Aborcja, 09.04.2016

 

09.04.2016, 14:34

Przed Sejmem kolejna demonstracja przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego

Po 14:00 przed Sejmem rozpoczęła się demonstracja przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Event zgromadził liczbę protestujących porównywalną do tej, jak na ubieglotygodniowej demonstracji organizowanej przez Razem – również ws. prawa aborcyjnego.

20160409_135758

20160409_135903

20160409_140034

14:09

Nowacka: „Państwo polskie nie może opierać się na hipokryzji”. Wystartowała zbiórka podpisów pod projektem ws. liberalizacji prawa aborcyjnego

Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Ratujmy Kobiety” rozpoczął przed Sejmem oficjalną zbiórkę podpisów pod projektem liberalizującym przepisy związane z aborcją. Jak mówiła Barbara Nowacka na briefingu:

„Dzisiaj symbolicznie rozpoczynamy zbiórkę podpisów pod obywatelską inicjatywą „Ratujmy kobiety” i projektem ustawy o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie. To bardzo dobra wiadomość dla wszystkich, którym prawo człowieka, prawa kobiet, wolność kobiet i godność człowieka są drogie, istotne i dla której to sprawy działają. Komitet obywatelski powstał złożony głównie ze środowisk kobiecych, organizacji feministycznych i osób, które od lat działają na rzecz praw kobiet. Sa przedstawiciele różnych środowisk, różnych organizacji i już zbierają podpisy na dzisiejszej demonstracji. Dlaczego? Bo uważamy, że państwo polskie nie może opierać się na hipokryzji i udawać, że prawo dot. aborcji działa. Otóż nie działa. Między 80 a 100 tys. Polek rocznie dokonują aborcji, robią to za granicą. Przepisy zaostrzające spowodują dodatkowe i większe dramaty kobiet, są absolutnie nieludzie”

Nie chcemy, żeby w Polsce był słyszany wyłącznie głos konserwatystów i ultrakonserwatystów – mówił dalej Nowacka:

„My chcemy, żeby w Polsce istniała dobra edukacja seksualna, łatwo dostępna antykoncepcja i żeby aborcja w Polsce była legalna, wtedy, kiedy musi być. Nie ma co się oszukać to zjawisko będzie istniało. Natomiast to, na czym naprawdę nam zależy, to świadome rodzicielstwo, to, żeby w Polsce rodziło się dużo szczęśliwych, zdrowych i kochanych dzieci, a żeby ich matki mogły jak się nimi zająć. Dlatego składamy projekt liberalizacyjny. Nie chcemy, żeby w Polsce był słyszany wyłącznie głos konserwatystów i ultrakonserwatystów, głos taki, jak wydaje z siebie rząd PiS-u. Jest inna Polska, inna opcja i to jest tak samo uprawniony głos obywateli i obywatelek, dlatego zbieramy podpisy”

Jak dodała Nowacka, projekt zakłada przede wszystkim edukację seksualna w wymiarze co najmniej jednej godziny tygodniowo i prawo do aborcji do 12 tygodnia ciąży.

 

300polityka.pl

Prawica w ekstazie. Ktoś włamał się na skrzynkę mailową Kijowskiego o wykradł maile lidera KOD

Ktoś włamał się na skrzynkę mailową Mateusza Kijowskiego.
Ktoś włamał się na skrzynkę mailową Mateusza Kijowskiego. Fot. Michał Walczak / AG

Prawica nie znosi Mateusza Kijowskiego, bo jego KOD to największa przeszkoda do wszechwładzy Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego nawet najmniejszy problem działacza to dla „niepokornych” powód do radości. Dzisiaj jest nim informacja, że ktoś włamał się na skrzynkę mailową Kijowskiego.

Skrzynka mailowa Mateusza Kijowskiego została zhackowana – donosi branżowy serwis Niebezpiecznik.pl. Informację błyskawicznie podchwycili krytyczni wobec KOD internauci, a tuż po nich serwis Niezależna.pl. Związany z PiS portal donosi, że „Hakerzy przejęli e-maile lidera KOD? ‚Szykują się mocne rewelacje'”.

I nie przeszkadza im informacja od samego Kijowskiego, który wyjaśnił redakcji Niebezpiecznika, że chodzi o od dawna nieużywany adres, na którym nie było żadnych informacji związanych z działalnością KOD. Dodał też, że szybko poradził sobie z problemem i odzyskał dostęp do konta korzystając ze smartfona podczas podróży nowojorskim metrem.

Ale Niezależna wie swoje. Powołuje się na Antykomora, czyli Roberta Frycza, który prowadził stronę, na której można było strzelać do podobizny Bronisława Komorowskiego. Ten autorytet ekscytuje się na Twitterze, że według hakerów w mailach wykradzionych Kijowskiemu „zapowiadają MOCNE rewelacje”. Oczywiście gdyby coś takiego spotkało polityka PiS lub niepokornego dziennikarza, byłby skandal, ale przecież przeciwnicy PiS nie mają prawa do prywatności.

Źródło: Niezależna, Niebezpiecznik

prawica

naTemat.pl

10 kwietnia

Gdzieś tak w drugiej połowie marca 2011 zadzwonił do mnie redaktor Zdort z Rzeczpospolitej i poprosił o tekst na pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej – bym napisał o tym, jak sobie wyobrażam obchody tej rocznicy. Tak powstał tekst, który miał się okazać moim ostatnim artykułem dla Rzepy, po kilkunastoletniej intensywnej współpracy. Generalna teza była taka, że 10 kwietna to powinien być – wybity w tytule artykułu – „Dzień zrównania” (w tym sensie, że śmierć zrównuje, także Prezydenta ze stewardessą, prawicowców z lewicowcami, katolików z niewierzącymi lub wyznawcami innych religii etc).

Ale znalazł się tam też passus, na który gniewnie zareagowało parę osób, w tym (opisany w tymże passusie) Łukasz Warzecha, jeden wdowiec smoleński w zniesławiającej mnie replice w Rzepie, Jan Pospieszalski w programie z moim udziałem, a także pewien drogi kolega (choć prawicowiec), który pozostanie tu anonimowy, w czasie skądinąd miłej kolacji w jego domu pod Warszawą.

Krytyczny passus brzmiał:

„Polityczne pokłosie 10 kwietnia było wśród nas, żywych, paskudne. Wyszły z nas (używam z pewną przesadą pierwszej osoby liczby mnogiej, ale wcale nie zamierzam bić się w piersi, bo nie mam powodu) cechy publiczne najgorsze: paranoja, podejrzliwość, haniebny cynizm, bezdenna głupota. Oto niektóre figury z tego marnego przedstawienia: liderzy partii, którzy po udanej (choć w końcu przegranej) kampanii prezydenckiej postanowili powrócić do Smoleńska jako głównego tematu programowego swej partii, w ten sposób upartyjniając i zawłaszczając politycznie katastrofę, której ofiarami byli wszak ludzie wszystkich opcji partyjnych. Lider opozycji, czynnie delegitymizujący demokratycznie wybrane władze, prezydenta bojkotując i sugerując jego wybór przez przypadek lub pomyłkę.Oto socjolog z niedalekiej Bremy, który w serii histerycznych artykułów wyraża swą teatralną pogardę dla tych, którzy przed katastrofą ważyli się krytykować tragicznie zmarłego prezydenta. Oto sędziwy, ale afektowany poeta, który grafomańsko nawołuje brata poległego prezydenta, by ten coś „zrobił w tej sprawie”, i odmawiający atrybutu polskości tym, którzy nie głosują na partię przeżywającą zbiorowo, lecz cynicznie los „poległych” pod Smoleńskiem.Oto kiepski kabareciarz, który odreagowuje swą PZPR-owską przeszłość, piskliwie wzywając byłych krytyków prezydenta Kaczyńskiego „na kolana”, jak gdyby ktokolwiek miał jakieś powody, by go słuchać z powagą. Oto była nieudolna minister i paradny bufon jadący do USA, by tam antyszambrować u polityków trzeciego sortu w sprawie „umiędzynarodowienia” śledztwa.Oto redaktor naczelny niszowego dotychczas pisemka budujący nakład swej gazety na podgrzewaniu paranoi i teorii spiskowej. Oto komentator brukowego tabloidu mnożący w swym blogu dziesiątki „pytań” i „wątpliwości” dotyczących katastrofy, w tym także o sztuczną mgłę pod Smoleńskiem, przy aplauzie internetowej publiki i nieumiejący się wycofać z żadnej insynuacji…”.

Wystarczy? Jeśli nie, mogę kontynuować obraz tej galerii paranoidalno-cynicznej, ale chyba nie jest to potrzebne. I niech mi nikt nie mówi, że to postaci marginalne, epizody nieistotne, gazetki i blogi niszowe. Tego typu postawy, wypowiedzi i opinie zatruły debatę o przyczynach katastrofy i o racjonalnych środkach, które należy podjąć, by nigdy więcej do takiego zbiegu fatalnych decyzji, niekompetencji i dezorganizacji nie dopuścić”.[/b]

Dziś, po pięciu latach po katastrofie, a czterech po napisaniu artykułu, nie tylko niczego bym w tym fragmencie nie zmienił, ale pewno bym wyostrzył jego ton. W kolejnych latach doszły do tej menażerii kolejne figury, a osobliwie – wybitni naukowcy, mianowani na tę godność dzięki wejściu do komisji Macierewicza: jakiś profesor z czwartorzędnego (bo poza wszelkimi rankingami) uniwersytetu amerykańskiego (z małżonką), jakiś laborant z innego uniwersytetu, jakiś właściciel warsztatu przy garażu na przedmieściach Sydney, mianowany na wybitnego specjalistę od wybuchów… .

Pięć lat to dosyć. Należy nakreślić grubą kreskę. Do niedawna myślałem, że jest błędem polskiego rządu, że niedostatecznie reaguje na wariactwa zamachowców i wybuchowców. Teraz zmieniłem zdanie,. Już nie należy wdawać się w te głupoty, oni nigdy tego nie skończą, nie zmienią zdania, nie przestaną głosić swoich bredni o wybuchu – bo od tego zależy ich polityczny status albo – w przypadku utrzymanków medialnych PiS-u lub SKOK-ów – pieniądze. Niech robią to sami, niech się kiszą we własnym sosie, niech we własnym gronie przekonują się wzajemnie w nieskończoność,. że cały naród tego się domaga, że Smoleńsk jest beczką prochu, która podpali ten rząd, niech piszą dla siebie i swoich kolegów, że jest w tym jakaś tajemnica, kłamstwo, intryga…

Raz na zawsze powiedzmy sobie kilka oczywistych faktów: ten samolot nigdy nie powinien był wystartować, wiedząc o warunkach na Siewiernym, a jak już wystartował (z zawinionym przez Prezydenta opóźnieniem, w czasie którego warunki jeszcze się pogorszyły), to powinien był zmienić kierunek i lecieć na lotnisko zapasowe, ale skoro już zbliżał się do Smoleńska, to nie powinien był podchodzić do lądowania – lecąc za nisko, za szybko, bez kontaktu wzrokowego z ziemią. Nie powinien był lecieć z załogą, kokpit nie powinien być jak stodoła, do której wszyscy wchodzą i gadają do skołowanych pilotów…

Odpowiedzialni za tę tragedie zginęli w katastrofie, niech im ziemia lekką będzie – a my o tym już uciszmy się raz na zawsze. Bo o czym już nie da się nic więcej powiedzieć – należy milczeć.

10kwietnia

W końcu marca 2011 zadzwonił do mnie Dominik Zdort, szef działu opinii “Rzeczpospolitej”, prosząc o artykuł na temat mojej koncepcji obchodów pierwszej rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem.

To okazało się być moim ostatnim artykułem w “Rz”. Dziś przeczytałem ten stary artykuł i uznałem, że niczego w nim nie trzeba zmieniać. Oczywiście można dodać parę figur tej ponurej farsy, kilku „profesorów” z nieznanych uczelni, kilku wybitnych techników z podmiejskich garaży, kilka sztuczek groteskowego ministra, wymyślającego „podkomisję” nieistniejącej komisji, by obejść prawo taką marną intrygą — ale ogólny ton pozostaje całkowicie aktualny, Zamieszczam więc ten artykuł, który ukazał się w „Rz” 31 marca 2011, bez żadnych zmian:

 

Chciałbym, aby obchody smutnej rocznicy 10 kwietnia były odwrotnością tego wszystkiego, co w związku z katastrofą smoleńską wydarzyło się w Polsce w ciągu ubiegłego roku. Chciałbym, by przekaz, jaki sobie wzajemnie wyślemy, wspominając zmarłych, był odwrotnością przekazu posmoleńskiego z lat 2010 – 2011.

Chciałbym zatem – używając banalnego języka dla niebanalnej moim zdaniem propozycji – by ta rocznica nas połączyła; by była okazją do zrównania pamięci o wszystkich zmarłych tego dnia pod Smoleńskiem, a w konsekwencji instrumentem zrównania godności wszystkich uczciwych Polaków, bez względu na ich przekonania, preferencje polityczne i pozycję społeczną. Paradoksalnie ta posępna okazja taką szansę nam daje – może w wyższym stopniu niż jakakolwiek inna.

Wynika to z samej istoty śmierci. Przy jej wszystkich okropieństwach śmierć ma – przepraszam za to słowo w tym kontekście – jedną wielką zaletę: ona zrównuje ludzi, a to zrównanie zmarłych może się przenieść – przy dobrej woli i pewnym wysiłku z naszej strony – także na żywych. W obliczu śmierci nie ma hierarchii: urzędu, wieku, stanowiska. Nie ma różnic płci, przynależności partyjnej, religii i stopnia naukowego; śmierć nie rozróżnia między ilością orderów zmarłych ludzi ani ich zasługami.

Śmierć jest wielkim zrównywaczem: w ładniejszych słowach, niż zdolny jest to ująć prawnik, pouczali nas o tym poeci – od Szekspira i Calderona przez Mickiewicza po Miłosza. „Król jest żebrakiem, gdy się skończy sztuka” – pisał Szekspir (wspomagany zgrabnie w tej frazie przez Barańczaka) – i na koniec tej pięknej, ale w sumie smutnej sztuki, jaką jest życie, jeden aktor zdejmuje koronę królewską, inny odkleja sztuczną brodę mędrca, inny zdejmuje czarny płaszcz i binokle szefa policji, inny jeszcze odpina tekturowe ordery dworzanina. Śmierć nie ma respektu dla szarży i hierarchii – i w tym (pewno tylko w tym) jest szlachetna.
Czy potrafimy tę szlachetność śmiertelnego zrównania wykorzystać? Czy potrafimy sprawić, by nasi zmarli pod Smoleńskiem wprowadzili w nasz świat, choć na chwilę, ducha równości i pogodzenia?

Polityczne pokłosie 10 kwietnia było wśród nas, żywych, paskudne. Wyszły z nas (używam z pewną przesadą pierwszej osoby liczby mnogiej, ale wcale nie zamierzam bić się w piersi, bo nie mam powodu) cechy publiczne najgorsze: paranoja, podejrzliwość, haniebny cynizm, bezdenna głupota. Oto niektóre figury z tego marnego przedstawienia: liderzy partii, którzy po udanej (choć w końcu przegranej) kampanii prezydenckiej postanowili powrócić do Smoleńska jako głównego tematu programowego swej partii, w ten sposób upartyjniając i zawłaszczając politycznie katastrofę, której ofiarami byli wszak ludzie wszystkich opcji partyjnych. Lider opozycji, czynnie delegitymizujący demokratycznie wybrane władze, prezydenta bojkotując i sugerując jego wybór przez przypadek lub pomyłkę.

Oto socjolog z niedalekiej Bremy, który w serii histerycznych artykułów wyraża swą teatralną pogardę dla tych, którzy przed katastrofą ważyli się krytykować tragicznie zmarłego prezydenta. Oto sędziwy, ale afektowany poeta, który grafomańsko nawołuje brata poległego prezydenta, by ten coś „zrobił w tej sprawie”, i odmawiający atrybutu polskości tym, którzy nie głosują na partię przeżywającą zbiorowo, lecz cynicznie los „poległych” pod Smoleńskiem.
Oto kiepski kabareciarz, który odreagowuje swą PZPR-owską przeszłość, piskliwie wzywając byłych krytyków prezydenta Kaczyńskiego „na kolana”, jak gdyby ktokolwiek miał jakieś powody, by go słuchać z powagą. Oto była nieudolna minister i paradny bufon jadący do USA, by tam antyszambrować u polityków trzeciego sortu w sprawie „umiędzynarodowienia” śledztwa.

Oto redaktor naczelny niszowego dotychczas pisemka budujący nakład swej gazety na podgrzewaniu paranoi i teorii spiskowej. Oto komentator brukowego tabloidu mnożący w swym blogu dziesiątki „pytań” i „wątpliwości” dotyczących katastrofy, w tym także o sztuczną mgłę pod Smoleńskiem, przy aplauzie internetowej publiki i nieumiejący się wycofać z żadnej insynuacji…

Wystarczy? Jeśli nie, mogę kontynuować obraz tej galerii paranoidalno-cynicznej, ale chyba nie jest to potrzebne. I niech mi nikt nie mówi, że to postaci marginalne, epizody nieistotne, gazetki i blogi niszowe. Tego typu postawy, wypowiedzi i opinie zatruły debatę o przyczynach katastrofy i o racjonalnych środkach, które należy podjąć, by nigdy więcej do takiego zbiegu fatalnych decyzji, niekompetencji i dezorganizacji nie dopuścić.

10 kwietnia nie będzie miejsca na taką racjonalną debatę – i nawet nie powinno jej być tego dnia. Ale będzie miejsce na westchnienie, łzy i – dla wielu ludzi – modlitwę. Chodzi o to, by tym przejawom serdecznych uczuć towarzyszyła intencja zrównania wszystkich zmarłych – a poprzez nich nas wszystkich – a nie dodatkowego podzielenia, zróżnicowania i judzenia.

Jak to zrobić? Nie wiem, do tego potrzeba wizjonerskiego reżysera lub przynajmniej doświadczonego „event managera”, ale wyobrażam sobie, że można się zebrać na spotkaniach, wiecach i mszach, na których po prostu będą wyczytywane wszystkie nazwiska zmarłych – wszystkich, podkreślam – z bardzo krótkimi, ciepłymi ich sylwetkami biograficznymi.

By uczestnicy tych smutnych spotkań zaabsorbowali na dobre fakt, że w tej strasznej katastrofie zginął prezydent RP Lech Kaczyński i stewardesa Barbara Maciejczyk, szef Sztabu Generalnego generał Franciszek Gągor i funkcjonariuszka BOR młodsza chorąży Agnieszka Pogródka-Węcławek, prawosławny ordynariusz WP Miron Chodakowski i ewangelicki duszpasterz Adam Pilch, prawicowy wicemarszałek Krzysztof Putra i lewicowa posłanka Jolanta Szymanek-Deresz, rektor katolickiej uczelni ks. Ryszard Rumianek i feministka Izabela Jaruga-Nowacka… By ta jedyna dobra rzecz, która może wynikać ze zbiorowej śmierci – jej moc zrównywania – jakoś przeszła na nas, którzy jeszcze (przez chwilę przecież tylko) żyjemy.

Czy chciałbym, by tak się stało? Ogromnie. Czy przewiduję, że tak się stanie? Ani przez chwilę.

naTemat.pl

Skąd tyle niedźwiedzi w tatrzańskich miastach? Nie biorą się z kosmosu. Na takie zwierzę trzeba długo zapracować

Dominik Tomaszczuk, 09.04.2016

Niedźwiedzie w Tatrach

Niedźwiedzie w Tatrach (Fot. Adam Wajrak / Agencja Gazeta)

– Na początku niedźwiedź odwiedza śmietniki tylko w nocy, potem te godziny przesuwają się na dzień. Najpierw jest bardzo ostrożny, do tego stopnia, że człowiek nawet nie wie, że coś odwiedziło jego śmietnik – wyjaśnia Filip Zięba z Tatrzańskiego Parku Narodowego fenomen pojawienia się niedźwiedzi po słowackiej stronie Tatr.
 

Burmistrz słowackiego miasta Wysokie Tatry ogłosił w sobotę sytuację wyjątkową w związku z wyjątkowo częstym wchodzeniem niedźwiedzi na teren miasta i okolicznych wiosek Burmistrz słowackiego miasta Wysokie Tatry ogłosił w sobotę sytuację wyjątkową w związku z wyjątkowo częstym wchodzeniem niedźwiedzi na teren miasta i. Zaapelował do mieszkańców m.in. o niezbliżanie się do kontenerów na śmieci po zmroku. Ulice patrolują dodatkowe patrole policji.

Dlaczego w miasteczku na południowym stoku Wysokich Tatr nagle przybyło niedźwiedzi? Czy da się rozwiązać ten problem bez zabijania zwierząt? Rozmawiamy z Filipem Ziębą z Tatrzańskiego Parku Narodowego.

DOMINIK TOMASZCZUK: Skąd taki nagły wysyp niedźwiedzi na Słowacji?

FILIP ZIĘBA, TATRZAŃSKI PARK NARODOWY: To nie jest tak, że te niedźwiedzie, które regularnie odwiedzają śmietniki, biorą się z kosmosu. Nie pojawiają się z dnia na dzień. Na takie zwierzę trzeba sobie dość długo zapracować. Na początku niedźwiedź odwiedza śmietniki tylko w nocy, potem te godziny przesuwają się na dzień. Najpierw jest bardzo ostrożny, do tego stopnia, że człowiek nawet nie wie, że coś odwiedziło jego śmietnik. Ale niedźwiedź, który już dał radę bezkarnie podejść do śmietników i coś tam sobie do jedzenia wygrzebać, będzie wracał. A na wiosnę jest ich więcej.

Uczą się.

– Tak, po jakimś czasie zwierzę wie, że w tym miejscu nic złego mu nie grozi. Więc wraca w poszukiwaniu jedzenia.

Ale w Polsce tak dużego problemu nie mamy.

– Bo niedźwiedź uczy się, że gdy przez pewien czas ludzie nic nie robią, nie próbują go odstraszać, jest bezpieczny. U nas niedźwiedź, który zaczyna odwiedzać miasto, pojawia się na terenie zabudowanym, dostaje obrożę. Dzięki niej cały czas wiemy, gdzie zwierzę się znajduje, możemy śledzić jego pozycję w górach. Bez tego odstraszanie byłoby nieregularne, a więc nieskuteczne. Bo co z tego, że niedźwiedzia przegoni się spod jednego kontenera, jeśli zaraz przy kolejnym będzie sobie spokojnie żerował. A źródeł ma kilka. Dobrze w niektórych miejscach sprawdza się też pastuch elektryczny.

To dlaczego Słowacy tego nie robią?

– To pytanie do nich. Ale trzeba podkreślić, że tam skala problemu jest większa. Rzecz w tym, że te wszystkie wioski w Tatrach Wysokich są w środku lasu. Więc niedźwiedzie są tam w środku swojego matecznika, do miasta czy wioski mogą wejść z każdej strony, a nie, jak np. w Zakopanem, tylko z jednej. Dużo budynków w środku lasu je przyciąga.

Pastuchem całego miasta się nie otoczy.

– Tak, problem jest bardziej skomplikowany, ale da się go rozwiązać. Rzecz w tym, że na rozwiązaniu musi zależeć wszystkim mieszkańcom. Najważniejsze to zrobić coś ze śmieciami. Śmietniki muszą być szczelnie pozamykane. Trzeba szukać rozwiązań, można np. stworzyć wspólne miejsca składowania odpadów dla kilku domów i otoczyć je pastuchem. W niektórych miejscach śmieci można trzymać pod ziemią. U nas przerabialiśmy takie rozwiązania.

Proste. I wydaje się skuteczne.

– Jest skuteczne, ale nie jest proste. To bardzo trudne, bo wystarczy, że chociaż jedna osoba się nie podporządkuje, powie, że ma to w nosie, i system nie zadziała. Z perspektywy niedźwiedzia niewiele się zmieni. Tu niezbędne jest opracowanie procedury. Działanie na zasadzie akcyjnej, bo ktoś gdzieś zobaczył niedźwiedzia, nie zadziała. Oduczenie niedźwiedzia jego nawyków, które długo sobie wyrabiał, to ciężka i mozolna praca.

Zobacz także

skąd

wyborcza.pl

 

 

SOBOTA, 9 KWIETNIA 2016

Dziś pod Sejmem demonstracja ws. prawa aborcyjnego i konferencja stowarzyszenia Inicjatywa Polska

12938348_1792546394310669_40207592298561391_n

Dziś pod Sejmem demonstracja ws. prawa aborcyjnego i konferencja stowarzyszenia Inicjatywa Polska

Komitet Inicjatywy Ustawodawczej Ratujmy Kobiety rozpoczyna dziś pod Sejmem oficjalną zbiórkę podpisów pod projektem liberalizującym przepisy związane z aborcją. Po godz. 13:30 odbędzie się w tej sprawie konferencja prasowa polityków zaangażowanych w stowarzyszenie Inicjatywa Polska – Barbary Nowackiej (pełnomocniczki Komitetu), Pauliny Piechny-Więckiewicz, Katarzyny Piekarskiej, Kazimiery Szczuki oraz Dariusza Jońskiego. Na 14:00 zaplanowana jest demonstracja.

 

300polityka.pl

Panama Papers. Biznesowo-polityczna ruletka Pawła Piskorskiego

Iwona Szpala, 09.04.2016

Prokuratura obliczyła, że pewnej listopadowej nocy 1992 r. Piskorski musiałby wygrać w ruletkę 138 razy, żeby zarobić 4,9 mld starych złotych. On twierdzi, że to błędne wyliczenia

Prokuratura obliczyła, że pewnej listopadowej nocy 1992 r. Piskorski musiałby wygrać w ruletkę 138 razy, żeby zarobić 4,9 mld starych złotych. On twierdzi, że to błędne wyliczenia (Fot. Sławomir Kamiński)

Z etosu Pawła Piskorskiego: Jest dobrze, gdy jako biznesmen angażujesz się w politykę, bo nie jesteś uzależniony od posady. A jeśli nie jesteś jeszcze zamożny, to jak najszybciej stań się zamożny.
 

Jedyne wyjście to aktywność indywidualna i indywidualne bogacenie się – radzi rówieśnikom Paweł Piskorski. Lat 23, doradca ds. młodzieży premiera Bieleckiego, sekretarz generalny Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest rok 1991.

Dziś dobiega pięćdziesiątki. W CV może wpisać: najmłodszy prezydent Warszawy, poseł, eurodeputowany, „czwarty tenor”, który zakładał Platformę Obywatelską. Wielu widziało w nim przyszłego prezydenta RP.

Ale w politycznym życiorysie ma też wyrzucenie z PO za łamanie standardów, porażkę w wyborach do europarlamentu z całą listą Europy Plus i stanowisko szefa Stronnictwa Demokratycznego. To ugrupowanie z 1-procentowym poparciem, za to bogate w nieruchomości. Biznes i polityka w karierze Piskorskiego od zawsze idą ręka w rękę.

Jeśli media wciąż zainteresowane są Piskorskim, dotyczy to albo źródeł jego majątku, albo komentowania bieżącej polityki, szczególnie PO. O swojej byłej partii mówi zwykle źle. Tak źle, że zdobył nawet zaufanie TV Republika.

TUTAJ PRZECZYTASZ WSZYSTKIE TEKSTY O „PANAMA PAPERS”

Naiwni z NZS

Wychowuje się na warszawskim Żoliborzu, matka jest pielęgniarką, o ojcu nie wspomina. Jedynak. Zdaje na historię na uniwersytecie. Na Piskorskiego zwraca uwagę Mariusz Kamiński, dziś wiceprezes PiS: „Wprowadzałem go do NZS, był zaangażowany, pomagał represjonowanym” – opowiadał „Wyborczej”.

To było w 1987 r. Trzy lata później Piskorski jest już przewodniczącym zrzeszenia liczącego ok. 70 tys. ludzi i szuka patrona w dorosłej polityce. Do wyboru ma ROAD (późniejszą Unię Demokratyczną), Porozumienie Centrum i gdańskich liberałów.

W wydanej w 2014 r. książce „Między nami liberałami” twierdzi, że solidarnościowi politycy nie traktowali studentów poważnie, przymykali oko na prywatyzację „postkomunistycznych młodzieżowych agencji artystycznych i podróżniczych”. Miał „złą chemię” z Adamem Michnikiem („Mówiłem mu otwarcie to, co uważałem za prawdę, że oni są zamkniętą elitą, że to oni za chwilę, tak jak wcześniej komuniści, będą zadowoloną i oderwaną od ludzi grupą”).

W wakacje 1990 r. rozmawia z Jarosławem Kaczyńskim. „Koledzy z PC zaczynają rozwijać teorię, że skoro komuniści się uwłaszczają, to my wytworzymy swój mechanizm finansowy. (…) Dużo było wtedy rozmów o pieniądzach (…) dla takich ludzi jak my (…) jeszcze naiwnych, że to taka szlachetna rewolucja bez kontekstu w postaci zaplecza finansowego czy zajmowania stanowisk, to było lekko szokujące”.

Wybiera jednak liberałów. Mariusz Kamiński: „To efekt zwykłego targu. NZS ogłosiło swoisty konkurs ofert na partię, z którą ma ściśle współpracować. Wygrał KLD, bo zaproponował najlepsze warunki. Tylko dzięki temu Piskorski został doradcą premiera”.

Jesienią 1990 r. szlachetny rewolucjonista przekracza próg warszawskiego Marriotta. W książce opowiada o biurze KLD w tym pięciogwiazdkowym hotelu, gdzie „herbata kosztuje więcej niż nasz tygodniowy dochód”.

I opisuje wzorowego liberała: „jest dobrze, gdy jako biznesmen i człowiek zamożny angażujesz się w politykę, bo nie jesteś uzależniony od funkcji czy posady. A jeśli nie jesteś jeszcze zamożny, to jak najszybciej stań się zamożny, by móc się jak najszybciej zaangażować w politykę. Taki był wtedy nasz etos”.

W kolejnych latach ten etos zmodyfikował – równocześnie robił i pieniądze, i politykę.

Piskorski przed sądem. Gdzie się pomieściły jego Kossaki i żyrandole?

Polityk doskonały

W wyborach 1991 r. wynik ma marny (600 głosów), ale dostaje miejsce w Sejmie, bo na liście KLD jest tuż za liderem partii Bieleckim. Jego wyborcze plakaty odstają od reszty. Mariusz Szczygieł pisze w reportażu, że Piskorskiego „wyróżnia rzadka rzecz wśród polityków: zdrowe, białe zęby”. Rozmawiają w jego skromnym mieszkaniu na Żoliborzu. W pokoju ma sosnowy regał (sam skręcał) z masą książek, stół przykryty kwiecistą ceratą, plastikową różę w wazonie, a w kartonach zabawki z dzieciństwa. Koszule prasuje mu mama.

Gdy w 1993 r. liberałowie nie wchodzą do Sejmu, nie zraża się. Chudsze lata chce przetrwać w samorządzie. Zostaje szefem klubu radnych Unii Wolności, która powstaje z połączenia KLD i Unii Demokratycznej.

W Warszawie robi furorę wśród lokalnych działaczy. Ma obycie z Wiejskiej i znajomych w dużej polityce. „Instynkt wodzowski. Inteligencja, bystrość, kultura osobista. Powiedziałam: jest pan moim kandydatem na prezydenta . Nie określiłam jakiego” – opowiadała w „Wyborczej” stołeczna radna UW.

Elastyczny. Oburzał się na „grubą kreskę”, ale w 1994 r. wchodzi w alians z SLD. Za partnerów ma dawnych sekretarzy dzielnicowych PZPR.

Idzie jak burza. W 1995 r. rządzi partią w Warszawie (dzięki rekomendacji Bronisława Geremka). W 1997 r. ponownie zostaje posłem, zbiera komplementy za krajową kampanię UW. Unia ceni jego zmysł organizacyjny. I kuluarowe triki. To od niego ludzie w UW (potem PO) uczą się pompowania kół partyjnych, by mieć sukces na zjeździe, zarządzania partią jak firmą, w której ważne są hierarchia i system nagradzania posadami za lojalność.

Dziś to standard. Ale w latach 90. część środowiska UW taki sposób uprawiania polityki raził. Róża Thun, wtedy warszawska radna, narzeka, że „pod wodzą Piskorskiego partia walczy o konkretne stanowiska i konkretnych ludzi, a coraz rzadziej o realizację jakiejś idei”. Krytycy są wycinani z list, spychani na margines.

Piskorskiego otacza wianuszek fanów oraz liczni asystenci wyciągani z partyjnej młodzieżówki. Jeśli się sprawdzają, dostają dobre miejsca na listach samorządowych. O szefie mówią „polityk doskonały”, tak jak on noszą garnitury, niebieskie koszule, dobrze dobrane krawaty.

W 1999 r. w wieku 31 lat Piskorski zostaje prezydentem Warszawy. Michał Boni: „Na pewno jest w grupie, o której można mówić, że w przyszłości może pretendować do urzędu prezydenta RP”. Jan Lityński dorzuca, że Piskorski to jeden ze zdolniejszych polityków przed czterdziestką, pragmatyk.

Obaj przekonają się o tym za chwilę. W 2001 r. Piskorski, przechodząc do PO, zabierze służbowy sprzęt i umowy najmu na partyjne lokale UW.

Jak Piskorski handlował antykami. Znamy akt oskarżenia

Kiedyś biło się w twarz

Lipiec 2001 r. Czesław Bielecki, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych, pytany przez „Wyborczą”, dlaczego przyjął laptopa od ambasadora Chin, rzuca: „Są prawdziwe afery, które są na wierzchu. Piskorski kieruje mafią w Warszawie. (…) Kradzież, korupcja na każdym kroku na miliony. Całe miasto o tym huczy”.

Piskorski zapowiada pozew: „kiedyś za coś takiego biło się w twarz i wyzywało na pojedynek”. Bielecki przegrywa proces.

Kilka dni później Piskorski ujawnia majątek: 300 tys. zł oszczędności, dwa mieszkania (ponad 100 m kw. i 200 m kw.), działka 2,4 ha (własność żony i teściowej), wkład mieszkaniowy żony, wkład na budowę trzech mieszkań na wynajem, 2 tys. akcji, kolekcja antyków, obrazów i książek wyceniana na pół miliona złotych. Jest jednym z zamożniejszych posłów.

– Jak i gdzie się pan dorobił? – pyta Anna Białkiewicz w „Super Expressie”.

– Większość zarobiłem przed 1997 r. Głównie na giełdzie, ale także dzięki wiedzy historycznej. Poprzez działalność antykwaryczną, sprzedaż zabytkowych przedmiotów, książek, obrazów.

Dziennikarka prosi, by pokazał dokumenty potwierdzające transakcje giełdowe. Piskorski odmawia.

Z urzędu skarbowego dostaje kwit, że wszystko jest w porządku. Uważa, że nagonkę przeprowadziło środowisko Unii Wolności i „Gazety Wyborczej”.

Sprawa co jakiś czas wraca. Piskorski odpowiada wtedy, że kupował i polerował angielskie laski, by je dobrze sprzedać. W piśmie „Gala” wyznaje, że pierwszych pieniędzy dorobił się we wczesnej młodości, kupując cymelia od przygodnych handlarzy: „Nie mieli pojęcia o wartości książek i sprzedawali je na worki. Kupiłem dwa. W środku znalazłem skarby – dziesięć pierwodruków Sienkiewicza z autografem autora, Krasickiego z początku XIX wieku, pierwsze wydanie Ogniem i mieczem z 1883 r.”.

W książce z 2014 r. opowiada: „Zacząłem grać na giełdzie, grałem w kasynach, handlowałem antykami. To było szalone z dzisiejszego punktu widzenia, ale trudno dopatrzyć się w tym czegoś złego. (…) Byliśmy młodzi. Chcieliśmy iść do przodu”.

Antyki z kasynem w tle, czyli wszystkie sprawki Pawła P.

Spółdzielca

We wrześniu 2001 r. staje przed wyborem: warszawska prezydentura albo posłowanie. Zostawia Warszawę swojemu zastępcy Wojciechowi Kozakowi. To sprawny urzędnik, ale nie ma pozycji ani talentu Piskorskiego, który przez lata budował wizerunek przebojowej prezydentury, osiągając 70-proc. poparcie w sondażach. Potrafił przekonać, że pod jego ręką Warszawa rozwija się jak nigdy, samorząd funduje dwa nowe mosty, tunel wzdłuż Wisły, otwiera kolejne stacje metra.

Wizerunek sukcesu ma wadę – za czasów Piskorskiego samorząd coraz śmielej poczyna sobie z publicznym majątkiem. Omijana bywa ustawa o zamówieniach publicznych, prawo budowlane, wpływowi samorządowcy bez żenady sięgają po mieszkania komunalne. Na czele rady milionowej gminy Centrum stoi Bogdan Tyszkiewicz – obwieszony złotem zamożny kupiec, który ma kontakty z mafią pruszkowską, na sesje rady miasta przyjeżdża czarnym mercedesem w towarzystwie muskularnego ochroniarza, a w 2005 r. zostaje zamordowany przez białoruskiego komandosa.

Symbolem tamtych czasów staje się spółdzielnia Dembud, w której inwestują Piskorski i jego bliscy. Wśród lokatorów są artyści, politycy wszystkich opcji i gangsterzy (np. „Masa”, „Słowik”, „Pershing”, czyli domniemani przywódcy gangu pruszkowskiego, jeden z nich mieszka drzwi w drzwi z Piskorskim). Prezes Dembudu Witold Romanowski jest radnym. O Piskorskim mówi „mój przyjaciel”, uczył go gry na giełdzie. Piskorski odwdzięcza się komplementami: skoro „Witek” ma coraz większe poparcie w swoim okręgu, to widać wyborcom nie przeszkadza, że łączy mandat ze spółdzielnią.

Dembud to luksus za przystępne ceny. Spółdzielnia zachowuje się dość oryginalnie, np. leje fundamenty bez pozwolenia na budowę, w dokumentach gubi dwa piętra, które zbudowała, wchodzi na cudzą działkę albo po wygraniu przetargu na mieszkania stwierdza, że będzie stawiać biurowiec.

– Zapisałem się do tej spółdzielni w 1991 r., a było to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie – mówi w „Wyborczej” Piskorski, wtedy prezydent Warszawy i właściciel mieszkania o 110 m kw. Podkreśla, że jest niezależny finansowo, ale pieniądze, które zarobił, nie mają związku z polityką. Grał na giełdzie. Jako „dziecko szczęścia i reformy Balcerowicza”.

Dzieli się też autorską koncepcją walki z korupcją: – Jeśli w jakimś kierunku ma iść ewolucja systemu antykorupcyjnego w Polsce, to prócz zeznań finansowych parlamentarzystów czy prezydentów miast potrzebne są inne regulacje. M.in. właśnie takie, które zabraniają korzystania ze szczególnej wiedzy. Tą może być np. wiedza o kursach, ruchach rynkowych. Najlepiej inwestować w ślepe fundusze.

Co pamięta Paweł Piskorski – internetowa książka byłego prezydenta Warszawy

Panie Pawle, niech pan zniknie

Jesienią 2002 r. do ratusza wkracza nowy prezydent stolicy Lech Kaczyński. Zwycięskie PiS i pokonana PO zawiązują koalicję, ale ekipa Kaczyńskiego sprawdza poprzedników. Sypią się oskarżenia o niekorzystne umowy, działanie na szkodę spółek miejskich. – Miejskie pieniądze wyciekały do rąk prywatnych – mówi prezydent. „Rzeczpospolita” pisze, że za rządów Platformy kontrakt na nadzór nad budową tras i mostów Świętokrzyskiego i Siekierkowskiego dostał były mąż wpływowej radnej PO. Jan Rokita, wtedy ważny polityk Platformy, ogłasza, że „w Warszawie działa sitwa”. W 2003 r. prokuratura prowadzi 30 spraw.

Piskorski, sekretarz generalny PO, odcina się od warszawskich współpracowników. – Proszę mi wybaczyć pewien wysoki ton, ale standardem uczciwości prezydenta jest, by nie ingerować w przetargi (…). Tego problemu nie powinno być. Chodzi nie o łamanie prawa, ale o standardy życia publicznego, a te zostały złamane – mówi.

Koalicja PiS-PO w Warszawie się kończy. Piskorski porównuje braci Kaczyńskich do „wikingów polityki”, których sensem życia jest wojna. Lech Kaczyński odpowiada: „ Układ warszawski jest symbolem tego, z czym chcemy walczyć, korupcji i rządzenia opartego na nieformalnych powiązaniach”.

W książce Piskorski pisze, że prezydent ruszył z nagonką, ale żadne z zawiadomień do prokuratury nie dotyczyło go bezpośrednio i żadna ze spraw nie zakończyła się skazaniem. Opowiada, jak pił piwo z Lechem Kaczyńskim w sejmowej Hawełce i usłyszał od niego: „Panie Pawle, mam do pana olbrzymią sympatię, ale niestety musi pan uwierzyć, że się pan znalazł między drzwiami a futryną i pana koledzy z PO nic dla pana nie zrobią. Już pana sprzedali, a w najgorszym momencie zadadzą cios w plecy. (…) Oni już myślą o tym, kto będzie w przyszłym rządzie z PiS. Najlepiej, żeby pan na kilka lat zniknął”.

W 2004 r. Platforma wysyła Piskorskiego do europarlamentu, a Hannie Gronkiewicz–Waltz zleca czystkę w warszawskiej PO.

W brukselskiej „poczekalni” poseł do PE nie daje o sobie zapomnieć. Bierze się do zalesiania 300 ha, które za 1,2 mln zł kupił w Zachodniopomorskiem. Opowieść z książki: „Znajomy mi podpowiedział, że najlepsze programy unijne są związane z zalesianiem terenu. Dopłaty szły wprost z UE (…), dla mnie miało to tę zaletę, że nie wymagało żadnej uznaniowej decyzji urzędniczej (…). Projekt idealnie skrojony dla polityka”.

Tusk nie wytrzymuje – wiosną 2006 r. zarząd partii wyrzuca Piskorskiego.

Panama Papers. Polacy w rajach podatkowych, czyli dziennikarskie śledztwo. „Bo taka była moda”

Wrócił z torbą pieniędzy

W 2006 r. minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro powołuje zespół prokuratorów i inspektorów skarbówki, który ma prześwietlać majątki pochodzące z niepewnych źródeł. Teczka Piskorskiego zostaje włączona do toczącego się od 2002 r. śledztwa w sprawie interesów mafii pruszkowskiej. Bogdan Tyszkiewicz, były szef rady gminy Centrum, zeznał, że brał łapówki i dzielił się z ważnymi politykami, m.in. z Piskorskim. Zeznań nie można zweryfikować, bo Tyszkiewicz nie żyje.

Piskorski mówi: „Aby opłacić swoje wypuszczenie, Tyszkiewicz zaczął zmyślać jakieś historie, w których wymieniane było moje nazwisko. Tragiczna postać. To posłużyło tym draniom z PiS za pretekst do wpisania mnie w śledztwo o mafii pruszkowskiej!”. Twierdzi, że prokuratorzy go wtedy przepraszali, bo wiedzieli, że nie ma żadnych związków z mafią, ale „taka jest decyzja ich zwierzchników. Sprawa upada.

Prokuratura wciąż jednak sprawdza, skąd miał pieniądze. Dostarczył więc zaświadczenie z gdyńskiego kasyna, gdzie pewnej listopadowej nocy 1992 r. miał wygrać 4,9 mld zł (po denominacji 495 tys. zł). Skarbówka w 1996 r. przyjęła to wyjaśnienie. Prokuratura w 2006 r. – już nie.

W śledztwie opowiadał, że szło mu w ruletkę, pieniądze zapakował do torby i wrócił pociągiem do Warszawy. Wygraną nie pochwalił się pierwszej żonie, poszedł do mamy (zeznała, że pamiętała radość syna, który „pojechał służbowo na Wybrzeże i wrócił z torbą pieniędzy na mieszkanie” – 110 m kw. w Dembudzie).

O cudownej wygranej (prokuratura obliczyła, że Piskorski musiałby wygrać w ruletkę 138 razy, on twierdzi, że to błędne wyliczenia) nie słyszała pracująca wówczas w kasynie kasjerka ani księgowa, nie wykazał jej bilans roczny. A ówczesny dyrektor oświadczył, że po takiej wygranej „kasyno by zbankrutowało” i że pieczątka na zaświadczeniu o wygranej jest wątpliwa.

Sprawa dokumentu poświadczającego nieprawdę miała dziesięć lat i podlegała przedawnieniu. Pochodzenie majątku prokuratura i urząd skarbowy badały nadal. Tym razem chodzi o transakcję z antykwariuszem, u którego Piskorski miał się pozbyć kolekcji „w workach” wartej 986 tys. zł.

Grafolog uznaje, że podpis antykwariusza jest podrobiony. Piskorski zaprzecza. Odmawia jednak złożenia wzoru pisma, a prokuratura nie ma oryginału umowy. Zapytać antykwariusza nie sposób, bo nie żyje od 2000 r.

Prokurator stawia tezę, że „umowa jest fałszywa, transakcja z antykwariuszem fikcyjna, a umowa wykonana po to, żeby ją zarejestrować w urzędzie skarbowym, by w przyszłości Paweł Piskorski mógł się na nią powoływać przy wykazywaniu legalności przychodów”. Prokurator stawia kolejne pytania: dlaczego Piskorski nie rozpoznał antykwariusza na zdjęciu? Dlaczego mówi o spotkaniach z nim w antykwariacie w 1997 r., skoro antykwariat był nieczynny od 1992 r.? Dlaczego poza jego matką i obecną żoną nikt nie widział kolekcji antyków, nawet kobieta sprzątająca jego mieszkanie?”.

Sprawa ma finał na sali sądowej. Matka Piskorskiego opowiada o latach 80. i ociekających wodą workach, które przynosił do domu z bazarów (pieniądze miał z kieszonkowego i ze spadku). Imponującej kolekcji nikt nie dostrzegł, bo syn wszystko chował w pawlaczach, szafach, regałach, w piwnicy i pod łóżkami.

Jest już rok 2014, Piskorski wraca do polityki jako kandydat do europarlamentu Europy Plus, projektu Aleksandra Kwaśniewskiego i Janusza Palikota. Reprezentuje Stronnictwo Demokratyczne, z którym związał się kilka lat wcześniej. Wybory przegrywa, ale rok później unika skazania w sądzie. Zdaniem innego biegłego grafologa umowa z notariuszem jest sfałszowana, ale nie przez Piskorskiego, a jego pierwsza żona, która obciążała go w prokuraturze, w sądzie odmówiła składania zeznań jako „osoba najbliższa” oskarżonego.

Odnowiciel

Na początku 2009 r. ma plan: SD robi go liderem, a on odbudowuje markę partii z 70-letnim doświadczeniem. Stronnictwo ma wejść przebojem w krajową politykę: sukces w czerwcowych wyborach do europarlamentu, w prezydenckich w 2010 r. (tu punkty ma nabić Andrzej Olechowski). Nowy lider liczy na 15 proc. w parlamencie. Piskorski przekonuje, że „z tej doniczki wyrośnie piękny kwiat”.

Odzyskuje wigor. Mówi w „Wyborczej” o centrowym programie partii, która wbije klin między PO i PiS. Wprawdzie SD ma 1 proc. poparcia, ale Piskorski już wyklucza alianse z Tuskiem (wtedy premierem) i Schetyną (sekretarzem generalnym PO): „Wyrzucając mnie z partii, zachowali się niegodnie”.

SD nie korzysta z finansowania budżetowego, ale choć to partia kanapowa, jej majątek szacowany jest na 100 mln zł. Przez lata żyła z wynajmu kilkunastu nieruchomości. Na liście najcenniejszych budynków jest warszawska centrala (warta 28 mln zł), zabytkowa kamienica w centrum Wrocławia, pałacyk przy Plantach w Krakowie (w 2007 r. wyceniony na 16-17 mln zł), willa w Szczecinie (2 mln zł). Piskorski umawia się z działaczami, że kolejne kampanie będą finansowane ze sprzedaży budynków.

Do centrali SD ściągają dawni asystenci i byli działacze warszawskiej PO. Majątkiem zajmuje się nowy skarbnik Robert Smoktunowicz, adwokat, były senator PO. Olechowski pracuje nad programem SD, współpracę rozważa Jerzy Hausner, doradza Władysław Frasyniuk. Piskorski krąży wokół Dariusza Rosatiego i Marka Borowskiego. Czuje wiatr, mówi, że jego Stronnictwo przyniesie „nową jakość, tak by Polacy mogli się przekonać, że polityka nie musi być rzeczą nużącą”.

Rzeczywiście, wieści z kuluarów SD nie nużą. Piskorski sprzedaje nieruchomości we Wrocławiu i w Krakowie. Stara partyjna gwardia protestuje, ale z zaprawionym w bojach Piskorskim nie ma szans. Pięć miesięcy po objęciu funkcji kontroluje w 100 proc. partię i fundację, która zarządza nieruchomościami.

Prokuratura zapowiada postawienie Piskorskiemu zarzutów, CBA bezskutecznie szuka w jego domu oryginału umowy z antykwariuszem. Piskorski nie wyklucza, że to wciąż mści się na nim Platforma.

W wyborach prezydenckich w 2010 r. Olechowski dostaje niecałe 2 proc. Na moment Piskorski traci kontrolę nad SD. Dawni działacze znów mają dostęp do kont Stronnictwa. Widzą pokaźną liczbę zleceń, które partia podpisywała z wąską grupą działaczy sprowadzonych przez Piskorskiego. Skarbnik SD mówi „Wyborczej”: – Wie pan, jak się czuję? Jakby ktoś wszedł mi do domu, zrobił balangę, powynosił cenniejsze rzeczy i zostawił kompletny rozgardiasz.

Twierdzi, że w kwietniu 2010 r. na kontach było 5 mln zł, w grudniu zostało 400 tys. zł. Część pieniędzy pochłonęły pensje ludzi Piskorskiego i umowy o dzieło m.in. dla funkcyjnych SD. W rozmowach z „Wyborczą” większość figurujących w rachunkach nie potrafi powiedzieć, co właściwie robili dla partii. Na jednym zleceniu można było zarobić nawet 22 tys. zł. Wykonawcy odpowiadają ogólnie („musiały to być jakieś opracowania”), jedynie Dariusz Munio (mąż kandydatki na prezydenta Warszawy popieranej w 2010 r. przez SD) wyznaje szczerze: „Nie wiem, za co, coś tam zrobiłem, tu zrobiłem. Pojechałem na jakąś delegację w pizdu i dostałem” – odpowiada o wypłacie 7,5 tys. zł.

Piskorski ich tłumaczy: „Niesamowicie harują od momentu, gdy przyszli do Stronnictwa”. W marcu 2011 r. odbija partię, w 2013 r. zjazd ponownie wybiera go na szefa SD.

Wydaje książkę, w której oskarża Donalda Tuska, że na początku lat 90. KLD było „wspierane finansowo z Niemiec”. Piskorski był wtedy sekretarzem generalnym partii i szefem fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, ale przy przekazywaniu pieniędzy go nie było.

Obligacje z Singapuru

W 2012 r. za pośrednictwem cypryjskiej firmy Taxways Piskorski zakłada po cichu spółkę zagraniczną. – Sądziłem, że może być pomocna w planowanym projekcie biznesowym – tłumaczy w ostatni poniedziałek „Wyborczej”. Z dokumentów, którymi dysponujemy [wyciek danych z rajów podatkowych] w ramach „Panama papers”, wielkiego dochodzenia Międzynarodowego Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych, wynika, że zamierzał kupować „obligacje spółki z Singapuru”.

Współpracująca z Taxways panamska kancelaria Mossack Fonseca sprzedaje byłemu szefowi NZS spółkę Stardale Management. Do założenia spółce konta Mossack Fonseca potrzebuje opinii z dotychczasowego banku Piskorskiego i udokumentowania źródła jego środków. Zgodnie z prawem międzynarodowym kancelarie i banki muszą szczególnie uważać na osoby zajmujące eksponowane stanowiska polityczne.

Z dokumentów, które widzieli nasi dziennikarze, wynika, że przedstawiciele Piskorskiego chcieli wiedzieć, czy panamski bank będzie się kontaktował z bankiem w Polsce, by zweryfikować opinię o kliencie. Piskorski nie odpowiedział „Wyborczej”, dlaczego nie chciał, by polskie banki dowiedziały się o rachunku w Panamie.

Opinie dla banku FPB Panama pośrednicy Piskorskiego dostarczają… ze szwajcarskiego banku UBS, a w formularzu dla FPB polityk z Warszawy deklaruje, że pieniądze ma „ze środków własnych”, które pochodzą z doradztwa i działalności rolniczej. Wartość swojego majątku ocenia na mniej więcej 5 mln dol. Pierwsza wpłata na panamskie konto ma nastąpić najpóźniej w grudniu 2013 r. i wynosić co najmniej 800 tys. dol.

Od 1 stycznia 2015 r. Polacy, którzy kontrolują spółki za granicą, muszą zawiadomić o tym polskiego fiskusa i opodatkować przychody. Na wprowadzenie zmian mają dwa miesiące (do końca lutego 2015 r.). W połowie stycznia pośrednik Piskorskiego informuje kancelarię Mossack Fonseca, że zdecydowano o wykreśleniu Stardale Management z rejestru, ale 13 marca 2015 r. pracownica polskiego oddziału Taxways pyta koleżankę z Mossack Fonseca, czy uchwała o rozwiązaniu spółki może być datowana na 15 stycznia. I taka data widnieje w protokole ze zgromadzenia wspólników Stardale.

Piskorski nie widzi nic podejrzanego w posiadaniu spółki w raju podatkowym, o ile nie działa ona sprzecznie z prawem. – Ponieważ zrezygnowałem z planowanego projektu, bez podjęcia jakiejkolwiek działalności została zlikwidowana. Nie miałem żadnego obowiązku zgłaszania istnienia tej spółki polskim służbom skarbowym – mówi w poniedziałkowej „Wyborczej”.

***

– Paweł wyszedł obronną ręką ze wszystkich procesów, uważa, że ma moralne prawo wrócić do polityki – twierdzi jego znajomy. – Ma to swoje SD, pieniądze z nieruchomości. Do wzięcia jest cała lewa strona sceny. SLD nie istnieje, nikt już nie pamięta o Palikocie czy tych Biało-Czerwonych Rozenka, a Partia Razem nigdy nie zdobędzie szerszego elektoratu – ocenia nasz rozmówca. – Zobaczy pani, nadchodzi Paweł.

Magazyn Świąteczny to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy, smacznych wątków i intrygujących odkryć. Daj się wciągnąć w ich przestrzeń nie tylko od święta!.

W Magazynie Świątecznym:

Uchodźcy to też dzieci poczęte. Tylko dorosłe. Rozmowa z Różą Thun
Kościół powinien przypominać, czym są miłość, prawda i szacunek dla bliźnich. A nie milczeć i zajmować się życiem seksualnym

Aborcja w Salwadorze. Jak prawo zabija kobiety
Manuelę skazano na 30 lat. Za aborcję. Poroniła, bo miała raka.

Pomnik dla Lecha Kaczyńskiego
Lechowi Kaczyńskiemu należy się piękne upamiętnienie. Za wkład w budowę III RP

Krzysztof Klenczon. Powiedz, stary, gdzieś ty był
Mówcie w szkole, że ojciec nie żyje – przykazuje matka Krzysiowi i Hani. Sama nie może znaleźć pracy. – Twój mąż jest bandytą, reakcjonistą, wrogiem ludu – słyszy wszędzie Helena Klenczon. 20 lat później minister Jaruzelski wręcza Czerwonym Gitarom dyplom za pieśń patriotyczną

Nic z tych rzeczy. Triennale w Mediolanie
Jeśli wierzyć kuratorom XXI Triennale w Mediolanie, w designie już nie chodzi o sprzedaż, tylko o namysł nad światem. Ale jak rzeczy mają nas do tego skłonić?

Minister Anna Zalewska: Mickiewicz da szkołę
Unia ma w szkole trzy priorytety: matematykę, informatykę oraz język obcy. Nasze są inne. Każdy uczeń powinien znać ojczystą literaturę, kulturę i historię, żeby czuł się bezpiecznie w świecie i nie dał sobą manipulować. Z minister Anną Zalewską rozmawia Aleksandra Pezda

Wojciech Burszta: Zatonięcie „Titanica” było gotowym scenariuszem mitu
Opowieść o „Titanicu” jest mitem założycielskim, wzorem dla wszystkich innych możliwych opowieści o przegranej walce z żywiołem. Z prof. Wojciechem Bursztą rozmawia Bożena Aksamit

Panama Papers. Biznesowo-polityczna ruletka Pawła Piskorskiego
Z etosu Pawła Piskorskiego: Jest dobrze, gdy jako biznesmen angażujesz się w politykę, bo nie jesteś uzależniony od posady. A jeśli nie jesteś jeszcze zamożny, to jak najszybciej stań się zamożny.

Córka o Krystynie Bochenek, która zginęła w katastrofie smoleńskiej
Wyjechałam, bo nie chciałam być wieczną córką. Uciekłam od niej. Za bardzo się nie chwaliłam, kim jestem. Większość moich przyjaciół ze studiów dowiedziała się po 10 kwietnia

ileRazy

wyborcza.pl

09.04.2016, 09:20

Brudziński: PiS nie prowadzi żadnych prac nad zmianą prawa aborcyjnego. Zgadzam się, że wahadło może zostać przesunięte

Zaostrzenie prawa aborcyjnego było pierwszym tematem w rozmowie Beaty Michniewicz z politykami. Jak mówił Joachim Brudziński w „Śniadaniu w Trójce”:

„Poczekamy na ten projekt. Jak się pojawi, to wtedy będzie pole do dyskusji i do rozmów. Chcę powiedzieć, PiS nie prowadzi – bo czasami można było odnieść z dyskursu, który się toczy – żadnych prac nad zmianą prawa dopuszczającego w trzech wypadkach dokonania aborcji. Gdyby pytała mnie pani o moją opinię, to odpowiedziałbym, że po kolejnej sytuacji, która miała miejsce w jednym z warszawskich szpitali, oczywistym wydaje się, że dyskusja nad tym, czy możliwość prawna do tego, aby po wywołaniu porodu, przy urodzeniu żywego dziecka, lekarz zgodnie obowiązującymi przepisami nie podejmował żadnych akcji, by ratować jego dziecko, jest moralnie słuszna, to odpowiedziałbym, że nie jest moralnie słuszna.

Tak samo, jak w moim sumieniu dokonywanie późnych aborcji – czyli zabijanie dzieci – jest czymś barbarzyńskim. Cała ta dyskusja – która się wywołała chociażby przez postawę środowisk feministycznych – jest czymś dramatycznie niebezpiecznym z punktu widzenia wadliwego, ale jednak konsensusu. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że to wahadło może zostać przesunięte na obszary zupełnie nie do zaakceptowania z punktu widzenia nie tylko etyki chrześcijańskiej, ale oczywistych przesłanek medycznych”

300polityka.pl

 

Kompetencje, czyli wszystko w rękach konia

Paweł Wroński, 09.04.2016

My wszyscy wierzymy w kompetencje władzy pisowskiej, dopóki kopyt nie wyciągniemy

My wszyscy wierzymy w kompetencje władzy pisowskiej, dopóki kopyt nie wyciągniemy (Fot. Jarosław Kubalski / AG)

Rząd PiS nadał nowy sens słynnej facecji Franza Fischera. Fischer mawiał, że w Polsce nigdy nie będzie dobrze, dopóki nie rozstrzela się 10 tys. łajdaków. A jeśli tylu nie będzie, to się dobierze z uczciwych.
 

Rząd uważa, że nie będzie „dobrej zmiany” w Polsce, póki nie obsadzi wszystkich stanowisk w kraju pisowcami. A jeśli pisowców nie wystarczy? To się dobierze z kompetentnych.

Poniedziałek. Mamy kryzys konstytucyjny, a w „Do Rzeczy” Wojciech Cejrowski deklaruje: „Siądę z Kukizem, zaproszę Maxa Kolonkę i napiszemy nową konstytucję”. Czyli są specjaliści. Tylko brać.

Kompetentne jest oczywiście kierownictwo stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim z prezesem Markiem Skomorowskim na czele, dla którego zajmowanie się hodowlą koni było „nową pasją”. Ze stadniny odchodzą trenerzy i masztalerze. Padły dwie klacze.

Wtorek. W mediach pojawia się wersja spisku, że w paszy dla koni znalazły się antybiotyki dla kurcząt, a ich normy są przekroczone. Trwa śledztwo prokuratorskie. Nowe kierownictwo stadniny podaje się do dymisji. Minister Jurgiel sam twierdzi, że dyrektor był kompetentny do kierowania stadniną, bo tak jak on na studiach uczył się o glebach, koniach, a nawet miał dojenie krów. Zapowiada utworzenie narodowego programu hodowli konia arabskiego i rady hodowli koni. Świetnie. Będą nowe etaty dla „kompetentnych”.

W Radiu ZET poseł PiS Jacek Sasin: „Ja nie wiem, co ja uważam”. Słusznie. Za posła Sasina uważa kto inny.

Środa. Prokuratura stwierdza, że antybiotyki w końskiej paszy były, ale poniżej końskiej normy. W TV Republika red. Cezary Gmyz ciągnie jednak wątek spiskowy i orzeka, że zamieszanie wokół stadniny w Janowie to reakcja „lobby koniarzy”. Ja podpowiadam ministrowi Jurgielowi, że red. Gmyz jest dobrym kandydatem do programu hodowli koni arabskich. On nie takie rzeczy wykryje w paszy. Kolejna kandydatka to red. Dorota Kania. Zna się świetnie na genealogii, ostatnio zbadała pochodzenie polskiego ambasadora w USA Ryszarda Schnepfa, który – jak się okazało – nie jest arabem.

Szef MON Antoni Macierewicz, jak pisze „Wyborcza”, skierował do batalionu czołgów w Żaganiu płk. dr. Olafa Truszczyńskiego, specjalistę od psychologii lotniczej, członka Komitetu Naukowego NATO, bo nie spodobała mu się jego ekspertyza w śledztwie smoleńskim. „To nie zemsta. Żołnierz musi się sprawdzić w każdych warunkach” – głosi Bartłomiej Misiewicz w TV Republika, sprzedawca z apteki Arnika w Łomiankach, który sprawdza się jako rzecznik MON.

Kompetencją błyszczy minister sprawiedliwości magister Zbigniew Ziobro. Jak oświadczył w krótkiej rozmowie, przekonał wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa, że to rząd PiS ma rację w sporze konstytucyjnym. Tylko że ten Timmermans z niewiadomych powodów mówi, że polski rząd łamie prawo, tak jakby nie zauważył, że go Ziobro przekonał.

Następnie Ziobro listownie pouczył złożony z profesorów Trybunał Konstytucyjny, jak interpretować konstytucję i jak on będzie dbał o przestrzeganie prawa. Ach, jaką krynicą kompetencji jest minister.

Czwartek. Prezydent Andrzej Duda w wywiadzie dla „Rz” stwierdza, że jego wypowiedź: „Ojczyznę dojną racz nam wrócić, Panie”, wobec KOD była niepotrzebna. Słusznie, osobą kompetentną od dojenia koni jest minister Jurgiel.

Poseł Sasin w Radiu Plus: Donald Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu, „jest aż nadto powodów” – czyli Sasin już wie, co „uważać”? We wtorek miał chwilę słabości.

Piątek. Media informują, że Shirley Watts, żona perkusisty Rolling Stones, wywiozła swoje dwie żywe klacze z Janowa Podlaskiego. Ponoć swoje konie zabierają stamtąd także inni hodowcy. Ja to uważam za gest antypolski. Dlaczego nie mają zaufania do dyrekcji stadniny z nadania Prawa i Sprawiedliwości? Do programu hodowli polskiego konia arabskiego? My wszyscy wierzymy w kompetencje władzy pisowskiej, dopóki kopyt nie wyciągniemy.

Zobacz także

osobą

wyborcza.pl

 

Tajna tablica pamięci. Będzie informacja, że Lech Kaczyński „poległ” w Smoleńsku?

Agata Kondzińska, Iwona Szpala, 09.04.2016

Portrety ofiar katastrofy smoleńskiej na fasadzie MON. W centralnej części - para prezydencka

Portrety ofiar katastrofy smoleńskiej na fasadzie MON. W centralnej części – para prezydencka (ADAM STĘPIEŃ)

Antoni Macierewicz powiesił na fasadzie MON 96 portretów pasażerów tragicznego lotu sprzed sześciu lat. Do Smoleńska leci 180-osobowa delegacja. W tle konflikt o tablicę informującą, że Lech Kaczyński poległ 10 kwietnia 2010 r.
 

Ekspozycję na gmachu MON odsłonił w piątek wiceminister Wojciech Fałkowski. To „pasy materiału z czarno-białymi zdjęciami ofiar katastrofy. W centralnej części wyeksponowany został portret pary prezydenckiej”.

Funkcjonariuszy BOR, którzy zginęli w Smoleńsku, uczcił też szef MSWiA Mariusz Błaszczak. Szef podkomisji smoleńskiej powołanej przez Macierewicza zapowiedział zaś, że jego zespół będzie wnioskować o kilka ekshumacji, żeby dowiedzieć się, „co było powodem rozerwania wielu ciał, dlaczego niektóre były bardzo zniszczone, a inne prawie wcale”.

W niedzielnych uroczystościach towarzyszących rocznicy katastrofy udział wezmą prezydent i premier. Beata Szydło będzie aktywna cały dzień. W programie ma udział w dwóch mszach, składanie wieńców na Powązkach przed pomnikiem ofiar katastrofy, wieczorny przemarsz pod Pałac Prezydencki. Będzie tam też o 16.50, gdy do zebranych przemówi prezydent Andrzej Duda. Wspólnie odsłonią tablicę pamięci Lecha Kaczyńskiego na elewacji Pałacu.

W niedzielę na miejsce katastrofy poleci ponad 180-osobowa delegacja ok. 60 członków Rodzin Katyńskich, 30 osób z rodzin smoleńskich, kilkunastu oficjeli. Osobno wojskowym samolotem CASA poleci asysta wojskowa.

Również w niedzielę MSWiA zaprasza do urzędu wojewódzkiego. W programie apel poległych oraz odsłonięcie tablicy ku pamięci Lecha Kaczyńskiego. A historia tablicy jest ciekawa. PiS chciał, by wyryto na niej, że były prezydent Warszawy i Polski „poległ w służbie państwowej pod Smoleńskiem”. O akceptację wystąpił do stołecznego konserwatora zabytków, a ten o opinię w sprawie frazy „poległy” poprosił Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Ta odpowiedziała, że zwrot zarezerwowany jest dla żołnierzy poległych w bitwie. Od tej pory nie wiadomo, jaki będzie napis. Wojewoda jest niedostępny. Informacji nie ma jego rzeczniczka. Odpowiedzi nie dostała też Rada.

Pewne jest jedynie, że tablica wbrew wcześniejszym planom nie zawiśnie na elewacji budynku, który dzielą dziś prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) i wojewoda Zdzisław Sipiera (PiS). Na to musiałaby się zgodzić prezydent stolicy, ale jej służby nie zaakceptowały inskrypcji ze słowem „poległy”. Dlatego jeszcze w czwartek byli pewni, że tablicy nie będzie – takie zapewnienia urzędnicy mieli od dyrektora generalnego urzędu wojewody. Jednak PiS znalazł sposób, jak obejść urzędników Gronkiewicz–Waltz: upamiętnienie zawiśnie w jednej z sal urzędu wojewódzkiego. I w każdej chwili będzie można je zdemontować (inaczej Sipiera musiałby dostać zgodę konserwatora zabytków).

W piątek trwały też tajemnicze przygotowania na dziedzińcu obu urzędów: myto kostkę brukową, kręcili się robotnicy. Urzędników poproszono o nieparkowanie w tym miejscu w sobotę. Bo przed ratuszem „ma stanąć instalacja”, ale nikt od wojewody nie chce powiedzieć jaka.

Zobacz także

tajnaTablica

wyborcza.pl

 

Rewolucyjny przypis papieża w sprawie komunii świętej dla rozwodników

Tomasz Bielecki Michał Wilgocki, 09.04.2016

Papież Franciszek

Papież Franciszek (Andrew Medichini / AP (AP Photo/Andrew Medichini))

W pewnych przypadkach Kościół może pomóc katolikom w nowych związkach, dopuszczając ich do sakramentów – napisał papież w przypisie do ogłoszonego w piątek dokumentu.
 

Papież Franciszek uchylił drzwi do komunii dla niektórych rozwodników żyjących w ponownych związkach. „Duszpasterz nie może czuć się zadowolony, stosując prawa moralne wobec osób żyjących w sytuacjach nieregularnych, jakby te prawa były kamieniami, którymi rzuca się w życie ludzi” – napisał w dokumencie „Amoris laetitia” (Radość miłości). Dopuszczenie do komunii może stać się efektem dialogu na „forum wewnętrznym” z księdzem, zwykle spowiednikiem. Rozwodnicy czasem bowiem tkwią – napisał Franciszek – w „sytuacjach, które nie powinny być skatalogowane lub zamknięte w zbyt surowych stwierdzeniach, bez miejsca dla rozeznania osobistego i duszpasterskiego”.

Wczorajsza adhortacja (napomnienie) to finał dwóch – iskrzących się od sporów – synodów biskupich z 2014 i 2015 roku, na których polscy delegaci trzymali się linii „nie trzeba zmian”. Jednak Franciszek w „Amoris laetitia” skłonił się ku poglądom umiarkowanych reformatorów, takich jak m.in. austriacki kardynał Christoph Schönborn, który był wczoraj jednym z dwóch hierarchów prezentujących adhortację w Watykanie. Franciszek wzywa do większego zrozumienia dla ludzi żyjących poza wzorcowym modelem. „Ludzkie sumienie powinno być lepiej włączone do praktyki Kościoła w niektórych sytuacjach, które obiektywnie odbiegają od naszego rozumienia małżeństwa” – napisał.

Głównym oponentem dotychczasowej praktyki (zakaz komunii z wyjątkiem par żyjących „jak brat i siostra”, czyli bez seksu) na synodach był niemiecki kardynał Walter Kasper. Promował od lat „drogę pokutną” (nawrócenie, spowiedź etc.) ku komunii rozwodników w nowych związkach. Dopiero jesienią 2015 roku pojawił się pomysł na kompromis, gdy podczas synodu do jedynej niemieckojęzycznej grupy dyskusyjnej trafiły teologiczne tuzy współczesnego Kościoła – od „postępowca” Kaspera, przez Schönborna, po uchodzącego za twardego obrońcę doktryny kardynała Gerharda Ludwiga Müllera, szefa Kongregacji Nauki Wiary. Ci kardynałowie z góry założyli, że ich „circulus germanicus” musi dojść do wniosków, które przyjmą nie w większościowym głosowaniu, lecz jednomyślnie.

Niemieckojęzyczni ojcowie synodalni ostatecznie zaproponowali – ostrożniejszy od „drogi pokutnej” Kaspera – pomysł na decydowanie o komunii na „forum wewnętrznym”. Potem cały synod ledwie jednym głosem ponad potrzebną większość dwóch trzecich przyjął zapis niewykluczający tego rozwiązania. A choć obrady synodalne to nie jest kościelny parlament i decyzje nie wiążą papieży, to Franciszek w „Amoris laetitia” mocno nawiązał do wniosków „circulus germanicus”.

„Trzeba unikać osądów, które nie uwzględniają złożoności różnych sytuacji” – wzywa Franciszek. Przywołuje m.in. przykład „drugiego związku, który umocnił się z czasem, z nowymi dziećmi, ze sprawdzoną wiernością, wielkodusznym poświęceniem, zaangażowaniem chrześcijańskim”. Papież pisze też o przypadkach osób, które bezskutecznie podejmowały „wielki wysiłek, by uratować pierwsze małżeństwo”, „zawarły nowy związek ze względu na wychowanie dzieci”. Albo są pewne, że poprzednie małżeństwo nigdy nie było ważnie zawarte. Prawo kościelne wśród przyczyn nieważności wymienia m.in. niedojrzałość psychiczną jednej ze stron w momencie ślubu, ale – choć Franciszek niedawno uprościł procedury – czasem trudno tego dowieść przed sądem kościelnym.

Franciszek wyjaśnia, że z racji „niezliczonej różnorodności poszczególnych sytuacji” nie należało od niego oczekiwać nowych ogólnych norm w prawie kanonicznym. Jednak w jednym z przypisów precyzuje, że – to główna nowość – w pewnych przypadkach Kościół może pomóc katolikom w sytuacjach nieregularnych przez dopuszczenie do sakramentów. „Konfesjonał nie powinien być salą tortur, lecz miejscem miłosierdzia”, a „Eucharystia nie jest nagrodą dla doskonałych, lecz lekarstwem i pokarmem dla słabych”.

Dlaczego sprawę tak ważną wpisano w krótki przypis do adhortacji? – Nie wiem. Może papież nie chciał, by cały dokument sprowadzono tylko do tej kwestii. A istnieje taka pułapka – odpowiedział kardynał Schönborn, syn rozwodników żyjących w ponownych małżeństwach.

Schönborn tłumaczył, że „Amoris laetitia” to nie zerwanie z dotychczasowym nauczaniem Kościoła, lecz wyraz jego rozwoju. „Dokument przedstawia drogę rozeznawania poszczególnych przypadków [rozwodników] bez – jak wyglądało to w przeszłości – nakładania limitów” – napisał wczoraj ks. Antonio Spadaro, naczelny „Civilta Cattolica”. Tym limitem był właśnie brak rozgrzeszenia i komunii. – Nawet jeśli nie otwiera drzwi, to co najmniej pokazuje, gdzie pod wycieraczką leży klucz – komentował dla agencji Reuters ks. James Bretzke, profesor teologii z Boston College.

Franciszek ostrzegł przed ideologią gender, która „zaprzecza różnicy i naturalnej komplementarności mężczyzny i kobiety”. Zapewnił, że „docenia feminizm, gdy nie domaga się uniformizmu lub zanegowania macierzyństwa”. Odrzucił „nawet dalekie analogie między związkami homoseksualnymi a planem Bożym dotyczącym małżeństwa i rodziny”. „Każda osoba, niezależnie od skłonności seksualnej, musi być szanowana i przyjęta z szacunkiem, z troską” – napisał.

Co na to Kościół w Polsce?

Papież Franciszek nie zmienia nauczania Kościoła w sprawie małżeństwa – takie komentarze brzmią w polskim Kościele po ogłoszeniu adhortacji. Abp Henryk Hoser, ordynariusz warszawsko-praski i jeden z najważniejszych ekspertów Episkopatu do spraw rodziny, mówił podczas polskiej prezentacji dokumentu, że Franciszek w dużym stopniu nawiązuje do nauczania Jana Pawła II, zwłaszcza do encykliki „Familiaris consortio” z 1981 roku.

Nuncjusz apostolski w Polsce abp Celestino Migliore zwracał natomiast uwagę na to, że adhortacja „Amoris laetitia” kładzie akcent bardziej na „żywy organizm małżeństwa” niż na „małżeńskie patologie”.

Rzecznik Episkopatu ks. Paweł Rytel-Andrianik akcentował, że adhortacja nie zawiera „nowych norm ogólnych typu kanonicznego”. Przypomniał też, że jeżeli ktoś jest w stanie grzechu ciężkiego, nie może przystępować do komunii. Komentując treść adhortacji, przyznał jednak, że Franciszek zostawia furtkę, która ma polegać na indywidualnym rozeznaniu.

 

 

Zobacz także

rewolucyjnyGest

wyborcza.pl

 

Dziś manifestacja w sprawie aborcji. Cielecka, Lankosz, Młynarska mówią nam, dlaczego na niej będą

red, 09.04.2016

Aborcja. Protest

Aborcja. Protest „Nie dla torturowania kobiet” zorganizowany przez partię Razem. Warszawa, 03.04.2016 (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Demonstracja pod hasłem „Odzyskać wybór” zacznie się pod Sejmem o godz. 14.
 

Koalicja organizacji feministycznych Porozumienie „Odzyskać Wybór” organizuje protest przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Porozumienie skupia kilkanaście organizacji, m.in. Świecką Szkołę, Porozumienie Kobiet 8 Marca (organizator corocznej Manify) czy facebookową grupę Dziewuchy Dziewuchom. Demonstracja zacznie się w sobotę pod Sejmem o godz. 14. Podobne demonstracje o tej samej godzinie mają się odbyć także w Poznaniu (pl. Mickiewicza), Wrocławiu (pl. Solny), Kielcach (al. IX Wieków Kielc), Bydgoszczy (Stary Rynek) i o 15 w Słupsku (pl. Zwycięstwa).

Twoje NIE dla zaostrzenia ustawy aborcyjnej
Wyślij niezwłocznie apel do Pani Prezydentowej! >>>

MAGDALENA CIELECKA, aktorka:

Idę, bo jestem kobietą, wolną i świadomą, ile cierpienia i krzywdy może przynieść taka ustawa. Bo odebranie kobietom prawa do decydowania jest dla mnie równoznaczne z odebraniem im godności. Bo nikt poza kobietą nie powinien za nią decydować o jej wyborze.

BORYS LANKOSZ, reżyser:

Demonstruję, żeby pokazać polskim kobietom, że nie wszyscy mężczyźni w naszym kraju ich nienawidzą. Kim są ci, którzy dekretem postanawiają decydować o losie połowy, równej im według litery prawa, społeczeństwa?

Obowiązująca ustawa jest opresyjna, a nie kompromisowa, a fakt, że teraz próbuje się ją jeszcze zradykalizować, świadczy o pogardzie i chęci torturowania kobiet, chęci kontroli nad najbardziej prywatną sferą ich życia.

PAULINA MŁYNARSKA, dziennikarka:

Kobieta to nie inkubator, a decyzja o powołaniu nowego życia jest najpoważniejszą w życiu. Istnieją bezpieczne dla zdrowia sposoby, by zapobiegać niechcianej ciąży. Zamiast je propagować, politycy chcą zakazać aborcji. To absurd. Protestuję.

NATALIA PRZYBYSZ, piosenkarka:

Do tej pory nie czułam buntu, na demonstracje nie chodziłam, zawsze miałam coś ważniejszego, ale miarka się przebrała. Macki władzy na moim ciele to okropne uczucie. Demokracja powinna chronić różnych ludzi w różnych sytuacjach życiowych i ufać swoim obywatelom. Każdy z nas ma swoje sumienie. Jestem za legalną aborcją.

MARTA KOŁACZ z Torunia, historyczka sztuki:

Mam szczęście, bo nie musiałam podejmować dramatycznych wyborów. Moja ciąża przebiegła bez komplikacji i 14 lat temu na świecie pojawiła się Agata. Znam kobiety, które poroniły czy musiały usunąć ciążę, i wiem, jak trudne były to decyzje i jaki ból oraz stres się z tym wiązał. Chcę powiedzieć posłom i biskupom: to nie wasza broszka. My, kobiety, chcemy korzystać z przysługujących nam podstawowych praw człowieka i państwo powinno nas w tym wspierać.

Zobacz także

dziśManofestacja

wyborcza.pl