Czapliński, 15.04.2016

 

Prezes RMF: Obawiam się, że jest na nas konstruowana zasadzka

Grzegorz Nurek, Łukasz Grzesiczak, 15.04.2016
Prezes zarządu Grupy RMF Kazimierz Gródek

Prezes zarządu Grupy RMF Kazimierz Gródek (Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta)

– To całe zamieszanie wokół koncesji dla RMF tworzy groźny precedens dla wszystkich nadawców – ostrzega prezes zarządu Grupy RMF Kazimierz Gródek.
 
Krakowskie radio wystosowało apel, w którym sugeruje, że działania KRRiT polegające „na świadomym i celowym” (nie merytorycznym) przedłużaniu postępowania motywowane są przesłankami politycznymi. Według RMF problemem może być niemiecki właściciel stacji, a w tle pojawia się podnoszony przez PiS postulat „repolonizacji mediów”.

Grzegorz Nurek, Łukasz Grzesiczak: Dlaczego wydaliście oświadczenia ws. przedłużenia koncesji na nadawanie?

Kazimierz Gródek: Lata doświadczeń w relacjach z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji oraz dziwne jej działania, które odczytujemy jako dyskryminujące. Powody ich podjęcia nie są dla nas zrozumiałe.

O jakich działaniach pan mówi?

– Mamy sytuację, gdzie dwie konkurujące ze sobą rozgłośnie składają w tym samym niemal czasie wnioski o przedłużenie koncesji i jeden jest natychmiast rozpatrzony pozytywnie, a drugi z nieznanych mi powodów jest blokowany czy przetrzymywany. Odbywa się kilka posiedzeń KRRiT, podczas których nie zapada decyzja o przedłużeniu RMF koncesji, więc na bazie naszych przykrych doświadczeń z lat 2001-04 staramy się być czujni i wyprzedzać zagrożenia.

KRRiT odpiera te zarzuty. Informuje, że w przypadku przedłużenia koncesji dla RMF trwa normalna procedura.

– Po opublikowaniu w mediach naszego oświadczenia, w którym zwracamy uwagę na problem z przedłużeniem koncesji dla naszej stacji, otrzymaliśmy z KRRiT faks zapowiadający kolejny monitoring.

Jeżeli Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji miała jakiekolwiek wątpliwości dotyczące naszego programu, to rozumiem, że mogła ten monitoring zlecić miesiąc temu. Dopiero nasza inicjatywa powoduje jej aktywność. Istniejemy na rynku od 26 lat, z czego 21 lat naszego funkcjonowania jest działalnością koncesjonowaną. KRRiT powinna wszystko o nas wiedzieć. To kuriozum, gdyby decyzja zależała od jednego monitoringu. Było ich wcześniej bez liku.

Chcę podkreślić, że każdego roku Rada publikuje sprawozdania, w których wylicza ukarane przez nią podmioty. RMF nigdy nie otrzymał kary, nigdy wcześniej wobec nas nie wydano decyzji na podstawie art. 10 ust. 3 i 4 ustawy o radiofonii, czyli decyzji, która wzywa koncesjonariusza do wykonywania zapisów koncesji. Inni nadawcy byli karani wielokrotnie, a problemu z przedłużaniem koncesji nie mieli.

Twierdzi pan, że KRRiT chce RMF uwikłać w spór polityczny…

– Wiadomo, że mamy czasy dużych zmian…

„Dobrej zmiany”?

– Tak. Nie jest tajemnicą, że pojawiają się różnego rodzaju pomysły dotyczące zmiany rynku mediów. Jedyne, czego oczekujemy dziś od Rady, to takiego samego traktowania jak naszych konkurentów. Nasz wniosek o przedłużenie koncesji został złożony dlatego, że zrobiło to też Radio ZET. Chcemy być w podobnej sytuacji prawnej. Nie podnosilibyśmy lamentu, gdybyśmy – jak Radio ZET – dostali przedłużenie koncesji.

To całe zamieszanie wokół koncesji dla RMF tworzy groźny precedens dla wszystkich nadawców. Każda Rada (ta czy kolejna w innym składzie) może zacząć debatować nad tym, czy dany nadawca rażąco narusza warunki koncesji czy nie, czy kwota przeznaczona na rozrywkę czy kulturę jest identyczna czy nie jest identyczna z zapisami koncesji, i uzależniać od tego byt lub niebyt nadawcy. To przecież absurd!

Ocenia pan, że to próba nałożenia kagańca na media prywatne?

– O to Rady nie podejrzewam. Natomiast obawiam się blokowania czy przedłużania w nieskończoność przez obecną KRRiT w zmieniającej się rzeczywistości (jak wiadomo, zaraz będzie powołana nowa Rada) całego procesu koncesyjnego. Po co? Po to, aby nowa Rada musiała się zderzyć z „problemem niemieckim”. Pojawiają się głosy o „repolonizacji mediów”. Obawiam się, że jest na nas konstruowana zasadzka. Mamy stać się przynętą być może po to, by nowa Rada weszła w konflikt.

Zobacz także

prezesRMF

wyborcza.pl

 

Uwodzenie prezesa

Monika Olejnik, „Kropka nad i”, TVN 24, „Gość Radia Zet”, 15.04.2016
Jarosław Kaczyński. PiS wygrywa

Jarosław Kaczyński. PiS wygrywa (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Nie straszna nam Unia Europejska, Komisja Wenecka, a nawet Stany Zjednoczone, polityka zagraniczna została podniesiona z kolan. Nikt nie będzie decydował o tym, co się dzieje w Polsce – suweren wybrał PiS i to w rękach Jarosława Kaczyńskiego znajduje się jego los.
 
A prezes jest uwodzicielski. Uwiódł nawet Ryszarda Petru, który dał się nabrać na spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z opozycją i zobaczył światełko w tunelu – w przeciwieństwie do Grzegorza Schetyny, który zobaczył światła pociągu pancernego. Nawet Paweł Kukiz, do którego łasi się PiS, nie uległ.

No i okazało się, że od początku była to ściema. Ściema po to, żeby prezydent Andrzej Duda mógł powiedzieć w Waszyngtonie Barackowi Obamie, że w Polsce toczy się dialog na temat Trybunału Konstytucyjnego.

Wicepremier Jarosław Gowin stwierdził wprost, że najważniejszym politykiem naszego kraju jest Jarosław Kaczyński, ważniejszym niż Andrzej Duda, bo kompetencje prezydenta są stosunkowo małe. To zaskakujące, wicepremier dyskredytuje głowę państwa i wpycha go pod żyrandol.

Widać było to w niedzielę. Prezydent Duda mówił o wybaczeniu i o bylejakości państwa. Czyżby oznaczało to zmianę poglądów na katastrofę smoleńską? Po chwili został jednak sprowadzony do parteru przez prezesa, który powiedział: najpierw kara, a potem przebaczenie. Myślę, że kara musi być ostra. Trybunał Stanu to za mało, więzienie musi być.

Rządzący ostro grają też w innej sprawie – nie mają zamiaru opublikować orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, choć sami poprosili Komisję Wenecką o opinię. Mają w nosie rezolucję Parlamentu Europejskiego, co udowodnili w Sejmie i wbrew opozycji wybrali nowego sędziego do TK.

Gdzie jest ten dialog? Gdzie są te niby-komisje marszałka Kuchcińskiego? Marszałek, który kiedyś był hipisem, jest teraz twardzielem sejmowym, który potrafi wyłączyć głos posłom, a nawet wyrzucić ich z obrad.

Nie ma dyskusji, panie i panowie! Rządzi Prawo i Sprawiedliwość! Alleluja i do przodu!

Zobacz także

olejnikPrezes

wyborcza.pl

 

KOD mocniejszy od partii

Agnieszka Kublik, 15.04.2016
KOD MOCNIEJSZY
OD PARTII

KOD MOCNIEJSZY OD PARTII (Źródło: TNS)

40 proc. Polaków popiera Komitet Obrony Demokracji, w tym co trzeci wyborca Andrzeja Dudy i co czwarty zwolennik PiS. 5 proc. przynajmniej raz było na antyrządowych protestach – wynika z sondażu TNS dla „Wyborczej”
 
– Pogłoski o wygaszaniu zapału do udziału w marszach KOD są mocno przesadzone – komentuje Mateusz Kijowski, który w listopadzie 2015 r. założył Komitet. Od tego czasu organizuje on uliczne marsze w wielu miastach w Polsce i za granicą, protestując przeciwko łamaniu zasad państwa prawa, sparaliżowaniu Trybunału Konstytucyjnego i zawłaszczeniu publicznych mediów przez rządzący PiS.

Postanowiliśmy sprawdzić, jak Polacy postrzegają KOD. Zadaliśmy dwa pytania: czy popierają działania Komitetu i czy uczestniczą w jego protestach?

KOD popiera 40 proc. Polaków, a nie popiera – 28 proc. Co czwarta pytana osoba stwierdziła, że o Komitecie nie słyszała. – KOD-owi udało się zaistnieć w świadomości 75 proc. Polaków, to sukces – podkreśla dr Agnieszka Kwiatkowska z Centrum Studiów nad Demokracją Uniwersytetu SWPS. – A te 40 proc. popierających Komitet to sporo, jeśli wziąć pod uwagę, jakie notowania mają ugrupowania parlamentarne.

Faktycznie – KOD, który nie jest i nie chce być partią polityczną, a zajmuje się patrzeniem władzy na ręce, ma wyższe poparcie niż rządzący PiS oraz porównywalne z tym, jakie ma cała opozycja. Bo w naszym sondażu pytaliśmy też o preferencje partyjne. Na czele jest PiS (32 proc.) przed Nowoczesną (17 proc.), PO (15 proc.) oraz Kukiz’15 (12 proc.). I tylko one znalazłyby się w parlamencie.

– Mimo ataków rządowych mediów mamy poparcie większe niż PiS, to niezły wynik – cieszy się Kijowski. – Polacy wiedzą, gdzie jest jasna strona mocy.

KOD popierają najczęściej Polacy po 40. roku życia, z wyższym wykształceniem oraz z dużych miast (powyżej 100 tys. mieszkańców). I co trzeci wyborca Andrzeja Dudy z pierwszej tury oraz 73 proc. tych, którzy zagłosowali wtedy na Bronisława Komorowskiego. Wśród elektoratu partyjnego największą sympatią darzą Komitet wyborcy Nowoczesnej (86 proc.), PO i SLD (po 67 proc.), PSL (66 proc.) i Razem (60 proc.).

A także co czwarty wyborca partii Jarosława Kaczyńskiego. – Ten wynik nie dziwi. Na PiS głosowali przecież ludzie, którzy przywiązują wagę do demokracji. Nie przewidzieli, że po wyborach ta partia się zmieni i zacznie podważać fundamenty demokracji, czyli trójpodział władzy – mówi dr Kwiatkowska.

5 proc. badanych twierdzi, że do tej pory co najmniej raz wyszło z KOD-em na ulice – oznaczałoby to ok. 1,5 mln dorosłych Polaków. 4 proc. (czyli ok. 1,2 mln) stwierdziło, że dotychczas na protestach nie było, ale „na pewno się przyłączy”, a 19 proc., czyli ok. 6 mln, „zastanawia się nad przyłączeniem”.

– Te 5 proc. przyznających się do aktywnego uczestnictwa w protestach to tyle, ilu Polaków w ogóle fizycznie angażuje się w działalność społeczną. To niewiele, średnia europejska to ok. 13 proc. – mówi dr Kwiatkowska.

55 proc. (ponad 17 mln) deklaruje, że „nigdy nie poprze tej inicjatywy”. – Mniej więcej tylu Polaków nie chodzi na wybory i nie interesuje się polityką. Te deklaracje są najsilniejsze tam, gdzie marszów KOD nie ma, czyli na wsiach, w małych miasteczkach. Bo tam udział w proteście wymaga poświęcenia wielu godzin na dojazd i powrót – tłumaczy dr Kwiatkowska.

KOD powstał 18 listopada zeszłego roku. Krzysztof Łoziński, były działacz Komitetu Obrony Robotników z czasów PRL, opublikował tekst „Trzeba założyć KOD”. Dzień później na Facebooku przeczytał go Kijowski i umieścił na swoim profilu. – Gdy polubiła go i udostępniła Danuta Kuroń, stwierdziłem, że to sygnał: coś trzeba zrobić – opowiadał nam Kijowski.

Sondaż TNS dla „Gazety Wyborczej” z 12-13 kwietnia. Próba ogólnopolska, reprezentatywna, telefoniczna 1000 dorosłych

Zobacz także

TNSdlaWyborczej

wyborcza.pl

Mamy autorytarny reżim. Trzeba odejść od komputera i wyjść na ulicę

Tomasz Piątek, 14.04.2016

Posłowie PiS w Sejmie

Posłowie PiS w Sejmie (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Od dziś mamy jasność – żyjemy w państwie przestępczym. Gwałt na Trybunale Konstytucyjnym można przedstawiać jako trudną kwestię (choć jest prosta). Ale gdy sędziego jednego z najwyższych sądów wybiera posłanka głosująca „za kolegę” – to jesteśmy w bagnie.
 

Ewa Siedlecka napisała, że to spór o pietruszkę, bo PiS i tak robi, co chce . Z tym jednym bezprawnym głosem czy bez niego… To prawda, ale nigdy bym nie użył słowa „pietruszka”. To nie pietruszkę ktoś kradnie nam z ogródka – to praworządność ktoś wyrywa z polskiego gruntu! Brutalnie, z korzeniami.

Cała Polska widziała, jak za pomocą chamskiego przestępstwa nowa władza przyklepuje „wyrafinowany”, sztucznie zawikłany „delikt konstytucyjny”. Cała Polska widziała, jak przedstawicielka „antypartyjnego” Ruchu Kukiz’15 ucieka się do wybiegów obrzydliwej „partiokracji”. Cała Polska widziała, jak wygląda „dobro narodu stojące ponad prawem” w wykonaniu Kornela Morawieckiego.

Nie można już dłużej się oszukiwać – mamy autorytarny reżim. Autorytarne reżimy mogą współistnieć z opozycją. Ale tylko wtedy, gdy ją zastraszają. Gdy wyłączają jej mikrofon w parlamencie. Gdy rozpętują wokół niej dziką nagonkę w mediach „publicznych” i „społecznościowych”. Tak właśnie się dzieje.

Czy obudzi się teraz ta część Polaków, która jeszcze nie protestuje? Która nie ma zdania na temat reżimu albo woli zdania nie mieć? Ta część, która woli po pracy obejrzeć serial albo poczytać „głupoty w internecie”? I zapomina o rzeczywistości tak bardzo, że czasem zaczyna w te głupoty wierzyć?

Nie przypadkiem piszę o mediach „społecznościowych” w cudzysłowie. One są tak społecznościowe, jak media „publiczne” w Polsce są publiczne. Media „społecznościowe” coraz mniej służą ludzkiemu społeczeństwu czy nawet cząstkowym ludzkim społecznościom, grupom, wspólnotom. Pisała już o tym Anne Applebaum – o tym, że Facebook staje się zagrożeniem dla demokracji. Bez FB nie byłoby amerykańskich sukcesów Trumpa. I pewnie nie byłoby polskich sukcesów Kaczyńskiego z Kukizem. Internet coraz bardziej odciąga uwagę obywateli od realnego świata. Pozwala im żyć w królestwie fikcji i rozrywki, rozkojarza, szkodzi koncentracji i samodyscyplinie. Miliony rozwichrzonych ludzi płodzą, rozpowszechniają i przyswajają sobie nieprawdziwe „newsy” i „sensacje”.

Siłą rzeczy takie medium jest idealnym polem dla płatnych trolli. Za każdą setką „panów Mirków” i „pań Agnieszek” piszących w necie o „komunistycznym spisku żydo-arabskich faszystowskich zdrajców z opozycji” kryje się jeden pan Zdzisiek. On ma wiele fałszywych nazwisk i kompletnie nie wierzy w to, co pisze. Ale pisze, bo dobrze mu za to płacą. Prawdopodobnie z naszych podatków. Bo młodzieżówki, które trollują dla swoich partii, dostają od nich pieniądze. A partie dostają pieniądze od skarbu państwa, od podatników.

Płatny Zdzisiek jest dzisiejszym Goebbelsem, Urbanem, „Trybuną Ludu”. Płatny Zdzisiek jest filarem rodzącego się autorytaryzmu.

Płynący od Zdziśka zalew jadu budzi pokusę, by machnąć na to wszystko ręką. Jedni myślą naiwnie: „Co robić, taki mamy lud”. Inni myślą pozornie mniej naiwnie: „Chrzanić ich, to tylko płatne trolle”. Obie reakcje są błędne. Nie, to nie jest głos polskiego ludu. Tak, to głos płatnych trolli. Ale za rok czy dwa może to być głos polskiego ludu. Bo obywatele uczą się od trolli. Nawet gdy im nie ufają, to możliwość uczestniczenia w bezkarnej agresji jest pokusą dla bardzo wielu osób. Nawet dla takich, które na co dzień zachowują się przyzwoicie.

Musimy odpierać internetowy hejt. Ale nie dyskutując z trollem. Dyskutować z nim to jak wysyłać sprostowania do PRL-owskiej gadzinowej prasy. Trzeba go zablokować – i ostrzegać ludzi przed płatnym hejterem.

A przede wszystkim trzeba odejść od komputera i wyjść na ulicę.

Tam jest prawdziwa Polska. Tam woła do nas o pomoc. Bo na tej ulicy napadła ją banda gangsterów. Gangsterzy przy każdym skoku bredzą o Bogu i „dobru narodu”, ale coraz jaśniej widać, że to gangsterzy. Ich obsesją są spiski. Jednak ta obsesja to tzw. projekcja. Oni wszędzie widzą knucie, bo sami knują. Wszędzie widzą mafie, bo sami są mafią.

I trudno nie dojść do wniosku, że jest to moskiewska mafia. W pokrzykiwaniu rządzących obecnie elit coraz częściej słychać tamtejszy zaśpiew. Pierwszy tropiciel kremlowskich spisków nagle dwuznacznie napomyka o poprawie stosunków z Rosją. Podległa MON „Polska Zbrojna” sugeruje, że NATO może nam się nie opłacać.

A kto sięgnie po coraz popularniejszy brukowiec pt. „Warszawska Gazeta”, ten musi stracić wszelkie złudzenia. „Warszawska” żarliwie popiera PiS (choć domaga się od niego większego radykalizmu) i swoich geopolitycznych sympatii nie kryje. Na łamach tego pisma np. „dziennikarz śledczy” Leszek Misiak daje do zrozumienia, że „zamachu smoleńskiego” dokonało USA. Krzysztof Baliński („publicysta”) wychwala Rosję, która dała odpór demokratycznym wichrzycielom. A „patriotyczna poetka” Lusia Ogińska wyklina Amerykanów.

Jedną z obelg szczególnie chętnie używaną przez trolli – i wtórującego im abp. Michalika – jest „targowica”. Przypomnę więc to, o czym przypominali już Jerzy Baczyński i Roman Imielski. Targowica była kliką katolickich konserwatystów, którzy ze strachu przed wpływami Zachodu sprzedali Polskę Rosji.

Czy ta historia musi się powtórzyć? Mam nadzieję, że nie. Jeśli znajdziemy siłę, żeby oderwać się od komputerów. Żeby stanąć pod Sejmem i stać do skutku.

Aż uratujemy Polskę przed nową targowicą.

Zobacz także

mamy

mamyAutorytarny

wyborcza.pl

 

CZAPLIŃSKI: CHRZEST POLSKI, CZYLI ROCZNICOWA UTOPIA

PRZEMYSŁAW CZAPLIŃSKI, 14.04.2016

1050 lat po chrzcie Polska wymaga powtórnej ewangelizacji.

Być może w Gnieźnie, być może w Ratyzbonie. Może nawet w Rzymie. Na pewno nie było ich więcej niż dwustu. Tyle mniej więcej osób objął pierwszy chrzest, zwany chrztem Polski. I tyle mniej więcej wiemy na ten temat dzisiaj.

 

Wiemy, że do XIII wieku większość ludności zamieszkującej dzisiejsze tereny Polski wyznawała politeizm. Wiemy, że w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa w Polsce obowiązywała zasada przyjmowania wiary „pana” – księcia, rycerza, włodarza ziem. Kiedy on się chrzcił, reszta, nie pytana o zdanie, była chrzczona zbiorowo. Upowszechnienie wiary, powiązanie jej z władzą królewską, zdobycie przez nią pozycji dominującej to kwestia całych stuleci – szczególnie kontrreformacji, a także późniejszych zaborów.

 

Dziś nie chrześcijaństwo, lecz katolicyzm jest wyznaniem powszechnym w Polsce. Przygniatająca większość Polaków (ponad 80 procent) przechodzi obrzęd chrztu i komunii. Ale mądrość potoczna mówi, że Polacy dzielą się na wierzących niepraktykujących i praktykujących niewierzących.

 

Jest to mądrość zwięzła, boleśnie ironiczna i kompletna. Czy prawdziwa?

 

Wiara przeciw obrzędom

 

Stwierdzenie, że w Polsce wierzący nie praktykują, oznacza, że ci, którzy wierzą, nie chcą i nie mogą uczestniczyć w praktykach kościelnych.

 

Instytucja kościoła – z jego chciwością, nepotyzmem, hipokryzją, obfitością dzieci zrodzonych z nieoficjalnych związków, mafijną lojalnością wobec księży-przestępców, pobłażaniem dla nacjonalistów i antysemitów – jest odrażającym zaprzeczeniem wszystkiego, czego nauczał Chrystus.

 

Kto uwierzył w Jezusa, nie może wchodzić do świątyń zamienianych w ideologiczne i rynkowe stragany. Człowiek taki sumuje argumenty i stwierdza:

 

[…] czego jeszcze potrzeba, by przestać uznawać Kościół katolicki za związany z Jezusem, a promowaną dziś tradycję kościelną uznać za mit i uzurpację? [Tadeusz Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, Wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 100.]

 

Czyta więc Biblię, szuka mądrych rozmówców, stara się żyć godnie i czynić dobro. Od kościoła trzyma się z daleka, ponieważ przemyślał kwestię wiary. Najpierw zwątpił w Boga, potem w Kościół, a na koniec ułożył sobie równanie, w którym ocali Chrystusa za cenę pożegnania Kościoła. Nie można wierzyć prawdziwie w boga-człowieka, który oddał swoje życie za ludzkie grzechy, i chodzić na msze, podczas których nawołuje się do nienawiści. Albo wiara, albo Kościół – tak brzmi konkluzja.

 

Druga strona wygląda na nieco prostszą. Tu nie jest się samotnym, skazanym na trudne rozróżnienia między wyznaniem i instytucją, na wątpienie i chwytanie się skromnych nadziei. Ci, którzy praktykują, nie muszą wierzyć, ponieważ sama praktyka jest wiarą. Niedzielne msze, majowe procesje, sakramenty chrztu, komunii i ślubu, święta Wielkanocne i bożonarodzeniowe nie są zastępstwami prawdziwej wiary, lecz samą tą wiarą. Tyle chrześcijaństwa i katolicyzmu w polskich katolikach, ile jest go w obrzędach.

 

Prostota tego podziału choć krystaliczna, jest fałszywa. Gdyby prawdziwa była pierwsza część równania, nie byłoby w polskim Kościele takich księży, jak Józef Tischner, Stanisław Obirek, Stanisław Musiał czy Tomasz Węcławski – zabiegających o urefleksyjnienie wiary, dążących do otwarcia instytucji na problemy społeczne, odważnie krytykujących instytucję i urzędników, szukających uniwersalności wbrew kościelnym metodom do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. I choć niedobrą cechą polskiego Kościoła jest to, że pozbywa się takich ludzi, to zarazem pocieszające jest, że podobni do nich wciąż na nowo pojawiają się wśród teologów i kleru. Gdyby z kolei prawdziwa była druga strona równania, nie byłoby świeckich – lecz z ducha chrześcijańskich – akcji zbierania pieniędzy na cele dobroczynne, nie byłoby słów oburzenia kierowanych podczas mszy przez wiernych ku kapłanom, którzy wygłaszają kazania pełne uprzedzeń i nienawiści, nie pojawiłaby się pierwsza odmowa przyjęcia księdza-nacjonalisty przychodzącego po kolędzie, nie byłoby pierwszego pozwu o obrazę uczuć religijnych skierowanego przeciw księżom, którzy posługują się mową nienawiści i nie byłoby akcji na rzecz wyprowadzenia lekcji religii ze szkół.

 

Inaczej mówiąc, potoczna mądrość myli się przede wszystkim co do praktyk: zakłada, że te kościelne są niezmienne, a wśród samotnych wierzących – nieobecne.

 

Tymczasem właśnie od strony praktyk sprawy zaczynają się przedstawiać inaczej: zachowania źródłowo chrześcijańskie wychodzą poza kościół, a postawy skierowane przeciw wynaturzeniom chrześcijaństwa pojawiają się w obrębie kościoła.

 

Ma to swoje odbicie w statystykach. W roku 2000 do kościoła w Polsce chodziło 47 procent katolików, w 2008 – siedem procent mniej. W 2013 roku procent spadł poniżej czterdziestu, co znaczy, że w ciągu dekady 2003–2013 dwa miliony wiernych przestało uczęszczać na msze. Przeciwnie przedstawiają się statystyki dotyczące osób przystępujących do komunii: w latach 1980–1990 procent wzrastał od 7,8 do 10,7, w okresie 1981–2007 – od 10,8 do 17,6, by potem ustabilizować się na wysokości 16 procent. Oznacza to, że wśród malejącej liczby osób chodzących do kościoła wzrastała liczba comunicantes. Czyli podobnie jak z czytelnikami: jest ich coraz mniej, lecz czytają coraz intensywnej.

 

Specyfikę momentu historycznego wyznacza jednak kumulacja: władza utożsamiła katolicyzm z polską racją stanu, ustalając nowe zasady dostępu do pełni praw obywatelskich. Polski katolicyzm jako zaplecze polityki zagranicznej zaczyna uzasadniać izolację od świata, a jako zaplecze polityki wewnętrznej pogłębia społeczne podziały. Kobieta jest dziś w Polsce traktowana jako pojemnik na dzieci i ma szansę na szacunek społeczny oraz wsparcie ze strony państwa dopiero przy (drugim) dziecku; nieformalne związki dwupłciowe – z których rodzi się co piąte dziecko w Polsce (dane za rok 2014) – nie mają praw do wspólnego opodatkowania ani do państwowej pomocy; osoby o nienormatywnej orientacji seksualnej są uznawane za patologię; zwierzęta mają służyć człowiekowi, więc kościół nie ujmie się za ich cierpieniem i mimo encykliki Franciszka Laudato si’ nie wezwie do zmiany praktyk wobec natury.

 

Dlatego chrześcijaństwo zredukowane do lokalnej wersji wyłania się w polskim języku publicznym jako perwersja chrześcijaństwa – jako religia nacjonalistyczna i feudalna.

 

Narodowościowy charakter działa niszcząco na uniwersalizm religii, zaś podłoże feudalne wyłania się jako uzasadnienia dla hierarchii – ludzi ponad zwierzętami, mężczyzn ponad kobietami, katolików ponad wyznawcami innej wiary. Na osobie głęboko wierzącej Polska sprawia wrażenie kraju, który nadaje się do powtórnej misji ewangelizacyjnej. Dla osoby takiej najbardziej przerażające jest odkrycie, że polski Kościół jest kościołem bez Chrystusa.

 

Milenium razy trzy

 

Jakimi tradycjami w tej sytuacji dysponujemy dla zmiany sytuacji? W ramach odpowiedzi na to pytanie warto skorzystać z przypadającej w tym roku 1050 rocznicy chrztu.

 

Magia liczb, choć niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, potrafi rzeczywistość stwarzać. Dlatego okrągłe daty skupiają ludzkie działania i kreują nowe jakości. Tak było przy okazji daty milenijnej, wokół której skoncentrowały się działania władz kościelnych i państwowych. Kościół dążył do godnego uczczenia tysiąclecia chrztu, władze świeckie do upamiętnienia tysiąclecia państwa polskiego.

 

Milenijny program Kościoła, poprzedzony Wielką Nowenną, obejmował zwiększenie świadomości chrześcijańskiej wśród Polaków, oczyszczenie i pogłębienie życia religijnego oraz „usuwanie laicyzacji i zniekształcenia rysów chrześcijaństwa powodowanych przez grzech” [Cyt. za dr Bartłomiej Noszczak, Obchody Milenium chrztu Polski w latach 1956–1966/1967]. Oprócz tego w ramach obchodów zorganizowano peregrynację kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej po kraju.

 

Pomysł państwowy – ewidentnie tworzony w ramach niecodziennej konkurencji z Kościołem – został sformułowany przez Gomułkę.

 

Władysław Gomułka, I sekretarz PZPR w latach 1956-1970, nie zostawił po sobie dobrej legendy. Wyniósł go do władzy polski Październik, a zmiótł ze sceny historycznej gdański Grudzień. Zaczął od rozbudzenia nadziei na polską wersję socjalizmu, zakończył jako przywódca wydający rozkaz zabijania. W pamięci społecznej utrwalił się wizerunek człowieka o wąskich horyzontach – księgowego, którego historia przerastała na każdym kroku: przestraszył się postalinowskiej odwilży w 1956 roku, więc jej przejawy stłamsił; zląkł się tradycji romantycznej, więc nakazał zdjąć Dziady Mickiewicza z afisza; nie zdołał wypracować dobrej więzi między Polakami i Żydami, więc przy pierwszej okazji zmusił Polaków żydowskiego pochodzenia do opuszczenia kraju w 1968 roku; przestraszył się wystąpień robotniczych, więc nakazał do robotników strzelać.

 

Ale ten małomiasteczkowy dygnitarz sprawujący faktyczną rolę przywódcy państwa miał w swoim życiu jedną chwilę geniuszu. W roku 1958 rzucił hasło: „Tysiąc szkół na tysiąclecie”. Gdybyśmy dziś oceniali to hasło wedle kryteriów marketingowych, musiałoby otrzymać dziesięć punktów na dziesięć: było adekwatne wobec rzeczywistości, implikowało adresata wezwania (całe społeczeństwo) i beneficjenta (uczniowie dzisiejsi i jutrzejsi), wiązało konkretne zadanie z państwem. A przede wszystkim – było jednozdaniowym początkiem potężnego rozdziału w powojennych dziejach Polski.

 

W Polsce pierwszej i drugiej dekady po 1945 brakowało wszystkiego, co wiązało się z edukacją: wojna zabrała 33 procent nauczycieli szkół niższych szczebli i zniszczyła ponad 60 procent szkolnego majątku trwałego. W tym pejzażu braków przybywało dzieci: w 1946 roku liczba mieszkańców Polski wynosiła 23,9 mln, w roku 1960 – 29,8 mln, co znaczyło wzrost prawie o sześć milionów. Lata sześćdziesiąte dodały do tego kolejne 2,5 mln. Dla dzieci reprezentujących długotrwały wyż demograficzny nie starczało miejsc w klasach, klas w szkołach i szkół w miejscach zamieszkania. Na początku lat 60. na jedną salę lekcyjną przypadało ponad siedemdziesięcioro uczniów…

 

W tym kontekście hasło Gomułki było retorycznie dobre, pragmatycznie słuszne i politycznie pojemne. Podjęcie koniecznego przedsięwzięcia modernizacyjnego tworzyło podwójne wiązanie – łączyło rozwój szkolnictwa z dziejami państwa, a PRL wiązało z historią wcześniejszych form polskiej państwowości. Budowa szkoły stawała się tożsama ze wzmacnianiem Polski i umieszczaniem znaków na milenijnej podziałce. Przedsięwzięcie było ogromne: pierwszy budynek oddano do użytku w roku 1959, tysięczny – w 1965. W sumie zbudowano 1417 szkół, dysponując budżetem przekraczającym 23 mld złotych.

 

Powstał jedyny w swoim rodzaju monument – użyteczny i trwały. Trwały do dziś, jako że jedna trzecia szkół w aktualnej Polsce to „tysiąclatki”.

 

Niecodzienna rywalizacja państwa z kościołem przyniosła dwie osobne integracje: świecką szkołę powszechną oraz duchowe odnowienie więzi społecznej. Jedno i drugie działanie dobrze spełniło zakładane cele. Ale w tamtym czasie – poza planem pierwszym i drugim – pojawiło się trzecie działanie.

 

Szkoły i wybaczenie

 

W listopadzie 1965 roku, kiedy stawiano tysięczną szkołę, opinię publiczną w Polsce i Niemczech poruszyła wiadomość o liście biskupów polskich do biskupów niemieckich.

 

List powstał w trakcie obrad II Soboru Watykańskiego. Inicjatorem i autorem listu był arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek, a podpis pod nim złożyło 34 polskich duchownych, m. in. kardynał Wyszyński i abp Karol Wojtyła. W tekście skrótowo rysowano dzieje Polski, wskazywano na zmienne – pełne dobrych i strasznych kart – dzieje stosunków polsko-niemieckich, przypominano o cierpieniach doświadczonych przez ludność niemiecką w czasie wysiedleń, określano granicę na Odrze i Nysie jako rezultat wojny. Autorzy zapraszali duchownych niemieckich na obchody milenium chrztu i kierowali do nich pamiętne zdanie:

 

W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie.

 

Budowa tysiąca szkół i wystosowanie listu do biskupów niemieckich – co tu wspólnego?

 

Oba te działania wynikały z rozpoznania poważnych problemów: drastycznych niedoborów edukacyjnych z jednej strony oraz drastycznego nadmiaru nienawiści. Państwowe działania były przede wszystkim pragmatyczne, kościół eksponował kwestie etyczne. Mimo różnic istniały silne zbieżności: oba działania miały charakter powszechny i więziotwórczy, oba też nakierowane były na likwidowanie podziałów i występowały przeciw determinującej sile przeszłości. „Tysiąclatki” zapewniły realne upowszechnienie edukacji, czyli wyrównanie nierówności wynikających z pochodzenia i miejsca zamieszkania, awans edukacyjny dzieci chłopskich, a później dopływ ludzi z mniejszych ośrodków do liceów i szkół wyższych. Z grubsza licząc ponad połowa dzisiejszych dorosłych Polaków zdobyła wykształcenie podstawowe w tych szkołach.

 

Mniej wyraziste wydaje się dziedzictwo drugiego momentu. Sądzę jednak, że gest wybaczenia i prośba o wybaczenie stanowił najistotniejszy składnik polskiego katolicyzmu na nowe milenium. Przebaczenie – w świetle nauczania Chrystusa – ma w sobie coś z szaleństwa: nie rozgrzesza człowieka, do którego jest skierowane, lecz uwalnia osobę wybaczającą od złogów nienawiści; wybaczyć znaczy oczyścić samego siebie z niechęci do bliźniego, z urazy zasklepiającej podmiot w samym sobie i odcinającej od świata. W tym sensie akt przebaczenia ma w sobie coś wyzwolicielskiego i szaleńczego, ponieważ może dotyczyć tylko tego, co niewybaczalne – tego, co zrobiono nam w przeszłości i co związało naszą podmiotowość w nierozplątywalny węzeł.

 

Odkąd zaznaliśmy krzywdy, jesteśmy tymi, którzy rozpamiętują i tymi, którzy mają prawo oczekiwać ze strony krzywdziciela wszelkich form upokorzenia. Sądzimy, że krzywdziciel powinien poprosić nas o przebaczenie, wyrazić skruchę, poddać się karze, postarać się o zadośćuczynienie. Dopóki to nie nastąpi, jesteśmy w pewnym sensie wolni od konieczności przebaczenia, ale uwiązani w swoim oczekiwaniu na akt skruchy z drugiej strony. Właśnie dlatego akt wybaczenia jest szaleństwem, ponieważ wymaga uwolnienia się od oczekiwań i rezygnacji z uprawiania etyki warunkowej, zgodnie z którą wybaczamy dopiero wtedy, gdy ktoś się przed nam ukorzy i o wybaczenie poprosi. Kiedy robimy to sami z siebie, odzyskujemy podmiotowość moralną: dopóki czekamy na akt skruchy ze strony naszego krzywdziciela, chodzimy w aurze pokrzywdzonych, więc niewinnych. Jest to jednak aura iluzoryczna. Przysługuje nam ona nie z racji dobra, które uczyniliśmy, lecz z racji zła, które nam wyrządzono.

 

Dlatego powojenne rządy PRL-u bezustannie wzmacniały pamięć krzywd, bo razem z nią serwowano, niczym w pakiecie promocyjnym, tożsamość narodową, niewinność zbiorową i prawo do zadośćuczynienia.

 

A także nieograniczony czas na odwlekanie życia.

 

Akt wybaczenia odbiera możliwość dalszego odwlekania, włączając ludzi na powrót we współczesną im historię, w relacje społeczne i we własną egzystencję. Nie można wybaczyć, nie prosząc o wybaczenie, ponieważ sam akt wybaczenia przypomina o grzeszności ludzkiej i jest udzielany przez kogoś, kto dzięki wybaczeniu uświadamia sobie własną podatność na zło. W tym sensie akt wybaczenia jest nie tylko oczyszczeniem siebie z poczucia krzywdy, lecz także odnowieniem więzi z drugim człowiekiem. Wybaczenie tego, co niewybaczalne konfrontuje z historią aktualną i umożliwia inne jej wymyślenie.

 

Milenium + 50

 

Mamy zatem trzy tradycje, które odsłoniły się w połowie lat 60: świecką modernizację szkoły, kościelną integrację duchową oraz chrześcijański gest przebaczenia.

 

I sądzę, że w dzisiejszej sytuacji raczej one stanowią rzeczywisty układ odniesienia dla obchodów niż moment chrztu sprzed lat tysiąca. Nie dlatego, że milenium jest zbyt odległą perspektywą, lecz dlatego, że owe trzy tradycje do dziś stanowią możliwe wzorce myślenia i działania w warunkach świeckiego państwa zdominowanego przez jedno wyznanie.

 

Jest w tych wzorcach przykazanie, by państwo pilnowało świeckiej autonomii, podejmując zadania obliczone na przyszłość i zabiegając o modernizację powszechną, która będzie osłabiać bądź likwidować różnice klasowe, majątkowe czy światopoglądowe. Jest w tych wzorcach kościelne działanie na rzecz pogłębienia chrześcijaństwa, a nie na rzecz zwalczania ateizmu. I jest w tych wzorcach konieczny dla ocalenia chrześcijaństwa akt przebaczenia – rzeczywistej odnowy podmiotowości jednostkowej i zbiorowej, akt odbudowy więzi, oczyszczenia uczuć i powrotu do gotowości uznania własnych win.

 

Co ciekawe, dopiero współdziałanie wszystkich trzech tradycji zapobiega wypaczeniu, jakie grozi każdej z nich działającej z osobna. Państwo bez konkurencji ze strony Kościoła jest zdolne do podejmowania działań pożytecznych, ale nie potrafi zaspokoić potrzeb wspólnotowych. Kościół bez państwa jako oponenta podlega przyspieszonej demoralizacji, włączając się w gry polityczne i rynkowe z pozycji uprzywilejowanej. Przebaczenie bez konkretnych działań naprawczych i pojednawczych staje się rutyną, tracąc pierwiastek szaleństwa i siłę transgresji.

 

Wokół tych wątków krąży moja wyobraźnia. Układa ona utopijne zwieńczenie obchodów 1050 rocznicy chrztu i państwa.

 

Wyobrażam więc sobie, że w ramach uroczystości Kościół kieruje do wszystkich żywych istot – bez względu na wyznanie, płeć, orientację seksualną, kolor skóry, światopogląd i przynależność gatunkową – list, w którym wybacza wszystkim ich grzechy i sam prosi o wybaczenie.

 

W tym samym czasie katolickie organizacje ogłaszają strajk okupacyjny kościołów do czasu, gdy instytucja nie zgodzi się na kapłaństwo kobiet. A państwo, utrzymując lekcje religii w szkołach, przejmuje kontrolę nad doborem katechetów i nad procesem dydaktycznym, ponadto wprowadzając do szkół obowiązkowe zajęcia z równości płci, ekologii i Zagłady.

 

Tak moglibyśmy zacząć nowy okres chrześcijaństwa w Polsce – od odnowienia Kościoła i wzmocnienia świeckości państwa. Bez tej lub innej utopii będzie to tylko rocznica.

 

prof. Przemysław Czapliński – krytyk literacki, profesor literatury współczesnej. Pracuje w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Autor takich książek jak m.in. Świat podrobiony. Krytyka i literatura wobec nowej rzeczywistości, Kraków 2003; Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje, Warszawa, 2009 czy Resztki nowoczesności. Dwa studia o literaturze i życiu, Kraków 2011.

 

**Dziennik Opinii nr 105/2016 (1255)