Beczka prochu. Czy grozi nam polski Majdan?
Im dłużej rząd Prawa i Sprawiedliwości (sic!) odmawia opublikowania orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, tym bardziej w Polsce narasta napięcie. Wojna PiS kontra reszta świata ma na razie charakter symboliczny. Jest spokojnie. Jeszcze. Ale już są oznaki tego, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Wystarczy jedna iskra. Czy grozi nam polski Majdan?
Od momentu, gdy rząd PiS wywołał kryzys konstytucyjny, w debacie publicznej coraz częsciej pojawia się figura „polskiego Majdanu”. Niektórzy nazywają tak fioletowe miasteczko Partii Razem rozbite pod siedzibą Kancelarii Premiera, jednak politycy Razem zdecydowanie się od tego odcinają.
Adrian Zandberg przypomina politykom i dziennikarzom, że na Majdanie polała się krew i apeluje, by ci, którym się to marzy, zachowali te marzenia dla siebie. Jest przekonany, że politycy są na tyle odpowiedzialni, że do rozlewu krwi nie dojdzie.
W polski Majdan nie wierzy też autor sympatyzującego z PiS-em portalu internetowego. – Nie będzie w Polsce żadnego Majdanu. Kto miałby ślęczeć tygodniami w namiotach? Staruszki tańczące kaczuchy, hipsterzy czy korporoboty na urlopach – pyta Łukasz Adamski w serwisie braci Karnowskich. Ale przecież wydarzenia z Ukrainy nie muszą się powtórzyć w proporcjach 1:1, by zrobiło się groźnie.
Iskra
To nie musi być drobiazgowo zaplanowana prowokacja. To w ogóle nie musi być prowokacja. Zamieszki albo siłową interwencję policji może wywołać zwykłe nieporozumienie lub nieszczęśliwy wypadek. Czyn niezrównoważonej psychicznie osoby lub oburzająca plotka. Szczucie w dzienniku telewizyjnym lub ostre przemówienie polityczne. Cokolwiek.
Gdy coś takiego się dzieje, rzeczywistość rozwarstwia się w sposób, który powoduje, że działania podejmowane niezależnie od siebie splatają się w całość, ale każde z nich ma odmienną dynamikę. Następuje załamanie społecznej czasoprzestrzeni. Machiny wprawionej w ruch nie da się zatrzymać bez ofiar, a i tak wymaga to wielkiego wysiłku. Taki wybuch społeczny zostawia blizny na dziesięciolecia.
Kiedy polityka przenosi się na ulice, z udziałem setek tysięcy ludzi, trudno przewidzieć przebieg wypadków, a dzisiejsza ofiara – jutro może stać się bohaterem, w obronie którego wyjdą na ulice kolejne tysiące. Czytaj więcej
Komitet Obrony Demokracji pokojowo maszeruje. Razem pokojowo protestuje pod Kancelarią Premiera. Ale wola nie jest wystarczająca w sytuacji, gdy o wszystkim może zdecydować przypadek.
Rozważania o polskim Majdanie nie zaczęły się po ataku PiS na Trybunał Konstytucyjny. Mają znacznie dłuższą historię. Oto rozmyślania Tomasza Sakiewicza o tym, co mogłoby wyprowadzić Polaków na Majdan – oczywiście nie przeciwko kryzysowi konstytucyjnemu PiS, lecz rządowi Platformy i PSL-u.
Polacy pozazdrościli Ukraińcom tej niebywałej mobilizacji społecznej setek tysięcy ludzi, którzy stale, rotacyjnie bądź choćby epizodycznie, domagali się wolności. Majdan to początek budowy społeczeństwa obywatelskiego na Ukrainie. Mimo agresji i prowokacji ze strony władzy Ukraińcy wykazali się ogromną dyscypliną, zdolnościami organizacyjnymi, a przede wszystkim wytrwałością. Dlaczego w Polsce taki zryw nie był możliwy? Dlaczego mimo rosnącej niechęci Polaków do obecnych rządów nie udało się nigdy porwać takich tłumów? Czytaj więcej
Taki mamy klimat
Dziennik telewizyjny straszy manifestantami KOD, którzy nie dość, że z miłości do Polski nie wyrywają drzewek, to jeszcze nawet nie depczą trawy. Kolejni politycy Prawa i Sprawiedliwości mówią, że w Polsce jest wszystko w porządku, bo rząd nie wyprowadza służb mundurowych przeciwko protestującym. Minister Ziobro pochyla się z troską nad wszystkimi, co nie są z PiS-em, wyrażając nadzieję, że kryzys konstytucyjny nie zmieni się w kryzys polityczno-kryminalny. W języku polityki tak formułuje się ostrzeżenia.
Dyskusja o polskim Majdanie toczy się wśród internautek i internautów już od początku grudnia.
Osoby rozmawiające w tym wątku, jako prawdopodobny impuls powstania polskiego Majdanu, często wymieniały uderzenie po kieszeni przez PiS (opłaty, podatki, cięcia).•screen forum.gazeta.pl
Atmosfera gęstnieje. Tymczasem prezydent Andrzej Duda, gdy akurat nie jeździ na nartach, dolewa oliwy do ognia zamiast uspokajać sytuację. Idąc śladem Jarosława Kaczyńskiego sortuje Polaków – w swojej opinii należy oczywiście do tego lepszego sortu. Kancelaria Prezydenta już nawet nie udaje, że kampanijne obietnice o budowaniu wspólnoty są aktualne. Najpodlejsze tezy o ludziach sprzeciwiających się łamaniu Konstytucji przez PiS, takie jak ta, że są żołnierzami w wojnie hybrydowej przeciw Polsce, przeplatają się ze spontanicznymi wyrazami pogardy dla społeczeństwa ze strony polityków partii rządzącej. Tak, jakby PiS albo nie umiał pohamować artykułowania obelg i paranoicznych domysłów albo celowo dążył do konfrontacji.
Oblężona twierdza
Naturalnie w PiS-ie pojawił się syndrom oblężonej twierdzy. Choć na PiS głosowałoby 38 proc. osób deklarujących udział w wyborach, to partia nie ma poparcia społecznego dla swojej awantury o Trybunał Konstytucyjny. Aż 75 proc. Polek i Polaków uważa, że rząd PiS powinien – tak jak obliguje go do tego Konstytucja – opublikować orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego.
Na przestrzeganie prawa przez PiS nalega Komisja Wenecka, o której opinię wystąpił w grudniu sam rząd. Naciska Unia Europejska. Naciskają Stany Zjednoczone, które już nie tylko wysyłają sygnały dyplomatyczne przez senatorów i prasę, lecz także odbywają szereg lodowatych spotkań z politykami Prawa i Sprawiedliwości, w tym przede wszystkim z teoretycznie szeregowym, ale praktycznie decyzyjnym posłem Jarosławem Kaczyńskim.
Z perspektywy partii rządzącej toczy się symboliczna (bo z profesjonalną dyplomacją nie ma nic wspólnego) wojna PiS kontra reszta świata. Stąd łomżyńskie przemówienie posła Kaczyńskiego i otwocki występ prezydenta Dudy. Politycy PiS czują się osaczeni konsekwencjami rozpętanej przez siebie awantury, więc kreują wroga narodu, którego trzeba oskarżyć, odpolszczyć i obwinić o własne niepowodzenia. Figura kozła ofiarnego ma w polityce długą tradycję. Do Żydów, osób nieheternormatywnych, feministek, wegetarian i cyklistów można łatwo dorzucić Komitet Obrony Demokracji czy Partię Razem.
Czy naprawdę chcemy polskiego Majdanu?•fot. http://bit.ly/1bOwQxg/YT/RuptlyTV
Zabawa zapałkami
Jednak ci, którzy bawią się ogniem, mogą się sparzyć. Spokój na ulicach leży nie tylko w interesie społeczeństwa, lecz także – i to może być decydujący dla PiS argument – w interesie samego PiS-u. Władza, która już za miesiąc przywiezie autokarami do Warszawy swoich zwolenników, by – na wzór białoruski czy wenezuelski – wyrazili dla niej entuzjastyczne i spontaniczne wsparcie, powinna dołożyć wszelkich starań, by ani wtedy, ani wcześniej, ani potem, nie doszło do żadnych incydentów, a już tym bardziej do zamieszek.
Nikomu nie powinien spaść włos z głowy. Niestety, nie jest to takie oczywiste, gdy czyta się wypowiedzi niektórych internautów gorliwie wspierających władzę PiS.
Przy obecnym rozwoju technologii, relacje z zamieszek na ulicach trafiłyby do internetu szybciej, niż minister Waszczykowski znalazłby numer faksu do zagranicznej prasy. Władza PiS powinna zrobić wszystko, by sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Warto zacząć od tego, by PiS, zamiast mówić o lepszym i gorszym sorcie, zdrajcach i wojnie hybrydowej, stonował retorykę – zarówno w parlamencie, jak i na wiecach czy w mediach publicznych którymi rządzi. Niestety właśnie to może być dla Prawa i Sprawiedliwości najtrudniejsze, o ile w ogóle jest możliwe. Do tego czasu polski Majdan jest jednym z potencjalnych, groźnych scenariuszy.
Czy Jacek Kurski przetrzyma szarżę generałowej Błasikowej?
Wydaje się, że to atak generałowej może się okazać decydujący. Prezes Kurski może go zwyczajnie nie przeżyć. Generałowa zajmuje w PiS miejsce szczególne. Uosabia walkę o honor męża, żołnierzy, ba, wojska polskiego w ogóle. Czyż można zlekceważyć jej głos? Wykluczone.
Co generałowa zarzuca Sufinowi? – Jestem zszokowana zatrudnieniem w telewizji publicznej redaktora Sufina, gdyż doskonale pamiętam, jak atakowano mojego męża po kłamstwach TVN 24 – mówi generałowa w wywiadzie w „Gazecie Polskiej”, który na pierwszej stronie jest anonsowany jako „szczera rozmowa”. – Dziwię się Jackowi Kurskiemu. Zwłaszcza że obecny prezes TVP bronił mojego męża przed oszczerstwami i obiecywał, że będzie robić wszystko, by chronić jego dobre imię.
Generałowa Błasikowa wylicza kłamstwa w sprawie jej męża, jakie padły na stronie portalu TVN24, którego naczelnym był Kuba Sufin: „w sprawie alkoholu, wydawania rozkazów załodze, siadania za sterami Tu-154, kłótni z kpt. Protasiukiem”. – Można by tak wyliczać jeszcze bardzo długo. Żadna z tych rewelacji, powtarzanych przez większość mediów i polityków, nie miała – jak się okazało – nic wspólnego z prawdą – wyjaśnia. – Już w pierwszych miesiącach nagonki na mojego męża nauczyłam się dzielić ludzi ze świata mediów i władzy na dwie grupy. Na tych, którzy dążą do prawdy i kierują się uczciwością, i na tych, którzy za pomocą kłamstwa dążą do realizacji własnych egoistycznych interesów. Ta druga grupa to bezwzględni oszczercy, niemający żadnych hamulców moralnych. Idealnym przykładem takiego człowieka jest Paweł Artymowicz, który posunął się do wulgaryzmów wobec mojego męża. Równie niegodnie zachowywali się niektórzy dziennikarze, jeżeli w ogóle można ich tak nazywać.
Zdaniem generałowej nie można tak nazwać Kuby Sufina.
Sam Sufin do winy się nie przyznaje. W wywiadzie w portalu „wPolityce” Sufin tak tłumaczy się z informowania o kłótni gen. Błasika z kpt. Protasiukiem: „Zamieszczony na portalu materiał filmowy nie był nasza produkcją, tylko głównej – telewizyjnej – części TVN 24. Byliśmy częścią wielkiej struktury i ważne materiały produkcji stacji były na naszym portalu zamieszczane automatycznie. Ale poza tym filmem cała późniejsza nasza własna, portalowa produkcja na ten temat obiektywnie przedstawiała rzeczywistość – czyli narastające wątpliwości wokół realności rzekomej kłótni, która w końcu okazała się być kompletną fikcją. Nie ukrywaliśmy tego, przedstawialiśmy to jasno i otwarcie”.
I dalej: „To trochę żenujące przekonywać, że nie jestem wielbłądem. W całej mojej pracy dziennikarskiej, w tym jako szef tvn24.pl, kierowałem się standardami klasycznego dziennikarstwa informacyjnego. I nikt nie jest w stanie przywołać żadnej podjętej przeze mnie decyzji, sprzecznej z tymi standardami”.
Generałowa daje Kurskiemu szansę naprawy tego błędu: „Mam nadzieję, że danie posady komuś takiemu wynikło z nieuwagi, a nie z celowego działania”.
Czyli albo Kurski z hukiem wyrzuci Sufina (posypując głowę popiołem), albo Kaczyński zwolni Kurskiego (już bez posypywania).
Dorn: Buntu w PiS nie będzie
AGATA KONDZIŃSKA: Rząd odmawia publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego.
LUDWIK DORN: To złamanie prawa i precedens na skalę światową. Zdarzały się już konflikty o skład Trybunału Konstytucyjnego, ale nie było przypadku, w którym władza wykonawcza odmówiłaby opublikowania wyroku. I to tylko dlatego, że władza siedzi na Dzienniku Ustaw. To jest trzeci etap naszego konfliktu o TK. Etap pierwszy wywołała Platforma.
Trybunał orzekł, że złamali konstytucję, i PO się cofnęła.
– Jej politycy nawet wyznali, że popełnili błąd. Wtedy była szansa na przywrócenie status quo ante, który do tej pory nikogo nie bolał.
Bolał prezesa PiS, jak się okazało.
– Ale do jesieni tego roku PiS w ogóle nie podnosił kwestii TK w sensie pewnej koncepcji ustrojowej. Pojawiały się wątki ograniczenia aktywizmu sędziowskiego, ale to rzecz wszędzie spotykana, choć trzeba do tego zmiany konstytucji.
PiS jednak przeszedł do etapu drugiego i uchwałami sejmowymi uchylił wybór poprzednich sędziów. To było oczywiste złamanie prawa. Etap trzeci ma charakter rewolucyjny – to odmowa publikacji wyroku TK. To oznacza, że władza wykonawcza wypowiada umowę konstytucyjną w całej rozciągłości i czyni się sędzią i cenzorem wszystkich innych organów w państwie. To wykracza poza jakiekolwiek reguły i polskiej konstytucji, i w ogóle idei państwa prawa. To zmiana o charakterze ustrojowym, robiona bez zmiany ustroju.
Jarosław Kaczyński mówi, że się nie cofnie. Orzeczenie nazywa decyzją kilku sędziów.
– Uważam, że cofnąłby się wyłącznie wtedy, gdyby strona amerykańska zwiększyła nacisk. Nie będzie to grożenie przeniesieniem szczytu NATO z Warszawy do Wilna, albo że nie pojawi się na nim prezydent Obama. Szczyt będzie w Warszawie, wschodnia flanka zostanie wzmocniona, ale jeszcze nie wiadomo, jaki będzie w tym udział Polski. Beneficjentami tego mogą być kraje bałtyckie i Niemcy. W Polsce oczywiście będą magazyny, bazy sprzętu i obsługa logistyczna, ale czy będzie coś więcej? Czy też dostaniemy wyraźny sygnał, że udział Polski będzie niewielki, bo nie ufa się awanturnikom? Z punktu widzenia USA kluczowe jest to, czy ich partnerzy nie wciągną ich w jakąś awanturę, której oni nie chcą. Bo obóz, który rządzi Polską, wypowiada dziś wojnę właściwie wszystkim najważniejszym i najsilniejszym sojusznikom, mówiąc, że opiera się na Grupie Wyszehradzkiej. A na niej opierać się nie można, bo tam są rozbieżne interesy. Dobitnie wyraził to premier Węgier 28 lutego. Powiedział wtedy, że Węgry nie dadzą się wmanewrować w żadną sytuację, która będzie zagrażała egzystencjalnym interesom Berlina, Moskwy lub Ankary. A nasz obóz władzy nie tylko wypowiada wojnę wszystkim najsilniejszym w Europie, ale jeszcze pali pewne mosty, bo obraża.
Minister spraw zagranicznych?
– Ma tu niesłychane zasługi, gdy mówi, że przewodniczący europarlamentu to niedouczony lewak, a zastępca przewodniczącego Komisji Europejskiej nie ma żadnego mandatu do rozmów, bo nie został demokratycznie wybrany. Wicemarszałek Sejmu Joachim Brudziński z bosmańską szczerością dodaje, że komisarz Frans Timmermans to urzędniczyna, a prezes Kaczyński ocenia, że opinia Komisji Weneckiej to są absurdy prawne i Komisja się kompromituje. Wymowa listu do trzech senatorów USA była taka – albo jesteście ludźmi złej woli, albo jesteście niedoinformowanymi głupkami.
Skąd takie zachowania?
– W kategoriach gry politycznej tego się wyjaśnić nie da, nie ma tu żadnego planu racjonalnego. Dlatego odwołam się do znajomości osobistej i psychologii.
Jarosław Kaczyński cofa się tylko wtedy, gdy woda dojdzie mu nie do ust, tylko dużo powyżej ust i nosa, gdy tonie. Strategicznie, nie mówię o zwrotach taktycznych, cofnął się raz. W 1993 r. zrezygnował z linii antywałęsowskiej. Siły solidarnościowe nie dostały się do Sejmu i pojawiła się konieczność współpracy. Prezes ZChN śp. Wiesław Chrzanowski zadeklarował współpracę, ale postawił warunek: odwołanie krucjaty antywałęsowskiej. I Kaczyński to odwołał.
Czy dziś woda jest już powyżej ust?
– Myślę, że jest na wysokości podbródka. Czasami się zachłyśnie, co jest niemiłe, ale nie jest pozbawiony dopływu powietrza. Powyżej ust będzie wtedy, jeśli Amerykanie powiedzą PiS, że póki jesteście przy władzy i nie zmienicie linii, to przestajecie być dla nas partnerem. A są już bardzo ważne sygnały polityczne, które przekładają się na decyzje. Polskiego ambasadora nie zaproszono na Ukrainę do podpisania listu do władz Ukrainy, a organizowali to Amerykanie wspólnie z naszym najważniejszym partnerem, jeżeli chodzi o Partnerstwo Wschodnie, czyli ze Szwedami. Za chwilę okaże się, że decyzje dotyczące Europy czy Rosji będą nam wyłącznie komunikowane. Słuchajcie, drodzy polscy koledzy, ustaliliśmy, że ma być tak i tak, jak chcecie, to sobie protestujcie. Wypadamy z procesu przygotowywania decyzji. I chociaż nasze miejsce w tym procesie nie było najsilniejsze, to jednak było. A idea myśli pisowskiej była taka, by to nasze miejsce wzmocnić.
Polska miała wstać z kolan.
– Nie uważam, że byliśmy na kolanach. Nawet jeśli przyjmiemy tę pisowską optykę, to można powiedzieć, że nie będziemy na kolanach, będziemy stali prosto, ale za to w kącie. Nikt nie zauważył, jak zostaliśmy potwornie zdegradowani przez Orbána.
Na spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim w Zielonej Owieczce?
– Tuż po nim. Kaczyński o nim milczał, a Orbán sporo mówił, że Węgry zablokują jakiekolwiek sankcje wobec Polski. Co oznacza, że mocarne Węgry słabowitej Polsce dają gwarancje bezpieczeństwa, bo w polityce zawsze takie gwarancje daje silniejszy słabszemu. Orbán wysłał też komunikat do krajów Grupy Wyszehradzkiej. Powiedział im: widzicie, z kim należy trzymać. W sposób niesłychanie bolesny ograł Kaczyńskiego i wzmocnił pozycję Węgier kosztem Polski.
Czy Kaczyński przejmie się manifestacjami KOD w obronie demokracji?
– Jeśli chodzi o centrum decyzyjne obozu władzy, to uznaje ono w perspektywie krótkoterminowej te manifestacje za dolegliwość do przeżycia. Za rządów PO-PSL też protestowano. Większy niepokój wzbudzą one w perspektywie średnio- i długoterminowej, bo powstaje obóz twardych aktywistów, którzy przeszli przez szkołę uczestnictwa i działania, zdolnych do mobilizacji i chcących się mobilizować. I taka grupa, która ma swoje e-maile i kanały komunikacji, będzie umiała, gdy nadejdzie przypływ, wskoczyć na falę i jeszcze ją zwiększyć. To taki antypisowski odpowiednik Klubów „Gazety Polskiej” i Solidarnych 2010.
Odpowiedzią będą manifestacje prorządowe.
– Może i będą, i może nawet większe niż manifestacje KOD, tylko pozostaje pytanie, kto się w nie zaangażuje. Czy dołączy „Solidarność”? Jest kwestia przede wszystkim Górnego Śląska i restrukturyzacji górnictwa, gdzie nie ma dobrego wyjścia dla związków zawodowych. To co, będą dawać zaliczki awansem, kiedy wiadomo, że nic za to nie dostaną bądź bardzo niewiele? Jest problem Radia Maryja…
Tadeusz Rydzyk raczej zadowolony – ugoda z państwem na 26 mln zł, dotacja 200 tys. zł od MSZ.
– Tylko że w polityce wdzięczność trwa krócej niż kiełbasa na wiejskim weselu. Mogą się pojawić kolejne oczekiwania. Jest też pytanie o stosunek do przedsięwzięcia grupy hierarchów Kościoła katolickiego, która sprzyja Radiu Maryja i PiS. Kościół zapamiętał, że Kaczyński poszedł na starcie z Episkopatem w sprawie imigrantów i je wygrał. Przekaz hierarchów w sprawie imigrantów był zupełnie inny niż PiS wraz z narodową prawicą. I Kościół może dojść do wniosku, że wyrósł mu konkurent do rządu dusz. Że nie chce narodowego papieża Jarosława Kaczyńskiego, bo ma swojego w Watykanie.
Czy jakąś rolę do odegrania ma teraz prezydent?
– Strukturalnie tak, ale z tej roli już abdykował.
Wcześniej odegrał. Nie zaprzysiągł trzech sędziów wybranych prawidłowo.
– W ramach obsługi centrum obozu władzy odegrał istotną rolę w pogłębianiu kryzysu wokół TK. Ale nie widzę żadnych przesłanek, by powiedzieć, że coś się w nim teraz obudzi.
Rząd odesłał do Sejmu opinię Komisji Weneckiej, by tam szukać „kompromisu”.
– Jest rozwiązanie, które może przeprowadzić obóz władzy tak, by zachować twarz. Mówię o propozycji prof. Zolla. Postuluje zmianę w konstytucji i zwiększenie liczby sędziów TK z 15 do 18, która musi być uzupełniona o konstytucjonalizację rozwiązania przejściowego.
Ale czy to nie jest dyskusja na przyszłość? Czy Trybunał nie stanie się pretekstem do gmerania w konstytucji?
– Nie. Potrzebne są zmiany konstytucji poprzez odniesienie się do konfliktu bieżącego i uznanie przepisem przejściowym, że poprzedni sędziowie zostali wybrani prawidłowo oraz w jakim porządku obejmują oni mandaty. Oraz uznanie, też w przepisie przejściowym, że do czasu uchwalenia nowelizacji czy nowej ustawy o TK tryb działania określa ustawa z czerwca 2015 roku.
Tego typu zmiany w konstytucji można uchwalić w 33 dni, bo jest wymóg 30 dni od czasu ich zgłoszenia, potem – trzy godziny po uchwaleniu przez Sejm uchwala to Senat, prezydent następnego dnia podpisuje, publikuje to się w Dzienniku Ustaw. Konstytucjonalizacja rozwiązania kryzysu wokół TK minimalizuje utratę twarzy przez obóz władzy, bo konstytucja jest ponad wszystkimi: prezydentem, Sejmem, Trybunałem i rządem.
A rząd publikuje wyrok TK czy nie?
– Opozycja może usiąść do rozmów i postawić warunek opublikowania wyroku. Ale wtedy rząd może odpowiedzieć: jeżeli w ciągu 33 dni rozwiążemy ten kryzys, to nie ma znaczenia publikacja ostatniego wyroku TK, bo i tak do czasu nowej ustawy obowiązuje ustawa z czerwca. Takie rozwiązanie daje władzy możliwość zachowania twarzy. Tylko widzę już, że PiS z tego nie skorzysta. A wtedy opozycji pozostaje mówić twardo: opublikujcie wyrok, to będziemy rozmawiać. I opozycja tak powinna robić, bo wszelka słabość i okazywanie otwartości tylko rozzuchwala bestię.
Jest też rozwiązanie najłatwiejsze: prezydent zaprzysięga sędziów, rząd publikuje wyrok.
– Tylko wtedy obóz władzy traci twarz. Zresztą wszystko to teoretyczne rozważania, bo oni się nie cofną. Gdyby jednak zechcieli, to ze względu na podstawowe interesy Rzeczypospolitej należy im to umożliwić. Oni będą rządzić jeszcze cztery lata i państwo ma ponosić koszty tego, że bujają w stratosferze? Nie. Dlatego jeżeli objawią chęć zejścia z obłoków na ziemię, to ja mówię: dobra, ale z gwarancjami bezpieczeństwa dla wszystkich stron tego konfliktu. Opozycja nie może działać na rzecz interesu państwa, poświęcając jako jedyna swój interes partykularny i wzmacniając siłę obozu władzy, który bawi się w destrukcję państwa. To też by było antypaństwowe.
Europoseł PiS Kazimierz Ujazdowski wzywa rząd do publikacji wyroku TK.
– Sądzę, że on jest przerażony tym, że jesteśmy odbierani w Europie jak klasowy rozrabiaka, który za karę pójdzie do kąta. A świat jest niespokojny. I w przeciwieństwie do Gowina, Sellina czy Ziobry Ujazdowski jest bezpiecznie zaparkowany jeszcze na cztery lata w europarlamencie. I jest tam jedyną jakością polityczną PiS. Nie wiemy, czy PiS nie czeka wielki wstrząs w kolejnych wyborach. Może więc Ujazdowski, poza szczerym przejęciem się losem RP, myśli, jak zainwestować w siebie?
Opozycję jak pan ocenia?
– Jest dosyć nieporadna, co wynika z tego, że dla PSL zawsze ich chata z kraja. Platforma zajęta jest sporami wewnątrz partii i działa rutyną, tam nie ma w ogóle śladu świeżej myśli. Nowoczesna to nowicjusze w polityce, widać, jak bardzo są nieopierzeni, to żaden zarzut. Polityka to także kwestia doświadczenia, a to zdobywa się na błędach i porażkach. Uczą się i może coś z tego będzie, a może nie. Muszą zacząć myśleć, co zrobić, żeby wykroczyć poza swoją niszę wyborczą, która wynosi siedem czy dziesięć procent, a jest ich bazą operacyjną. Mając taką bazę, można planować ekspansję na nowe terytoria. Być może w Platformie pojawi się tendencja do tego, by zacząć myśleć w kategoriach politycznych, choć mam tutaj słabe nadzieje.
Żałuje pan głosu na Andrzeja Dudę?
– Gdybym ja wiedział, że tak będzie… Trochę tak. Ale niestety,pan prezydent Bronisław Komorowski zrobił wszystko, żebym na niego nie głosował.
A jeśli prezydent Duda będzie się starał o reelekcję?
– Mowy nie ma, nawet gdyby się obudził, a się nie obudzi, to jest pewna klasa błędów, których się nie wybacza. Ani przez chwilę prezydent nie zrobił nic, żeby zaznaczyć, że ma cień podmiotowości w ramach obozu władzy. Bo premier przynajmniej może się wykłócać o to, czy zdymisjonować tego czy innego wiceministra. Jest to pewien zakres wpływu, niewielki, bo niewielki, ale jakiś.
Prezydent nazywa demonstrantów tymi, którzy śpiewają: „Ojczyznę dojną racz nam wrócić”.
– To jest u niego szczere. Ten uśmieszek, gdy mówił, że zła jest cała III RP, której jest prezydentem. Niestety, ten kulturalny prawnik uniwersytecki z krakowskiej rodziny, kiedy zaczął funkcjonować w PiS, to nasiąkł późnym PiS.
Tym zradykalizowanym?
– Tak, w początkach średniego PiS, gdy głoszono koncepcję IV RP, wskazywano na patologie III, ale nie było pogardy dla własnego państwa. Moja podstawowa krytyka naszych rządów w latach 2005-07 dotyczyła otwierania wszystkich frontów naraz. To się nie zmieniło. To jest moim zdaniem modus operandi czynnika decyzyjnego w PiS. I na to proszku nie ma, to jest trwałe.
Czy może dojść do buntu w PiS?
– Nie ma takiej możliwości.
Ludwik Dorn – były działacz opozycji demokratycznej, przez lata jeden z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Były wicepremier i szef MSWiA w rządzie PiS i b. marszałek Sejmu. W 2008 r. wyrzucony z PiS za „dezawuowanie kierownictwa partii i osoby samego prezesa”. Tworzył niszową partię Polska Plus, potem Solidarną Polskę. W Sejmie był przez 18 lat. W ostatnich wyborach bez powodzenia wystartował do Sejmu z list PO.