Maleńczuk, 06.04.2016

 

Maleńczuk: Głowa to bomba, a w pięści saksofon. Nowa płyta skandalisty

Robert Sankowski, 06.04.2016
Maciej Maleńczuk

Maciej Maleńczuk (FOT. MICHAŁ ŁEPECKI)

– Jazz jest najlepszy wtedy, gdy pada deszcz. A właśnie pada i jest źle – mówi „Wyborczej” Maciej Maleńczuk. Właśnie wrócił odmieniony: nie chciał już grać dancingu, nauczył się więc grać na saksofonie. – Nie chcę umrzeć jako celebryta. Chcę umrzeć jako muzyk – tłumaczy.
 
– Kończę z dancingiem, teraz będę grał jazz – zapowiadał już dwa lata temu, jeszcze koncertując z grupą Psychodancing. Teraz spełnia zapowiedź na płycie „Jazz for Idiots”. – Nie chcę umrzeć jako celebryta. Chcę umrzeć jako muzyk – mówi i brzmi to bardzo poważnie.

Zwłaszcza w zestawieniu z nagłą woltą stylistyczną – bo zgodnie z tytułem płyty Maleńczuk rzeczywiście gra teraz jazz. Ale zaraz sam zastrzega, że chce przywrócić tej muzyce ducha zabawy. Dlatego ten jego jazz jest niby głównie instrumentalny, ale jednak bliższy piosenkom niż długim, improwizowanym formom. I kolorowy, bo dawny lider Homo Twist czy Püdelsów, człowiek, który w latach 80. wolał iść do więzienia niż odbyć służbę wojskową, chętnie gra tu też knajpianą klasykę w rodzaju „Petite Fleur”. Skąd ta jego fascynacja jazzem, dlaczego zamienił gitarę na saksofon, a także jaki ma to związek z… sytuacją polityczną w Polsce i na świecie?

Rozmowa z Maciejem Maleńczukiem

Robert Sankowski: Panie Maleńczuk, larum grają, ojczyzna w potrzebie, a pan za saksofon chwytasz?

Maciej Maleńczuk: Ależ ja nie chwyciłem za ten saksofon wczoraj. Takiej decyzji nie podejmuje się ad hoc.

Miałem inny plan na przyszłość, myślałem, że sytuacja będzie stabilna, wygrają ci, co rządzili do tej pory, wszyscy będą spasieni i tłuści wylegiwać się na kanapach, a ja będę dla nich grał jazz. Tak to miało wyglądać. Życie to jednak przerosło.

Ale mojej decyzji nie dało się już odwołać. Przez moment pomyślałem sobie tylko, że może warto w ogóle wyjechać z Polski. Ale wobec tego wszystkiego, co teraz dzieje się w Europie, to niby dokąd? Wróciłem niedawno z Londynu i przyrzekłem sobie, że moja noga długo nie postanie na żadnym lotnisku. Miałem wystarczająco dość tego wszystkiego, co dzieje się wokół jednego głupiego przelotu na Wyspy i z powrotem. Więc może lepiej po prostu wyjechać na wieś? Możemy się z tego śmiać, ale sytuacja wcale nie jest do śmiechu.

Ale z drugiej strony – jazz to jazz, jest najlepszy wtedy, gdy pada deszcz. A właśnie pada i jest źle.

Nagrałeś album w zasadzie instrumentalny. Zmęczyłeś się tym masowym oczekiwaniem, że Maleńczuk znów wyjdzie na scenę i powie coś dosadnego?

– Cały czas szukam tak pięknej melodii, żeby do niej nie był potrzebny już żaden tekst. Poza tym zawsze ceniłem sobie piosenki obyczajowe. Utwory polityczne na ogół mają niestety bardzo krótkie nogi. A tymczasem dzisiaj wypadałoby chyba pisać numery polityczne. Postanowiłem więc być w zgodzie ze sobą.

A zależy mi teraz na tym, żeby wejść w świat jazzu. Choćby tego naszego, polskiego. Bo parę razy już się naciąłem z kosmopolityzmem – słuchałem jakiejś nowej płyty i myślałem: „Zajebiście grają ci Amerykanie!”, a potem okazywało się, że to grają nasi. Chciałbym mieć szansę pojawić się obok tych ludzi. Można by z nimi zmontować niejeden fajny skład. Tym bardziej że to środowisko, powszechnie uważane za skostniałe, wcale takie nie jest.

Ale przyznasz, że ledwie zacząłeś grać jazz, a natychmiast zawiązała się loża szyderców.

– Jeśli ktoś chce szydzić, ma do tego absolutne prawo, to jest jeszcze wolny kraj. Na płycie jest osiem moich własnych kompozycji. Pewnie można by je zagrać lepiej, sam jestem już na tym etapie, że po pewnym czasie od ich nagrania słyszę, co mógłbym poprawić. Na szczęście muzyków dookoła mam świetnych, oni dają radę – ja nie zawsze, ale też się nie wychylam. Gram głównie melodie oraz krótkie solówki i nadaję ducha całości.

Jak długo grasz na saksofonie?

– Od ośmiu lat, z czego na poważnie – od czterech. Przez pierwsze cztery lata z tym instrumentem cały czas kiksujesz, nie jesteś w stanie zagrać jednej melodii w całości bez błędu. Na dłuższą metę to cholernie frustrujące, tym bardziej gdy robisz te błędy zawsze w tym samym miejscu. Może byłoby inaczej, gdybym miał jakiegoś nauczyciela, który pokazałby mi, że pewne dźwięki na saksofonie można zagrać na parę różnych sposobów.

Widziałeś z bliska jakiś saksofon dobrej klasy? Wystarczy podejść i się przyjrzeć, już sam wygląd tego urządzenia to dzieło sztuki. Na tym instrumencie widać rozwój ludzkości, bo przecież to wszystko wyewoluowało z jakiejś zwykłej, trzcinowej piszczałki z paroma otworkami, a obecnie mamy do czynienia z dziełem absolutnie skończonym – do saksofonu już nie za bardzo da się cokolwiek dołożyć.

Mówiłeś, że masz dosyć knajpianej estetyki „Psychodancingu”, a przy projekcie „Jazz for Idiots” podkreślasz, że chcesz przywrócić tej muzyce imprezowy charakter.

– Może po prostu jak wdepniesz w dancing, już nigdy nie da się z niego wyjść? Poza tym przecież jazz wyszedł z dancingu, a nawet z burdelu. Nowy Orlean to był jeden wielki dancing. Pierwsi jazzmani nie byli żadnymi intelektualistami, byli półanalfabetami, którzy dorwali się do dobrze nastrojonych instrumentów i grali na nich niesforną muzykę.

Później ta niesforność w jazzie zanikła. A jazz powinien być niegrzeczny, hałaśliwy i zaskakujący. Zatem, skoro mogę zagrać jakiś numer elektroniczny, czemu nie wolno mi się raz wygłupić i sięgnąć też po coś wesolutkiego? Płyta jest kolorowa, numery bardzo się od siebie różnią. Na koncertach nie jest nudno, prowadzę żywą konferansjerkę, poza tym uzbierało się kilka piosenek – praktycznie co trzeci wykonywany na koncertach numer jest śpiewany. Wygląda na to, że cały ten projekt na obecnym etapie mojego życia to chyba jedyny patent, abym jeszcze poczuł coś takiego jak rozwój. I to jest dla mnie istotne.

I w ramach rozwoju zamieniłeś swój słynny kawałek „Ach, proszę pani” na sambę.

– W repertuarze mam jeszcze drugi taki numer – „Święto kobiet” – który nie wszedł na płytę, może wydam go jako bonus. Jest naprawdę trudny, jest w nim dużo nut do wygrania. Długo nie potrafiłem zagrać go poprawnie na saksofonie, aż w końcu się udało. Wtedy pomyślałem: „Skoro tak, to wszystko jest możliwe, niech się dzieje wola nieba, jedziemy z tym materiałem”. No i zagraliśmy już trochę koncertów.

Publiczność wiwatuje. Nie są to, co prawda, filharmonie, ale mamy widownię. Starałem się ją przygotować – już od półtora roku fotografowałem się z saksofonem. Bo przecież artysta jest zakładnikiem swojej widowni. Jej własnością. Jak ona czegoś chce, musi dostać, inaczej jest obrażona. Skoro występuje Maleńczuk, to musi być „Ostatnia nocka”, „Tango libido” i „Dawna dziewczyno”. Ludzie, płacąc za bilet, mają pewne prawa.

Czyli wychodzi na to, że swoim jazzowym repertuarem znów prowokujesz publiczność.

– Jeśli prowokacją jest to, że zespół dobrze wygląda, że gramy dość głośno jak na zespół jazzowy, że gramy krótko i staramy się wprowadzić luźną atmosferę. Zawsze jednak znajdą się pod sceną damy, które krzyczą: „Maćku, śpiewaj”. Odpowiadam im wtedy piosenką: „Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał, wrogów poszukam sobie sam. Dlaczego, kurwa mać, bez przerwy poucza ktoś, w co wierzyć mam?”. My w tym kraju nieustannie uwielbiamy pouczać innych. Wytykać im błędy i wady. Jesteśmy wielkimi sędziami dla całego świata, a zwłaszcza Europy.

Przed „Jazz for Idiots” grałeś też koncerty solowe.

– Z samą gitarą zrobiłem objazd po Polsce. Przychodziły tłumy. Niemal musiałem zacząć blokować te imprezy, bo zrobiło się ogromne ciśnienie, żebym jeszcze grał solo.

Najwyraźniej piosenka nie chce się ode mnie odczepić. To zazdrosna zdzira, która złapała mnie długimi pazurami i trzyma. Na szczęście już dawno zapracowałem na opinię artysty nieobliczalnego, więc mam nadzieję, że to mi jakoś pomoże. Poza tym jeśli Picasso zechce malować na niebiesko, to publiczność nie może domagać się, żeby ciągle używał jednak różowego.

Przyznałeś, że polska rzeczywistość cię zaskoczyła.

– To prawda. W związku z tym wypadałoby nagrać płytę pełną protest songów. Ale przecież istnieje też coś takiego jak czysta sztuka, nieobciążona doraźnymi wydarzeniami politycznymi, z których być może w historii nie zostanie zbyt wiele. Pasjonujemy się teraz czymś, co błyskawicznie staje się nieaktualne. Nie będzie sensu opowiadać o tym dzieciom, bo one nie zrozumieją, o czym my właściwie mówimy. No chyba że rządzący narobią bałaganu, np. wojnę z Rosją. To wtedy trafią do książek.

Jak się czuje artysta, gdy życie zaczyna swym absurdem czy grozą przeganiać jego piosenki?

– Moje dzieci pytają mnie o to, co się teraz dzieje na świecie. A ja nie potrafię im tego wytłumaczyć. Najprostsze wyjaśnienie: bo ktoś komuś wyprał mózg. Ale dlaczego i jak? Jakąś ucieczką od tego jest muzyka. Niesamowita wolność zawarta jest w jazzie. W nią uciekałem w czasach najbardziej ponurej komuny.

Czy ta wolność może przydać się też teraz?

– Patrzę na to, jak reaguje ulica. Na co dzień na koncertach mam do czynienia z publicznością rzędu 700-1000 osób. Na takich przedziałach robi się sondaże. Co prawda w klubie mam wyselekcjonowaną widownię. Pewne osoby nigdy nie pójdą na Maleńczuka, inne nie zapłacą za bilet. Skoro płacisz za bilet, to choć trochę mnie lubisz. Ale mimo to nawet ta przesiana już publiczność szemrze, kiedy się naśmiewam z pewnych polityków czy kolegów po fachu. Ale Paweł Kukiz momentami mówi rzeczy wręcz faszystowskie, z którymi ja po prostu nie mogę się pogodzić.

Widownia ma inne zdanie?

– Sala mruczy. Sala jest ksenofobiczna, nie lubi czarnych czy Cyganów. Czasami lubię rzucić takie porównanie – gdy jakiś żuczek ma ruję, zieloni są gotowi przywiązać się do drzew i zatrzymać budowę autostrady, a kiedy Cyganie rozbiją obóz, wpada policja i nikt nie staje w ich obronie, mimo że to przecież ludzie, nie jakieś żuczki. Nieprzyjemna konstatacja, ale prawdziwa.

„Jazz for Idiots”

Maciej Maleńczuk

Sony Music Polska

gdy

wyborcza.pl