GP, 10.08.2016

Kac pisowski – taki ranek

Kac pisowski - taki ranek

Tak jest przefasowywany wizerunek Polski, że już trudno poznać siebie: to my naprawdę? To my? A będzie tak, że obudzisz się i powiesz: No, nie! Na taką mordę nie wyrażam zgody. Wtedy będziesz gotów poświęcić swoją osobę, aby tego nie akceptować i za wszelką cenę wrócić do normalności.

A to tylko jeden poranek – o którym teraz piszę – i trudno się pozbierać. Oto TVP Info Kurskiego będzie transmitować wieczorną mszę smoleńską w miesięcznicę. Czy chodzi o teokrację? Tak! Ale specyficznie przefasonowaną. Mianowicie pisowcy dążą, aby Lechowi Kaczyńskiemu zawieszono aureolę nad głową, wcale nie musi tego zrobić ktoś z najwyższego szczebla, np. papież. Wystarczy, iż jakiś biskup rzeknie, że jest on święty, polegnięty. A może nawet Rydzyk wystarczy. Naród (ciemny lud) padnie na kolana, co poniektórzy na twarz. Przy pomnikach Lecha K. postawi się kapliczki, jest już nowy ryt smoleński, kaczystowski, praktykowany na Krakowskim Przedmieściu.

Media narodowe idą do podziału. Jest pomysł, jak pogodzić medialnie Sakiewicza z Karnowskimi: TVP1 dla Karnowskich, TVP2 dla Sakiewicza, TVP Info dla Nowogrodzkiej bezpośrednio,  a TVP Sport może wziąć Rydzyk. I po krzyku, nie trzeba stawiać nawet baniek na pisowskie zdrowie.

PiS myślał, myślał, co tu zrobić z Trybunałem Konstytucyjnym – i wpadli na „pomysła” rycerskie. Niegdyś trudne do zdobycia zamki i fortece oblegane były latami, brano więc je głodem. Prof. Andrzeja Rzeplińskiego i sędziów TK chcą zdebizantyzować poprzez odebranie stanu spoczynku, a może nawet pensji. Jeszcze nie wpadli na pomysł łamania kołem, ale to tylko kwestia czasu, nie zdążyła jeszcze ruszyć Inkwizycja Jurydyczna. Będzie ku temu okazja przy sędziach sądów powszechnych, prokuratorach, a może nawet ławnikach. Szeregi będą czyszczone i dostosowywane do wzorca z pisowskiego Sevres.

Bardziej skomplikowana jest sytuacja ze szkolnictwem. Nie chodzi wcale tylko o model szkoły, ale o reformę programową. Albowiem trzeba na nowo napisać historię Polski: końcówkę PRL-u i czas transformacji po 1989 roku. Wytyczne są zawarte w autobiografii Jarosława Kaczyńskiego „Porozumienie przeciw monowładzy”. Prof. Andrzej Friszke mówi, iż prezes PiS w czasach PRL-u był działaczem niskiego szczebla „Solidarności” i nawet nie był delegatem na zjazd „S”. Jak sobie uprzytomnimy, ilu wchodzi ludzi do hali Olivia w Gdańsku, zaś podczas zjazdu było tłoczno, nie było czym oddychać, to wówczas znajdziemy miejsce w szeregu dla Jarosława Kaczyńskiego. Mianowicie: o, o, ten z nosem przyklejonym do drzwi wejściowych. Chciał wejść, ale był za mały. Trzeba więc to zmienić. Pracują nad tym wszelacy historycy z IPN. Sławomir Cenckiewicz doliczył się w dokumentach –  pewnie pisanych atramentem sympatycznym – iż Lech Wałęsa ma ponad 20 trupów na sumieniu. Wysadzono na jego polecenia blok mieszkalny, majstrując przy gazie. Cenckiewicz widocznie za dużo czytał Ludluma i Forsytha. Możliwe, że to lektura obowiązkowa, która znajduje się na półkach archiwum IPN.

Ale to nie wszystko z jednego ranka przefasowania nam wizerunku. Nawet sięgają niżej niż twarz. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł wraca do tradycji, mając takie nazwisko nie bądźmy zdziwieni. Radziwiłł wraz z całym obozem PiS i rzecz jasna z Kościołem katolickim odchodzą od in vitro. Po co komu taka nowinka cywilizacyjna – to droga na skróty. Wracamy do tradycji. Bezpłodność będzie leczona w 16 ośrodkach wojewódzkich, a w nim wiedza na poziomie (cytat): „uświadamiania, że styl życia, ubierania się czy odżywiania wpływają na płodność”.

Nie możesz więc być wegetarianinem ani jeździć na rowerze, a nawet nie powinieneś chodzić w niedzielę i święta do galerii handlowych, tylko uczęszczać na zdrową modlitwę do Boga. Oto słowa Radziwiłła: „Wiadomo, że dla wielu par to kłopoty emocjonalne są przyczyną problemów z zajściem w ciążę”. Czyli w tych klinikach będzie gościu psychoanalityk w sutannie, pokropi mi po jajkach (bynajmniej nie wielkanocnych) – i będę mógł lecieć do domu, nawet nie podciągając spodni, aby się prokreować.

To są wieści z jednego ranka, jak PiS zmienia nam twarz. Przefasonowuje. Dzisiaj po takiej dawce ciosów w normalność, nawet nie spojrzałem do lustra, a co będę patrzył na swoją poobijaną gębę. Taki kac pisowski.

Waldemar Mystkowski

kac

Koduj24.pl

Klęska PiS, a może dalszy impas ws. TK? Szykuje się wyrok bez precedensu. Jest tylko jedno „ale”

past, 10.08.2016

Prof. Andrzej Rzepliński - Prezes Trybunału Konstytucyjnego

Prof. Andrzej Rzepliński – Prezes Trybunału Konstytucyjnego (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

• 11 sierpnia TK ogłosi wyrok ws. nowej ustawy o Trybunale
• Może wpłynąć na to, którzy sędziowie będą dopuszczenie do orzekania
• Będą mogli orzekać wcześniej wybrani sędziowie – ocenia prof. Chmaj

 

Po niejawnym posiedzeniu Trybunał Konstytucyjny ogłosi wyrok w sprawie najnowszej ustawy od TK. W poprzednich wyrokach uznał za niekonstytucyjne podobne przepisy, jakie pojawiły się w nowej ustawie. Należy więc spodziewać się, że także najnowsza ustawa zostanie uznana za przynajmniej częściowo niekonstytucyjną.

Jaki będzie efekt takiego wyroku?

– Są dwie możliwości. Trybunał może uznać niekonstytucyjność całej ustawy z uwagi na błędy w trybie uchwalania. W tym wypadku pat będzie trwał dalej, bo wrócimy do sytuacji sprzed 22 lipca – mówi w rozmowie z Gazeta.pl konstytucjonalista prof. Marek Chmaj.

Jeżeli natomiast TK orzeknie o niekonstytucyjności niektórych przepisów, to pojawi się kilka ciekawych scenariuszy

– ocenia prof. Chmaj.

Prezes dopuści do pracy trzech sędziów, którzy nie złożyli przysięgi?

Jednym mających największe konsekwencje elementów wyroku może być kwestia przepisu dot. ślubowania sędziów. – Jeśli TK uzna, że przepis o odebranie przez prezydenta przysięgi nie jest zgodny z konstytucją, to „wypadnie” on z ustawy – tłumaczy Chmaj.

Wtedy prezes Rzepliński będzie mógł dopuścić do orzekania trójkę sędziów, wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji

-mówi konstytucjonalista.

To będzie miało swoje konsekwencje polityczne. – przekonują publicyści Tomasz Skory z RMF FM i Andrzej Gajcy z „Rzeczpospolitej”. W takim wypadku Trybunał miałby pełny, 15-osobowy skład, przez co trzej sędziowie wybrani przez nowy Sejm nie byliby dopuszczeni do obrad. Obóz rządzący miałby tylko trzech wybranych przez siebie sędziów.

To za mało, by wpłynąć na wynik wyboru przewodniczącego TK, gdy w grudniu upłynie kadencja Andrzeja Rzeplińskiego. A jeśli TK nie wybierze przychylnego PiS-owi prezesa, to obóz rządzący może stracić realny wpływ na pracę TK na lata – przekonują publicyści. Prof. Chmaj ocenia, że byłaby to „klęska działań, podejmowanych ws. Trybunału od września”.

TK będzie mógł wtedy, niezależnie od działań rządu, pracować, orzekać i wydawać wyroki. Pozostaje jednak jeszcze jednak kwestia – publikacji tych wyroków przez rząd.

Rząd może znów nie opublikować wyroku TK

Gdy poprzednim razem Trybunał orzekł o niekonstytucyjności uchwalonych przez Sejm przepisów, Kancelaria Premiera nie opublikowała wyroku w dzienniku ustaw. Jest to konieczne, aby wszedł on w życie.

Możliwe, że tak samo będzie i z tym wyrokiem. – Nie ma takiej procedury, która pozwalałaby wydać wyrok w trybie tajnym, bez jawnej rozprawy. Nie ma stanowisk innych stron, nie ma mojego stanowiska jako prokuratora generalnego. A jeśli go nie ma, to nie może być wyroku – i kropka, takie jest prawo – powiedział w poniedziałek na antenie TVN24 minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.

– W czwartek TK nie ma możliwości wydać wyroku. Nie wiem co to będzie, co wyda TK; na pewno nie będzie to wyrok – dodał. O „łamaniu prawa przez Trybunał” mówił w przeddzień ogłoszenia wyroku także Jarosław Kaczyński.

To Trybunał sam ocenia, czy może rozpoznać tę sprawę czy nie

– argumentuje prof. Chmaj. Dlaczego TK zdecydował o niejawnym posiedzeniu? – Trybunał uznał, że te kwestie, które będzie rozpoznawać, już wcześniej były przedmiotem orzeczeń TK i dlatego może obradować w trybie niejawnym – wyjaśnia prof. Chmaj.

– TK zapewne wyda wyrok. A to, czy zostanie on opublikowany, to inna sprawa – dodaje. Konstytucjonalista  przekonuje jednocześnie, że niezależnie od publikacji wyroku, Trybunał będzie pracował zgodnie z tym, co orzeknie.

 – Sąd z urzędu zna swoje wyroki. Trybunał nie może udawać, że nie zna swojego wyroku i pracować według przepisów, które sam uznał za niezgodne z konstytucja – mówi.

Będzie kolejna ustawa o TK

Tymczasem jeszcze przed ogłoszeniem wyroku, marszałek Senatu Stanisław Karczewski zapowiedział nową ustawę. Ma ona realizować propozycje zespołu, powołanego przez marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego.

– Planujemy stworzymy nową ustawę – kolejną, nową od samego początku. I mam nadzieję, że ta nowa ustawa już wszystkich zadowoli i wszystkich usatysfakcjonuje – powiedział PAP Karczewski.

Marszałek zaznaczył, że nie może mówić o szczegółach, bo nie zapoznał się jeszcze z wynikami prac zespołu ekspertów i nie zna ich zaleceń.

 

gazeta.pl

Okrzyki: „Hańba!”, „Damy radę!”. Kaczyński BARDZO emocjonalnie w kolejną miesięcznicę Smoleńska

jsx, 10.08.2016

Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (DAWID CHALIMONIUK)

• Jarosław Kaczyński przemawiał podczas obchodów miesięcznicy smoleńskiej
• Prezes PiS mówił, że „całkowita racja jest po naszej stronie”
• Kaczyński: „Jeśli trzeba będzie ją umocnić poprzez ustawy, to to uczynimy”

– Przed miesiącem wydawało się, że droga, która jest przed nami, jest już prosta, jak każda trudna droga prowadzi pod górę, ale większych przeszkód już nie będzie – mówił przed Pałacem Prezydenckim Jarosław Kaczyński.

– Dziś z wielkim smutkiem muszę powiedzieć, że ta droga będzie trudniejsza niż się wydawało. Ksiądz Bartołd [prowadzący mszę smoleńską – przyp. red.] wspominał o tym, co działo się po katastrofie, co działo się pod krzyżem, co działo się w rok później, jak zabierano stąd tulipany, wspominał o płonących zniczach, które wrzucano do śmieciarek – kontynuował.

„My damy radę!”

– Dziś ci, którzy działali wtedy, znów podnoszą głowę, próbują doprowadzić do zablokowania naszych inicjatyw, do tego, by na jakiś czas, a w pewnych wypadkach już w ogóle, pomniki, zaczątki upamiętnienia, zostały zlikwidowane. Muszę państwu powiedzieć: nie dadzą rady, my damy radę! – zaznaczył, na co rozległo się skandowanie zgromadzonych „damy radę!”.

– Musimy być czujni – podkreślił polityk. – Ci, którzy, wydawałoby się, już skapitulowali, chcą walczyć dalej, chcą przeciwstawić się temu, co jest naszym celem, to znaczy prawdzie o Smoleńsku i uczczeniu pamięci ofiar Smoleńska – mówił. Cel ten, jak stwierdził, oni „będą realizowali wszelkimi metodami”. – Musimy stanąć z całą determinacją, odrzucić te wszystkie żądania, działania pseudoadministracyjne, pseudoprawne – mówił Kaczyński.

Musimy wiedzieć, że całkowita racja jest po naszej stronie. Jeśli trzeba będzie tę rację umocnić poprzez akty normatywne, poprzez ustawy, to z całą pewnością to uczynimy

– Ci, którzy obrażali, ciągle chcą obrażać. Ci ludzie są poza polską kulturą – dodał, na co rozległy się krzyki „hańba!”. – Ale damy sobie z nimi radę. Musimy być zdeterminowani. Musimy wiedzieć, że droga do sprawiedliwej, silnej, demokratycznej Polski, choć trudna, jest otwarta. Idziemy tą drogą i będziemy szli dalej – zakończył prezes PiS.

Kaczyński na konferencji prasowej w środę mówił o decyzji ws. likwidacji tablic upamiętniających ofiary katastrofy z 10 kwietnia przed Pałacem Prezydenckim i stołecznym ratuszem. – To działania o charakterze skandalicznym, skrajnie niemoralnym – powiedział. CZYTAJ WIĘCEJ >>>

okrzyki

gazeta.pl

Pułapka dworskich ekspertów zespołu Kuchcińskiego. Wokół Trybunału Konstytucyjnego

Wojciech Sadurski prawnik, 10.08.201

Hanna Pyrzyńska

PiS pokazał powołanym przez siebie do funkcji eksperckiej prawnikom, że ich zdanie nie ma najmniejszego znaczenia. Może dlatego powołaniu zespołu ekspertów towarzyszyły fanfary, a już złożeniu raportu – głucha cisza.

Brzydkiego figla sprawiła władza PiS grupie prawników, którzy pod koniec marca zgodzili się przygotować raport dla marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego w sprawie funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego. A właściwie dwa figle.

Po pierwsze w tym samym czasie, gdy grupa koordynowana przez profesora UW dr. hab. Jana Majchrowskiego przedłożyła swój raport, suweren nową ustawę o TK uchwalił i podpisał. A zatem PiS pokazał powołanym przez siebie do funkcji eksperckiej prawnikom, że ich zdanie nie ma najmniejszego znaczenia. Może dlatego powołaniu zespołu ekspertów towarzyszyły fanfary, a już złożeniu raportu – głucha cisza.

>> Jak PiS podbija III władzę – Ewa Siedlecka o członkach tzw. zespołu Kuchcińskiego

Po drugie PiS podpuścił owych naukowców do uzasadnienia najgorszych elementów ustawy z 22 grudnia 2015 r., choć w międzyczasie z wielu z nich w ustawie z 22 lipca zrezygnował. Paradoksalnie więc naukowi eksperci okazali się dużo bardziej destrukcyjni względem Trybunału niż rządząca partia w nowej ustawie. PiS do ostatniej (senackiej) wersji wstawił tylko tyle prawnych sztuczek, ile trzeba, by Trybunał skutecznie zablokować. Natomiast raport ekspertów dla marszałka Kuchcińskiego idzie na całość i podaje uzasadnienia dla najgorszych i najdalej idących rozwiązań, z których PiS w międzyczasie łaskawie zrezygnował.

Czy znaczy to, że ustawa podpisana właśnie przez prezydenta jest dobra i konstytucyjna? Absolutnie nie. Cały szereg sprytnie sprzężonych ze sobą trików pozwoli sparaliżować pracę Trybunału. Grupa czterech jakichkolwiek sędziów (nawet nierozpatrujących danej sprawy) będzie mogła odłożyć badanie ustawy o pół roku; nieobecność prokuratora generalnego na rozprawie zablokuje możliwość kontrolowania ustawy; każda nowa ustawa będzie musiała czekać minimum 30 dni na początek jej rozważania, a rozpatrywanie ustaw już w toku zostaje zamrożone na 6 miesięcy.

To wszystko w połączeniu z ustawowym nakazem dopuszczenia bezprawnie wybranych „dublerów” do orzekania skutecznie ochroni jakąkolwiek ważną dla PiS-u ustawę przed jej skontrolowaniem.

Raport idzie na całość

Ale raport dr. hab. Majchrowskiego i 13 pozostałych prawników idzie dalej i jako taki stanowi „studium przypadku” nadgorliwości ekspertów starających się odczytać polityczne życzenia swych pryncypałów. Oto kilka przykładów:

Powoływanie Prezesa TK przez prezydenta. Jak wiadomo, obecnie Trybunał zgłasza dwójkę kandydatów. Raport dla marszałka Kuchcińskiego powiela grudniowe rozwiązanie o zgłaszaniu „co najmniej trzech kandydatów”. Brak maksimum nazwisk do zgłoszenia gwarantuje, że sędzia pisowski znajdzie się na liście przedłożonej prezydentowi, który go szybko powoła. Tymczasem przyjęta w lipcu ustawa mówi tylko o trójce kandydatów, bez „co najmniej”. A zatem Majchrowski z kolegami i koleżankami daliby prezydentowi dużo większą władzę w powoływaniu prezesa, niż czyni to uchwalona ustawa. Zresztą raport nie ukrywa, że za takim rozwiązaniem kryje się chęć „zapewnienia warunków stwarzających Prezydentowi możliwość dokonania realnego wyboru (.), a tym samym zapewnienie szerszych możliwości” powołania takiego prezesa, jakiego prezydent chce. Chodzi przecież m.in. o to, by, jak stwierdza raport, „pracami TK kierowały osoby cieszące się zaufaniem Prezydenta” – stawiając w ten sposób prezydenta w roli zwierzchnika Trybunału.

To zwierzchnictwo prezydenta nad Trybunałem jeszcze mocniej przejawia się w innej propozycji raportu, by prezydent mógł składać „wiążący wniosek” o rozpatrzenie sprawy w pełnym składzie. Tak było w ustawie grudniowej i od tego rozwiązania, na szczęście, odeszła ustawa lipcowa. Ale raport twierdzi, że przyznanie takiego uprawnienia to konsekwencja roli prezydenta jako strażnika konstytucji. To byłaby bardzo istotna kompetencja, bo skierowanie sprawy na ścieżkę pełnego składu radykalnie utrudnia unieważnienie ustawy (o czym poniżej).

Notabene ta proponowana kompetencja prezydenta nie znajduje oparcia w konstytucyjnej liście prezydenckich uprawnień, która jest wyczerpująca – a nie z gumy. Ale eksperci nie wzdrygają się przed taką zmianą konstytucji w drodze ustawowej.

Większość wymagana do przyjęcia orzeczenia przez TK. Ustawa grudniowa przewidywała dla pełnego składu TK większość kwalifikowaną 2/3 – co było sprzeczne z konstytucją wymagającą większości zwykłej dla orzeczeń Trybunału (wynika to z tzw. wykładni systemowej konstytucji). To rozwiązanie było gruntownie skrytykowane przez Komisję Wenecką i zostało porzucone w ustawie lipcowej. Ale raport Majchrowskiego jest bezwzględny dla Trybunału: w sprawach rozpatrywanych w pełnym składzie (a przypomnijmy, że np. miałoby to miejsce, kiedykolwiek prezydent tak zechce) Trybunał musiałby orzekać „większością konstytucyjnej liczby sędziów TK”. Policzmy. Konstytucyjna liczba sędziów to 15, większość tej liczby to 8. Pełny skład to minimum 11 sędziów, a zatem raport wymaga większości 8/11. To bardzo wyżyłowany wymóg. Wystarczy czwórka sędziów, by zawetować przyjęcie jakiegokolwiek orzeczenia o niekonstytucyjności, nawet jeśli siedmioro jest za orzeczeniem.

Rozpatrywanie spraw w kolejności wpływu. To była kolejna szokująca zasada ustawy grudniowej, gruntownie zmiażdżona przez Komisję Wenecką i wszystkie liczące się instytucje prawnicze w Polsce. Gdyby została przyjęta, skutecznie odłożyłaby na święty nigdy kontrolowanie przez TK ustaw przyjmowanych obecnie z zapałem przez PiS. Na szczęście ustawa lipcowa uczyniła poważny wyłom w tej zasadzie, dając samemu prezesowi TK możliwość zainicjowania rozpatrywania ustawy poza kolejką, w oparciu o szeroko ujęte podstawy. Ale grupa Majchrowskiego tkwi jeszcze na poprzednim etapie i stanowczo odmawia prezesowi skierowania ustawy na szybką ścieżkę. Najzabawniejsze jest uzasadnienie: chodzi o ułatwienie pracy prezesowi tak, by nikt nie mógł go podejrzewać o manipulację kolejką. Nic nie zmyślam: raport mówi, że „Prezesowi TK, z uwagi na jego wyjątkową rolę, należy stworzyć takie, ustawowo gwarantowane warunki pracy, aby ustawa, organizując sekwencyjność, wykluczała nawet możliwość sugerowania przez kogokolwiek działania manipulacyjnego”. To trochę tak, jakby ordynator nie miał prawa zarządzić, że jeden pacjent ma być operowany przed innym, tylko musi czekać na swoją kolej bez względu na zagrożenie dla życia – a to dlatego, by nikt nie mógł posądzić ordynatora o złe intencje!

Kwiatki dla prezydenta, rózga dla prezesa

W raporcie Majchrowskiego jest wiele innych kwiatków wskazujących na chęć umilenia samopoczucia obecnej władzy. Oto wspominając o udziale prokuratora generalnego w postępowaniu przed Trybunałem, raport mówi z szacunkiem o „niezależnym Prokuratorze Generalnym”, nie przyjmując widocznie do wiadomości fuzji tego urzędu z urzędem ministra sprawiedliwości, czyli czynnego polityka. Najbardziej uduchowione oceny uzyskuje oczywiście pan prezydent, jako „strażnik Konstytucji” (co autorzy raportu piszą bez poczucia ironii), którego rolę względem TK należy wzmocnić dla „pełniejszego realizowania modelu prezydentury”.

Z kolei szwarccharakterem jest bez wątpienia prezes Rzepliński, którego wypowiedzi analizowane są w kategoriach, tu wyliczam za raportem, „nierzetelnych argumentów”, „manipulacji językowej”, „chwytu erystycznego” i „żonglowania autorytetami” – tak naprawdę zabrakło chyba tylko promocji pornografii i nawoływania do ludobójstwa.

Cała pierwsza część raportu to polemika z Komisją Wenecką napisana rozwlekle i niemiłosiernie pretensjonalnie. Składa się ona z takich stwierdzeń, jak np. „hipotetyczność nie jest własnością syntaktyczną ani semantyczną zdania, lecz jego własnością pragmatyczną, ujawniającą stosunek do danego zdania samej Komisji [Weneckiej], która jedynie przewiduje przyszłość”. W kontekście krytyki opinii Komisji Weneckiej zdanie to ma tyle samo sensu co urody.

Pułapka nadgorliwości

Członkowie „zespołu ekspertów” nie pojęli mądrości nowego etapu: stojąc twardo na radykalnej pozycji, wyrażonej przez ustawę grudniową, nie przewidzieli, że ich mocodawcy przyjmą w międzyczasie bardziej pragmatyczne rozwiązania, blokując Trybunał tylko na tyle, na ile jest to niezbędne dla PiS, i ostentacyjnie zapominając o istnieniu zespołu marszałka Kuchcińskiego. Eksperci wpadli więc w pułapkę własnej nadgorliwości.

Nawet główna funkcja, do której zostali powołani, czyli stworzenie złudzenia wobec świata, że w Polsce toczy się poważna dyskusja na temat TK, nie została spełniona. Nie dały się oszukać ani administracja amerykańska, ani Komisja Europejska, która 27 lipca uruchomiła drugi, zaostrzony etap kontroli rządów prawa w Polsce.

Losy ekspertów Kuchcińskiego i ich raportu, zanim zostanie zasłużenie zapomniany, niech zatem służą za przestrogę, że nadmierne przymilanie się władzy przez naukowców może ich gruntownie ośmieszyć, co jest niemiłą przypadłością w tej profesji. To jednak nie mój problem.

Ale zły charakter nie pozwala mi pominąć nurtującego mnie pytania: Ile za tę chałę zapłaciłem jako polski podatnik?

Wojciech Sadurski jest profesorem filozofii prawa na Uniwersytecie Sydnejskim i profesorem w Centrum Europejskim UW

Kogo wybrał Kuchciński

W „zespole ekspertów” powołanym przez marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego (PiS) znaleźli się naukowcy, którzy wydawali korzystne dla PiS opinie w sprawie TK. Czterech to członkowie Komitetu Poparcia Andrzeja Dudy. Trzech dostało właśnie posady w „Przeglądzie Sejmowym” po wyrzuceniu poprzedniej redakcji.

Z Komitetu Poparcia Dudy.

* Prof. Arkadiusz Adamczyk, kierownik Zakładu Teorii i Myśli Politycznej Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach;

* dr Wojciech Arndt z Instytutu Nauk o Polityce i Administracji Akademii Ignatianum w Krakowie, b. prezes fundacji Ius et Lex założonej przez RPO (lata 2006-10) Janusza Kochanowskiego;

* Bogusław Nizieński, sędzia w stanie spoczynku, pierwszy rzecznik interesu publicznego, który realizował ustawę lustracyjną;

* Bogdan Szlachta z UJ, profesor nauk humanistycznych i prawnik specjalizujący się w historii doktryn politycznych i prawnych. Z rekomendacji PiS członek Trybunału Stanu. Właśnie został członkiem kolegium nowego „Przeglądu Sejmowego”. W 2006 r. PiS wystawił go do Trybunału Konstytucyjnego, ale nie został wybrany. Wątpliwości wzbudziło jego wykształcenie, a także to, że był patronem naukowym konferencji „Homoseksualna rewolucja” zorganizowanej przez Młodzież Wszechpolską na UJ.

Eksperci legitymizujący działania PiS wobec TK.

* Prof. Bogusław Banaszak, konstytucjonalista, autor opinii dla Sejmu, że wybór sędziów przez poprzedni Sejm jest nieważny, bo skoro nie zakończył się zaprzysiężeniem przez prezydenta, to obowiązuje zasada dyskontynuacji prac poprzedniego Sejmu. Także autor opinii dla ministra sprawiedliwości, że TK ma obowiązek stosować się do „ustawy naprawczej”;

* Anna Łabno, prof. nadzwyczajny, autorka ekspertyzy dla ministra sprawiedliwości w sprawie obowiązku TK stosowania się w orzekaniu do „ustawy naprawczej”, kierowniczka Katedry Prawa Konstytucyjnego na Uniwersytecie Śląskim;

* Jarosław Szymanek, profesor nadzwyczajny UW, politolog i prawnik, świeżo mianowany członek kolegium „Przeglądu Sejmowego” i autor opinii dla Sejmu, w której poparł koncepcję „dyskontynuacji”;

* Bogumił Szmulik, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, konstytucjonalista. Właśnie został zastępcą redaktora naczelnego nowego „Przeglądu Sejmowego”. Wydał dwie opinie dla ministra sprawiedliwości: że TK nie mógł pominąć zaskarżonej „ustawy naprawczej”, orzekając na jej temat, i że wyroku Trybunału nie należy publikować.

Politolodzy.

* Prof. Maciej Marszał z Uniwersytetu Wrocławskiego, Katedra Doktryn Politycznych i Prawnych na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii. Zainteresowania: polska myśl polityczna w okresie międzywojennym wobec ruchów totalitarnych, a w szczególności włoskiego faszyzmu;

* prof. Jan Majchrowski, przewodniczy „komisji ekspertów”, UW, specjalizuje się w prawie konstytucyjnym, b. wojewoda lubuski z ramienia AWS.

Historycy prawa.

* Prof. Adam Bosiacki, UW, dyrektor Instytutu Nauk o Państwie i Prawie oraz kierownik Katedry Historii Doktryn Polityczno-Prawnych;

* Andrzej Bryk, profesor nadzwyczajny na Wydziale Prawa i Administracji UJ. W 2013 r. konwencję antyprzemocową nazwał „heretycką”, uznał ją za produkt sporu opartego na ideologii gender sterowanego przez „lobby homoseksualne”. Sprzeciwił się grudniowej uchwale Rady Wydziału Prawa UJ krytykującej prezydenta Dudę za odmowę zaprzysiężenia sędziów TK i przekroczenie granic prezydenckiego aktu łaski;

* Andrzej Dziadzio, profesor nadzwyczajny UJ, Katedra Powszechnej Historii Państwa i Prawa – także sprzeciwił się tej uchwale. Portal wPolityce pisał: „Profesor Dziadzio miażdży bezprawność wrzawy o zaprzysiężenie październikowych wybrańców do TK. To trzeba powiedzieć Komisji Weneckiej”.

Oraz:

* Prof. Jolanta Jabłońska-Bonca z Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego, ekspertka filozofii prawa, prawa biznesu i technik prawodawczych, od 2014 członkini rady programowej PiS.

* Dr hab. Paweł Czubik, Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, specjalizujący się w prawie dyplomatycznym i konsularnym, prawie o notariacie i prawie organizacji międzynarodowych.

Zobacz także

brzydkiego

wyborcza.pl

ŚRODA, 10 SIERPNIA 2016

Kaczyński: Ci, którzy obrażali, ciągle chcą obrażać. Damy sobie z nimi radę, tylko musimy zbyć zdeterminowani

21:153

Kaczyński: Ci, którzy obrażali, ciągle chcą obrażać. Damy sobie z nimi radę, tylko musimy zbyć zdeterminowani

Ci, którzy obrażali, ciągle chcą obrażać. Mamy tutaj transparent, który obraża zmarłego. Ci ludzie są poza polską kulturą. Damy sobie z nimi radę, tylko musimy zbyć zdeterminowani. Wiedzieć, że nasz cel jest możliwy do zrealizowania. Musimy wiedzieć, że racja jest po naszej stronie i wiedzieć, że droga do sprawiedliwej, silnej i demokratycznej Polski – choć trudna – jest otwarta. Idziemy tą drogą i będziemy szli dalej – mówił Jarosław Kaczyński przed Pałacem Prezydenckim, w 76. miesięcznicę katastrofy smoleńskiej.

21:09

Kaczyński: Całkowita racja jest po naszej stronie. Jeśli będzie trzeba, umocnimy tę rację poprzez akty normatywne i ustawy

Jak mówił Jarosław Kaczyński przed Pałacem Prezydenckim, w 76. miesięcznicę katastrofy smoleńskiej:

„Musimy być czujni i pamiętać, że ci, którzy – wydawałoby się – już się cofnęli, skapitulowali, tak naprawdę chcą walczyć dalej. Przeciwstawiać się temu, co jest naszym celem, tzn. prawdzie o Smoleńsku i uczeniu pamięci ofiar Smoleńska. Ten cel będą realizowali wszelkimi metodami. Wobec tego wyzwania, musimy znowu stanąć z całą determinacją. Odrzucić te wszystkie żądania pseudoadministracyjne, pseudoprawne. Musimy wiedzieć, że całkowita racja jest po naszej stronie. Jeśli będzie trzeba, tę rację umocnić poprzez akty normatywne, ustawy, to z całą pewnością to uczynimy. Ale my, parlamentarzyści, chcemy wiedzieć, że mamy wasze poparcie, wszystkich patriotycznych Polaków”

21:03

Kaczyński: Znów podnoszą głowę ci, którzy uniemożliwiali upamiętnienie ofiar katastrofy. Ale oni nie dadzą rady, my damy radę

Jak mówił Jarosław Kaczyński przed Pałacem Prezydenckim, w 76. miesięcznicę katastrofy smoleńskiej:

„Kiedy mówiłem przed miesiącem, wydawało się, że droga, która jest przed nami, jest prosta. Jak każda trudna droga, prowadzi pod górę, ale większych przeszkód już nie będzie. Trzeba tylko cierpliwości, ofiarności. Przypominam, że zaczęła się zbiórka na pomniki – smoleński i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale będziemy maszerować w przekonaniu, że cel jest blisko, że marsz trwający 6 lat i 7 miesięcy przynosi rezultaty, że cierpliwość, przywiązanie do zasad, do Polski, do patriotyzmu przyniosło efekty. Dziś z wielkim smutkiem muszę powiedzieć, że ta droga będzie trudniejsza, niż nam się wydawało. Wiemy dziś, że ci, którzy kiedyś… Wspomniał o tym dzisiaj w kazaniu nasz ksiądz, co się działo po tragedii, pod krzyżem, rok później, jak zabierano tulipany, o płonących zniczach, które wrzucano do śmieciarek. Dziś ci, którzy działali wtedy, znów podnoszą głowę, próbują doprowadzić do zablokowania naszych inicjatyw, do tego, by – jak twierdzą, na jakiś czas, a w pewnych wypadkach w ogóle – pomniki czy też zaczątki upamiętnienia, które zostały stworzone, choćby tutaj za mną, zostały zlikwidowane. Otóż muszę powiedzieć: nie dadzą rady. My damy radę”

Prezes PiS poinformował, że jego słowa są słyszane także na świecie, bo nadaje to Telewizja Polonia na prawie cały świat.

20:28

HGW: Głaz ku pamięci prezydenta Kaczyńskiego postawiono nielegalnie

Któregoś dnia w nocy ten głaz został postawiony – zresztą uważam, że z bardzo brzydkim wizerunkiem Lecha Kaczyńskiego – i on jest po prostu nielegalny. Nie może tak być, że władza ma jakieś inne prawa niż obywatel – mówiła Hanna Gronkiewicz-Waltz w „Faktach po faktach” TVN24.

300polityka.pl

 

Wunderwaffe Kurskiego: Msza smoleńska w TVP! Teraz czas na walki byków?

Agnieszka Kublik, 10.08.2016

Msza z okazji 76. miesięcznicy smoleńskiej

Msza z okazji 76. miesięcznicy smoleńskiej (Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta)

W środę 10 sierpnia, w 76. miesięcznicę smoleńską, TVP Info transmitowała na żywo homilię wygłoszoną podczas wieczornej mszy smoleńskiej. Ważna data w historii telewizji publicznej.

Kamera pokazała swojego prezesa Jacka Kurskiego i… jego wroga Tomasza Sakiewicza, naczelnego „Gazety Polskiej”. To się nazywa polityka medialna!

Dlatego to ważna data w historii TVP, warta do zapamiętania. Nas, widzów, czeka jeszcze przynajmniej 2,5 miesiąca takiego telewizyjnego eksperymentu. Bo do połowy października Rada Mediów Narodowych ma rozstrzygnąć konkurs na prezesa TVP.

A Kurski chce być swoim następcą, co wcale nie jest tak absurdalne, jakby się w pierwszej chwili wydawało. Wszak przed tygodniem Kurski zastąpił odwołanego Kurskiego. Absurd? Nie. Tak prezes PiS Jarosław Kaczyński rządzi mediami publicznymi.

I teraz Kurski, jak widać, zrobi wszystko, by wygrać. Do czasu rozstrzygnięcia konkursu będzie zatem robił telewizję tylko dla jednego widza – dla prezesa Kaczyńskiego. Bo to Kaczyński zdecyduje, kto ten konkurs wygra. A dokładnie to on nakaże Radzie, kogo jako zwycięzcę ma wskazać.

Kurski parę dni temu w wywiadzie dla tygodnika „wSieci” skromnie się sam pochwalił, że „wie, jak zbudować wielką telewizję narodową”. – Zacząłem to dzieło – dodał.

Ale, jak wiadomo, nie jest ważne, jak się zaczyna, a jak kończy, więc jestem ciekawa, kiedy w telewizji Kurskiego zagoszczą walki byków? Przypominam, że w marcu Kaczyński pytany w Superstacji, co lubi robić w wolnym czasie, ujawnił, że „wieczorową porą” ogląda „różnego rodzaju walki”. – Bardzo lubię oglądać rodeo, ujeżdżanie byków. Bardzo mnie to bawi, a w szczególności wtedy, jeżeli komentator opisuje byki, ale tak je opisuje, jakby to byli ludzie – zwierzał się prezes Prawa i Sprawiedliwości.

Na miejscu Kurskiego potraktowałabym to jak wstępną wersję scenariusza programu z bykami. Bo same smoleńskie msze mogą nie wystarczyć, by znów Kurski zastąpił sam siebie.

Zobacz także

wunderwaffe

wyborcza.pl

 

eliza michalik

eliza michalik 2

 

miałem okazję

Olgierd Łukaszewicz

http://blogstar.pl/euroentuzjasci-siejcie/

„Obraża honor Polaków”. I jeszcze mocniej. Stanowczy komentarz wicemarszałek o Kaczyńskim

TS, 10.08.2016

Małgorzata Kidawa-Błońska

Małgorzata Kidawa-Błońska (JAROSŁAW KUBALSKI)

• Kidawa-Błońska: „Jarosław Kaczyński stawia się ponad Konstytucją”
• To komentarz po konferencji prasowej prezesa PiS, na której mówił o TK
• „Uważa się za wyrocznię i obraża honor Polaków” – dodała wicemarszałek

 

„Jarosław Kaczyński stawia się ponad konstytucją, wszystkimi instytucjami państwa” – napisała po dzisiejszej konferencji prasowej prezesa PiS członkini Platformy Obywatelskiej Małgorzata Kidawa-Błońska. Jarosław Kaczyński mówił dziś o tym, że tryb procedowania TK „nie może być zastosowany”. „Uważa się za nieomylną wyrocznię i obraża dumę i honor Polaków” – dodała wicemarszałek Sejmu.

J.Kaczyński stawia się ponad Konstytucją , wszystkimi instytucjami państwa, uważa się za nieomylną wyrocznię i obraża dumę i honor Polaków

 kidawa

Dowiedz się więcej:

Co powiedział Jarosław Kaczyński o obecnych działaniach TK?

– Nie może być tak, by Trybunał z własnej winy, a w szczególności z winy prezesa, nie funkcjonował. Trzeba będzie przyjąć rozwiązania, które ostatecznie zdecydują, że TK będzie musiał podporządkować się Konstytucji – powiedział na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński. Prezes PiS dodał też, że „w tej chwili sprawa niedawno uchwalonej ustawy jest rozpatrywana w trybie, który nie może zastosowany”. – I w oparciu o ustawę, która nie obowiązuje, bo została uchylona przez Sejm, a to, co uczynił TK, nie miało żadnego znaczenia prawnego – dodał.

O co chodzi w sporze o Trybunał Konstytucyjny?

PiS uważa, że konflikt rozpętała koalicja PO-PSL. Ustępujące władze „na odchodne” wybrały 5 sędziów. PiS tego wyboru nie uznało i – po dojściu do władzy – wybrało 5 nowych sędziów, a także przegłosowało własną ustawę o TK. Prezydent zaprzysiągł sędziów wybranych głosami PiS, choć opozycja i część konstytucjonalistów uznała ich wybór za niezgodny z konstytucją. Tymczasem TK za niekonstytucyjną uznał PiS-owską zmianę ustawy o Trybunale. Rządzący jednak nie uznają tego wyroku i odmawiają jego publikacji, co wzbudziło protesty społeczne i ściągnęło na Polskę krytykę Unii Europejskiej. W lipcu Sejm przyjął nową ustawę o TK autorstwa PiS.

obraża

gazeta.pl

 

mnożenie

Gościnne występy. W środę – Środa. Pa, pa, pa, Platformo

Magdalena Środa filozof, etyk, 10.08.2016

Grzegorz Schetyna, Małgorzata Kidawa-Błońska i Tomasz Siemoniak podczas konferencji prasowej Platformy Obywatelskiej

Grzegorz Schetyna, Małgorzata Kidawa-Błońska i Tomasz Siemoniak podczas konferencji prasowej Platformy Obywatelskiej (Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Gazeta)

Osoby rozsądne, z pomysłami i z autorytetem, spychane są w Platformie do cienia

Grzegorz Schetyna podjął właśnie decyzję, by wrak Platformy przeznaczyć na żyletki. Oczywiście można mieć jeszcze nadzieję, że Schetyna niezbyt poważnie traktuje swój wywiad do pisma tak zideologizowanego jak „Do Rzeczy” albo też – przeciwnie – uważa, że teraz to godne miejsce dla wypowiedzi przedstawicieli PO. PiS ma publiczne media, PO zawalczy więc o Radio Maryja, „Nasz Dziennik” i „Frondę”.

Schetyna swoją kapitańską decyzję o „utrzymaniu przez PO konserwatywnej kotwicy” podjął na podstawie poważnych naukowych obserwacji. Otóż z okien swojego pokoju zobaczył, że Europa poszła „na prawo” szukać „modelu politycznego opartego na chrześcijaństwie”. Wiedza ta jest równie pewna i uzasadniona jak ta, że Schetyna pociągnie Platformę jak Donald Tusk. Jaka wiedza, takie przywództwo!

Laicyzujący się Zachód (i Stany Zjednoczone) raczej broni się przed modelem konserwatywnym i prawicowym, bo wie, że to poważne zagrożenie dla demokracji i dla pokoju. Miejmy nadzieję, że w nadchodzących wyborach nie wygra Donald Trump i nie wygra Marine Le Pen, że wygrają demokratyczne Stany i otwarta Europa. Jeśli nie, to będzie koniec Europy i USA w kształcie, który symbolizuje ważne wartości: wolność, równość, tolerancję, różnorodność, świeckość. Schetynie imponuje jednak Donald Trump: silny mężczyzna, silne przywództwo i kotwica w postaci „chrześcijańskiej wiary”; ciężka, ale na tyle elastyczna, że nie przeszkadza w deklarowaniu nienawiści wobec obcych, nie przeszkadza w rozwodzeniu się i seksizmie.

Nie jestem w stanie pojąć: jak partia, która posiada w swoim gronie ludzi myślących i rzeczywiście troszczących się o demokrację, może pozwolić sobie na tolerowanie takiego przywódcy? „Ściąganie w dół” staje się nałogiem PO. I nie chodzi tylko o XIX-wieczny model struktury partyjnej (z jedną silną „głową”), ale również o rywalizacyjny, dość prymitywny sposób widzenia polityki jako „męskiej sprawy”. Nie dla kobiet, nie dla gejów, nie dla lewaków.

PO od lat pozbawiona jest jakichkolwiek intelektualnych wpływów (brak apartyjnych think tanków), a za mistrza PR uchodzi tam ciągle miłośnik Pinocheta, Michał Kamiński. Innych nie ma (jego zresztą też już nie).

Osoby rozsądne, z pomysłami i z autorytetem (takie jak Trzaskowski, Kidawa-Błońska czy Joanna Mucha), spychane są do cienia. Schetyna, podobnie jak Kaczyński, boi się kobiet, ale w przeciwieństwie do niego nie potrafi nawet wykorzystywać ich wiedzy i umiejętności. Schetyna lubi męską rywalizację i bardziej nienawidzi konkurentów takich jak Petru niż wrogów takich jak Kaczyński, który najwyraźniej mu imponuje. Bo nie ma to jak mieć w polityce władzę i robić, co się chce, chowając się za chrześcijańskim czy raczej kościelnym decorum. Schetyna zapewne marzy o takiej władzy. Na razie z marzeń wykluła mu się „konserwatywna kotwica”. Nie popłynie z nią daleko, postoi, pokrzyczy i odda wrak PO na żyletki. Pa, pa, pa, Platformo (Schetyny).

Zobacz także

grzegorz Schetyna

wyborcza.pl

Niesłychany maryjny cud! Amputowana noga powróciła!

10.08.2018

Vittorio Messori, dziennikarz i pisarz, autor licznych książek tłumaczonych na całym świecie, od zawsze badający racje przemawiające za wiarą w Jezusa Chrystusa, przeprowadził fascynujące śledztwo w sprawie najbardziej wstrząsającego cudu maryjnego, który dokonał się 29 marca 1640 roku w Calandzie, niewielkiej miejscowości w hiszpańskiej prowincji Aragonia. Jak już o tym szczegółowo pisaliśmy w nr. 2007/5 Miłujcie się!, pewnemu młodemu wieśniakowi, czcicielowi Matki Bożej z Pilar w Saragossie, została nagle przywrócona prawa noga, amputowana dwa lata wcześniej. W tamtych czasach wydarzenie to odbiło się szerokim echem i zostało od razu poddane badaniu i potwierdzone w niezwykle drobiazgowym procesie.

Vittorio Messori postanowił przybliżyć współczesnemu czytelnikowi ten zapomniany fakt. Wielokrotnie udawał się do Calandy i Saragossy, przez wiele lat studiował archiwa, zagłębiał się w akta procesu i rozmawiał z miejscowymi uczonymi. Tak powstała niezwykła kronika jednej z najbardziej poruszających i zarazem najmocniej udowodnionych tajemnic w historii. Niewątpliwie ta pasjonująca publikacja pt. Znak dla niewierzących, która ukazała się nakładem naszego wydawnictwa Agape, jest w stanie nie tylko pochłonąć czytelnika, ale także naprawdę zmienić jego życie.

Fakt przywrócenia nogi, która została amputowana dwa lata wcześniej, obala całą misterną argumentację ludzi kwestionujących istnienie Boga, takich jak na przykład Richard Dawkins, najbardziej znany współczesny ateistyczny polemista, który w swojej książce Bóg urojony próbuje przekonać czytelników, że ludzie wierzący w Boga to ofiary bardzo niebezpiecznego urojenia. Ateizm prezentowany przez Dawkinsa, który charakteryzuje się intelektualną arogancją, dogmatyzmem i brakiem tolerancji wobec poglądów ludzi wierzących, w konfrontacji z faktem Cudu z Calandy, traci wszelką rację bytu i wskazuje, że to nie wiara w Boga, lecz ateizm opiera się na urojeniu.

Przedstawiamy zapis rozmowy, który V. Messori przeprowadził z prof. Landinem Cugolą, znanym włoskim traumatologiem, specjalistą w zakresie reimplantacji kończyn, który się nawrócił po lekturze książki II Miracolo (w wydaniu polskim Znak dla niewierzących).

niesłychany

Wśród czytelników II Miracolo jest ktoś, kogo nie znałem i kto sam chciał się ze mną spotkać, okazując się od razu kimś zupełnie wyjątkowym. Mam na myśli profesora Landina Ciigolę, traumatologa i docenta mikrochirurgii na wydziale medycznym uniwersytetu w Weronie. W poliklinice tej uczelni Cugola jest ordynatorem oddziału chirurgii ręki, ale jego kompetencje – i jego zabiegi – rozciągają się na traumatologię wszystkich kończyn, zarówno górnych, jak i dolnych. Jest znanym i cenionym specjalistą w dziedzinie nowych technik reimplantacji członków. Nas, laików w tej dziedzinie, wprawiają one w zdumienie ze względu na osiągane dzięki nim rezultaty, nie do pomyślenia jeszcze zaledwie parę lat temu.

Po przeczytaniu recenzji książki w jednej z gazet profesor kupił ją sobie, „pochłaniając ją jednym tchem” (jak mi później powiedział) między innymi z racji swych zawodowych zainteresowań. Lektura wywarła na nim tak wielkie wrażenie, że skontaktował się ze mną, prosząc mnie o spotkanie. Najpierw jednak poprosił mnie o przesłanie odbitek kserograficznych pełnych akt procesu w Saragossie, zawierających przesłuchania wszystkich 24 świadków. Kiedy przestudiował ten zbiór dokumentów, spotkaliśmy się w jego gabinecie ordynatora werońskiej polikliniki. Już na samym początku Cugola zastrzegł, że jest katolikiem dość „socjologicznym”, to znaczy ze względu na tradycję rodzinną, jak to często bywa w regionie Veneto. A zatem nie ma żadnych szczególnych zainteresowań religijnych ani wyjątkowej żarliwości. Wręcz przeciwnie – jego formacja naukowa i zawód chirurga wykonywany na najwyższym poziomie skłaniają go raczej ku perspektywie laickiej. A jednak, gdy tylko się zobaczyliśmy, powiedział mi: „Pan poddał się wobec prawdziwości wydarzenia z Calandy na drodze poszukiwań historycznych. Myślę, że ja również muszę się poddać, choć na drodze lekarza i wykładowcy, który każdego dnia zajmuje się rekonstrukcją i przeszczepami kończyn”.

Wyjaśnił mi istotnie, że po zbadaniu dokumentów procesowych i po przestudiowaniu świadectw złożonych pod przysięgą przed dziewięcioma sędziami z Saragossy, między czerwcem 1640 a kwietniem 1641 roku, konkluzja współczesnego specjalisty może być tylko jedna. Mianowicie taka: „To, co ci mężczyźni i kobiety zobaczyli i opisali, nie jest niczym innym jak zgodną z wszystkimi zasadami reimplantacją prawej kończyny dolnej. W tym, co zeznali – i co zostało zebrane i poświadczone przez notariuszy – jest dokładnie to, co stwierdzamy my, specjaliści. Ale stwierdzamy to dzisiaj, ponad trzy i pół wieku później. Jest absolutnie nie do pomyślenia, aby ci Aragończycy z XVII wieku mogli wymyślić sobie (i to z taką precyzją!) sytuację kliniczną i ewolucję pooperacyjną, która dla nich była całkowicie niewyobrażalna. Jedynym obiektywnie możliwym wyjaśnieniem jest to, że opisują coś, co naprawdę widzieli. Ale właśnie to wyjaśnienie, choć racjonalne, otwiera bramę dla tajemnicy!”.

Spróbujmy prześledzić rozumowanie profesora Cugoli. Jednym z problemów, z jakim musieli sobie poradzić sędziowie z Saragossy, był fakt, że noga, która Pellicerowi „pojawiła się na nowo”, miała marny wygląd i potrzeba było czasu, aby odzyskała pełną aktywność i również pod względem rozmiarów upodobniła się do drugiej. Nie dokonało się tutaj bowiem stworzenie ex novo, ale – zgodnie z opinią teologów, którzy badali ten przypadek – został dany poruszający „znak zmartwychwstania” lub raczej „odnowionego życia”.

Zatem tego szczególnego wieczoru 29 marca 1640 roku temu wiejskiemu młodzieńcowi nie „odrosła” nowa noga, ale została mu „przywrócona” ta amputowana prawie dwa i pół roku wcześniej, na wysokości czterech palców poniżej kolana, i pogrzebana w odległości ponad stu kilometrów na cmentarzu szpitala w Saragossie. Wszyscy świadkowie są zgodni, że na tej nodze widoczny był szereg znaków szczególnych, które pozwalały na takie utożsamienie.

Jednak właśnie to najbardziej zbulwersowało sędziów, którzy mieli się wypowiedzieć na temat tego faktu i ocenić jego nadprzyrodzony charakter. Przypomnijmy słowa arcybiskupa Apaolazy w wyroku, jakim zakończył się proces: „Rzeczony Miguel i większość świadków zeznali w odniesieniu do art. 26, a mianowicie, że rzeczony Miguel nie był w stanie natychmiast postawić mocno swojej stopy. Miał bowiem nerwy i palce stopy skurczone i niemal niewładne, nie czuł normalnego ciepła w nodze, która była trupiego koloru i nie miała ani długości, ani grubości drugiej nogi. Wszystko to zdaje się przeczyć istocie cudu, zarówno dlatego, że dokonało się nie w jednym momencie, jak i dlatego, że nie wydaje się, aby tak niedoskonała rzeczywistość mogła pochodzić od Boga, który nie zna rzeczy niedoskonałych (…)”.

Arcybiskup odpiera ten zarzut, przypominając, że Bóg chrześcijański interweniuje bezpośrednio tylko tam, gdzie natura sama nie może nic zdziałać – w tym przypadku przywrócić komuś nogę, którą mu amputowano. To uczyniwszy, Stwórca pozwala, aby w zwyczajny sposób działały prawa i siły, które On sam stworzył.

Ale właśnie dzięki tej „stopniowej” dynamice cudu Ciigola mógł poczynić swoje uwagi z punktu widzenia traumatologa, profesora uniwersyteckiego w dziedzinie mikrochirurgii, specjalisty od reimplantacji kończyn.

Przede wszystkim zauważa, że przyjąwszy tę „ekonomię Bożą”, tę wolę Boga, by nie „zrobić za dużo”, „logiczne było, aby przywróconą nogą była właśnie ta amputowana młodzieńcowi, a nie inna, nowa”. Tylko w ten sposób bowiem nie było konieczne dodanie jednego cudu do drugiego, to znaczy pokonanie siły odrzutu przeszczepu. Zjawisko odrzutu jest dobrze znane lekarzom specjalizującym się w przeszczepach. Nie przypadkiem wielu z nich (wśród nich Cugola) odmawia przeprowadzania takich operacji jak ta niedawna w Lyonie, gdzie pewnemu Australijczykowi przeszczepiono dłoń i przedramię zmarłego. Skutek jest taki, że pacjent jest zmuszony stale przyjmować coraz większe dawki silnych środków, tak zwanych immunosupresorów, aby zapobiec odrzuceniu obcej kończyny przez organizm. Zatem są chirurdzy, którzy godzą się wszczepiać organy takie jak serce lub nerki, bez których alternatywą byłaby śmierć, ale nie godzą się na przeszczep ręki lub nogi, bez których można prowadzić życie – wprawdzie ułomne, ale być może w mniejszym stopniu, niż gdyby trzeba było przyjmować te lekarstwa przeciw odrzutowi.

Krótko mówiąc, nasz profesor daje do zrozumienia, że w Calandzie do cudu „pojawienia się na nowo” nogi Bóg nie chciał dołączyć jeszcze jednego, jakim byłaby jej normalizacja (pokonując w cudowny sposób reakcję organizmu), która również byłaby wbrew siłom natury.

Przejdźmy jednak do opisanego przez świadków obrazu klinicznego, w którym współczesny specjalista widzi elementy charakterystyczne dla reimplantacji całkowicie zgodnej z zasadami.

Zeznający przed trybunałem w Saragossie mówili o swoim zdumieniu wyglądem palców prawej nogi, które zaraz po wydarzeniu były „corbadas hacia abajo” – zgięte ku dołowi, podczas gdy „nerwy” („współczesny specjalista wie, że chodzi nie o nerwy, lecz o ścięgna” – uściśla Cugola) sprawiały wrażenie „encogidos” – skurczonych. „Właśnie tak powinno być” – komentuje. „Zginacze bowiem, czyli mięśnie, które kończą się na podeszwie stopy, są dominujące, to znaczy mają większą zdolność rozciągania i większą siłę niż mięśnie prostowniki, czyli mięśnie grzbietowe, umieszczone w górnej części stopy. Dziś rzeczywiście po reimplantacji zauważamy, że przez pewien czas palce kończyny dolnej są zgięte ku dołowi, a ścięgna są skurczone, gdyż są napięte”.

O świcie dnia po cudzie cały lud Calandy odprowadził Miguela Juana w procesji do kościoła parafialnego, gdzie odprawiono mszę i odśpiewano dziękczynne Te Deum. Również tutaj świadkowie sąjednomyślni: młodzieniec zostawił w domu używaną do tej pory drewnianą nogę, ale opierał się nadal na swojej kuli, ponieważ – jak mówią owi świadkowie – „nie mógł postawić na ziemi prawej stopy”. Ale już po wyjściu z kościoła, po długiej liturgii i wraz z upływem kolejnych godzin, sytuacja wyglądała coraz lepiej, tak iż muleta (kula) przestała być potrzebna. „Również to jest zupełnie normalne dla nas, specjalistów” – zauważa Cugola. „Jest to krążenie, jest to życie, które aby wrócić do wcześniej amputowanej i potem reimplantowanej kończyny, potrzebuje odpowiedniego czasu”.

W gronie wezwanych świadków był także Miguel Escobedo, burmistrz Calandy, który jako jedyny wspomina o ciekawym szczególe. Oto dosłowny cytat z jego zeznania, zaczerpnięty z akt procesu: „Zeznający (Escobedo), po tym jak był w kościele i później, słyszał od Miguela Juana, że czuje ciepło w rzeczonej prawej nodze, tak iż zeznający dotknął mu jej i połaskotał go w podeszwę stopy, i powiedział, że Miguel Juan czuł to. I widział, że poruszył stopą i palcami.

I to zeznający powiedział pod przysięgą”. Współczesny lekarz, który wykonuje zawód Cugoli, nie potrzebuje przysięgi, gdyż dobrze wie, że również to odpowiada normalnemu obrazowi klinicznemu, jaki można zaobserwować po reimplantacji.

W granicach normalności mieści się także wygląd i ewolucja kliniczna nogi, takjakje opisująjednogłośnie inni świadkowie. „Odzyskana” kończyna Miguela Juana miała wygląd „mortecino” – była sina jak śmierć, a w niektórych częściach miała kolor „morado” – fioletowy. Niektórzy świadkowie mówią o „marbrures”, co można oddać przez „ciemne plamy”.

„To niewiarygodnie dokładne i precyzyjne!” – komentuje profesor Cugola. „Z naszej praktyki wiemy, że po reimplantacji pojawia się różnica wyglądu między kończynami dolnymi i górnymi, między nogami i rękami. Te ostatnie mają kolor różowawy, mniej więcej naturalny, natomiast nogi mają barwę bladą, trupią, z fioletowawymi plamami, zwłaszcza kiedy „połączenie” nastąpiło późno, jeśli minęło wiele godzin od wypadku. A w tym przypadku minęło prawie dwa i pół roku od amputacji!”.

Wielu świadków mówi, że noga była „gangrenada” – jak w gangrenie. Nasz specjalista nie jest przekonany tego rodzaju diagnozą: „Między złamaniem canilla, kości piszczelowej, w Castellón de la Piana a amputacją nogi w szpitalu w Saragossie minęły jedne z dwóch najbardziej gorących miesięcy w roku, sierpień i wrzesień, a na dodatek miała miejsce nieludzka podróż z Walencji do stolicy Aragonii. Gdyby rzeczywiście nastąpiła gangrena, to pacjent umarłby na posocznicę na długo przed operacją. Myślę natomiast, że w rejonie złamania, które niemal z pewnością było zewnętrzne (to znaczy złamana kość wystawała na zewnątrz), doszło do zapalenia szpiku kostnego. Skutkiem tego nastąpiło zatrzymanie krążenia krwi i musiał się rozpocząć proces mumifikacji. To mogłoby zresztą wyjaśnić, w jaki sposób kawałek nogi zachował się przez ponad dwa lata pogrzebany w ziemi. Być może również w ten sposób realizował się Boży plan, by nie »konstruować« nowej nogi z powodu rozkładu starej, lecz by »odzyskać« tę z cmentarza szpitalnego. Musiały się w niej zachować nie tylko kości, ale także ciało, choć o zmniejszonej wielkości wskutek muminkacji”.

W czasie procesu jednym z najważniejszych świadków był Miguel Barrachina, sąsiad, który razem z żoną Ursulą był u Pellicerów w nocy 29 marca na zwyczajowej wiejskiej wieczerzy. Mieszkając w przyległym domu, będzie on pierwszym obcym, który przybiegnie, kiedy jego przyjaciele odkryją, co się przydarzyło ich synowi.

W świadectwie Barrachiny jest zwyczajny opis wyglądu stopy i koloru nogi („mortecino, algo morado”), który – jak widzieliśmy – został uznany przez współczesnego specjalistę za znak prawdziwości reimplantacji. Ale jest także dodatkowe uściślenie. Przytoczmy jeszcze z akt przesłuchania: „Zeznający (Barrachina) mówi, że dotknął prawej nogi i poczuł, że jest znacznie bardziej twarda od drugiej i bardzo zimna, i że trzeciego dnia po tym, jak’się zdarzył przypadek, usłyszał od rzeczonego Miguela Juana, że czuje, jak całe ciepło naturalne wraca do prawej nogi. I widział, że mógł i może obracać stopą i palcami”.

Jak zauważa weroński profesor, odczucie opisane przez świadka Barrachinę (sztywność i zimność nogi) potwierdza, że amputowana i później pogrzebana noga musiała przejść proces mumifikacji. I potwierdza oświadczenia innych zeznających, według których młodzieniec zaraz po wydarzeniu „miał nogę jakby martwą”. Mówi Cugola: „Naczynia krwionośne reimplantowanych kończyn są na wpół sparaliżowane, krążenie krwi jest zmniejszone i część ťdoczepionaŤ wydaje się zimniej sza i sztywniej sza. W tym przypadku wyjątkowa jest jedynie szybkość, z jaką noga odzyskała swojąpełną funkcjonalność. Co się tyczy koloru i konsystencji kończyny, to świadkowie mówią o trzech dniach. Czy w perspektywie wiary – mógłby się zapytać wierzący – ten okres trzech dni nie mógłby być znakiem życia, które wraca, zważywszy na to, że Jezus zmartwychwstał właśnie trzeciego dnia?”.

Wśród tych, którzy stawili się na procesie i złożyli przysięgę przed każdą odpowiedzią i po niej, byli także dwaj chirurdzy z Calandy: młody Jusepe Nebot i będący już na emeryturze, 71-letni Juan de Rivera. Świadectwo tego ostatniego jest typowe dla zawodowego lekarza, który dodaje pewien szczegół pominięty przez innych: „el tobillo enchado” – opuchnięta kostka – co stwierdził, obmacując odzyskaną nogę następnego ranka po wydarzeniu. Zauważa Cugola: „Również tutaj wszystko jest dokładnie zgodne z naszym doświadczeniem: zwolnienie krążenia połączone z trudnością żylnego powrotu krwi powoduje zastój krwi, a to wywołuje spuchnięcie kostki”.

Ale jest jeszcze jeden aspekt tej niezwykłej sprawy. Wszyscy świadkowie twierdzą, że Miguel Juan kulał jeszcze przez jakiś czas po tym, jak mógł już postawić stopę na ziemi. Faktem jest, że jego odzyskana noga była krótsza od drugiej (mówią jednogłośnie) „o trzy palce”. Niektórzy z historyków badających Cud wysunęli hipotezę, że mimo iż młodzieniec miał już dwadzieścia lat w momencie amputacji, to nie skończył jeszcze całego swojego rozwoju cielesnego. Kiedy dwa i pół roku później odzyskał nogę, miała się ona okazać krótsza w porównaniu z drugą,, która kontynuowała swój naturalny rozwój. Ja sam w książce oceniłem tę hipotezę jako wiarygodną.

Inna jest natomiast opinia naszego profesora: „Odpowiednik trzech palców oznacza ilość tkanki kostnej, jaka musiała ulec straceniu z powodu złamania, plus to, co musiało być usunięte przez chirurga, który po stwierdzeniu zapalenia szpiku kostnego szukał tkanki nieuszkodzonej”. W każdym razie wszyscy świadkowie mówią, że w ciągu kilku miesięcy prawa noga odzyskała długość lewej. „Wzrost naturalny” – odpowiada Cugola. „My sami dziś po reimplantacji wspomagamy to wydłużenie kości za pomocą narzędzia, które nazywamy »stabilizatorem zewnętrznym« i które zachowuje kończynę w napięciu”.

Była jeszcze inna część nogi Miguela Juana, która okazała się mniejsza od drugiej i która z czasem nabrała tych samych rozmiarów: pantorrilla – łydka. Komentuje chirurg: „Łydka skurczyła się, ponieważ mięsień uległ mumifikacji. Po powrocie krążenia krwi, ruchu, życia nerwy odzyskały normalne rozmiary”.

Krótko mówiąc, po przeczytaniu fachowym okiem dziesiątek stron przesłuchania świadków w procesie, który zakończył się wyrokiem arcybiskupa („(…) było dziełem Boga za wstawiennictwem Dziewicy z Pilar (…)”), wykładowca uniwersytetu w Weronie nie ma wątpliwości: „Nie mogę zrobić nic innego, jak powtórzyć moje przekonanie – i to nie jako wierzący, lecz jako lekarz, który opiera się na swoim doświadczeniu klinicznym. To, co widzieli i opisali ci Aragończycy z XVII wieku, jest po prostu reimplantacją prawej kończyny dolnej. Wszystko odpowiada temu, co stwierdzamy my dzisiaj. Nie zapominajmy, że w czasach Cudu z Calandy ludzie nie mieli bladego pojęcia o tym, czym może być tego rodzaju operacja chirurgiczna. Pierwsze próby – zresztą nieudane – były podejmowane w latach sześćdziesiątych XX wieku. Dlatego (niezależnie od wielu innych racji, które zostały w książce przedłożone) wydaje mi się oczywista niemożliwość podejrzenia, że ci świadkowie mogli wymyślić sytuację dla nich całkowicie nieznaną. Co więcej, zupełnie nie do wyobrażenia”.

Vittorio Messori
Przekład Krzysztof Stopa

za: adonai.pl

fronda.pl

KACZYŃSKI W OPOZYCJI: ANI AKTYWISTA, ANI PUBLICYSTA – CZYLI KTO?

ROZMOWA MICHAŁA SUTOWSKIEGO, 10.08.2016

 

Jaką rolę pełnił Jarosław Kaczyński w opozycji lat 70.i 80.? Fakty od mitów oddziela prof. Andrzej Friszke.

Michał Sutowski: Autobiografia Kaczyńskiego jest bardzo gęsta od faktów, interpretacji i ocen. Bohater urasta w niej do rangi jednego z kluczowych graczy politycznych demokratycznej opozycji w PRL, tylko trochę mniej ważnego niż jego brat, Lech. Czy ta opowieść o opozycjoniście Jarosławie Kaczyńskim broni się w dokumentach, relacjach świadków, wreszcie w pana własnej ocenie jako historyka tego okresu?

 

Prof. Andrzej Friszke: Historia działalności opozycyjnej Jarosława Kaczyńskiego zaczyna się od listu w sprawie poprawek do Konstytucji z 1976 roku – ten list fizycznie jest zachowany w archiwum – i potem wejścia we współpracę z KOR. To nastąpiło z poręczenia Jana Józefa Lipskiego, który pracował wówczas z panią Jadwigą Kaczyńską w Instytucie Badań Literackich.

 

Jarosław Kaczyński zaczyna wyjeżdżać do Płocka z ulotkami…

 

…raczej z pomocą materialną dla robotników, ale kiedy dokładnie i do kogo konkretnie dotarł, nie wiemy, w każdym razie robotnikom pomagał. W tzw. zainteresowaniu SB będzie już od 1976 roku w ramach sprawy „Pomoc”, prowadzonej przez bezpiekę w latach 1976–78, a dotyczącej właśnie docierania ludzi KOR do Płocka. Dalej Kaczyński zgodnie z prawdą pisze, że w połowie 1977 roku Krystyna i Stefan Starczewscy zaczęli tworzyć zalążki Biura Interwencyjnego, jesienią przejęli to Zofia i Zbigniew Romaszewscy i on w ich ekipie pracował do 1980 roku. Jest wymieniany oficjalnie wśród współpracowników KOR, także jako zatrzymany przez SB w Warszawie 30 sierpnia 1980, w czasie strajku sierpniowego.

 

Co jeszcze wiemy o współpracy Kaczyńskiego z KOR i Biurem Interwencyjnym? Co on właściwie robi?

 

Tu pojawia się dość smakowity w dzisiejszym kontekście epizod, nad którym Kaczyński się niestety prześlizguje. Otóż środowisko związane z Biurem Interwencyjnym w 1979 r. powołało do życia Komisję Helsińską, do której weszli „starsi państwo” z KOR: Ludwik Cohn, profesor Edward Lipiński i mecenas Aniela Steinsbergowa oraz młodszy Zbigniew Romaszewski. Współpracownicy Komisji podjęli prace nad tzw. raportem madryckim, o którym Kaczyński tylko krótko wspomina, a była to poważna sprawa – 200-stronicowa książka zawierająca przegląd przypadków łamania praw człowieka w PRL w różnych dziedzinach z lat 1975–80. Jarosław Kaczyński jest wymieniany wśród 25 współtwórców tego dokumentu.

 

To chyba stawia go w dobrym świetle?

 

Faktycznie, raport madrycki to bardzo chwalebne przedsięwzięcie, warto tylko przypomnieć, że był to raport skierowany do Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, która odbyła się w Madrycie i generalnie do wspólnoty międzynarodowej. Chodziło w nim o to, żeby napiętnować PRL na forum światowym za łamanie praw obywatelskich i reguł praworządności. Władze były tym bardzo zirytowane, a reżimowi publicyści pisali, że brudy trzeba prać we własnym domu, a nie donosić na Polskę Zachodowi…

 

Druga połowa lat 70. to czas narodzin opozycji przedsierpniowej, ale też początki konfliktów ideologicznych w jej obrębie. Kaczyński podkreśla, że dość szybko związał się z prawicą KOR-u, na kontrze do środowiska byłych „komandosów”. Faktycznie był taki konsekwentny przez całe życie?

 

Zacznijmy od tego, że jak wspomina, spotykał się wtedy często z Jackiem Kuroniem. W tamtym czasie to był raczej zaszczyt dla Kaczyńskiego, że nieformalny lider ówczesnej opozycji chciał z nim dłużej rozmawiać, przy czym był on człowiekiem o silnie pedagogicznych skłonnościach i prawdopodobnie „wychowaniu” opozycyjnego adepta miały też te rozmowy służyć. W każdym razie kontakty z Kuroniem zanotowano w papierach bezpieki: w notatce pułkownika Lesiaka z 31 marca 1978 roku czytamy, że Kuroń zadzwonił do Kaczyńskiego, żeby wpadł, bo „jest ktoś z Drawska” i trzeba się nim zająć. Po zatrzymaniu w mieszkaniu Kuronia w styczniu 1980 r. założono mu „sprawę operacyjnego sprawdzenia” o kryptonimie „Prawnik”…

 

I co to znaczy?

 

Został zauważony jako osoba z kręgów opozycyjnych, na którą należy zbierać materiały. Inna rzecz, że w jego teczce jest bardzo mało notatek. Od jesieni 1979 roku do mniej więcej stycznia 1980 Kuroń urządzał u siebie na Mickiewicza tzw. narady aktywu – potem już nie mógł, bo SB niemal od razu wkraczała. Tam bywało około 20–30 osób spośród warszawskich młodych współpracowników KOR, naradzano się w sprawie akcji masowych, różnych zbiórek podpisów, konsultowano, co robić dalej. Kaczyński na nich bywał, co wyraźnie potwierdza, że w ówczesnych podziałach opozycyjnych znajdował się w kręgu Jacka Kuronia. Właśnie w czasie najścia na taką naradę 27 stycznia 1980 r. został zatrzymany.

 

W książce Kaczyński cały czas podkreśla „intelektualną obcość” wobec lewicy KOR, w zasadzie od samego początku. Zresztą już na wiecu 8 marca 1968 wstydzi się zaciśniętej w geście komunistycznego pozdrowienia pięści…

 

Wygląda to na współczesną projekcję. On opowiada anegdoty, które tę obcość mają ilustrować, pokazywać zanurzenie Kuronia w tradycji komunistycznej, ale zarazem Kaczyński prawie w ogóle nie odnosi się do kwestii różnicujących środowiska i ludzi w tamtym czasie, czyli do lektur i ważnych dyskusji strategicznych czy ideowych. Nie wspomina powszechnie czytanych tekstów Kuronia, nie pada nazwisko Leszka Kołakowskiego, którego artykuły były formacyjne, ale też Jakuba Karpińskiego, bardzo ważnej postaci dla myślenia ówczesnej korowskiej prawicy. Pojawiają się tylko Piotr Wierzbicki, Adam Michnik i polemiki wokół Traktatu o gnidach. Spór wokół eseju Wierzbickiego w 1979 wyzwolił dyskusję światopoglądową: jak oceniamy polską inteligencję, jej postawy w życiu oficjalnym, zachowania w PRL, czy odcinamy się, czy nie. Ale były też inne spory – wokół pojęć lewica-prawica, wokół kwestii narodu, stosunku do rewizjonizmu… O tym nie wspomina, ale Kaczyński faktycznie polemizował z Michnikiem, z jego tekstem Gnidy i anioły.

 

Czyli wszystko się zgadza.

 

Jego tekst ukazał się w „Głosie” Antoniego Macierewicza, piśmie ówczesnej prawicy KOR, ale dopiero po sierpniu 1980 roku. Dające się udokumentować związki z „Głosem” występują już po lecie tego roku – obok polemiki z Michnikiem w numerze z jesieni 1980 Kaczyński opublikował jeszcze tekst zatytułowanyUniwersytet socjalistyczny. To jakoś zbiega się z tematem jego doktoratu pisanego u Stanisława Erlicha; potem jest jeszcze tekst Realizacja praw, oparty o dokumenty Komisji Helsińskiej w Polsce związane z raportem madryckim. Faktycznie więc Kaczyński szukał powiązań z grupą Macierewicza i wszedł w to środowisko, co w czasie dużych napięć wewnątrz KOR oznaczało zajęcie stanowiska w sporze. Jesienią 1980 został pracownikiem założonego przez Macierewicza Ośrodka Badań Społecznych.

 

A co właściwie łączyło to środowisko? Można je określić w kategoriach ideowych, politycznych?

 

Łączył je przede wszystkim sprzeciw wobec intelektualno-politycznej dominacji Kuronia i Michnika w kręgach KOR. Krótko mówiąc: żeby Kuroń z Michnikiem nie rządzili opozycją. Potem szukano do tego uzasadnień np. w sprzeciwie wobec tradycji rewizjonistycznej. Ważnym motywem było też inne spojrzenie na opozycję: że to nie tylko inteligencja, ale też lud czy masy; dobrze pokazuje to opublikowany w „Głosie” tekst Kazimierza Wóycickiego o roku 1956, który był próbą opisania zachowań masowych. Podobnie było u Karpińskiego: jak przeczytamy jego Krótkie spięcie, książkę o wydarzeniach marcowych, opublikowaną w 1977 r. to tam w ogóle nie ma nazwisk, jego nie obchodzą liderzy. Poprzez rezolucje i uchwały wieców opisywał ruch z perspektywy zwykłych uczestników. Krótko mówiąc, już wtedy dominantą myślenia środowiska prawicy był dystans wobec opozycyjnej popaździernikowej inteligencji…

 

Ale przecież Kaczyński jest całkowicie zanurzony w inteligenckim świecie. „Stalinowska” anegdota Kuronia o tym, że trzeba pracować z tymi ludźmi, których mamy, zaczyna się przecież od tego, że to Kaczyński narzeka na poziom współpracowników z WZZ. Potem czytamy, że jak u Kuronia jakiś działacz z Dolnego Śląska coś wywodził – w domyśle, wulgarnie – to nawet zaprawiony w więzieniach Kuroń był zakłopotany. O Hotelu Morskim w Sopocie czytamy, że panowała atmosfera „jak w hali fabrycznej”. Czyli mamy ideologię antyinteligencką i wyobrażony dobry lud, ale jak się prawdziwy robotnik napatoczy, to Jarosław Kaczyński jest zniesmaczony…

 

Oczywiście, on pochodził z domu inteligenckiego, gdzie rodzice, a zwłaszcza mama, kładli nacisk na formy zachowania i maniery. Poza tym ważną rolę grają tu jego cechy osobowościowe – on nigdy nie był człowiekiem towarzyskim, nie wiemy nic o tym, żeby miał przyjaciół poza bratem Leszkiem. Ja w tamtych czasach bywałem na opozycyjnych bankietach i jego po prostu nie pamiętam z miejsc, gdzie się pije wino, dyskutuje i żartuje… Był, owszem, wśród tych kilkudziesięciu osób warszawskiego aktywu, ale nie bywał także w miejscach odczytów, na wykładach – ani słowem nie wspomina w książce o TKN! Może myślał, że to mu nic nie da, że nie musi tego słuchać ani z nikim dyskutować? Że w warszawskim KIK-u, wówczas jednym z miejsc spotkań opozycyjnej młodzieży, nie bywał, mogę osobiście zaręczyć.

 

Może po prostu ma temperament akademicki, seminaryjny? O seminariach Stanisława Ehrlicha wypowiada się bardzo pozytywnie. Może tam też toczył się jakiś kawałek niezależnego życia intelektualnego, które warszawskiej opozycji umykało?

 

O tym, kto to jest Stanisław Ehrlich, dowiedziałem się dopiero w latach 80., czytałem jego Oblicza pluralizmów, ale był on znany niemal wyłącznie w kręgach prawniczych i politologicznych. Pamiętajmy, że prawnikami mało kto się w opozycji interesował, oczywiście poza adwokatami, którzy bronili w procesach politycznych. Socjolodzy, historycy i ekonomiści budzili dużo większe zainteresowanie, a jeśli już ktoś zajmował się prawem, to raczej pod kątem obrony praw człowieka i obywatela, więźnia, kodeksu postępowania karnego…

 

A teoria ustroju konstytucyjnego PRL, działania jego instytucji? To wszystko było dla opozycji nieciekawe?

 

To paradoks, że ideologicznie Kaczyński sytuuje się na pozycji odcinającej się od rewizjonistów, a w polemice z Michnikiem potępia związki z systemem – tymczasem jego mentor Ehrlich jest właśnie człowiekiem funkcjonującym w granicach systemu i badającym, jak w ramach systemu można wpływać na jego zmianę. On zakładał, że system nie jest doskonały, ale ma luki i elementy dysfunkcjonalne, które w połączeniu z dynamiką działających w nich ludzi mogą pluralizować system. I to faktycznie mogło być bardzo ciekawe poznawczo, tylko nijak się miało do ideowych deklaracji Kaczyńskiego.

 

Po sierpniu Kaczyński, jak pisze, staje się ekspertem Regionu Mazowsze…

 

Zawracanie głowy! To jest wyjątkowo denerwujący fragment książki. Nie, nie był żadnym ekspertem. Tych było pięciu, dwóch powołanych przez Zarząd Regionu: Jacek Kuroń i Adam Michnik oraz trzech ekspertów prawnych – Jan Olszewski, Wiesław Chrzanowski, Andrzej Grabiński. A Jarosław Kaczyński był zwykłym pracownikiem OBS, stworzonego przez Macierewicza z kręgu ludzi „Głosu” i innych, głównie młodych ludzi, którzy nie należeli do „kuroniady”. Pracowali tam Ludwik Dorn, Urszula Doroszewska, ale też Jacek Kurczewski, Bronisław Komorowski, Jan Skórzyński i trochę zapomniany dziś socjolog Bogdan Ofierski. Jarosław Kaczyński nie był naturalnie członkiem Zarządu ani innych władz Regionu, nie miał więc powodu bywać na ich posiedzeniach, co próbuje jakoś tłumaczyć innymi obowiązkami. Nie był też ani delegatem na zjazd regionu, ani tym bardziej na zjazd krajowy. Był działaczem Solidarności, jakich były wówczas setki.

 

A Lech Kaczyński?

To co innego. Lech Kaczyński działał kilka lat w Wolnych Związkach Zawodowych, gdzie obok Bogdana Borusewicza był jedynym właściwie inteligentem, do tego pracownikiem naukowym w dziedzinie prawa pracy, kluczowej dla związkowców. Tylko on mógł pomóc ludziom wyrzuconym czy szykanowanym w pracy, choćby podanie napisać. Ponieważ to był mały krąg, liczący kilkanaście osób, więc Lech Kaczyński był osobą widoczną i szanowaną. Ale też nie był doradcą w Stoczni – Jarosław Kaczyński już na szczęście tej tezy nie głosi, ale jak Henryka Krzywonos powiedziała, że Leszek nie był doradcą w sierpniu, to ją linczują do tej pory za to – a kto był doradcą, to wiemy z oficjalnego komunikatu MKS.

 

Ale po strajkach już tym doradcą został.

 

To prawda, po podpisaniu porozumień sierpniowych komisja stoczniowych doradców kierowana przez Tadeusza Mazowieckiego kontynuowała swoją działalność, ale tam nie było miejsca dla Kuronia. Kuroń pojechał więc do Gdańska i stworzył drugą komisję ekspertów, formalnie był tam jeszcze Edward Lipiński, ale on miał 90 lat i nie ruszał się z Warszawy, no i w Gdańsku właśnie Lech Kaczyński. Tak więc znów mamy związek z Kuroniem, choć już w ramach nowych sporów i podziałów. Rola Jarosława na wybrzeżu była natomiast żadna, poza tym, że był bratem Leszka… Jarosław był wtedy w Warszawie, od początku września 1980 brał udział w zebraniach na Bednarskiej, gdzie wokół „Głosu” i Macierewicza tworzył się jeden z dwóch ośrodków pomagających budować Solidarność. Drugi i zarazem większy ośrodek pomocy tworzyli w siedzibie KIK-u na Kopernika ludzie z lewicy KOR-u, „Robotnika” i właśnie KIK-u.

 

Zaraz, a stanowisko w sprawie rejestracji „Solidarności”? Twierdzi, że ostatecznie wyszło na jego… A wszystko rozegrało się przecież w Gdańsku.

 

Tak, Kaczyński opowiada o rozmowach w kawiarni z Janem Olszewskim jeszcze przed wyjazdem do Gdańska na konstytuujące związek zebranie 17 września – chciał, żeby wszystkie związki powstające w różnych regionach razem się zarejestrowały, a Kuroń chciał rejestrować tylko ten gdański, bo bał się agentów. Faktycznie, początkowo Wałęsa, gdańszczanie, eksperci i Kuroń mieli takie zdanie, tyle tylko, że Kuroń szybko dał się przekonać i wcale nie oponował. Rzecz w tym, że Kaczyński nie miał z całą tą sprawą wiele wspólnego: na gdańskim zebraniu centralną rolę w dyskusji o formule związku odegrał Jan Olszewski, wówczas prawnik o ogromnym dorobku, a poza nim Karol Modzelewski, który porywającą mową zdołał przekonać salę. To miało kluczowe znaczenie, a nie to, co myślał wówczas Jarosław Kaczyński. Nie powinien sobie przypisywać tych zasług tym bardziej, że pomniejsza w ten sposób realne zasługi Olszewskiego.

 

Jest jeszcze tzw. sprawa Narożniaka – ostry konflikt, który wybuchł po tym, jak 22 listopada aresztowano działacza „Solidarności” za rozpowszechnianie poufnej instrukcji prokuratury, w której opisano zalecane metody walki z opozycją. Kaczyński też przy tym był…

 

To jest rzecz zdumiewająca, bo w sprawie Narożniaka on pisze tak, jakby odegrał jakąś rolę w jego uwolnieniu. A nie odegrał! Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Stefan Bratkowski negocjował uwolnienie Narożniaka i innych aresztowanych za poręczeniem, a sytuacja na Mazowszu była na granicy strajku generalnego, bo nawet po uwolnieniu Narożniaka strajkujący chcieli stawiać dalsze żądania i parli do strajku generalnego. Dopiero przemówienia Kuronia i Chrzanowskiego w Hucie Warszawa w nocy z 27 na 28 listopada to powstrzymały – Kaczyński mógł wtedy co najwyżej siedzieć na sali i słuchać przemówień, bo nie był żadnym partnerem politycznym do rozmów.

 

W innym miejscu Kaczyński powołuje się na jakieś spotkania z wicepremierem Jagielskim. Nie wiem, czy go kiedyś spotkał, ale jeśli tak, to mu najwyżej list w kopercie mógł zanieść, bo nie był uprawniony do żadnych rozmów.

 

Owszem, przewidywano rozmowy między przedstawicielami Regionu ds. praworządności a komisją Jagielskiego, ale rozmawiać z Jagielskim mógł Olszewski jako doradca Regionu – ewentualnie Wiktor Kulerski, a potem Bujak jako jego liderzy. Nie Kaczyński.

 

A na ile ważną stroną w sporach przed 13 grudnia jest Kaczyński jako publicysta? Może nie był wybitnym działaczem, ale przecież chyba myślał i pisał o sytuacji w kraju…

 

Tylko on nie był publicystą. Wspomina trochę w książce o swoich tekstach, ale właściwie wszystkie już je wymieniliśmy i dużo tego nie było… Żeby było śmieszniej, on pisze à propos numeru pisma „Niepodległość Pracy” wydanego przez OBS w połowie 1981 r., że „tylko ja napisałem tekst”, a ja tu mam cały ten numer przed oczami i widzę wśród autorów takie nazwiska: Macierewicz, ks. Tischner, Wojciech Morawski, Jacek Kurczewski, Ludwik Dorn, Stefan Kurowski. Jest też artykuł Kaczyńskiego: Zmiany po Sierpniu.

 

Dobry? Ważny?

 

Tekst w dziwnym stylu, raczej ciężka analiza – całe strony bez akapitu – sytuacji politycznej w PZPR: na jakie grupy i według jakich kryteriów się podzielili… Dziś niczego nowego się stąd nie dowiemy, ale jako analiza pisana w połowie 1981 roku to mogło być nawet interesujące, bo partią się mało interesowaliśmy, a on na te tematy zwrócił uwagę, pewnie dzięki seminariom Ehrlicha. Jednak już ogólny wniosek płynący z tekstu – bynajmniej nie przewidział tam stanu wojennego, jak twierdzi w książce – jest dość banalny i powszechnie podzielany przez ówczesnych publicystów. Cała góra Solidarności zgadzała się, że większa partycypacja obywateli i pracowników jest warunkiem koniecznym utrwalenia reformy systemu. Stąd brała się wizja Samorządnej Rzeczpospolitej, koncepcje wyborów do rad narodowych itd. Tyle że publicyści tacy jak Jadwiga Staniszkis, Jacek Kuroń, autorzy „Tygodnika Solidarność” byli dużo szerzej czytani, te tezy głoszone są przez Kaczyńskiego w piśmie o bardzo ograniczonym zasięgu.

 

A zatem ani aktywista, ani publicysta? Może po prostu brat ważnego Lecha z Solidarności?

 

Wejście Jarosława Kaczyńskiego do gry politycznej w ramach Solidarności następuje późno, bo dopiero jesienią 1981 roku, kiedy powstają Kluby Służby Niepodległości. To znowu pomysł środowisk antykuroniowych, wyprzedzający powstanie Klubów Samorządnej Rzeczpospolitej. Miała to być próba zintegrowania solidarnościowej prawicy, którą przeprowadziło środowisko Macierewicza, ale też Aleksandra Halla z Ruchu Młodej Polski, do tego Ludwik Dorn i, znowu, Bronisław Komorowski. Kaczyński miał tam prowadzić sekretariat, ale w końcu niewiele z tego wynikło. Do 13 grudnia 1981 zdążyli wypuścić dwie niewielkie deklaracje. Bardzo lokalna sprawa. Z perspektywy Krakowa czy Wrocławia to w ogóle było nieistotne.

 

Dochodzimy zatem do 13 grudnia. Dużo wesołości wywołał kiedyś wywiad, w którym Kaczyński właściwie wyraził żal, że nie został internowany. W książce pisze o przesłuchaniu przez SB 15 grudnia 1981 roku, które niektórym obserwatorom wydało się niewiarygodne. Czy to możliwe, żeby SB pytało kogoś, czy chce być internowany?

 

Sięgnąłem do raportu funkcjonariusza z tego spotkania – bardzo się on nie różni od relacji Jarosława Kaczyńskiego. Faktycznie odmówił podpisania deklaracji lojalności, faktycznie napisał, że odmawia jej złożenia i to wszystko jest w papierach. Podobnie jak to, że funkcjonariusz próbował go zirytować i podłamać, podkreślając, że on jest nikim, a tylko brat Lech jest kimś ważnym w Solidarności.

 

Ale to chyba nie jest standardowy przebieg przesłuchania przez SB?

 

Zazwyczaj albo internowali, albo nie. Żeby w grudniu kogoś przesłuchali i wypuścili bez skazy i zmazy – nie znam drugiego takiego przypadku. Co nie zmienia faktu, że akurat ten miał miejsce. Podobnie jak zamknięcie jego sprawy przez SB w sierpniu 1982. Co bynajmniej nie oznacza, że Kaczyński nic nie robił.

 

Jak pan to interpretuje w takim razie?

 

Oni mało wiedzieli o nim, bo wiedza bezpieki o Solidarności w ogóle była marna, a rozpracowanie agenturalne tych ośrodków było mizerne… W teczce Kaczyńskiego nie ma ani słowa o połowie tego, o czym tutaj mówimy: wiedzą tylko, że jest w OBS, że ma coś wspólnego z Klubami Służby Niepodległości i tyle. Nie ma nawet sporządzonej listy artykułów, jakie napisał, nie przeczytali ich… I taka płytka wiedza to jest standard.

 

SB – wbrew temu, co przez lata niektórzy sączą opinii publicznej – nie miała ważnych wtyczek w ważnych miejscach Solidarności.

 

Według mojej wiedzy poza jakąś pracownicą pomocniczą, wyrzuconą zresztą na samym początku, w Ośrodku Badań Społecznych nie było żadnych agentów – a i ona głównie siedziała w pokoju obok i próbowała zrozumieć, o czym Dorn z Macierewiczem czy Doroszewską rozmawiają. Powtórzę: SB nie miało w centralnych, ważnych ośrodkach agentów, u nas w „Tygodniku Solidarność” agentów nie było, w Agencji Solidarności nie było i w prezydium Zarządu Regionu Mazowsze też nie było agentów.

 

Po 13 grudnia Jarosław Kaczyński pisze o Komitecie Helsińskim, z którym współpracuje, że to ważne „ogniwo międzynarodowej walki z komunizmem”.

 

Komitet Helsiński odbudował się w stanie wojennym, próbował opracowywać ekspertyzy w stylu raportu madryckiego, żeby przekazywać to do Amnesty International czy Międzynarodowej Organizacji Pracy. Kaczyński pisze w książce, że przygotowywał artykuły i jakieś ekspertyzy, ale pamiętajmy, że prasa dopiero się po 13 grudnia odbudowywała. Na pewno pracował wtedy w BUW-ie, bo widywałem go tam regularnie.

 

Pierwsza duża sprawa po 13 grudnia, o której pisze, to sprawa uwolnienia „jedenastki” przywódców Solidarności; władze chciały ich zmusić do jakiejś formy „lojalki” w zamian za wyjście z więzienia. Kaczyński oddaje tu duże zasługi Michnikowi, mówi o jego „moralnym oporze”, ale sugeruje bardzo duży wpływ swojej osoby na to, że „jedenastka” na kompromis nie poszła.

 

Znam sporo dokumentów na ten temat i nie ma w nich śladu Jarosława Kaczyńskiego. Były, owszem, rozmowy prowadzone z Janem Olszewskim, był tam oczywiście Jan Józef Lipski, była też opinia TKK w tej materii, którą Lipski miał w kieszeni, ale jej nie wyciągnął, żeby nie wpływać na decyzję więźniów. Ta sprawa miała zresztą wiele odsłon i paradoksalnych aspektów: w sprawie ewentualnego kompromisu z władzami Jan Olszewski był najbardziej umiarkowanym ekspertem, podobnie jak Wiesław Chrzanowski, za to Mazowiecki i Geremek byli „radykałami”. Ale tak czy inaczej Kaczyński mógł ewentualnie pomagać Olszewskiemu, uczestniczył w różnych dyskusjach, ale nie był tam siłą sprawczą. Podobnie jestem zdziwiony, gdy czytam, jak mówi, że bywał na posiedzeniach Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, chociaż – jak się dowiaduję – faktycznie był przynajmniej na jednym spotkaniu z udziałem członków TKK wiosną 1984 roku. Zapewne przyprowadzony przez brata.

 

Podnosił tam kwestię „ochrony życia” jako wyzwania dla ruchu Solidarności. Koledzy mieli go wyśmiać, że nie chcą alimentów płacić…

 

To chyba później, ale i tak jest to bardzo dziwne, bo przecież gdyby TKK weszła w spory tego rodzaju, to szybko doprowadziłyby one do podziałów, konfliktów i autodestrukcji. Podziemna opozycja miała własne, konkretne cele: uwolnienie więźniów, legalizację Solidarności i demokratyzację państwa. Zresztą Kościół wtedy nie oczekiwał od Solidarności podjęcia tego tematu, nawet jeśli stanowisko hierarchii w tej sprawie było zawsze jasne i niezmienne.

 

Czyli jeśli faktycznie tak było, to Kaczyński byłby wówczas bardziej kościelny od Kościoła?

 

Jakieś ruchy pro-life pojawiły się w Polsce już w połowie lat 80., był ksiądz Małkowski, pomagał mu Maciej Rayzacher, ale to był ruch oddolny, mało aktywny i nie traktowany jeszcze specjalnie poważnie. Hierarchia wtedy się w kwestię aborcji nie angażowała. Najbardziej zaskakuje mnie jednak sama obecność Jarosława Kaczyńskiego na posiedzeniu TKK. Owszem, Lech po aresztowaniu Borusewicza na początku 1986 roku został jej członkiem, a i wcześniej często jeździł za Borusewicza na zastępstwo, ale to przecież była ścisła konspiracja. Tam nie mógł przyjechać ktoś nieprzewidziany, co prawda czasem konspirację rozluźniano, np. w Borach Tucholskich odbywały się jakieś spotkania, więc Lech mógł Jarosława pewnie tam zabrać.

 

Dlaczego w opowieści Kaczyńskiego nie ma Grupy Roboczej, Kornela Morawieckiego, różnych dysydentów i wszystkich tych, którym się nie podobały rządy Wałęsy w Solidarności?

 

Pamiętajmy, że Kaczyński funkcjonował w środowisku „Głosu”, potem w Komisji Helsińskiej, ale to wszystko jednak jest establishment Solidarności. Po wyjściu Wałęsy z internowania jesienią 1982 roku brat Jarosława pracował w nowo utworzonym biurze Wałęsy, które odpowiada na listy, pomaga ludziom, filtruje przybyszów – od dziennikarzy przez ludzi z konkretnymi problemami aż po regularnych wariatów. Dzięki temu Lech Kaczyński staje się kimś ważnym w otoczeniu Wałęsy, zostaje prawnikiem pracy w tym biurze, stąd biorą się bliskie kontakty z Gdańskiem i centralą Solidarności.

 

Wtedy też u Jarosława ujawnia się w pełni postrzeganie polityki jako gry – rozgrywania układów i hierarchii środowiskowej, podgryzania kogoś i windowania kogoś innego.

 

Już wtedy chce osłabić układ rządzący w podziemnej Warszawie, otoczenie Bujaka, i do tego przydaje mu się Wałęsa, któremu można sączyć do ucha różne plotki. W Warszawie są eksperci – Mazowiecki, Geremek, Wielowieyski czy Bugaj, którzy doradzają Wałęsie i mają szerokie uznanie. Jarosław Kaczyński chce przede wszystkim stworzyć konkurencyjny mikroośrodek, ale w oparciu o Wałęsę, do którego ma dojście poprzez brata.

 

Ale w jakim celu?

 

Żeby ograniczyć władzę ekspertów, przy czym Kaczyński najbardziej nienawidzi wśród nich Geremka. W książce wyszukuje mu jakieś historie ze szkoły z lat 50. po to, by dokopać Geremkowi z lat 80. Sam przyznaje, że nie wie, czy to prawda, ale i tak przywołuje plotki. On do Geremka wyraźnie nie może się dobrać, wejść z nim w spór. Niewykluczone zresztą, że Geremek mógł mu dać do zrozumienia, że nie interesują go mądrości Kaczyńskiego, potrafił być dość wyniosły i chłodny, mógł wreszcie bardzo długo nie traktować Jarosława Kaczyńskiego poważnie.

 

A Kaczyńskiego nie wolno traktować niepoważnie?

 

On ma wyraźny problem z hierarchią, nie wiadomo po co próbuje się sztucznie wywyższać. Na przykład pisze, że został sekretarzem Krajowej Komisji Wykonawczej Solidarności: „Sekretarzami KKW zostali wtedy Leszek, Andrzej Celiński i Henryk Wujec. W styczniu 1988 r. wszedłem do sekretariatu”. Henryk Wujec to działacz KOR i współtwóca „Robotnika”, jeden z jedenastki przywódców politycznych Solidarności, więzionych od 1981 do 1984, człowiek z niebywałym rozmachem organizacyjnym, powiedziałbym: numer jeden do roboty. Andrzej Celiński to także członek KOR, sekretarz Krajowej Komisji Porozumiewawczej z 1981 roku. Lech Kaczyński mocno awansował przy Wałęsie, w porządku. Ale pozycja w tym gronie Jarosława jest trudna do wytłumaczenia. Jednocześnie ten sekretariat urasta w jego opisie do niemal ośrodka koncepcyjnego całej Solidarności – a to był sekretariat sensu stricto, który ma przygotować posiedzenia, zamówić ekspertyzy itd. Zdolności decyzyjne miało natomiast grono doradców: Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Michnik, także Wielowieyski oraz Bugaj, no i oczywiście sami członkowie KKW: Wałęsa, Frasyniuk, Lis, Bujak, Pałubicki – to jest mózg polityczny Solidarności. Kaczyński ich nie wymienia, a czytelnik odnosi wrażenie, że to on został tym mózgiem.

 

Właśnie dlatego nie pamięta o dysydentach i radykałach Solidarności, o których tak chętnie przypomina nam prawica? Bo są w hierarchii niżej od niego?

 

On obraca się wśród tych grup, które mają znaczenie polityczne, a nie demonstrują przekonania ideowe bez większych skutków politycznych – jak Solidarność Walcząca czy inne grupy radykalne. Jarosław Kaczyński jest osadzony w głównym nurcie ze względu na biografię i uwikłania środowiskowe, ale przede wszystkim chce uzyskać wpływ na przywództwo Solidarności. Konsekwencją tej polityki jest również Okrągły Stół, któremu tamte środowiska – a także „Głos” Macierewicza – były pryncypialnie przeciwne.

 

Kaczyński później krytykował raczej ducha Okrągłego Stołu niż same negocjacje. Prezentował się raczej jako ostrożny realista, a nie entuzjasta porozumienia z komunistami.

 

To prawda, ale nie pisze na przykład o takim jednym drobiazgu. Otóż w sierpniu 1988 r. w Gdańsku Kaczyński wraz z prof. Stelmachowskim, Mazowieckim i Michnikiem był współautorem deklaracji o potrzebie dialogu, która podpisana przez Wałęsę została przekazana do KC PZPR 26 sierpnia i w reakcji gen. Kiszczak wygłosił słynne zaproszenie do rozmów okrągłego stołu. Kaczyński niewątpliwie akceptował od początku wizję rozmów z partią, akceptował Okrągły Stół, akceptował linię Wałęsy i ekspertów. A potem w ramach struktur negocjacyjnych Lech Kaczyński stał się pierwszym pomocnikiem Mazowieckiego przy stole negocjacyjnym ds. pluralizmu związkowego, był sekretarzem tego gremium. Jarosław Kaczyński z kolei w ramach wielkiego stołu reform politycznych był w podstoliku ds. praworządności, którego szefem był Adam Strzembosz.

 

I jak się układała wówczas współpraca?

 

Ówczesne poglądy Jarosława Kaczyńskiego na kwestie prawa i praworządności – z naciskiem na autonomię i niezależność sądownictwa oraz bezwzględną niezawisłość sędziów – nie różniły się wówczas od poglądów profesora Strzembosza.

 

A dlaczego właściwie Jarosław Kaczyński nie mówi w książce niemal nic o „Bolku”? Przecież to Kaczyński uruchomił akcję przeciw prezydentowi w 1993 roku.

 

Musiał słyszeć od Lecha, że Wałęsa miał jakieś zarzuty i z czegoś się kolegom tłumaczył. Wiedziano o tym w 1980 roku, tylko na zasadzie, że skoro robotnik w coś wdepnął w młodych latach, a potem się wywinął, to temat zamknięty. Nie uważano, żeby to miało istotne znaczenie.

 

Czyli dla ówczesnego Kaczyńskiego agentura nie ma wielkiego znaczenia? Kupuje opowieść Kuronia o tym, że służby nie zmieniają biegu historii?

 

Cynizm sporo tutaj tłumaczy, niekoniecznie w złym sensie tego słowa. Oczywiście Kaczyński wiedział, że coś było na rzeczy, ale Wałęsa miał być skutecznym przywódcą ruchu, a nie świętym kandydatem na ołtarze. Tę skuteczność Kaczyński Wałęsie zresztą przyznaje przy okazji strajku z sierpnia 1988 czy debaty z Miodowiczem 30 listopada tego samego roku. Zapewne uważał wówczas, że kopanie Wałęsy po kostkach za jakieś błędy młodości byłoby absurdalne. A poza tym to przecież dzięki temu, że za pośrednictwem Leszka znalazł się obok Wałęsy i był aktywny przy okrągłym stole, to sam został senatorem. Wałęsa był lokomotywą, która pociągnęła pewną grupę ludzi do polityki – i Kaczyński był w tej grupie. Akurat w tych sprawach jest uczciwy, tzn. prezentuje swój ówczesny pogląd, a nie ten zgodny z obecną linią partyjną PiS.

 

A o jakiej Polsce myśli Kaczyński w 1989 roku? Ma jakiś spójny plan? Poza tym, kto tę Polskę powinien budować, a kto nie?

 

W 1989 roku polityka jest dla niego wyłącznie grą. Wokół Ryszarda Bugaja organizowało się w 1988–89 roku seminarium „Reforma – Demokracja”, z którego wielu ludzi zostało potem ministrami; wybitni ekonomiści i prawnicy dyskutowali tam, jak wyprowadzić Polskę z zapaści. Nie widziałem go tam ani razu… Drugi zespół wyrósł wokół seminarium „Polska w Europie”, gdzie dyskutowano kwestie polityki międzynarodowej opozycji, stosunków z Niemcami, Ukraińcami, Czechami… W miejscach, gdzie dyskutowano kwestie programowe, jak stworzyć lepsze państwo, jego w ogóle nie było!

 

Może gra polityczna i to, które środowisko Polskę będzie zmieniać, było dla niego naprawdę kluczowe? Może zresztą naprawdę „kadry decydują o wszystkim”?

 

Właśnie w tych miejscach skupiały się kadry…Ale nie o to tu chodzi, tylko o jego aspiracje. Pisze na przykład o tym, jak latem 1989 roku myślał, że zostanie marszałkiem Senatu. A niby z jakiej racji?! Młody człowiek bez prestiżu, bez szczególnych osiągnięć… Wtedy zaczyna się jego subiektywne przekonanie, że jest przeznaczony do wielkich czynów – bunt wobec elit, przywódców, do którego próbuje instrumentalnie zaprząc Lecha Wałęsę. Kaczyński myśli w kategoriach rewolucji: osiągnęliśmy etap żyrondystowski, mamy parlament i rząd, obaliliśmy stary system i teraz trzeba wymieść elity i hierarchie, kreować nowe hierarchie z niczego.

 

To paradoks, ale ludzie tacy jak Jacek Kuroń czy Adam Michnik, którzy mieli przemyślaną i przeczytaną historię dynamiki rewolucji byli właśnie za ostrożną ewolucją, bo rozumieli, że wszelkie gwałtowne „przyspieszenia”, nad którymi traci się szybko kontrolę, przynoszą etap jakobiński i terroru, nad którym nikt już nie ma kontroli.

 

I w tak trudnym momencie, latem 1989 roku, zamiast zastanawiać się, jak stabilizować Polskę w kontekście międzynarodowym, a zmieniał się porządek europejski, i próbować uniknąć katastrofy gospodarczej, która groziła bankructwem państwa, jak nie dopuścić do buntu aparatu partyjnego i jego służb – Kaczyński myśli o tym, żeby wysoko się wywindować, nie dopuścić do powstania rządu Geremka, a potem kombinuje, jak podgryźć Mazowieckiego. Głosi hasła politycznego pluralizmu, ale czyni to instrumentalnie, właśnie po to, by zburzyć hierarchię. Można różnie oceniać jego wcześniejsze postawy i działania, ale przełom transformacyjny to czas, kiedy on rozpoczyna budowę ruchu destrukcji.

 

O dalszej jego aktywności nie chcę mówić, mam negatywny o niej pogląd.

 

prof. Andrzej Friszke – profesor historii, badacz dziejów najnowszych Polski,1975–79 student historii UW, współpracujący z opozycją, 1979–81 pracownik KIK, 1981 redaktor działu historycznego „Tygodnika Solidarność”, od 1982 redaktor w „Więzi”. Pracownik naukowy od 1990. Jeden z najważniejszych znawców PRL i historii opozycji politycznej w Polsce po roku 1944. Autor m.in. Anatomii buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Czas KOR-u. Jacek Kuroń i geneza Solidarności. Pracownik naukowy ISP PAN.

kaczyńskiWopozycji

**Dziennik Opinii nr 223/2016 (1423)

 

 

Samorządy przeciw reformie edukacji. „Chaos, olbrzymie koszty i zwolnienia”

Rozmawiała Justyna Suchecka, 10.08.2016

Minister Anna Zalewska 4 kwietnia w Rzeszowie podczas debaty na temat zmian w oświacie

Minister Anna Zalewska 4 kwietnia w Rzeszowie podczas debaty na temat zmian w oświacie (Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta)

– Ta reforma szkoły jest trudna dla samorządów. Ale wielu z nas obawia się reformy programowej. Napisania historii Polski na nowo, tego wszystkiego, co się wydarzyło po 1989 r. Myślę, że to, co nam przedstawiono, jest dopiero początkiem większej rewolucji.

Rozmowa z Przemysławem Krzyżanowskim, przewodniczącym Komisji Edukacji Związku Miast Polskich, wiceprezydentem Koszalina, byłym wiceministrem edukacji

JUSTYNA SUCHECKA: Dlaczego reforma edukacji autorstwa PiS nie podoba się Związkowi Miast Polskich?

PRZEMYSŁAW KRZYŻANOWSKI: Gimnazja powinny zostać. Nie usłyszeliśmy żadnych racjonalnych argumentów, które uzasadniłyby ich likwidację, a wraz z nią zwolnienie ponad połowy pracujących tam nauczycieli.

Niektóre gminy jeszcze spłacają kredyty za budynki. Szkoda też potencjału edukacyjnego tych szkół potwierdzonego choćby przez międzynarodowe badanie PISA.

Dzieci dotknie też przeładowanie szkół powszechnych, a w 2019 r. w szkołach średnich będziemy mieli kumulację dwóch roczników.

W naszej komisji edukacji jest ok. 80 osób. To spore gremium, ludzie z różnych opcji politycznych, lokalne stowarzyszenia. Mamy podobne obawy: chaos, olbrzymie koszty reformy – finansowe i społeczne.

Pani minister twierdzi, że konsultowała i będzie dalej konsultować z wami planowane zmiany.

– To nie są nasze pomysły, nie jesteśmy twórcami tych rozwiązań i nikt z nas nie dał upoważnienia pani minister, by mogła się nami zasłaniać. Na ostatnim spotkaniu dużo opowiadała, ale niespecjalnie się odnosiła do naszych konkretnych obaw. I te wszystkie spotkania tak wyglądają. Brałem udział w pięciogodzinnej debacie zorganizowanej przez MEN w Szczecinie i rozmawiano tam o wszystkim, tylko nie o tym, co ma się wydarzyć.

A co się wydarzy?

– Z punktu widzenia np. Koszalina reforma tylko na starcie będzie kosztowała 4 mln zł. To zwolnienia, restrukturyzacje, odprawy. Kosztów wymiany pieczątek, sztandarów czy innych pozornie drobnych rzeczy nawet nie liczę.

Kiedy pani minister mówi, że ma na to pieniądze, to nie mogę jej wierzyć. Pracowałem w MEN dwa lata. Wiem, jak wygląda rezerwa budżetowa – to ok. 170 mln zł. Niech nikt mi nie mówi, że z tego da się samorządom zapłacić, np. za odprawy dla zwalnianych nauczycieli.

Serce mi krwawi, bo cały budżet oświaty to 40 mld zł, a na samo 500 plus ten rząd wydał 20 mld zł. Proszę sobie wyobrazić, ile można byłoby zrobić w szkołach dla dzieci, gdyby takie pieniądze były przeznaczone na ich edukację.

Z jaką propozycją ZMP wychodzi do MEN?

– Jeśli już koniecznie trzeba zmienić strukturę, to niech to będzie system „5+3+4” – z pięcioklasową podstawówką, trzyletnim gimnazjum i czteroletnim liceum, bo tu się akurat zgadzamy, że warto ten ostatni etap wydłużyć. Jesteśmy przeciw wydłużaniu szkoły powszechnej do ośmiu lat, również dlatego, że nie powinno się mieszać młodszych i starszych dzieci.

A nie boi się pan, że pięcioletnia podstawówka wydłużyłaby jeszcze edukację wczesnoszkolną?

– Nauczanie zintegrowane powinno zostać tak jak dziś – w klasach 1-3. I trochę mnie dziwi, że pani minister chce je wydłużyć o czwartą klasę. Tym bardziej że w zerówkach zostają sześciolatki, które mogłyby już iść do szkoły. I one mają się tam już w przedszkolach uczyć.

Czego obawiacie się najbardziej?

– Ta reforma jest trudna do przeprowadzenia dla samorządów. Ale wielu z nas obawia się czegoś innego, reformy programowej. Napisania historii Polski na nowo, przewartościowania tego wszystkiego, co się wydarzyło po 1989 r. Tego, że autorytety, które znamy, przestaną być autorytetami.

Myślę, że to, co nam przedstawiono, jest dopiero początkiem większej rewolucji. Jakoś to przełkniemy, polikwidujemy szkoły, jeśli nie będzie wyjścia. Ale zmiany programów? To coś naprawdę niebezpiecznego.

Mamy do czynienia z rzadką sytuacją, gdy samorządowcy zgadzają się ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego.

– Byliśmy też zgodni co do tego, że sześciolatki powinny chodzić do szkoły. Ale to prawda – teraz też nasze stanowiska są zbieżne. ZNP broni nauczycieli przed utratą pracy, a my bronimy się przed tym, żeby ich zwalniać. To nie pani minister będzie tłumaczyła, czemu nie ma pracy. My będziemy na pierwszej linii w rozmowach i z nauczycielami, i z rodzicami, którzy nie zawsze będą zadowoleni z nowych sieci szkół.

Np. w Koszalinie mamy cztery samodzielne gimnazja, w jednym możemy otworzyć szkołę powszechną. Ale co z resztą? Nie wiadomo. Rząd nie bierze za to odpowiedzialności.

Ale coraz mocniej chce sterować waszymi szkołami, np. ograniczając wasz wpływ na wybór dyrektora szkoły.

– W komisji konkursowej będziemy mieli teraz tylko trzy głosy z 11 lub 12, które będą brane pod uwagę. Ich ostateczna liczba zależy od liczby związków zawodowych. Nie będziemy już niemal mieli wpływu na to, kto jest dyrektorem. A przecież to my jesteśmy jego pracodawcą, on realizuje w szkole politykę nie tylko państwa, lecz także gminy.

Zajęliście ostre stanowisko w sprawie reformy. Ale co dalej?

– Czekamy do 16 września na projekt ustawy, który obiecała pani minister. Na pewno weźmiemy udział w tych konsultacjach. Będziemy pytać, zabierać głos i protestować. Pytanie tylko, czy zostaniemy wysłuchani.

Powrót starej szkoły

16 września MEN ma zaprezentować projekt ustawy o nowym systemie szkolnym. – Chcielibyśmy, żeby ustawa przed świętami została przyjęta – zapowiedziała minister Anna Zalewska. Nowe przepisy zlikwidują gimnazja i stworzą nowy system z ośmioklasową szkołą powszechną i czteroletnim liceum.

Ale jak wynika z ankiety przeprowadzonej w miastach członkowskich Związku Miast Polskich (dane ze 159 miast), 72 proc. respondentów jest przeciwko likwidacji gimnazjów.

Zobacz także

to co

wyborcza.pl

10.08.2016

Jarosław Kaczyński był współpracownikiem opozycji od 1976 roku. Jednym z wielu – zaznaczył prof. Andrzej Friszke, członek Rady IPN w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.

Naukowiec odniósł się do informacji zawartych w autobiografii Jarosława Kaczyńskiego „Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC”, która ukazała się w ubiegłym miesiącu. W książce opisane zostały przemyślenia prezesa PiS na temat sytuacji politycznej w Polsce oraz nieznane dotąd fakty z życia polityka.

Profesor Andrzej Friszke rzucił nieco inne światło na działalność Kaczyńskiego w czasach PRL.

– Był działaczem „S” niskiego szczebla. Nie był członkiem kierownictwa, nawet nie delegatem na zjazd, nie wymyślał koncepcji, nie miał wpływu na zachowania większej grupy ludzi

– stwierdził historyk.

– W 1988 roku został jednym z sekretarzy KKW, czyli zarządu „Solidarności” wychodzącej z podziemia. Jako znacząca osoba objawił się w sierpniu 1988 roku, kiedy m.in. obok Geremka i Mazowieckiego był współautorem deklaracji, która była przedłożona władzom PRL, gdy Kiszczak zaproponował rozmowy

– oświadczył Friszke.

Następnie – jak przypomniał profesor – Kaczyński brał udział w obradach Okrągłego Stołu.

– Uczestniczył w rozmowach jako jeden z członków zespołu ds. praworządności, kierowanego przez sędziego Adama Strzembosza. Latem roku 1989 był wysyłany przez Wałęsę na rozmowy z ZSL i z SD, żeby ich odciągać od PZPR-u. Chodził tam i był skuteczny

– stwierdził.

Członek Rady IPN uznał za „niepoważne” stwierdzenie zawarte w książce Kaczyńskiego, wedle którego szef PiS miał być doradcą zarządu regionu Mazowsze.

– Był pracownikiem Ośrodka Badań Społecznych przy regionie Mazowsze, którym kierował Antoni Macierewicz. (…) Doradcami powołanymi przez zarząd regionu byli: Kuroń, Michnik oraz trzej prawnicy – Olszewski, Chrzanowski, Grabiński. Kropka. Więcej nie było

– przypomniał prof. Andrzej Friszke.

wSensie.pl

 

„Obóz IV RP chce pojechać na ostro, przypisać ludziom związanym z Wałęsą śmierć ponad 20 osób. To niegodne!”

As, 10.08.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,20524580,video.html?embed=0&autoplay=1
– Skandaliczna sprawa. Bo oczywiście nie ma żadnych dowodów na to, że ktokolwiek wysadził blok, gdyż szukał akt „Bolka” – mówiła w TOK FM Dominika Wielowieyska, komentując najnowsze sensacje „GP” powtarzane też przez telewizję publiczną. Jak podkreśla, prof. Sławomir Cenckiewicz, który od którego zaczęła się sprawa, „wystraszył się”. – I prostował, żeby nie przypisywać mu zdania, że to wg niego UOP wysadził blok.

– To swego rodzaju szaleństwo, suflowanie rzeczy na które nie ma dowodów. Chodzi tylko o to, żeby uderzyć w Wałęsę raz jeszcze. Nie ulega wątpliwości, że akta Wałęsy zaginęły w skandalicznych okolicznościach. Ale widać, że obóz IV RP chce pojechać na ostro i przypisać jeszcze ludziom związanym z Wałęsą śmierć ponad 20 osób. To niegodne i skandaliczne najzwyczajniej w świecie! – oceniła Dominika Wielowieyska w „Poranku Radia TOK FM”.

Sprawa zaczęła się do wpisu prof. Sławomira Cenckiewicza na Facebooku. Historyk napisał, że znalazł dokument z którego wynika, iż ktoś wszedł do mieszkania byłego funkcjonariusza SB Adama Hodysza, po to, by wynieść akta dotyczące Lecha Wałęsy.

 

– Stało się to zaraz po wybuchu gazu w wieżowcu w Gdańsku, do którego doszło w 1995 roku. W wybuchu zginęło ponad 20 osób. To co znalazł Cenckiewicz absolutnie nie świadczy o tym, że Urząd Ochrony Państwa wysadził blok, by odzyskać akta „Bolka”. To totalna bzdura. Sam Cenckiewicz się wystraszył i napisał na Twitterze, by nie mówić, że to on uważa iż UOP wysadził blok w Gdańsku. Ale co to dla „Gazety Polskiej”. Zresztą „Wiadomości” też zrobiły z tego drugą informację dnia – mówiła Wielowieyska w TOK FM.

W wyniku wybuchu gazu w wieżowcu w Gdańsku, do którego doszło 17 kwietnia 1995 roku, zginęły 22 osoby. Według śledczych, przyczyną wybuchu było rozszczelnienie instalacji gazowej, dokonane przez jednego z mieszkańców wieżowca. Mężczyzna sam zginął w katastrofie.

http://audycje.tokfm.pl/widget/40192

Zobacz także

obóz

TOK FM

Wkrótce rusza Narodowy Program Prokreacyjny. Radziwiłł: leczenie niepłodności to nie tylko in vitro

Joanna Mąkosa, TOK FM, 10.08.2016

Konstanty Radziwiłł/in vitro

Konstanty Radziwiłł/in vitro (Fot. AG)

– Naszym celem jest całkowite odejście od in vitro – mówi TOK FM minister zdrowia. Narodowy Program Prokreacyjny ma ruszyć za kilkanaście dni. Państwo sfinansuje powstanie ośrodków zdrowia prokreacyjnego i powstanie Banku Tkanek Germinalnych dla osób chorych na raka.

Każde województwo ma mieć co najmniej jedną klinikę, która kompleksowo zajmie się niepłodnymi pacjentami. Na początek powstanie ich 16. – Program ma wesprzeć te ośrodki organizacyjnie i w zakupie nowoczesnego sprzętu – mówi TOK FM minister zdrowia Konstanty Radziwiłł.

Kolejny punkt to edukacja.

W szkołach zajmą się nią nauczyciele i edukatorzy z zewnątrz, przeszkoleni przez ministerstwo. Będą uświadamiać młodzież, że styl życia, ubierania się czy odżywiania wpływają na płodność. Pojawią się też przygotowane przez resort materiały dla szkół, studentów czy spoty reklamowe. Uczyć się będą też położne, lekarze ginekolodzy i lekarze podstawowej opieki zdrowotnej na finansowanych przez ministerstwo kursach.

– Niepłodność to czubek góry lodowej – tłumaczy w rozmowie z TOK FM minister Radziwiłł. – To efekt różnego rodzaju sytuacji zdrowotnych. Naszym celem jest powrót do korzeni wiedzy medycznej na ten temat. To nie rewolucja, ale obalenie mitu, że do leczenia niepłodności prowadzi tylko jedna droga na skróty: in vitro – uważa Radziwił.

Ministerstwo zapewnia, że terapia w ośrodkach zdrowia prokreacyjnego będzie się opierała na aktualnej wiedzy medycznej. Ma to być zarówno leczenie zachowawcze czy chirurgiczne, ale przede wszystkim diagnostyka. I wsparcie psychologa. – Wiadomo, że dla wielu par to kłopoty emocjonalne są przyczyną problemów z zajściem w ciążę – twierdzi Radziwiłł.

Co z najpoważniej chorymi?

Kilka tygodni temu ministerstwo zapowiedziało pomoc w zabezpieczeniu płodności osobom chorującym na raka.

Najprostszą metoda u chorego mężczyzny jest zabieg pobrania i zamrożenia nasienia. W przypadku kobiety są trzy możliwości: zamrożenie komórek jajowych, jajnika, zamrożenie zarodka. Takich opcji resort nie przewiduje. – Narodowy Program Prokreacyjny ma na celu całkowite odejście od finansowania procedury in vitro – mówi Radziwiłł.

Co w zamian? Bank Tkanek Germinalnych. – Chorującej kobiecie można usunąć fragment tkanki jajnika, zamrozić go i po zakończeniu leczenia onkologicznego ponownie wszczepić, aby mogła odzyskać naturalną płodność – tłumaczy minister.

Narodowy Program Prokreacyjny ma zastąpić refundowaną do końca czerwca 2016 r. z budżetu procedurę in vitro. Do grudnia ma kosztować 14 mln złotych. W przyszłorocznym budżecie będzie kosztował podatników blisko 75 mln.

Joanna Mąkosa na Twitterze

http://audycje.tokfm.pl/widget/37533

Zobacz także

 

TOK FM

 

inauguracja

CpfbhlhWEAA_D3y

Kurski szuka sposobu na zachowanie pracy? „Po raz pierwszy w TVP Info będzie transmisja mszy wieczornej”

As, 10.08.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,20524839,video.html?embed=0&autoplay=1
Inauguracja zbiórki pieniędzy na pomniki smoleńskie to nie jedyne, co wyróżnia dzisiejszą miesięcznicę katastrofy prezydenckiego samolotu. Jak mówił Ryszard Czarnecki w TOK FM, telewizja publiczna będzie transmitować wieczorną mszę z warszawskiej archikatedry. – Nie sądzi pan, że lepiej byłoby dla Jacka Kurskiego, żeby transmisja z mszy odbywała się co miesiąc? – pytała wiceszefa PE Dominika Wielowieyska.

– Nie będziemy narzucać czegokolwiek Jackowi Kurskiemu – odpowiadał Ryszard Czarnecki.

Dominika Wielowieyska nie rezygnowała. – Znacie się od lat. Gdyby miał pan, tak po znajomości doradzić, żeby wobec tego zagrożenia, co miesiąc była transmisja z mszy – mówiła gospodyni „Poranka Radia TOK FM”.

 

– Bardzo cenię Jacka Kurskiego, ale wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego niekoniecznie musi być doradcą prezes TVP. Kurski wie co robi. Nie musi słuchać rad i podszeptów polityków – uciął europoseł PiS.

Przypomnijmy, przed tygodniem podczas posiedzenia Rady Mediów Narodowych Joanna Lichocka złożyła wniosek o odwołanie Kurskiego, ze stanowiska prezesa telewizji publicznej. Po kilku godzinach okazało się, że ani Lichocka, ani szef rady Krzysztof Czabański już Kurskiego odwoływać nie chcieli. Prezes ma pracować do połowy października. A nowy szef TVP zostanie wyłoniony w konkursie.

Nieoficjalnie mówi się, że za ocaleniem Jacka Kurskiego stoi Jarosław Kaczyński.

http://audycje.tokfm.pl/widget/40193

Zobacz także

kurski

 

kurski szuka

TOK FM

 

PiS weźmie Trybunał głodem. Byli sędziowie bez emerytur i uposażeń

Ewa Siedlecka, 10.08.2016

Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, z prezesem Andrzejem Rzeplińskim na czele, podczas ogłaszania wyroku 27 lipca

Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, z prezesem Andrzejem Rzeplińskim na czele, podczas ogłaszania wyroku 27 lipca (Fot. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta)

Przed wydaniem przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie nowej ustawy o TK PiS ogłosił, że szykuje ustawę odbierającą sędziom stan spoczynku. Ale i bez ustawy zrobi to od listopada.

Trybunał ma w czwartek ogłosić wyrok w sprawie nowej ustawy o TK. W piątek rządowa agencja PAP i zbliżony do PiS portal wPolityce.pl podały, że szykuje się odebranie sędziom „przywilejów” w postaci stanu spoczynku, ryczałtów na dojazdy do pracy, odprawy, mieszkań w Warszawie dla sędziów spoza stolicy, a także prawa do zatrudniania asystentów, do kawiarki i bufetu w Trybunale.

O pomyśle zabrania sędziom TK czy sędziom w ogóle stanu spoczynku PiS mówi od dawna. Stan spoczynku to prawo do otrzymywania po przejściu na emeryturę 75 proc. wynagrodzenia sędziego orzekającego. Mają je też prokuratorzy. Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego przechodzą w stan spoczynku po zakończeniu dziewięcioletniej kadencji w Trybunale, niezależnie od wieku. To zabezpieczenie, by nie bali się, że jeśli ich orzecznictwo nie spodoba się władzy, to po zakończeniu kadencji nie znajdą pracy. Stan spoczynku sędziów TK jest taki, jak sędziów Sądu Najwyższego: ok. 15 tys. zł.

Państwo zapłaci zaległe składki

Nie wiadomo, czy przepisy o odebraniu stanu spoczynku miałyby obowiązywać obecnych sędziów – orzekających i w stanie spoczynku. Takie rozwiązanie byłoby naruszeniem konstytucyjnej gwarancji ochrony praw nabytych, ale PiS niekoniecznie kieruje się argumentami o niekonstytucyjności. Jednak sędziowie na emeryturze z czegoś żyć muszą. Należałoby więc przywrócić im emeryturę, którą wypracowali sobie przed przyjściem do TK, a która dziś przepada (przejmuje ją państwo) wraz z uzyskaniem prawa do stanu spoczynku. W dodatku skarb państwa musiałby zapłacić ZUS-owi zaległe składki za dziewięć – najczęściej – lat kadencji każdego sędziego. Dziś dotyczy to trzydziestu osób. Bo sędziowie – zarówno sądów powszechnych, jak i SN i TK podobnie jak funkcjonariusze mundurowi – składek na ZUS nie płacą.

O tym, że skarb państwa płaci ZUS-owi zaległe składki, gdy sędzia sam rezygnuje z urzędu, mówi art. 91 par. 10 ustawy o ustroju sądów powszechnych. Zatem operacja pozbawienia sędziów TK stanu spoczynku, jeśli miałaby działać wstecz, sporo kosztowałaby budżet państwa.

PiS i tak zabrał pieniądze

Jednak sędziowie nie dostaną uposażenia już od listopada. Staraniem posłanki Krystyny Pawłowicz z PiS Sejm obciął bowiem podczas uchwalania tegorocznego budżetu pieniądze na ten cel. Prezes TK Andrzej Rzepliński i szef Biura TK min. Maciej Graniecki zwracali posłom, a potem senatorom uwagę, że uposażenia należą się sędziom z mocy prawa i nie jest to rzecz do negocjacji. Bezskutecznie. Bezskuteczne okazały się też apele do rządu.

– Pieniędzy wystarczy nam do końca października. Sprawa dotyczy w sumie 33 osób: sędziów w stanie spoczynku i rodzin zmarłych sędziów. Zabraknie 1 mln 36 tys. zł – mówi min. Graniecki.

Prezes TK od maja prowadzi korespondencję z kancelarią premiera. Wnioskował o wyasygnowanie brakującej sumy z budżetowej rezerwy ogólnej. Odmownie odpisała szefowa kancelarii Beata Kempa: „Środki z rezerwy, są, co do zasady, zarezerwowane na cele niemożliwe do przewidzenia na etapie planowania budżetowego, oraz skutki zdarzeń nagłych”.

Rzeczywiście: na etapie planowania budżetowego TK – który przekazuje ministrowi finansów plan swojego budżetu – przewidział wydatki na stan spoczynku, więc skutków ich obcięcia przez Sejm nie można uznać za „zdarzenie nieprzewidywalne”. Ale przy dobrej woli można by uznać za „zdarzenie nagłe”. Jednak min. Kempa w dalszej części pisma do prezesa TK pisze, że „minister finansów wskazał, iż nie dysponuje żadnymi danymi, na podstawie których mógłby potwierdzić lub zakwestionować prawidłowość wskazanej przez Pana Prezesa kwoty”.

Jest to o tyle dziwne, że te dane są w przekazanym we wrześniu przez prezesa TK ministrowi finansów projekcie budżetu TK. Nietrudno jest też sprawdzić, ile jest osób uprawnionych do stanu spoczynku.

Minister Kempa poleca prezesowi „rozważyć inne możliwości rozwiązania zaistniałego problemu”.

– Nie możemy przesunąć środków z innych wydatków. Analizowaliśmy to, mam opinie prawne. Taki ruch byłby wbrew ustawie o finansach publicznych, a ja byłbym pociągnięty do odpowiedzialności za złamanie dyscypliny finansowej. Nawet minister finansów sam tego zrobić nie może, musi się zapytać sejmowej komisji finansów publicznych – mówi min. Graniecki.

Stan spoczynku

Kiedy sędzia TK przechodzi w stan spoczynku, traci wszystko, co uzbierał do tej pory w ramach składek emerytalnych.

Np. Wojciech Hermeliński, który przeszedł w stan spoczynku w zeszłym roku, płacił na ZUS od 1971 do 2006 roku, gdy wybrano go do Trybunału. Większość życia był adwokatem.

– Dowiadywałem się w ZUS-ie, czy jest jakaś możliwość, żebym korzystał z tych składek, skoro nie dostanę stanu spoczynku, ale powiedziano mi, że nie ma żadnej – mówi. W tej sytuacji poważnie rozważa pójście do sądu pracy. – Tylko jest problem: pozew muszę złożyć przeciwko Trybunałowi. Sąd mi zasądzi pieniądze – i co dalej? Skąd Trybunał je weźmie? Biurka sprzeda, żeby mi wypłacić?

Sędzia w stanie spoczynku ma zakaz podejmowania jakiejkolwiek pracy oprócz naukowej i pracy na wyższej uczelni: – Na uczelnię nie pójdę, bo nie mam tytułu profesorskiego – mówi sędzia Hermeliński. Ma 67 lat.

Identyczną sytuację ma sędzia Janusz Niemcewicz: większość życia był adwokatem, potem posłem i wiceministrem. Składki płacił od 1971 do 2001 r., gdy wybrano go do TK. – Liczę, że minister finansów da pozwolenie na przesunięcie pieniędzy w budżecie TK. Nie powiem w tej chwili, czy będę skarżył Trybunał, ale taka możliwość istnieje – mówi.

Sędziowie Hermeliński i Niemcewicz mają jednak diety jako członkowie Państwowej Komisji Wyborczej. Stanu spoczynku nie dostaną też inni byli adwokaci – Wiesław Johann i Marek Kotlinowski. Wśród sędziów w stanie spoczynku, którzy nie dostaną pieniędzy od listopada, jest ośmioro 80-latków, w tym dwóch ma po 88 lat.

Zobacz także

pisWeżmie

wyborcza.pl

Zbyszek, co nas broni przed „ciapatym”

Paweł Wroński, 10.08.2016

Zbigniew Ziobro

Zbigniew Ziobro (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro postawił w TVP Info dolary przeciw orzechom – że „gdyby w Polsce był inny wynik wyborów, to byłyby tworzone dzielnice islamskie”.

Zapewne oczekuje podziękowania za to, że dzięki niemu polskie miasta nie zostały opanowane przez „ciapatych”, nosicieli „bakterii i pierwotniaków”, islamskich fanatyków, którzy podrzynają gardła chrześcijanom, gwałcą ich żony i córki.

Gdyby taki PiS rządził w starożytnym Rzymie, to z pewnością nie dopuściłby do rozprzestrzenienia się po Europie uchodźców z Judei, którzy przynieśli ze sobą tę dziwaczną religię zakładającą miłość bliźniego i jeszcze „podpalili Rzym za Nerona”. Na szczęście, ta religia w Polsce, a szczególnie w umyśle ministra Ziobry, zupełnie się nie przyjęła.

Minister Ziobro w wypowiedzi dla TVN 24 objawił, że rząd Ewy Kopacz deklarował przyjęcie 7 tys. uchodźców, a naprawdę chciał przyjąć 70 tys. Uchodźcy mieli być umieszczeni w bazach poradzieckich. Twierdzi minister, że widział dokumenty w tej sprawie, ale ich nie ma. Jakiś działacz samorządowy ze świętokrzyskiego mówił mu, że w województwie miał powstać obóz uchodźców.

W rzeczywistości Platforma Obywatelska wzbraniała się ile sił przyjmować uchodźców. Owe deklarowane 7 tys., głównie chrześcijan, miało być umieszczone w ośrodkach. Według szefa Urzędu ds. Cudzoziemców Rafała Rogali (wypowiedź z września 2015 r.) Polska była w stanie przyjąć – co nie znaczy, że przyjmie – niemal natychmiast 30 tys. osób, umieszczając je m.in. w obozie na poligonie koło Nowej Dęby (ale to nie jest baza poradziecka). Wcześniej politycy PO mówili, że nasz kraj jest w stanie przyjąć – co nie znaczy, że przyjmie – około 70-80 tys. uchodźców.

Co do województwa świętokrzyskiego, to pod Kielcami w Grabkach Dużych jest barokowy pałac Stanisława Rupniewskiego w stylu tureckiego namiotu. Rupniewski, który przeszedł na islam, miał tam ponoć harem.

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro może spokojnie wygłaszać swoje absurdy podlane brunatnym sosem, bo wpisuje się w linię partii, która przedstawia się jako ostatnia zapora przed falą islamizacji, separując nas od gnijącej Europy multi-kulti. Tego – jak powiedział – „układu, o którym marzą brukselscy politycy na czele z Donaldem Tuskiem”. Ziobro jest zresztą zorkiestrowany z propagandowymi i jawnie rasistowskimi wywodami „Wiadomości” TVP nieustannie straszącymi nas falami islamskich terrorystów.

Nic to, że muzułmańskich terrorystów w Polsce nie ma, a uchodźcy nie palą się, by do Polski przyjechać. Można do woli nimi straszyć. Antyislamskie fobie przypominają wprawdzie antysemityzm bez Żydów, ale antysemityzm bez Żydów w Polsce istnieje i jest skuteczny.

Zobacz także

zbyszek

wyborcza.pl

 

Donos H.Krzywonos i posłów PiS/PSL na mnie za próbę ograniczenia przywilejów posłów (w tym z PRL!)

CpcCds-W8AALlCA

 

Cpeq038WYAAUmKq

Reakcja GP też wiele mówi

CpejSy-XYAAo8l9