroczenie uprawnień. Nie pełnił funkcji publicznej, gdyż dom dziecka nie jest instytucją państwową, lecz jedynie niepubliczną. Nie był więc pracownikiem państwowym ani samorządowym, lecz z nadania Caritasu. I dekretu biskupa. Jemu więc tylko podlegał.

Bez kary

W listopadzie 2012 roku Sąd Rejonowy w Giżycku postanowił, że nie ma wystarczających dowodów na to, że Marek W. znęcał się nad dziećmi. Zmienił więc kwalifikację czynu i uznał, że dyrektor naruszył nietykalność cielesną dwojga dzieci, a jedno znieważył. Potem wszystkie zarzuty sąd umorzył, ponieważ po tej zmianie kwalifikacji przedawniły się. Ściganie przestępstw z art. 217 kodeksu karnego, czyli bicie lub naruszanie w inny sposób nietykalności cielesnej, odbywa się z oskarżenia prywatnego (takie właśnie wniósł ojciec Mariki). I ustaje wraz z upływem trzech lat od jego popełnienia. Dyrektor miał naruszać nietykalność dzieci od roku 2007 do października 2009 „w bliżej nieustalonych datach”. Uniknął kary, bo wyrok zapadł 12 listopada.

Prokurator Urszula Bolik do dziś ma poczucie porażki: – Uważam, że zasadnie postawiłam zarzuty psychicznego znęcania się, ale dzieci nie miały szans w tym starciu. One wciąż mieszkały w placówce i miały nad sobą dyrektora, który decydował o ich losie. W czasie gdy trwał proces, on kierował do sądu dla nieletnich comiesięczne sprawozdania o ich zachowaniu, drobnych przestępstwach, choć nikt go o to nie prosił. Dążył do tego, by usunąć z domu dziecka te dzieci, które występowały w akcie oskarżenia. One obawiały się więc o siebie i przebywające w domu dziecka rodzeństwo. Z opinii psychologa wynikało, że nie mówiły całej prawdy. A przecież w procesie karnym wszystko jest kwestią dowodów. To były fajne, inteligentne dzieci, tylko buntownicze. A wstawiły się za nimi tylko trzy kobiety.

Prokuratura nie wniosła apelacji od wyroku, uznając sprawę za z góry przegraną.

W 2014 roku sąd zasądził Markowi W. prawie 27 tys. zł zwrotu kosztów za adwokatów.

Na giżyckim forum internetowym Marek W. ostrzega przed szkalowaniem go: „Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu. Sąd Rejonowy w Giżycku nie skazał mnie w swoim wyroku i nie orzekł w żadnym miejscu tego wyroku, że jestem winny. Moja kartoteka karna jest więc czysta. Fakt poniesienia kosztów postępowania przez Skarb Państwa łącznie ze zwrotem poniesionych przez mnie kosztów świadczy o tym, że to nie ja jestem przegraną stroną procesową”.

Zapytałam Caritas, jak to się stało, że Marek W. przestał dla nich pracować. Szymon Owedyk z sekretariatu diecezji odparł, że „Caritas nie jest podmiotem publicznym, więc nie mają tu zastosowania przepisy o dostępie do informacji”.

Medal

Paulina S. dzisiaj jest pedagogiem w szkole podstawowej. Wspomina: – Dzieci, które nie miały nic, zrzuciły się dla mnie na medal z napisem „najlepszy pracownik”. To nie były dzieci ani grzeczne, ani łatwe, ale ja sobie radziłam. Odwiedzały mnie czasem wieczorami: pani, zjadłbym coś. Gotowałam im parówki na kilogramy.

Spośród dziesięciu wychowawców, którzy podpisali się pod listem do starosty, dziś pracuje tylko dwóch. Reszta została zwolniona lub zmuszona do odejścia.

Bogumiła K., była wychowawczyni: – Wcześniej „ojciec dyrektor”, czyli ks. Dariusz Kruczyński, poobcinał im wypłaty do najniższej krajowej.

Dzisiaj domem dziecka z ramienia Caritasu zarządza Bernadetta Wojtuń.

Bogumiła mówi, że może jest już więcej jedzenia i dobrych ubrań dla dzieci, ale pani dyrektor albo żyła wyborami, bo startowała do rady powiatu mrągowskiego, „więc nie było jej w sumie dobre pół roku, pojawiała się sporadycznie”, albo pracuje na etacie w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii w Giżycku, „więc w domu dziecka też jest gościem”.

Misja kanoniczna

Marzec 2016. Marek W. nadal pracuje w szkole. Jest nauczycielem muzyki i katechetą.

Muzyki uczy w Szkole Podstawowej nr 7 w Giżycku, gdzie do dziś chodzą dzieci z bidula. Dyrektor Katarzyna Banach zapytana, czy kiedykolwiek są lub były na niego skargi, odpisuje, że nigdy. Pisze też, że „nie zatrudniała Marka W., bo gdy przyszła do pracy, on już był nauczycielem”. A czy wie o zarzutach karnych, jakie miał nauczyciel? To pytanie pozostawia bez odpowiedzi.

Natomiast w gimnazjum w Wilkasach koło Giżycka Marek W. uczy religii. Zygmunt Marciniak, dyrektor gimnazjum, pamięta zarzuty sprzed sześciu lat: – Doskonale znam sprawę, w którą zamieszany był pan W. Uczył u nas wtedy muzyki. Ponownie został zatrudniony w naszej szkole w 2014 roku. Odbyło się to na mocy misji kanonicznej, wystawionej przez Wydział Katechetyczny Ełckiej Kurii Diecezjalnej i podpisanej przez biskupa Romualda Kamińskiego. Pan Marek przy zatrudnianiu przedstawił zaświadczenie z Ministerstwa Sprawiedliwości stwierdzające, że nie figuruje w kartotece karnej Krajowego Rejestru Karnego.

Misja kanoniczna to najprościej mówiąc skierowanie świeckiego nauczyciela do nauki religii w konkretnej szkole. Marek W. najpierw jednak musiał dostać pozytywną opinię proboszcza parafii w Wilkasach.

Dziś jest nim ks. Tadeusz Kochanowicz. Mówi: – Misję opiniował mój poprzednik.

Poprzednik to ks. Jacek Sz. W Wilkasach pracował do sierpnia 2014, kiedy to do giżyckich policjantów przyszła matka 15-letniego chłopca z SMS-ami, które znalazła w telefonie syna, świadczącymi o utrzymywaniu z proboszczem relacji seksualnych. Ełcka kuria szybko wymazała księdza z placówki. Dzisiaj w giżyckiej prokuraturze toczy się przeciwko niemu postępowanie karne.

CZYTAJ TEŻ: „Ogień kurialny. Ilu polskich księży skazano za pedofilię?”

Zygmunt Marciniak, dyrektor gimnazjum:

– Dyrektor szkoły w przypadku misji kanonicznej pełni jedynie funkcję „notariusza”. Jak pani widzi, tak naprawdę decyzja o zatrudnieniu Marka W. w naszym gimnazjum w charakterze nauczyciela religii zapadła w zupełnie innym miejscu niż gabinet dyrektora. Gdyby miało to dotyczyć nauczyciela innej specjalności, ani W., ani nikt inny z taką samą bądź podobną przeszłością nie znalazłby zatrudnienia w kierowanej przeze mnie szkole.

Marek W. ma wyłączony telefon i nie reaguje na pozostawiane przeze mnie wiadomości z prośbą o kontakt. Od 6 kwietnia do końca roku w szkole w Wilkasach jest na urlopie bezpłatnym.

Cezaremu Łazarewiczowi w reportażu dla Wirtualnej Polski Marek W. tłumaczył, że jest niewinny, a „prokuratura wymuszała obciążające go zeznania, strasząc wychowanków torturami”. Sam zrezygnował z pracy w sierocińcu, „bo miał wszystkiego dość”. Ten temat – powiedział – dla mnie jest zamknięty.

Kontakt z autorką: iza.michalewicz@agora.pl

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

ONR w Białymstoku. Macie się czego bać!
Pod teatr przyszło 50 wszechpolaków. Niektórzy przyjechali z Poznania z transparentem: „Poznań przeprasza za Kąckiego”. Jest też grupa kobiet katoliczek. Jedna mówi, że z teatru śmierdzi czosnkiem

Dom zły Caritasu. Reportaż Izy Michalewicz
Dyrektor sierocińca w Giżycku wyzywał, bił i poniżał dzieci. Uniknął kary, bo sprawa się przedawniła. Dziś uczy w szkole muzyki i religii

KOD w małym mieście. Żartują, prowokują i się boją
Nie wezmę pana do domu na kawę, nie pokażę, gdzie mieszkam, nie powiem, gdzie pracuję, nie będę narażał mojej rodziny. Nawet telewizji niemieckiej nie zaprosiłem

Wojciech Wójcik. Sam pośród swoich
Zanussi mnie nie zauważał. Żebrowski bił się wspaniale. Kutz hipnotyzował. Kawalerowicz potrafił przyznać ci rację. Różewicz to była Zosia Samosia. Rozmowa Jacka Szczerby

Ocalić biskupa Pekinu, zbawić Polskę [KALICKI]
Weźmie się poskłada te śmieci z emerytury i za tę kasę pojedziemy do mnie na wieś. Jedna głucha, druga ślepa, trzecia kulawa, ale przynajmniej u siebie. Rzodkiewkę się posadzi w ogródku…

Niemcy gromadzą broń [FOTOREPORTAŻ]
Mają już 5,4 mln pistoletów i strzelb. Niemieccy miłośnicy broni są wrogami lewicy i Partii Zielonych. Wielu popiera Partię Piratów, która prawo do noszenia broni wpisała sobie do programu

Komedia czy horror, czyli Polska 2050 [VARGA]
Gorąco kibicuję projektowi ukazującemu Polskę jako światową potęgę, ale pojąć nie potrafię, czemu ów serial ma być komediowy. Polska potęga ma być śmieszna?

domZłyCaritasu

wyborcza.pl