Monika Olejnik, 09.09.2016

 

top09-09-2016b

 

top09-09-2016

 

Miś Macierewicza

Miś Macierewicza

Najbardziej inspirującym politykiem w PiS jest Antoni Macierewicz. Kilka lat pracował nad narracyjnymi rozwiązaniami dla katastrofy smoleńskiej, zaowocowało to obrazem filmowym „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. Gatunek filmu też niczego sobie, bowiem  IMDb, czyli Internet Movie Database, największa w internecie baza danych na temat kinematografii należąca do Amazona, zaliczyła go do fantasy. Minister edukacji więc nie przesadza, iż zaleca „Smoleńsk” dla szkół. Acz w tym gatunku bohaterowie, jak Spider-man, zwyciężają wrogów ludzkości, a w polskiej odmianie wszyscy giną. Taki nasz mistycyzm. Macierewiczowi lepiej i szybciej niż w fantasy idzie w grotesce. W ciągu niecałego roku uwinął się z kolejnym hitem. Nad „Misiem” Stanisław Bareja długo pracował, a w zasadzie pracował cały PRL i Stanisław Tym. Warto było, bo „Miś” w każdym rankingu dostaje się do 10 najwybitniejszych filmów polskich w historii.

Czy Miś Macierewicza, tj. Bartłomiej Misiewicz też osiągnie taki sukces? Dopiero się przekonamy, bo scenariusz jest szlifowany. Misiewicz został szefem gabinetu politycznego Macierewicza, choć nie miał ku temu wykształcenia, bo jest po liceum ogólnokształcącym. Wszedł do rady nadzorczej ogromnego koncernu Polskiej Grupy Zbrojnej wbrew ustawie z 1996 roku, w której precyzyjnie napisano, iż członkowie rady nadzorczej muszą mieć zdany odpowiedni egzamin państwowy. Misiu, tj. Misiewicz, nie mógł przystąpić do egzaminu, bo nie miał ku temu odpowiedniego wykształcenia wyższego, o którym mówi rozporządzenie rządu z 2004 roku. Nawet to Macierewicz starał się pominąć i w statucie Polskiej Grupy Zbrojnej 31 sierpnia usunięto zapis o uprawnieniach członków rady nadzorczej, których nie spełniał Misiewicz. To, że nie ma zapisu w statucie, nie znaczy, że prawo zostało zmienione, bo to byłoby jego złamaniem, znaczy się bezprawiem, skądinąd coraz powszechniej obowiązującym w Polsce.

Jakie będą dalsze losy Misia Macierewicza, trudno przewidzieć, ale minister obrony broni go jak Ordon reduty. Na miejscu Antoniego Krauzego nie czekałbym, aż kwestia sama się rozwiąże, lecz przystąpiłbym wraz z Marcinem Wolskim do pisania scenariusza filmu „Nowy Miś” bądź sequela „Miś 2? Misiewicz mógłby zagrać samego siebie, bo nie liczyłbym na wcielenie 25-letniego Stanisława Tyma, gdyż trzeba byłoby posłać go na podtuczanie do jakiegoś fast foodu. A tego budżet filmu mógłby nie wytrzymać.

Nie przejmowałbym się tym, że Platforma Obywatelska składa wniosek w sprawie afery Misiewicza. A co oni mogą? Wszak Zbigniew Ziobro nie należy do ich paki, program Koryto+ ma copyright by PiS. A mówią, że PiS jest przaśne, z polskiego skansenu. Osiągnięcia tej władzy można czytać poprzez takie inspiracje.

Waldemar Mystkowski

mis

Koduj24.pl

MA PAN RACJĘ, PANIE TOMASZU. BUTA I BEZCZELNOŚĆ

cr7ql_txyaajguc

Krzysztof Miller nie żyje. Był wybitnym fotoreporterem, korespondentem wojennym „GW”

cr7zeyewyaacqln

Smoleńsk

Moja recenzja: 2/10

Rodziny tych, którzy zginęli w katastrofie samolotowej w Smoleńsku (niezależnie od tego, w którą przyczynę tej katastrofy wierzą – wypadek, czy zamach), od Barbary Nowackiej po Jarosława Kaczyńskiego, powinny czuć się głęboko zranione stopniem artystycznej nieudolności, jaką prezentuje film pt. „Smoleńsk”. Równie boleśnie powinniśmy odczuwać to my wszyscy, zainteresowani losem Polski i tym, jakie ów los znajduje odbicie w kinie.

Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego dopuszczono do premiery dzieło tak chrome, nieudane i nieprofesjonalnie wykonane. Z bólem stwierdzam, że nic tu nie wyszło: ani scenariusz Marcina Wolskiego, Macieja Pawlickiego, Tomasza Łysiaka i Antoniego Krauzego, tonący w chaosie splątanych i nienazwanych z imienia wątków; ani przestraszona nadmiarem niejasności reżyseria Antoniego Krauzego, pozostająca w stanie permanentnego zachłyśnięcia i braku tlenu; ani pośpieszne, niedopracowane aktorstwo, chwilami przypominające scenki znane z telewizyjnego Magazynu Kryminalnego 997, w którym amatorzy odtwarzali przebieg krwawych zbrodni; ani praca kamery; ani niechlujna dokumentacja przebiegu całej historii. „Smoleńsk” nie jest filmem o tragicznym locie prezydenckiego samolotu na uroczystości w Katyniu. Nie jest też hołdem dla ofiar. Nie jest opowieścią o tych, którzy zmagają się z gwałtownym odejściem najbliższych, ani docu-dramą, opowiadającą nam minuta po minucie, co się wtedy wydarzyło.

Czym więc jest?

Przede wszystkim paszkwilem na TVN, który pod zmienioną nazwą TVM odgrywa w filmie tę samą rolę, którą w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy spełniała propagandowa TVP czasów komunizmu. Mamy nawet dość wyraźne nawiązanie fabularne do „Człowieka z marmuru”, bo główną postacią „Smoleńska” okazuje się telewizyjna dziennikarka Nina (wzorowana na postaci Katarzyny Kolendy-Zaleskiej) próbująca zrealizować reportaż na temat prawdziwych okoliczności katastrofy, podobnie jak u Wajdy dziennikarka Agnieszka usiłowała powiedzieć prawdę o losie Mateusza Birkuta. Nina, tak jak wcześniej Agnieszka, ma jednak oportunistycznego szefa (obsadzony w tej roli Redbad Klynstra okazał się całkowitym nieporozumieniem), który na różne sposoby próbuje sparaliżować jej dążenie do prawdy. Tyle że porównanie grającej Ninę Beaty Fido do młodej Krystyny Jandy jest druzgocące dla tej pierwszej. Fido nie ma niestety ani talentu, ani warsztatu, które by ją uprawniały do zagrania pierwszoplanowej roli w jakimkolwiek filmie. Dwie miny, którymi dysponuje (zacięta i głupkowata), nie pozwalają na stworzenie nawet drugoplanowej postaci. Niestety przez większość filmu to ona właśnie bryluje na ekranie. Są sekundy, gdy czyjeś aktorstwo miga w mroku tej artystycznej katastrofy jak promyk nadziei (Ewa Dałkowska jako prezydentowa Maria Kaczyńska, Halina Łabonarska jako matka Niny), ale promyki te gasną natychmiast bo trwają na ekranie zaledwie chwilę.

Nie należę do tych, którzy sądzą, że wiedzą, co się stało w Smoleńsku i za wszelką cenę upierają się przy swojej wersji wydarzeń. Jestem widzem wręcz idealnym, bo moja niepewność powoduje, że czekam na opowiedzenie tej historii – pokazanie argumentów lub choćby tylko poruszenie wyobraźni. Niestety „Smoleńsk” nie dostarczył mi ani informacji, ani emocji, bo tandetność narracji sparaliżowała wszelkie odczucia.

Oglądałem film w piątek, pierwszego dnia, gdy pojawił się w kinach. Kupowałem bilet przez internet i nie dowierzałem, gdy na planie widowni widziałem same niezajęte miejsca. Ostatecznie na sali warszawskiego kina byłem wraz z pięcioma innymi widzami. Nikt z nas głośno nie reagował. Nikt się wzruszył, ani nikt się nie śmiał. W smutnym poczuciu porażki, milcząc opuszczaliśmy kino. Jeśli to prawda, że Jarosław Kaczyński próbował nie dopuścić do premiery „Smoleńska”, to go rozumiem. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo.

cr71yudxeaa7tn5

z sieci takie coś…

cr72hs4weaao9vv

WCALE SIĘ NIE DZIWIMY, ŻE LUDZIE JUŻ NIE WYTRZYMUJĄ

cr72hywwaaap6-h

25 lat budowania gospodarki i rok rozmontowywania… Coraz bardziej spadamy.

cr7s3f-xyaerrpt

 

kuznia

Polacy – nic się nie stało

9.09.2016
piątek

Jestem głęboko poruszony pobiciem profesora Jerzego Kochanowskiego w warszawskim tramwaju tylko dlatego, że rozmawiał ze swoim niemieckim kolegą po niemiecku. Wczoraj był to profesor Kochanowski – jutro to może być każdy z nas.

Jakiś inny ksenofobiczny cham może na nas napaść, ponieważ nie podoba mu się jak rozmawiamy, jak wyglądamy, jaki mamy kolor skóry, co mówiliśmy w telewizji, jak się ubieramy. Ryba psuje się od głowy. Kiedy najważniejszy polityk mówi, że uchodźcy roznoszą zarazki, kiedy oficjalna polityka zwrócona jest przeciwko integracji i cały czas akcentuje to, co osobne, a nie to, co wspólne, powstaje atmosfera sprzyjająca aktom wrogości wobec obcych, wobec innych. Co innego słyszeć ogólnie o ksenofobii, a co innego kiedy znamy ofiarę przestępcy, znamy jego książki, znamy ulicę, którą jechał tramwaj, kiedy wszystko dzieje się obok cmentarzy, na których spoczywają nasi bliscy, w tym nasi przyjaciele z „Polityki” – Mieczysław Rakowski, Jacek Mojkowski, Andrzej Krzysztof Wróblewski i inni.

To miejsca drogie naszemu sercu, miejsca, do których nieuchronnie zmierzamy. Boli nas, kiedy rozlega się tam buczenie, a za murem, w tramwaju, nienawiść prowadzi do przestępstwa. Boli nas bezczynność motorniczego, bezbronność ofiary i wstyd wobec niemieckiego profesora, którego bronił polski kolega przed polskim chamem. Oczywiście, jeżeli profesor z Jeny wspomni o tym zdarzeniu publicznie, będziemy protestować przeciwko szkalowaniu naszego dobrego imienia. Pana profesor Kochanowskiego i jego kolegę – profesora z Niemiec, w głębi ducha powinniśmy przeprosić, ponieważ odpowiadamy – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Obawiam się, że odpowiednie władze zlekceważą ten incydent, śledztwo – jeśli w ogóle zostanie wszczęte – będzie umorzone ze względu na niemożliwość ustalenia sprawców i znikomą szkodliwość społeczną czynu. Polacy – nic się nie stało.

daniel-passent

passent.blog.polityka.pl

PREMIER ORBAN I MESJASZ KACZYŃSKI

FELIETON: SŁAWOMIR SIERAKOWSKI, 09.09.2016

W środę na polskim Davos, czyli XXVI Forum Ekonomicznym w Krynicy, nagrodę Człowieka Roku 2016 dostał Victor Orban. Polskie Davos coraz mniej od szwajcarskiego oryginału różni się wielkością i coraz bardziej skalą oportunizmu organizatorów. W tym roku było ponad 3 tys. gości z ponad 50 krajów, w tym wielu premierów, prezesów największych firm w regionie Europy Środkowej i Wschodniej.

 

Od początku najbardziej wyczekiwanym gościem był Jarosław Kaczyński. W Polsce jest oczywistością, że bez niego nie podejmuje się żadnej ważnej decyzji. Już rok temu organizatorzy Forum, wyczuwając, kto wygra wybory parlamentarne, przyznali Kaczyńskiemu nagrodę Człowieka Roku 2015. Choć nikt nie potrafił wymienić żadnego osiągnięcia w gospodarce lidera Prawa i Sprawiedliwości, bo ani ta partia nie rządziła jeszcze, ani Kaczyńskiego gospodarka nigdy specjalnie nie obchodziła. Sam uhonorowany nie krył zaskoczenia. Wybór wzbudził zażenowanie. Obecny wybór Orbana żenował swoją przewidywalnością. Obaj laureaci szybko przystąpili do brylowania na imprezie.

 

Orbana i Kaczyńskiego różni niemal wszystko

Orban jest ulubieńcem Kaczyńskiego, ale mimo wiecznego zestawiania ze sobą obu nagrodzonych za 2015 i 2016 rok, różni ich niemal wszystko. Są właściwie swoimi przeciwieństwami jako politycy.

 

Przez polską tożsamość, podobnie jak żydowską i rosyjską, płynie bardzo silny nurt mesjanizmu, czyli poczucie specjalnej misji, do której nasz naród został wybrany przez Boga. Dowodem na to, że został wybrany, są jego wyjątkowo ciężkie losy. Powstania, wojny i zabory to jest to, o czym Polak powinien myśleć codziennie. Niczego takiego jak mesjanizm nie ma na Węgrzech.

 

Mesjańska tożsamość promuje pewien typ przywódców. Jeśli dostrzegacie w oczach Putina jakieś podwójne dno, to jest nim misja. Rosja nie ma planu. Bibi Netanjahu jest gotów ganić Stany Zjednoczone w ich parlamencie, choć sam przewodzi państwu mniejszemu niż Hawaje. Kaczyński na tle europejskich przywódców także jest „jakiś inny”. Porównajcie go choćby z Orbanem.

 

Orban wybrał w Parlamencie Europejskim Partię Ludową, Kaczyński wybrał marginalną frakcję Europejskich Konserwatystów i Reformistów. Kaczyński skonfliktował się z naszymi najsilniejszymi sojusznikami – Niemcami i Brukselą, na rzecz Wielkiej Brytanii, która chwilę później się wypisała z UE.

 

Orban na głównego sojusznika w UE wybrał Niemcy, z którymi nigdy nie poszedłby na konflikt. Orban jest premierem, Kaczyński rządzi za pośrednictwem mało znaczących i niedecyzyjnych polityków – premiera i prezydenta. Orban rządzi z centrum, mając po prawej stronie skrajny Jobbik. Dzięki temu ma ważny argument, gdy potrzebuje usprawiedliwienia w rozmowach z Brukselą. Kaczyński po prawej stronie ma tylko ścianę.

 

Orban zdobył legalnie większość konstytucyjną (w pierwszych wyborach dostał 56 proc.), Kaczyński nie ma na to szans. Żeby uzurpować sobie taką władzę, sparaliżował Trybunał Konstytucyjny. Kaczyński w odróżnieniu od Orbana żyje poza społeczeństwem.

 

Orban potrafi nawiązywać normalne relacje z ludźmi, gra w piłkę z innymi politykami, tak jak Tusk. Kaczyński normalnych relacji z ludźmi nie ma. Nocami ogląda samotnie rodeo w telewizorze. Żyje poza, a właściwie ponad społeczeństwem, jak odrealniony i tajemniczy Mesjasz.

 

Orban jest cynikiem, Kaczyński fanatykiem. Cynik potrafi być pragmatyczny. Fanatykowi pragmatycznym być nie wolno. Pragmatyzm dla Kaczyńskiego to dowód słabości. Orban nigdy nie zrobiłby czegoś przeciw własnemu interesowi, a Kaczyńskiemu zdarzyło się to wielokrotnie. Także w najważniejszych momentach w karierze politycznej. Atakując własnego koalicjanta, na własne życzenie stracił władzę w 2007 roku – dwa lata po tym, gdy ją zdobył. Pragmatyk liczy się ze sprzecznościami, ale Mesjasz nie musi.

 

Sprzecznością jest konfliktowanie się jednocześnie z Berlinem i Brukselą, jeśli obiecało się wzmocnić pozycję Polski w UE. Sprzecznością jest przyjmowanie planu Morawieckiego zakładającego ofensywę inwestycyjną i prowadzenie polityki odstraszającej zagranicznych inwestorów oraz prowokującej agencje ratingowe do obniżenia ratingu Polsce (Standard & Poors do poziomu „BBB+” z „A–”) albo przyjęcia negatywnej perspektywy (jak Moody’s, która właśnie ostrzegła przed „poważnym ryzykiem dalszego pogorszenia klimatu inwestycyjnego w Polsce”). Sprzecznością jest deklarowanie uwolnienia Polski od zależności międzynarodowych korporacji i podróżowanie do londyńskiego City z zaproszeniami do Polski. Nie widać śladu niepokoju w rządzie tym, że inwestycje zagraniczne w Polsce wyhamowały (w II kwartale do –4,9 proc.), wzrost gospodarczy słabnie (3,1 proc. z prognozowanych przez rząd wcześniej 3,8 proc., a teraz 3.5 proc.), wydawanie funduszy europejskich stanęło w miejscu, deficyt budżetowy założono na ten rok rekordowy.

 

Hybrydowa tożsamość Morawieckiego

Wysłannik Kaczyńskiego do londyńskiego City Mateusz Morawiecki to także ciekawe zjawisko. Przyczajony neoliberał, ukryty socjalista. Nieznany wcześniej w polityce prezes dużego banku BZ WBK (część grupy Santander, jednej z tych, które wywożą „rentę kolonialną” z Polski, jaki mówi wicepremier), nagle zostaje najważniejszym politykiem w obozie władzy, dowodzonym przez Jarosława Kaczyńskiego. Jego specjalną misję podkreśla fakt, że utworzono dla niego specjalne Ministerstwo Rozwoju, poskładane z innych ministerstw gospodarczych. Morawiecki dostaje tekę wicepremiera i bierze się za przygotowanie planu, który ma być równie przełomowy jak wcześniej plan Balcerowicza. W odróżnieniu od Balcerowicza i kolegów prezesów banków, Morawiecki nie jest po prostu neoliberałem. To syn byłego opozycjonisty z organizacji Solidarność Walcząca (krytykującej Solidarność za brak radykalizmu).

 

Kornel Morawiecki – współczujący konserwatysta – wpoił synowi silne poczucie wrażliwości społecznej, które z każdym rokiem prezesowania bankowi wzmagało wyrzuty sumienia u młodego Morawieckiego. Swoją misję młody Morawiecki traktuje jako zadośćuczynienie. Stąd paradoksalna sytuacja, w której były prezes banku realizuje zakładający program 500+, podniesienie minimalnej płacy i kwoty wolnej od opodatkowania oraz darmowe leki dla seniorów. Zaś dla banków i dużych sieci handlowych – podatki.

 

Morawiecki to nie tylko przyczajony liberał, ukryty socjalista, ale i skryty narodowiec. Choć czasem nie wytrzymuje. Pytany o wypowiedź byłego prezydenta USA Billa Clintona na temat Polski (że razem z Węgrami jest na drodze do autorytaryzmu), pouczył Monikę Olejnik, że należy Polski bronić, gdy „jacyś tam z zagranicy” nas krytykują, a wybór między Donaldem Trumpem a Hilary Clinton, to „wybór między dżumą a cholerą”. Rozmowy w waszyngtońskim Wall Street będą jeszcze ciekawsze niż z londyńskim City.

 

Hybrydowa tożsamość Morawieckiego wydaje się najbardziej odpowiednia do zrealizowania na Ziemi tego, co przebywający w „zaświatach polityki” Jarosław nam wyśnił. Cóż to za misja? Sam plan Morawieckiego zakłada ofensywę inwestycyjną o skali półtora biliona złotych, które rząd ma wydać do 2020 roku (dla porównania polski budżet w 2016 to 369 mld zł). I to tylko ze środków publicznych (krajowych, samorządowych, funduszy europejskich i pożyczek z Banku Światowego i Europejskiego Banku Inwestycyjnego).

 

Ale misja to coś znacznie więcej niż plan. Kaczyńskiemu nie chodzi o przebudowanie budżetu albo polityki gospodarczej państwa. Kaczyński realizuje misję cywilizacyjną: zadanie stworzenia nowego Polaka. Obecnych, poza swoim obozem, nazywa „gorszym sortem Polaków”.

 

„Homo Kaczynskus” ma być prawdziwym Polakiem, stale zadumanym nad polskim losem i szczerzącym zęby wobec wrogich państw, białym, najlepiej mężczyzną, ale kobiety też są mile widziane.

 

Geje lub lesbijki już nie. Natomiast wszelkie niepolskie elementy mają absolutny zakaz wstępu. Z mikroskopijnej ilości 7,5 tys. uchodźców, których Polska zobowiązała się przyjąć, rząd Prawa i Sprawiedliwości nie przyjął ani jednego. Czy taki stosunek do obcych przyciągnie kadrę bankową z City, niezłożoną wcale wyłącznie z białych angielskich chrześcijan? Jaki to jest przy okazji sygnał dla innych narodów, do których przybyli imigranci z Polski?

 

Morawiecki ma zbudować narodową klasę średnią i narodowy biznes. Drugim wicepremierem jest Piotr Gliński, minister kultury. Nasze Twin Towers wciela „Polish dream” Jarosława Kaczyńskiego w rzeczywistość.

 

Morawiecki odpowiedzialny jest za bazę, Gliński za nadbudowę.

 

Gdy Morawiecki buduje narodową gospodarką, Gliński buduje narodową kulturę. Media nie nazywają się już publiczne, ale narodowe. Konkursów do służby cywilnej już nie ma. Urzędnicy mają być wybierani przez władzę, żeby też byli narodowi. Do systemu szkolnictwa ma wejść Instytut Pamięci Narodowej. Muzea mają reprezentować polski punkt widzenia. Dotacje na kulturę dostają wyłącznie przedsięwzięcia sławiące naród polski.

 

Inaczej niż dla Orbana, dla Kaczyńskiego polityka zagraniczna jest funkcją polityki historycznej. Kaczyński nie prowadzi rozważań geopolitycznych. On nie marzy o byciu prezydentem Europy, jak Tusk, albo chociaż premierem, jak Orban. Kaczyński chce być Mesjaszem.

 

slawomirsierakowski

Felieton ukazał się na łamach Wirtualnej Polski.

**Dziennik Opinii nr 251/2016 (1451)

PIENIĄDZE ZA SMOLEŃSK. ILE JUŻ, ILE JESZCZE?

BIANKA MIKOŁAJEWSKA, 9 WRZEŚNIA 2016

Podsumowujemy ustalenia OKO.press i innych mediów dotyczące rekompensat wypłaconych rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej oraz zadośćuczynień, o które się ubiegają

W czwartek ujawniliśmy na portalu OKO.press, że od kilku miesięcy do warszawskich sądów wpływają pisma kolejnych krewnych ofiar katastrofy smoleńskiej. Wzywają oni Ministerstwo Obrony Narodowej do ugody i wypłaty rekompensat za śmierć bliskich. Sąd Rejonowy Warszawa- Śródmieście, do którego wpływa najwięcej wniosków, nie był w stanie odpowiedzieć nam, ile ich jest. Udało nam się dotrzeć do akt kilkunastu takich postępowań.

Po publikacji OKO.press dziennikarze Radia Zet uzyskali w SR Warszawa- Śródmieście informację, że w tym roku wpłynęło do niego 55 spraw, w których rodziny ofiar katastrofy wzywają MON do ugody.

W sprawach, z których aktami zapoznali się dziennikarze OKO.press, o zadośćuczynienia lub odszkodowania ubiegają się:

  • Magdalena Merta – wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie – o 2 mln zł
  • Michał Kowalewski – wnuk Czesława Cywińskiego, prezesa Światowego Związku Żołnierzy AK – o 1,25 mln zł
  • Tomasz Komornicki – syn gen. Stanisława Komornickiego, byłego żołnierza AK – o 1 mln zł
  • Zuzanna Kurtyka – wdowa po szefie IPN Januszu Kurtyce – o 1 mln zł (na razie chce wypłaty 500 tys. zł)
  • Krzysztof Kurtyka – syn Janusza Kurtyki – 0 450 tys. zł
  • Paweł Kurtyka – syn Janusza Kurtyki – o 350 tys. zł
  • Anna, Paweł i Maciej Maciejczyk – rodzice i brat stewardesy Barbary Maciejczyk – łącznie o 2 mln zł
  • Katarzyna Mikke – córka  Stanisława Mikke, adwokata, wiceprzewodniczącego Rady Pamięci Walk i Męczeństwa – o 500 tys. zł
  • Joanna Cieślikowska – córka Andrzeja Przewoźnika, sekretarza Rady Pamięci Walk i Męczeństwa – o 500 tys. zł
  • Jan Lubiński – syn Wojciecha Lubińskiego, lekarza prezydenta L. Kaczyńskiego – o 250 tys. zł
  • Jolanta Bigoszewska – córka Zbigniewa Dębskiego, uczestnika Powstania Warszawskiego – o 250 tys. zł
  • Małgorzata Biernacka-Posadzka – siostra Izabeli Tomaszewskiej, byłej dyrektor zespołu protokolarnego w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego – o 250 tys. zł

Sprawy o rekompensaty toczą się także w innych sądach, m.in. Sądzie Okręgowym w Warszawie

  • Joanna Racewicz, wdowa po oficerze BOR Pawle Janeczku, złożyła pozew o zadośćuczynienie i odszkodowanie dla siebie i syna – łącznie 900 tys. zł

Łącznie, w sprawach do których dotarliśmy, bliscy ofiar katastrofy domagają się więc wypłaty 10,7 mln zł.

23.04.2010 WARSZAWA , PRZYLOT OSTATNICH 21 TRUMIEN Z CIALAMI OFIAR KATASTROFY POD SMOLENSKIEM NA WOJSKOWE LOTNISKO OKECIE . FOT. WOJCIECH OLKUSNIK / AGENCJA GAZETA
23 kwietnia 2010 r. Przylot trumien z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej Fot. Wojciech Olkuśnik/ Agencja Gazeta

Znaleźliśmy także kilka spraw, w których zawarto już porozumienia. Pieniądze otrzymali:

  • Włodzimierz i Bartosz Fetlińscy – mąż i brat senator PiS Janiny Fetlińskiej – po 200 tys. zł(chcieli po 750 tys. zł)
  • Jerzy Mamontowicz – brat Bożeny Mamontowicz-Łojek, byłej przewodniczącej Federacji Rodzin Katyńskich – 150 tys. zł (występował o 500 tys. zł)
  • Beata Lubińska – żona Wojciecha Lubińskiego – 180 tys. zł

Łącznie w sprawach do których dotarliśmy, rodziny dostały więc 730 tys. zł.

Po naszej publikacji „Newsweek” podał, że od grudnia 2015 r.  MON zawarł z bliskimi ofiar 15 ugód opiewających łącznie na kwotę 2,5 mln złotych (wyliczenie nie obejmowało jeszcze ugód z Bartoszem i Włodzimierzem Fetlińskimi, które zostały zawarte 8 września br.).

Roszczenia zgłaszają jednak kolejne rodziny. Nie wiadomo, ile ich będzie ostatecznie. W 2013 r., gdy bliscy ofiar po raz pierwszy wzywali MON do ugody, do warszawskich sądów wpłynęło łącznie 120 spraw. Resort nie chciał jednak wówczas zawierać porozumień – zostawiając rozstrzygnięcie spraw sądom. A sądy uznały roszczenia w 13 sprawach – i to też w ograniczonym zakresie.

Tuż po katastrofie rodziny ofiar otrzymały już wsparcie finansowe w wielu formach:

  • po 250 tys. zł zadośćuczynienia otrzymało 27o małżonków, dzieci i rodziców ofiar
  • po 40 tys. zł jednorazowego wsparcia od rządu dostała każda z rodzin ofiar (łącznie 3,8 mln zł)
  • po 2 tys. zł renty miesięcznie przyznał premier 73 osieroconym dzieciom (trojgu niepełnosprawnym dożywotnio, pozostałym do ukończenia 25 roku życia)
  • po 2–3 tys. zł dożywotniej renty przyznano 11 niepracującym współmałżonkom ofiar
  • po 4 tys. zł renty miesięcznie przyznano 4 żonom, które zostały same więcej niż dwójką dzieci
  • po 800 zł – 2 tys. zł renty miesięcznie przyznano 3 rodzicom ofiar
  • po 6,4 tys. zł zasiłku pogrzebowego (maksymalna kwota) otrzymały wszystkie rodziny, mimo że pogrzeby odbyły się na koszt państwa
  • po 5 tys. zł zapomogi z kasy Sejmu dostały rodziny posłów, którzy zginęli w Smoleńsku

Wiele osób dostało odszkodowania z polis instytucji, w których pracowali ich bliscy.

  • Najwyższe odszkodowanie dostała za śmierć rodziców Marta Kaczyńska – łącznie 3 mln zł z polisy Kancelarii Prezydenta.
  • Rodziny posłów, którzy zginęli w Smoleńsku – otrzymały po 100 tys. zł z polisy Sejmu
23.04.2010 WARSZAWA , PRZYLOT TRUMIEN Z CIAŁAMI OFIAR KATASTROFY SMOLEŃSKIEJ NA OKĘCIE FOT. WOJCIECH OLKUŚNIK / AGENCJA GAZETA

pieniadze

OKO.press

Profesor z UW pobity w Warszawie. Bo mówił po niemiecku

09-09-2016

Pobicie Warszawa

 fot. Marcin Obara, 123rf.com  /  źródło: PAP

Profesor Jerzy Kochanowski z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego został pobity w tramwaju w Warszawie, bo rozmawiał po niemiecku z kolegą z Uniwersytetu w Jenie. Profesor trafił do szpitala z rozciętą głową. – Nie był to żaden ONR-owiec, ale raczej „zdrowa reakcja” podpitego proletariatu – relacjonuje Jerzy Kochanowski.

Czytaj już naszą rozmowę z profesorem Kochanowskim!

O sprawie napisała na Facebooku jedna ze studentek Jerzego Kochanowskiego. „Wczoraj w tramwaju nr. 22, który spokojnie dowozi mnie co dzień do pracy pobito mojego promotora profesora Jerzego Kochanowskiego. Pobito go bo wraz ze swoim znajomym profesorem uniwersytetu w Jenie rozmawiał po niemiecku. Nie spodobało się to jadącemu z nimi pasażerowi. W odpowiedzi na pytanie „Dlaczego mam nie mówić po niemiecku?” wstał i pobił” – zrelacjonowała całe wydarzenie.

Pobicie potwierdza profesor Kochanowski. – Niestety to prawda. Sprawa skończy się na policji, wybieram się właśnie na komisariat, wczoraj cały wieczór spędziłem w szpitalu – powiedział w rozmowie z „Newsweekiem”. – Nie był to żaden ONR-owiec, ale raczej „zdrowa reakcja” podpitego proletariatu. Wie pan, słyszy niemiecki, uderza, sprawa kończy się szyciem głowy – relacjonuje szczegóły ataku. Jego zdaniem atak nie miał podłoża ideologicznego, choć przyznaje, że to jeszcze gorzej. W dodatku – jak opowiada – na zdarzenie nie zareagował motorniczy tramwaju.

Czytaj też: Bij KOD-wców! będziesz patriotą. Działacze KOD pobici na pogrzebie Inki

Profesor Jerzy Kochanowski jest znawcą najnowszej historii Polski, zajmuje się przede wszystkim tematyką stosunków polsko-niemieckich po II wojnie światowej. Z racji naukowych zainteresowań świetnie zna niemiecki, w tym języku opublikował kilka prac naukowych. Przez kilka lat wykładał na niemieckich uniwersytetach, m. in. w Jenie. Na co dzień pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego.

Studenci i absolwenci Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego napisali list solidaryzując się z profesorem Kochanowskim. „[…] Wyrażamy głęboki sprzeciw wobec ataku agresji, jakiej padł ofiarą jeden z naszych profesorów, Jerzy Kochanowski” – napisali.  „Nie rozumiemy, co zmienia się w otaczającym świecie, że z miejsca, które zawsze było przyjazne, wielokulturowe i otwarte, staje się ksenofobiczne i nacjonalistyczne. Nie godzimy się na to” – piszą studenci, podkreślając, że „nie chcą żyć w czasach, kiedy mówienie w innym niż ojczysty języku, staje się przyczyną napaści i agresji”.

 

„Jako studenci, którym przez wiele lat wpajano, że musimy uczyć się na błędach historii, aby nigdy nie powtórzyły się wydarzenia z jej najczarniejszych kart, nie możemy się zgodzić na takie zachowania” – czytamy w liście.

profesor

newsweek.pl

Pobity profesor UW: Nim zdążyłem zareagować, dostałem w głowę, polała się krew

 09-09-2016

Profesor Jerzy Kochanowski, historyk, znawca PRL-u

 fot. Paweł Supernak, 123rf.com  /  źródło: PAP

– Jest w Polsce grupa ludzi, która słucha języka nienawiści, do której taki język trafia i która widzi, że jest bezkarna. Przecież nie zaatakował mnie żaden członek ONR, to była po prostu ludowa nienawiść, reakcja na coś innego, nieznanego – mówi „Newsweekowi” profesor Jerzy Kochanowski, wykładowca UW pobity w tramwaju za to, że rozmawiał z kolegą po niemiecku.

Czwartkowe popołudnie, tramwaj linii 22. Podczas jazdy tramwajem profesor Jerzy Kochanowski, znawca PRL-u oraz jego kolega z uniwersytetu w Jenie rozmawiają po niemiecku, wracają z cmentarza na Powązkach. Obok nich w wagonie siedzą dwaj mężczyźni – według słów profesora – przypominający pijaków.

– Staliśmy obok dwóch, powiedzmy, obywateli. Jeden z nich w nieprzyjemny sposób zwrócił mi uwagę, abyśmy nie rozmawiali po niemiecku, bo sobie tego nie życzy – relacjonuje Newsweek.pl profesor Kochanowski. – Kiedy powiedziałem mu, że to nie możliwe, bo mój kolega nie zna polskiego, mężczyzna dostał szału, wstąpił w niego prawdziwy ogień. Poderwał się, nim zdążyłem zareagować dostałem w głowę, polała się krew – relacjonuje profesor.

– Próbował pan wezwać motorniczego, zwrócić jego uwagę? – pytamy.
– Tak, chcieliśmy, żeby się zatrzymał, zablokował tramwaj. Ten jednak tylko przyszedł i zwrócił nam uwagę, że jak chcemy się bić, to mamy się wynosić na zewnątrz. Odpowiedziałem szybko, że tutaj nie ma mowy o bójce, ale to ja jestem bity. Usłyszałem, że skoro tak to mogę sobie wysiąść na następnym przystanku i zadzwonić na policję – mówi wykładowca.

Zdaniem profesora ten atak jest w pewnym sensie pokłosiem narracji, która obowiązuje obecnie w Polsce. W ślad za przemocą werbalną, której nikt nie piętnuje, przyszedł czas na agresję fizyczną. – Jest grupa ludzi, która tego słucha, do której taki język nienawiści trafia, która widzi, że jest w tym bezkarna. Przecież nie zaatakował mnie żaden członek ONR, to była po prostu ludowa nienawiść – widzę coś innego, nie podoba mi się to, zadaję więc cios – mówi profesor.

 

– Wie Pan, wiem z drugiej ręki, bo sam filmu jeszcze nie oglądałem, że w „Smoleńsku” jest scena, w której bohaterowie zastanawiają się, w jakim języku dogadali się Tusk i Putin. Jaka pada odpowiedź? Po niemiecku – tłumaczy profesor i dodaje: – To może nie być istotny kontekst, nie podejrzewam nikogo o ideologiczne pobudki. Ale takie sceny mogą podsycać ludową agresję, która pojawia się w takich sytuacjach.

Czy Kochanowski sądzi, że takie ataki będą się powtarzać? – Nie mam zielonego pojęcia, nie chciałbym spekulować, wariaci zdarzają się wszędzie, mam nadzieję, że nie. Ale zauważmy, że od jakiegoś czasu takie napaści się zdarzają, tyle że do tej pory chodziło o osoby o innym kolorze skóry, był taki przypadek chociażby w Krakowie. Tym razem katalizatorem był język niemiecki, choć ten człowiek słyszał przecież, że mówię też do niego po polsku. Była w nim agresja, miał pomysł jak ją rozładować, więc to zrobił. Obawiam się więc, że na wyższym poziomie to świadectwo czegoś większego.

Z nieoficjalnych informacji z policji wiemy, że składanie zeznań zajęło ponad trzy godziny. Warszawska policja – nie wiadomo, czy z czyjegoś polecenia czy nie – uznała sprawę pobicia profesora Kochanowskiego za ważną wizerunkowo i priorytetową.

Czytaj też: o zabójstwie Polaka w Harlow. Dlaczego Anglicy nas nienawidzą?

pobity

newsweek.pl

 

Ten eksperyment nie sprawdził się. Co więcej: przyniósł tylko same szkody dla Polski i Polaków.

cr6kueuwiaeav_i

 

apteka-aronia-lomianki

Największa na świecie baza filmów. A w niej „Smoleńsk” opisany słowami kluczowymi: „pranie mózgu”, „propaganda”, „halucynacje”

look, ar, 09.09.2016

Smoleńsk dostał kategorię

Smoleńsk dostał kategorię „fantasy” w największym serwie z filmami (imdb.com)

Dramat, fantastyczny, przygodowy – takie gatunki określają fabułę najnowszego filmu Antoniego Krauzego „Smoleńsk”. Kategorie przyznano filmowi w popularnym serwisie IMDb. Słowa kluczowe opisujące fabułę to m.in. „alternatywna historia” i „pranie mózgu”.

IMDb, czyli Internet Movie Database, to największa w internecie baza danych na temat kinematografii. Należy do Amazona i jest popularnym serwisem internetowym, który opisuje filmy, programy telewizyjne i seriale. Zajmują się tym sami internauci. Oceniają filmy, zamieszczają opisy fabuły i informacje o obsadzie, dyskutują. To któryś z nich musiał założyć w IMDb stronę filmu „Smoleńsk” i przyporządkować mu gatunki filmowe.

Wczoraj media pisały, że najnowsze dzieło Antoniego Krauzego zostało zaklasyfikowane w trzech kategoriach: jako dramat, film przygodowy, a także fantastyczny. To pociąga za sobą pewne konsekwencje. Jako film przygodowy „Smoleńsk” znalazł się wśród takich filmów jak „Ben-Hur”, „Spider-Man” czy „Kapitan Ameryka”. A jako fantastyczny występuje obok np. „Władcy pierścieni”, „Harry’ego Pottera” albo „Avatara”. Tak zobaczą go użytkownicy szukający konkretnych gatunków.

W IMDb każdy może zmieniać dane na temat filmu czy uzupełniać o nim informacje. To bardzo proste, wystarczy zalogować się na stronie. Próba zmiany nie daje jednak pełnej gwarancji, że informacje zostaną zmienione. Administratorzy mogą poprosić o dowód, że dotychczasowa informacja była błędna.

Dziś internauci śmieją się ze słów kluczowych, którymi opisana jest fabuła. Najpopularniejsze z nich to: „historia alternatywna”, „halucynacje”, „pranie mózgu”, „złe bliźniaki”, „zła gra aktorska”, „fantasy paranoidalne”, „agitacja polityczna”, „propaganda”, „magiczna broń” i „fanatyzm religijny”. Większość słów kluczowych w bazie podana jest po angielsku. Użytkownicy wprowadzili jednak także polskie słowo kluczowe: „słychać strzały”.

W „Smoleńsku” znajdują się motywy fantastyczne. Takim jest chociażby scena finałowa. Para prezydencka po katastrofie spotyka się z duchami oficerów zamordowanych w Katyniu. Film przedstawia spiskową wizję katastrofy. Można się z niego dowiedzieć m.in., że w tupolewie doszło do wybuchu. W piątek film trafił na ekrany kin.

Zobacz także

ogromny

wyborcza.pl

PIĄTEK, 9 WRZEŚNIA 2016, 13:41

Politycy PO składają wniosek do prokuratury ws. afery Misiewicza. „On jest kwintesencją rządów PiS i karuzeli kadrowej”

Jak mówił Cezary Tomczyk na briefingu w Sejmie:

„PO składa wniosek do prokuratury, w związku z możliwym działaniem na szkodę spółki i Skarbu Państwa. To, co się dzieje w resorcie MON w ciągu ostatnich miesięcy, to jeden wielki skandal i karuzela stanowisk. Prezesi kolejnych spółek należących albo kontrolowanych przez MON nie mają do tego należytych kompetencji, ale skupmy się na Bartłomieju Misiewiczu, bo jest on kwintesencją rządów PiS i tej karuzeli kadrowej. Musimy sprawdzić, czy prawdą jest, że do zmiany przepisów statutu doszło tylko ze względu na to, aby pan Misiewicz mógł zasiadać w radzie nadzorczej PGZ. Prokuratura musi sprawdzić, czy statut może być niezgodny z rozporządzeniem, które rozstrzyga, jak powinno wyglądać kryteria kwalifikacji do rad nadzorczych. Prokuratura powinna ustalić, czy Misiewicz ma prawo do tego, aby być szefem gabinetu politycznego ministra obrony. Rozporządzenie nie pozostawia żadnych wątpliwości: szef gabinetu musi legitymować się wykształceniem wyższym i posiadać przynajmniej 7 lat doświadczenia. Wiemy też, że Misiewicz znalazł nowe zajęcie, bo jest konsultantem merytorycznym w TVP w programie „Nasza armia””

Do tej pory nie było tak zdemoralizowanej władzy w Polsce w ciągu ostatnich lat. Karuzela stanowisk, buta, brak pokory i zrozumienia, o co chodzi, jest porażający. Daliśmy 24 godziny MON i premier Szydło na działanie. Wczoraj i dzisiaj był czas, żeby reagować. Jeżeli kolejny raz nie ma reakcji ministra obrony i premier, zareagować muszą posłowie i dlatego składamy zawiadomienie o możliwości popełnia przestępstwa do prokuratury – dodał Tomczyk.

cr6x16_wyaaxq3v

300polityka.pl

MACIEREWICZ SIĘ POGRĄŻA. MON BRONI MISIEWICZA JAK NIEPODLEGŁOŚCI

STANISŁAW SKARŻYŃSKI, 9 WRZEŚNIA 2016

8 września na stronie internetowej Polskiej Grupy Zbrojeniowej pojawił się nowy statut. Wyparował z niego jeden zapis – akurat ten, którego nie spełniał Bartłomiej Misiewicz. Co to zmienia? Dosłownie nic

Pożar wokół rzecznika i szefa gabinetu politycznego ministra Macierewicza nie gaśnie, a MON tylko dokłada do ognia: zamiast usunąć Misiewicza ze stanowisk, do których zajmowania nie ma uprawnień, Macierewicz i jego ludzie uparli się, że będą bronić Misiewicza za wszelką cenę.

Powołanie Misiewicza do rady nadzorczej PGZ jest złamaniem ustawy z 30 sierpnia 1996 roku o komercjalizacji i prywatyzacji spółek skarbu państwa, która stanowi, że członkowie rad nadzorczych muszą mieć zdany odpowiedni egzamin państwowy.

Misiewicz nie tylko tego egzaminu nie zdał, ale zdawać go w ogóle nie może, ponieważ nie ma wymaganego wykształcenia – rozporządzenie rządu z 7 września 2004 roku stanowi, że do kursów i egzaminów na członków rad nadzorczych mogą przystępować tylko osoby z wyższym wykształceniem, a Misiewicz ukończył liceum ogólnokształcące.

Sztuczka ze statutem

Z tego ministerstwo próbuje się wymknąć zmieniając statut Polskiej Grupy Zbrojeniowej – wczoraj ze strony holdingu zniknął dokument umieszczony tam w czerwcu, a zamiast niego pojawił się statut uchwalony 31 sierpnia. Różnicą jest brak zapisu, że członek rady nadzorczej musi spełniać wymogi rozporządzenia.


Nie było takiej potrzeby, żeby ten kurs był ukończony w chwili powoływania pana Bartłomieja Misiewicza w skład rady nadzorczej.

Bartosz Kownacki, „Fakty” TVN – 08/09/2016

fot. Adam Stepien / Agencja Gazeta


FAŁSZ. STATUT NIE JEST ZAREJESTROWANY, USTAWA I ROZPORZĄDZENIE OBOWIĄZUJĄ.


Ale zmiana statutu spółki nic nie zmienia. Nominacja Misiewicza do rady nadzorczej PGZ nadal jest złamaniem ustawy oraz statutu PZG.

Obowiązuje prawo

Po pierwsze dlatego, że prawo – czyli ustawa i rozporządzenie – obowiązują niezależnie od tego, czy zostanie to zapisane w statucie spółki, czy nie. Żeby móc zgodnie z prawem powołać Bartłomieja Misiewicza do rady nadzorczej jakiejkolwiek spółki, której jedynym właścicielem jest skarb państwa, Prawo i Sprawiedliwość musi:

  • albo wykreślić z ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji art. 12 ust. 2: „Członkowie rady nadzorczej są powoływani spośród osób, które złożyły egzamin”;
  • albo usunąć z rozporządzenia Rady Ministrów w sprawie szkoleń i egzaminów dla kandydatów do rad nadzorczych paragraf 3: „kandydaci na członków rad nadzorczych (…) powinni mieć ukończone studia wyższe” – wtedy jednak Misiewicz musiałby odbyć kurs i zdać egzamin;
  • albo dodać Misiewicza do listy osób, które nie muszą zdawać egzaminu. Obecnie są na niej m.in. adwokaci, radcowie prawni, doktorzy prawa i ekonomii – PiS może dołączyć „lojalnych i decyzyjnych” (tak swojego rzecznika opisał Macierewicz).

Te zmiany musiałyby zostać przeprowadzone, żeby można było w ogóle powołać na członka rady nadzorczej spółki skarbu państwa człowieka o takich kwalifikacjach, jak Bartłomiej Misiewicz. Rzecz w tym, że a on już w niej jest. Dlatego decyzja o powołaniu Misiewicza do rady oznacza złamanie ustawy.


fot . Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta
Przeczytaj też:

AFERA MISIEWICZOWA. MACIEREWICZ ZŁAMAŁ PRAWO

STANISŁAW SKARŻYŃSKI  8 WRZEŚNIA 2016


Obowiązuje stary statut

Po drugie, choć zmiana statutu została uchwalona przez walne zgromadzenie 31 sierpnia, to PGZ na swojej stronie internetowej informuje, że zmiana statutu jest dopiero w trakcie rejestracji w Krajowym Rejestrze Sądowym.

Zrzut ekranu ze strony Polskiej Grupy Zbrojeniowej
Zrzut ekranu ze strony Polskiej Grupy Zbrojeniowej

Póki nowy statut nie zostanie zarejestrowany, obowiązują zapisy poprzedniego statutu, a w dokumencie, który zniknął ze strony Polskiej Grupy Zbrojeniowej, był jednoznaczny zapis: „Członkowie Rady Nadzorczej powinni spełniać wymogi wskazane w rozporządzeniu Rady Ministrów z dnia 7 września 2004 roku”.

Nawet gdyby zatem przyjąć absurdalna tezę, że statutem PGZ można unieważnić prawo, to i tak nie można, bo statut jeszcze nie obowiązuje.

oko

https://oko.press/macierewicz-sie-pograza-mon-broni-misiewicza-niepodleglosci/

Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki grozi sędzi

Mariusz Jałoszewski, 09.09.2016

Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki grozi sędzi

Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki grozi sędzi (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

Patryk Jaki na procesie z posłem PO groził sędzi, że wytoczy jej sprawę dyscyplinarną. Wiceminister zachowywał się w sądzie arogancko. Obraził sędzię, mówiąc, że jest „znana ze spraw politycznych” oraz sugerując, że jego sprawę „dostała nieprzypadkowo”.

Jaki groził sędzi w piątek na procesie cywilnym o ochronę dóbr osobistych, jaki wytoczył mu poseł PO Robert Kropiwnicki. Ostro zaatakował sędzię Alicję Fronczyk z Sądu Okręgowego w Warszawie prowadzącą sprawę przeciwko niemu.

Zdaniem byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzeja Zolla to był niedopuszczalny nacisk na sędziego. – To była groźba. Nie chcę tego komentować, bo w normalnym państwie ten pan po godzinie nie byłby już wiceministrem sprawiedliwości. Dziwię się, że sędzia nie zastosowała jednej z kar porządkowych. Powinna napisać z tego notatkę – mówi „Wyborczej” prof. Andrzej Zoll.

I dodaje: – Nawet wiceministra obowiązuje pewna klasa. Ten nie ma tego.

Patryk Jaki pozwany za słowa o „agencji towarzyskiej”

Poseł Kropiwnicki pozwał zastępcę Zbigniewa Ziobry za słowa z trybuny sejmowej z początku tego roku wypowiedziane podczas debaty o nowej ustawie o prokuraturze.

Kropiwnicki bronił wtedy niezależności prokuratury, którą PiS podporządkował rządowi. Patryk Jaki wytknął wtedy posłowi PO, że w jego mieszkaniu w Legnicy była prowadzona agencja towarzyska. – Sytuacja jest trudna, bo poseł Kropiwnicki mówił wielokrotnie o standardach. A mieszkańcy okręgu pana posła Kropiwnickiego skarżą się, że w swoim mieszkaniu prowadzi agencję towarzyską – mówił wtedy Jaki. Dzień później odwołał swoje słowa: – Moją intencją nie było przedstawienie pana posła Kropiwnickiego jako osoby, która prowadzi agencję. Jeżeli ktoś tak zrozumiał, to bardzo przepraszam – mówił. Dodał, że chciał tylko przedstawić sprawę listu mieszkańców Legnicy. Ale poseł uznał, że to za mało, bo nie padło słowo, iż informacje były nieprawdziwe. W pozwie Kropiwnicki żąda przeprosin w dwóch gazetach oraz po „Faktach” TVN i po „Wiadomościach” w TVP 1, a także 20 tys. zł na legnicki szpital. Zapewnia, że nie prowadził agencji towarzyskiej. Gdy tylko dotarły do niego skargi mieszkańców, że w jego wynajmowanym mieszkaniu pojawiają się często mężczyźni, wypowiedział umowę najmu lokatorom.

W piątek zaczął się proces cywilny. – Mieszkanie wynająłem przez biuro nieruchomości – mówił „Wyborczej” w kuluarach sądu poseł Kropiwnicki.

Jakiemu „nie przysługuje prawo do powołania się na immunitet”

Pełnomocniczka Partyka Jakiego chciała odrzucenia pozwu, tłumacząc, że wiceministra chroni immunitet poselski, zaś jego wypowiedź o agencji miała związek z wykonywaniem mandatu posła i była częścią debaty o ustawie o prokuraturze. Podkreślała, że Kropiwnicki wytoczył Jakiemu również prywatny akt oskarżenia i w sierpniu sąd karny umorzył sprawę. – Sąd uznał, że sprawca nie popełnił przestępstwa. Wskazał też, że Patryk Jaki nie może być pociągnięty do żadnej innej odpowiedzialności niż parlamentarna. Sąd uznał również, że wypowiedź jego była w granicach sprawowania mandatu posła. Że mówił w emocjach i nie mógł skończyć swojej wypowiedzi – podnosiła pełnomocniczka wiceministra.

Sędzia Alicja Fronczyk wydała postanowienie. Zdecydowała, że proces można jednak prowadzić. – Tu nie przysługuje prawo do powołania się na immunitet. Te wypowiedzi nie wchodzą w zakres sprawowania mandatu posła. Nie były związane z ustawą o prokuraturze – uzasadniała decyzję sędzia.

Pełnomocniczka wiceministra zapowiedziała, że na to postanowienie będzie zażalenie. Wtedy sąd zaczął proces. Sąd zapytał, czy strony chcą zawrzeć ugodę. Pełnomocnik posła PO powiedział, że mogą zrezygnować z przeprosin w mediach, jeśli Jaki wyda oświadczenie, iż mówił nieprawdę. Sąd dał stronom ok. 10 minut na rozmowy. Ale ugody nie zawarto.

– Powód Jaki już przeprosił – oznajmiła pełnomocniczka wiceministra. Skoro nie zawarto ugody, sąd chciał przejść do kolejnego etapu procesu, czyli wstępnego przesłuchania stron. Zaczął od Kropiwnickiego.

Ale Jaki wstał wtedy i zgłosił wniosek formalny. Mówił, że w związku z „szokującymi” informacjami, jakie ujawnił „Super Express” (tabloid napisał dziś, że jest śledztwo ws. agencji), chce zawieszenia procesu do zakończenia śledztwa. – W gazecie są oświadczenia prostytutek, że przyjmowały gości w mieszkaniu posła PO – mówił.

Wiceminister Patryk Jaki straszy sąd

Potem powiedział, że chce wyłączenia ze sprawy sędzi Fronczyk. – Jestem oburzony, że sędzia toleruje bezprawie – grzmiał. Miał pretensję o to, że sędzia nie zastosowała wobec niego immunitetu, a uważa, iż powinna, bo „wszyscy posłowie są równi wobec prawa”. Jego zdaniem w innych sprawach cywilnych posłom immunitetu nie uchylano. Na co sędzia: – Jaki ma to związek z wnioskiem o wyłączenie sędziego?

Jaki: – Trudno mi tolerować zachowanie sędzi, która toleruje takie oczywiste bezprawie. Być może sąd chce się zemścić za to, że krytykuję sądy. Wiceminister, wygłaszając swoją mowę, był pewny siebie, gestykulował. Mówił szybko. Zapowiedział, że złoży wniosek do Krajowej Rady Sądownictwa o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec sędzi. Będzie też się domagał zbadania, w jaki sposób przydzielono jego sprawę sędzi, która jest „znana ze spraw politycznych”. – Nie będę brał udziału w takim bezprawiu. W tej chwili opuszczam salę – zapowiedział wiceminister. W takiej sytuacji sędzia odroczył sprawę do czasu rozpoznania wniosku o jej wyłączenie. Jaki przed salą mówił dziennikarzom: – Jestem przeciwny immunitetom. Ale sąd jest stronniczy, to zemsta za moją krytykę sądów. Z kolei poseł Kropiwnicki nie krył oburzenia: – To skandaliczne zachowanie. Wiceminister straszy sąd. To próba bezpardonowego nacisku. Tak się nie zachowuje wiceminister. Jego zachowanie jest bezczelne, butne, aroganckie.

„Wyborcza” zapytała prof. Andrzeja Zolla, czy Patryk Jaki ma rację, chowając się przed procesem za immunitet poselski. – Jego wypowiedź naruszała dobra osobiste. To sprawa cywilna, a nie karna. Odpowiedzialność cywilna jest szersza. Można pozywać posłów – mówi prof. Zoll.

Zobacz także

wiceminister

wyborcza.pl

Nowoczesna ogłasza własny dekalog

Andrzej Stankiewicz Dziennikarz Onetu

09.09.2016

Podczas weekendowej konwencji Nowoczesna przedstawi swój nowy program. Onet jako pierwszy poznał jego założenia.

 

Ryszard Petru

Foto: Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta Ryszard Petru

Powiedzmy to sobie wprost – Nowoczesna zaproponuje ustrojową rewolucję, którą nazywa „Nowym Ładem”. W dokumentach programowych znaleźliśmy zapisy dotyczące ograniczenia do dwóch liczby kadencji posłów i senatorów (w tej chwili można być parlamentarzystą dowolną liczbę kadencji), a także wprowadzenia zasady, że prezydenci miast mogą być równolegle senatorami, co dziś jest zakazane.

 

Zmiany na styku władzy centralnej i terenowej byłyby zresztą znacznie poważniejsze. Nowoczesna proponuje likwidację stanowisk wojewodów, którzy sprawują władzę w regionach w imieniu rządu – ich kompetencje często zazębiają się z samorządowymi marszałkami województw. Partia chce ograniczyć do dwóch kadencje prezydentów i burmistrzów, ale z jednoczesnym wydłużeniem ich do 5 lat (w tej chwili kadencja wynosi 4 lata). Nowoczesna proponuje także wprowadzenie bezpośrednich wyborów marszałków i starostów – w tej chwili to jedyni samorządowcy, którzy są wybierani poprzez partyjne układy, nie zaś w wyborach powszechnych.

Partia Ryszarda Petru chce zapewnienia samorządom większej samodzielności i zwiększenia środków, które są w ich dyspozycji. „Obywatele w większym stopniu będą mogli brać udział w bieżącym sprawowaniu władzy poprzez konkretne narzędzia – konsultacje społeczne, budżety obywatelskie, wydzielone budżety dla dzielnic, osiedli czy sołectw” – napisano w programie. Nowoczesna chce też wprowadzenie obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej w samorządach na wzór obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej, którą można wnieść do Sejmu.

Nowoczesna chce też wzmocnić rząd, „by parlamentarna większość mogła sprawnie przeprowadzać reformy”. Partia Ryszarda Petru zaproponuje powołanie rządowego ośrodka strategii, na wzór działającego do 2006 r. Rządowego Centrum Studiów Strategicznych, zajmującego się długofalowym planowaniem rozwoju gospodarczego.

Jeśli chodzi o gospodarkę, to Nowoczesna wyraźnie chce się uwolnić od łatki partii skrajnie liberalnej. Z jednej strony pisze co prawda: „zanim zaczniemy wydawać, musimy zarobić” oraz zapowiada „zlikwidujemy przywileje różnych grup zawodowych i społecznych. Będziemy zmniejszali monopolistyczną pozycję państwowych firm oraz konsekwentnie deregulowali gospodarkę”.

Z drugiej jednak zastrzega się: „Słabsi nie zostają pozostawieni sami sobie”, zaś „większe wpływy do budżetu pochodzące z rozwoju gospodarczego zostaną skierowane w pierwszej kolejności na najważniejsze dziś potrzeby społeczne. Będą nimi: sprawna ochrona zdrowia, opieka nad osobami starszymi, edukacja, równość szans dla wszystkich dzieci, powszechny dostęp do kultury oraz większe bezpieczeństwo kraju”.

Podatki mają być „stosunkowo niskie, ale pewne”. Zaś „hamulec długu”, czyli — zakaz nadmiernego zadłużania — ma ochronić państwo.

Kontrowersje na pewno wzbudzi fakt, że partia — domagająca się neutralności światopoglądowej państwa — zamierza z przytupem ogłosić własny „dekalog”:

Nowoczesna to skuteczne państwo i dobre, stabilne prawo. 
Nowoczesna to ochrona własności prywatnej. 
Nowoczesna to przyjazny rozdział kościoła od państwa. 
Nowoczesna to państwo uczciwe, przejrzyste i służące obywatelom. 
Nowoczesna to odpowiedzialność, rozsądek i troska. 
Nowoczesna to równe szanse dla każdego. 
Nowoczesna to silna Polska w sercu silnej Europy. 
Nowoczesna to patriotyzm, który łączy, a nie dzieli.

Wyboru i opracowania ponad 250 postulatów programowych Nowoczesnej — podzielonych na 20 obszarów tematycznych — dokonali Ryszard Petru, koordynator partyjnych ekspertów Paweł Rabiej oraz wiceprzewodnicząca .N Katarzyna Lubnauer.

W programie dużo jest polityki. Mimo że Nowoczesną tworzą w większości ludzie doświadczeni politycznie przez ostatnie dwie dekady, to partia chce uchodzić za nowalijkę, którą nie interesują stare podziały. „Doświadczenia ostatnich rządów pokazały, że pokolenie polityków Okrągłego Stołu nie tworzy już nowych idei dla Polski i nie potrafi nią sprawnie zarządzać. Oznacza albo rządy inercji, albo rządy zemsty. To psucie i osłabianie państwa” — napisano w programie.

W dokumencie Nowoczesna zaatakuje Platformę Obywatelską, nawiązując choćby do afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. „Afera reprywatyzacyjna i wiele innych pokazały niedowład przejrzystości i siłę lokalnych sitw” — napisano. Program pokazuje, że Nowoczesna chce walczyć o rozczarowany elektorat Platformy — spora część z jej pomysłów to niezrealizowane zapowiedzi PO z ostatniej dekady.

petru

Onet.pl

W KOLEJCE PO PIENIĄDZE CZEKAJĄ NAWET WNUKI. KOLEJNE REKOMPENSATY ZA SMOLEŃSK

ZESPÓŁ ŚLEDCZY OKO.PRESS, 8 WRZEŚNIA 2016

MON płaci zadośćuczynienia rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej. Dziś pełnomocnik resortu podpisał kolejne dwie ugody

Pełnomocnik Ministerstwa Obrony Narodowej Andrzej Lew-Mirski podpisał dziś ugody z dwoma kolejnymi osobami, które domagały się zadośćuczynienia za śmierć bliskich w katastrofie smoleńskiej. Mąż zmarłej senator PiS Janiny Fetlińskiej-Włodzimierz i jej syn Bartosz żądali od resortu po 750 tys. zł. Zgodnie z zawartym dziś porozumieniem, państwo wypłaci im po 200 tys. zł.

Wcześniej, w korytarzu Sądu Rejonowego Warszawa Śródmieście, gdzie podpisywane były ugody, komentowano wczorajszy artykuł OKO.press (który dziś wydrukowała także „Gazeta Wyborcza”).

Przedstawiciel MON zastanawiał się, czy w wyniku naszej publikacji, resort nie wstrzyma negocjacji z kolejnymi rodzinami ofiar.

ugoda3
8 września 2016 r. Podpisanie ugody pomiędzy MON a mężem i synem zmarłej senator PiS Joanny Fetlińskiej Fot. Jakub Stachowiak

Wczoraj na portalu OKO.press ujawniliśmy, że od kilku miesięcy do Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście wpływają pisma krewnych ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Wzywają MON do zawarcia ugód. Domagają się setek tysięcy, a nawet milionów złotych rekompensaty za śmierć bliskich.

Kolejka po odszkodowania

Magdalena Merta (wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie, który osierocił trzy córki) żąda od MON 2 mln zł. W wezwaniu do ugody pisze, że jej mąż zarabiał rocznie 190 tys. zł. W chwili katastrofy miał 44 lata, „był w pełni zdrowy i aktywny” – mógł więc jeszcze pracować co najmniej 20 lat. Żądanie 2 mln zł nie jest więc, według niej, wygórowane.

Plock 01 ZK i MM
Zuzanna Kurtyka (z lewej) i Magdalena Merta

Zuzanna Kurtyka (wdowa po szefie IPN Januszu Kurtyce) domaga się za śmierć męża miliona złotych zadośćuczynienia (plus odsetki od 11 kwietnia 2010 r.). „Zdając sobie sprawę z ograniczeń finansowych Skarbu Państwa”, wnosi jednak o wypłatę połowy tej kwoty, czyli  500 tys. zł. Uzasadnia, że straciła osobę, z którą utrzymywała „stały, serdeczny kontakt i głęboką relację”. A także, że od czasu katastrofy „nastąpiło znaczne pogorszenie jej sytuacji życiowej”. To głównie jej mąż utrzymywał dom, zarabiając 240 tys. zł rocznie. Przez „20 lat spodziewanej aktywności zawodowej” zarobiłby więc, co najmniej 4,8 mln zł.

Zuzanna Kurtyka pisze też, że w związku ze śmiercią męża „zmuszona jest samodzielnie utrzymywać dom i pomagać dzieciom (…) samodzielnie spłacać kredyt hipoteczny zaciągnięty na zakup domu”. I że musiała podjąć „dodatkową pracę pozaetatową, w tym także całodobową”.

Oddzielny wniosek złożyła w imieniu swojego młodszego syna – Krzysztofa Kurtyki. Domaga się dla niego 450 tys. zł zadośćuczynienia.

O rekompensatę za śmierć ojca ubiega się także starszy syn Kurytków – 26-letni Paweł. Uzasadnia, że w przyszłości nie będzie mógł liczyć na pomoc finansową ze strony ojca. Przekonuje, że mógłby dochodzić 2,4 mln zł „tytułem utraconych dochodów ojca” (zakładając, że ojciec mógłby jeszcze pracować przez 10 lat), ale „ogranicza swe żądania” do 350 tys. zł.

23.04.2010 WARSZAWA , PRZYLOT OSTATNICH 21 TRUMIEN Z CIALAMI OFIAR KATASTROFY POD SMOLENSKIEM NA WOJSKOWE LOTNISKO OKECIE . FOT. WOJCIECH OLKUSNIK / AGENCJA GAZETA
23.04.2010 Okęcie. Przylot trumien z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej Fot. Wojciech Olkuśnik/ Agencja Gazeta

Rekompensaty od państwa chcą też bliscy Wojciecha Lubińskiego – zmarłego pod Smoleńskiem lekarza prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wicekomendanta Wojskowego Instytutu Medycznego CSK MON. Udało się nam dotrzeć do akt sprawy złożonej przez jego żonę Beatę w imieniu małoletniego syna– Jana Lubińskiego. Domaga się dla niego 250 tys zł.

Uzasadnia, że przed katastrofą ona zajmowała się wychowywaniem dzieci, a jej mąż pracował. Katastrofa zburzyła ten porządek.

Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie w sądzie, sama Beata Lubińska podpisała już ugodę z MON – na 180 tys. zł.

21-letnia Katarzyna Mikke – córka Stanisława Mikke, adwokata, wiceprzewodniczącego Rady Pamięci Walk i Męczeństwa ubiega się o 500 tys. zł zadośćuczynienia. Uzasadnia, że poprzednie „nie było adekwatne do ogromu zaznanej krzywdy”. W wezwaniu do ugody pisze, że śmierć ojca była „wstrząsem w życiu całej rodziny”. A także wpłynęła na pogorszenie warunków jej życia. Że ojciec patronował pasji – nauce języka japońskiego i „finansował jej coroczne wyjazdy do Japonii”. Katastrofa to przerwała.


23.04.2010 WARSZAWA , PRZYLOT TRUMIEN Z CIAŁAMI OFIAR KATASTROFY SMOLEŃSKIEJ NA OKĘCIE FOT. WOJCIECH OLKUŚNIK / AGENCJA GAZETA
Przeczytaj też:

RACHUNKI KRZYWD SMOLEŃSKICH. MON PŁACI ODSZKODOWANIA RODZINOM OFIAR KATASTROFY

BIANKA MIKOŁAJEWSKA  7 WRZEŚNIA 2016


Także o 500 tys. zł ubiega się Joanna Cieślikowska, córka Andrzeja Przewoźnika – sekretarza Rady Pamięci Walk i Męczeństwa. W piśmie złożonym w sądzie przypomina, że w dniu katastrofy oczekiwała na ojca w Smoleńsku, gdzie miała się odbyć uroczystość upamiętniająca żołnierzy zamordowanych w Katyniu i że w związku z tym „przeżyła ten moment w osamotnieniu, bez rodziny”.

A późniejsze zamieszanie medialne wokół śledztwa dotyczącego kradzieży przedmiotów należących do jej ojca, „nie dawało szansy na godne przeżycie żałoby”.

O tym, że nie mogli spokojnie przeżyć żałoby, piszą w swoim wniosku rodzice i brat stewardesy z TU-154 – Barbary Maciejczyk. Wyliczają, że miała ona aż trzy pogrzeby – główny i dwa dodatkowe, w którym pochowano odnalezione później części zwłok. Wnioskują o wypłatę łącznie 2 mln zł.

Tomasz Komorowski – syn Stanisława Komorowskiego, dyplomaty, w ostatnich latach przed katastrofą wiceministra obrony narodowej, wystąpił o 1 mln złrekompensaty za śmierć ojca. A Jolanta Bigoszewska – córka Zbigniewa Dębskiego, emerytowanego wojskowego, chce 250 tys. zł.

16.09.2010 WARSZAWA , FUNDACJA SPELNIONYCH MARZEN , DZIENNIKARKA JOANNA RACEWICZ PODCZAS INAUGURACJI DZIALALNOSCI DOMU RODZICA . FOT. FRANCISZEK MAZUR / AGENCJA GAZETA
Joanna Racewicz

Jak ustaliliśmy, sprawy przeciwko MON toczą się także przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Kilka miesięcy temu dziennikarka Joanna Racewicz złożyła w nim pozew przeciwko resortowi, domagając się dla siebie i syna 900 tys. zł tytułem „zadośćuczynienia za krzywdę wywołaną śmiercią męża” i „odszkodowania za pogorszenie się warunków życiowych”.

Racewicz pisze, że straciła pracę w TVP, wiążąc to z atmosferą wokół kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej (w międzyczasie znów została zatrudniona w telewizji) i szczegółowo wylicza miesięczne koszty utrzymania swoje (łącznie 12 tys. zł) i syna (m.in. 1,7 tys. na prywatną szkołę, 2 tys. zł na zajęcia dodatkowe, 2,5 tys. zł na opiekunkę i 1 tys. na ubrania).

Ministerstwo obrony nie udzieliło nam odpowiedzi na pytanie, ile osób wystąpiło w ostatnim czasie z roszczeniami dotyczącymi katastrofy smoleńskiej i w ilu sprawach podpisano już ugody.

8 września 2016 r. Mecenas Andrzej Lew- Mirski podpisuje ugody z bliskimi ofiar katastrofy smoleńskiej. Fot. Jakub Stachowiak
8 września 2016 r. Mecenas Andrzej Lew- Mirski podpisuje ugody z bliskimi ofiar katastrofy smoleńskiej. Fot. Jakub Stachowiak

W kilkunastu sprawach, które udało nam się znaleźć w warszawskich sądach i których akta czytaliśmy, pełnomocnik MON Andrzej Lew-Mirski pisze do sądów, że trwają rozmowy z bliskimi ofiar „rokujące możliwość znalezienia kompromisu” i zapowiada:

„minister obrony narodowej ma zamiar zawrzeć ugodę w zakresie roszczenia o zadośćuczynienie, o ile jej warunki – związane z ograniczeniami budżetowymi – zostaną zaakceptowane”.

Także dla rodzeństwa i wnuków

MON zamierza zawrzeć porozumienia również z krewnymi ofiar, którzy wcześniej nie otrzymali zadośćuczynień – braćmi, siostrami i wnukami ofiar. Prokuratoria Generalna, która negocjowała ugody z rodzinami w 2011 r. uznała, że nie może założyć z góry, że dorosłe rodzeństwo lub dziadków i wnuków, wiązały relacje na tyle bliskie, że uzasadniona jest wypłata zadośćuczynień. Uznano wówczas, że każdy taki przypadek powinien zbadać sąd. Teraz ocenia to – upoważniony przez Antoniego Macierewicza – pełnomocnik MON.


14.01.2016 Sejm. Antoni Macierewicz przed posiedzeniem komisji ds. służb specjalnych. Fot . Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta
Przeczytaj też:

DORADCZYNIE MACIEREWICZA ZDEMASKOWANE. DZIĘKI CZYTELNIKOM OKO.PRESS

BIANKA MIKOŁAJEWSKA  19 SIERPNIA 2016


Zadośćuczynienie wypłacono już bratu Bożeny Momontowicz-Łojek, przewodniczącej Federacji Rodzin Katyńskich, który uzasadniał, że „bardzo silnie odczuł śmierć siostry” z którą „wspólnie omawiali i rozważali sprawy rodzinne” i „która tworzyła rodzinną atmosferę”. Ubiegał się o 500 tys. zł. Wypłacono mu 150 tys. zł.

W kolejce czeka wnuk Czesława Cywińskiego – Michał Kowalewski. Chce 1,25 mln zł. Pisze w wezwaniu do ugody, że gdy był mały dziadek wspierał go w nauce, sporcie, lubili razem spędzać czas, rozmawiać o sprawach poważnych i żartować.

A w ostatnich latach codziennie rozmawiali przez telefon i że „utrata tak ważnej więzi rodzinnej, jak intymność łącząca dziadków i wnuki, uzasadnia roszczenie”.

Trwają również negocjacje z Małgorzatą Biernacką-Posadzką – siostrą zmarłej Izabeli Tomaszewskiej, która ubiega się o 250 tys. zł.

Ile państwo zapłaciło

Z naszych informacji wynika, że osób ubiegających się o zadośćuczynienia jest znacznie więcej. Sędziowie warszawskich sądów mówią o co najmniej kilkudziesięciu takich sprawach.

Krewni ofiar dowodzą, że do dziś odczuwają ból związany z ich stratą i że po katastrofie pogorszyła się ich sytuacja materialna. Ponieważ TU-154 nie był ubezpieczony, a należał do pułku, nad którym nadzór sprawował MON – to właśnie ten resort powinien wypłacić im zadośćuczynienia i odszkodowania.

Bliscy ofiar – łącznie 270 osób – dostali już w 2011 r. po 250 tys. zadośćuczynienia.

Po katastrofie każda rodzina otrzymała również jednorazowe wsparcie od rządu w wysokości 40 tys. zł. A 73 osieroconym dzieciom premier Donald Tusk przyznał renty specjalne – 2 tys. zł miesięcznie (trojgu niepełnosprawnym dożywotnio, pozostałym do ukończenia 25 roku życia). Renty dostali też niepracujący małżonkowie ofiar, trzy żony, które zostały same z więcej niż dwójką dzieci, i kilkoro rodziców ofiar.

Według części rodzin smoleńskich, nową okolicznością w sprawie – uzasadniającą wniosek o wypłatę kolejnych rekompensat – jest to, że minister obrony narodowej Antoni Macierewicz powołał podkomisję, która ma na nowo zbadać przebieg katastrofy. Piszą, że skoro minister Macierewicz powołał podkomisję, musiały wyjść na jaw nowe „okoliczności sprawy”. A więc ich roszczenia w stosunku do państwa są w pełni uzasadnione.

katastrofa

 

wkolejce

OKO.press

 

cr5rtfcueaawuwn

 

cr3qykvxyaaixsu

 

cr5vys6viaahrql

ZATKAŁO NAS… CZY OBSESJA TO PERMANENTNY STAN CZŁONKÓW PiS?

cr5n1pvvyaanunl

Moje dzieci nie pójdą na „Smoleńsk”

WOJCIECH MAZIARSKI, 09.09.2016

Premiera filmu

Premiera filmu „Smoleńsk ” w Teatrze Wielkim (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Ten film powinni zobaczyć wszyscy polscy uczniowie – zachęciła minister edukacji Anna Zalewska po premierze „Smoleńska”. Potem doprecyzowała, że to nie urzędowy nakaz, lecz jej prywatna opinia. Sęk w tym, że prywatne opinie ministra są przez wielu podwładnych traktowane jak zalecenie.

I oto już mamy efekty: z różnych regionów kraju napływają informacje, że niektórzy dyrektorzy i nauczyciele chcą zabrać dzieci do kin na propagandowy gniot Krauzego.

Na szczęście w gimnazjach, do których chodzą moje córki, na razie nikt nie zgłosił takiego pomysłu. Wolę jednak dmuchać na zimne i już teraz deklaruję, gdyby komuś coś takiego przyszło do głowy: moje dzieci na ten wychowawczo i poznawczo szkodliwy film nie pójdą. Po prostu się na to nie zgodzę – i to zamyka dyskusję, bo o tym, jak wychowuję córki, decyduję ja, a nie PiS.

Nie zgodzę się na deformowanie ich umysłów i na poddawanie ich ideologicznej obróbce przez kapłanów sekty smoleńskiej, wmawiającej obywatelom, że katastrofa lotnicza we mgle była skutkiem mitycznego „zamachu”.

Szkoła ma krzewić oświatę, a nie ciemnotę, pani minister. Ma wychowywać, a nie deprawować. Ma głosić szacunek dla wiedzy opartej na faktach, nie zaś dla zabobonu i kłamstwa smoleńskiego.

Przede wszystkim zaś ma być neutralna politycznie. Nie może być miejscem ideologicznej agitacji i rekrutowania narybku dla obozu władzy. Bo – nie oszukujmy się – „Smoleńsk” Antoniego Krauzego jest nie tyle dziełem sztuki filmowej, co przede wszystkim narzędziem służącym do indoktrynacji – politycznej obróbki umysłów obywateli. W intencji władców dzisiejszej Polski ma odgrywać rolę analogiczną do tej, jaką w Niemczech odegrał nakręcony w 1940 r. przez Veita Harlana film fabularny „Żyd Süss”.

Przypomnę: ten obraz był najjaśniejszą gwiazdą na firmamencie kinematografii III Rzeszy. Podsycał antysemickie stereotypy i rozhuśtał emocje widzów, wzbudzając w nich nienawiść do podstępnych Żydów-krwiopijców, wrogów narodu, zaprzańców i zdrajców. Władze organizowały pokazy „Żyda Süssa”, by zmobilizować obywateli i uzyskać ich poparcie dla swej polityki. Tylko w pierwszym roku film obejrzało 20 milionów Niemców.

Film Krauzego w podobny sposób ma podsycać emocje widzów, choć tu obiektem nienawiści nie są obcy rasowo Żydzi, lecz nikczemnicy z Kremla, którzy rzekomo zamordowali polskiego prezydenta, oraz ci przedstawiciele krajowych elit politycznych i medialnych, którzy rzekomo z nimi kolaborowali, a później tuszowali sam zamach. Właściwie to oni są najgorsi – polscy zdrajcy i zaprzańcy. Polityczni przeciwnicy „zamordowanego” prezydenta. Czyli PiS-u.

Mam nadzieję, że to wyjaśnienie wystarczy, by uświadomić szanownej pani minister, dlaczego młode Maziarskie na ten film nie pójdą. Mam też nadzieję, że inni rodzice zachowają się podobnie.

Szczerze pani radzę: niech pani odpuści, bo w tym sporze o wychowanie naszych dzieci nie ma pani z nami najmniejszych szans. Zamiast tracić energię na przegrane batalie, lepiej niech pani wygospodaruje trochę czasu na historyczną lekturę o Jedwabnem, by dowiedzieć się, kto tam zamordował Żydów. Miała pani z tym ostatnio problemy. Może znajdzie się jakaś książka, która pomoże tę pasjonującą tajemnicę rozwikłać? Na początek niech pani spróbuje przekartkować podręcznik historii dla szkół podstawowych.

Zobacz także

moje

wyborcza.pl

 

Marta Kaczyńska złożyła pozew o rozwód. Przekonał ją do tego ON. „Dzięki niemu znów poczuła się adorowana”

WJ, 09.09.2016

Marta Kaczyńska

Marta Kaczyńska (KAPIF.pl)

Marta Kaczyńska jednak postanowiła zakończyć swoje małżeństwo z Marcinem D. Do sądu w Gdańsku wpłynął jej pozew rozwodowy.

Marta Kaczyńska od 3 lat jest w separacji z Marcinem D. ale wciąż nie zdecydowała się na rozwód. Choć pierwszy pozew złożyła w 2015 r, po roku sprawa została umorzona. Powód? Żadna ze stron nie wniosła o jej podjęcie. Teraz Kaczyńska ponowiła próbę.

Potwierdzam, że pozew rozwodowy ze strony Marty Kaczyńskiej wpłynął do Sądu Okręgowego w Gdańsku – potwierdza rzecznik prasowy do spraw cywilnych Rafał Terlecki w rozmowie z „Na Żywo”.

Podobno wpływ na decyzję Kaczyńskiej miał przyjaciel Paweł Zyner. Przekonał ją, że powinna się otworzyć na nowe znajomości.

Dzięki niemu Marta znów poczuła się adorowana, kobieca, silna. Potrzebowała tego, by stanąć na nogi. Nareszcie zrozumiała, że ma prawo odzyskać wolność. Dlatego odważyła się złożyć pozew. Chce rozpocząć nowy rozdział życia. Już bez drugiego członu nazwiska – twierdzi znajoma Kaczyńskiej.

Marcin D. wciąż przebywa w krakowskim areszcie, skąd bezskutecznie próbuje go wyciągnąć ojciec Marek Dubieniecki. Ciążą na nim zarzuty wyłudzenia 13 mln zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, prania pieniędzy i działania w zorganizowanej grupie przestępczej. Grozi mu za to do 10 lat więzienia.

martakaczynska

 

http://www.plotek.pl/plotek/7,154063,20666458,marta-kaczynska-zlozyla-pozew-o-rozwod-przekonal-ja-do-tego.html#Czolka3Img

Nie przejmujcie się. To dopiero początek. Będą bić wszystkich. „Ciapatych”, opozycję, KOD, Niemców. Wszystkich!

Razem

U historia pobicia prof. Kochanowskiego – za rozmowę po niemiecku z kolegą. Kolejny przykład fali ksenofobii

cr5pn3duiaeas8r

Kukiełki dwie

cr2vr4axgaaquw0

To nas czeka 😠

cr4tppxviaiyjxp

HOŁDYS MISTRZ

cr3iyfowcaalt7v

ABY KAŻDY WIEDZIAŁ CO MÓWI KONSTYTUCJA, GDY PIS TWIERDZI, ŻE MU WOLNO WSZYSTKO

cr3cd_jxeaaykxa

18 grudnia 2012 (http://www.tvn24.pl)

– Jestem przekonany, że to była katastrofa – powiedział w „Kropce nad i” w TVN24 minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. I dodał: – Ja na temat katastrofy smoleńskiej wiem ciut więcej niż ogół obywateli i mogę to powiedzieć z ręką na sercu – zaznaczył Gowin.

gowin

http://www.tvn24.pl/kropka-nad-i,3,m/gowin-wiem-ciut-wiecej-niz-reszta-to-nie-byl-zamach,295373.html

Cezary Michalski w punkt o polskim społeczeństwie i polskich elitach.

cr5yeuduaaa1y60

Ordo Iuris lubi cień. Nieprzejrzysta działalność znanej fundacji antyaborcyjnej i antygenderowej. Śledztwo „Wyborczej”

Ewa Siedlecka, 09.09.2016

Mariusz Dzierżawski z Fundacji Pro - prawo do życia (z lewej) i prezes Ordo Iuris Jerzy Kwaśniewski (w środku) podczas konferencji komitetu inicjatywy ustawodawczej Stop Aborcji. Warszawa, 5 lipca 2016 r.

Mariusz Dzierżawski z Fundacji Pro – prawo do życia (z lewej) i prezes Ordo Iuris Jerzy Kwaśniewski (w środku) podczas konferencji komitetu inicjatywy ustawodawczej Stop Aborcji. Warszawa, 5 lipca 2016 r. (MACIEK JAŹWIECKI / AGENCJA GAZETA)

Fundacja Ordo Iuris ma w nazwie „kulturę prawną”. Jednak nie informuje ani o swoich władzach, ani o statucie, ani o źródłach finansowania. Nie składa też w terminie sprawozdań finansowych

Powstała w 2013 r. i od razu zrobiło się o niej głośno, gdy dostarczała analiz i argumentów prawnych przeciwko ratyfikowaniu przez Polskę konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Znana jest przede wszystkim z działalności antyaborcyjnej i antygenderowej. Zwalcza edukację seksualną w szkołach, zapłodnienie in vitro, broniła prof. Bogdana Chazana, gdy uniemożliwił dokonanie aborcji kobiecie noszącej dziecko z bezmózgowiem.

Aborcja i odwołać Bodnara

Napisała obywatelski projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji, który leży w Sejmie. To – jak dowiaduje się „Wyborcza” – stało się powodem niedawnego zdymisjonowania byłego prezesa Ordo Iuris, profesora nadzwyczajnego Uniwersytetu Warszawskiego Aleksandra Stępkowskiego, przez szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego z funkcji podsekretarza stanu w tym ministerstwie.

Władzy PiS projekt jest politycznie nie na rękę.

Ostatnia głośna akcja Instytutu na rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iuris” to internetowa petycja o odwołanie rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara. Powód: miał się sprzeniewierzyć ślubowaniu, bo wsparł w postępowaniu sądowym organizację LGBT, której drukarz odmówił wydrukowania logo. Zdaniem Ordo Iuris rzecznik naruszył konstytucyjne wolności drukarza: sumienia i gospodarowania.

Ordo Iuris należy do międzynarodówki antyaborcyjnej – Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej „Jeden z Nas” – która zrzesza krajowe organizacje działające na rzecz ochrony życia, przeciw prawom mniejszości seksualnych i emancypacji kobiet. Chce wpływać na prawo Unii Europejskiej.

Od innych organizacji antyaborcyjnych i antygenderowych Ordo Iuris odróżnia to, że walczy argumentami prawnymi.

Pierwsze: nie ujawniać

Ordo Iuris mówi opinii publicznej o sobie tylko tyle, ile chce. Na stronie internetowej fundacji próżno szukać statutu, sprawozdań rocznych czy informacji o władzach. Podają tylko dane prezesa – adwokata Jerzego Kwaśniewskiego. Na moje pytanie, dlaczego nie ma tych dokumentów, i prośbę o ich udostępnienie członek zarządu Tymoteusz Zych odpisał: „Fundacja jest instytucją pozarządową i nie korzysta w żaden sposób ze środków publicznych. Instytut nie ma statusu OPP [organizacji pożytku publicznego] ani nie prowadzi działalności gospodarczej i nie jest objęty wymogami prawnymi z tych tytułów”. Napisał też, że przepisy nie nakazują fundacjom prowadzenia stron internetowych, a więc i umieszczania na nich jakichkolwiek treści. A ze statutem i rocznymi sprawozdaniami mogę się zapoznać w fundacji.

Rzeczywiście, przepisy o fundacjach mówią jedynie, że sprawozdania roczne mają być „udostępnione do publicznej wiadomości”, nie precyzując, w jaki sposób. Czy udostępnienie ich pojedynczej osobie na żądanie mieści się w ramach „udostępnienia do publicznej wiadomości”?

Statut fundacji obejrzałam w Krajowym Rejestrze Sądowym. I tu niespodzianka: ministrem nadzorującym nie jest – jak można by sądzić – minister sprawiedliwości, ale minister kultury. Dlaczego?

Prezes Jerzy Kwaśniewski wyjaśnił mi: „Kultura prawna to pojęcie szersze niż wąsko ujmowany system prawny, przepisy ustaw czy wymiar sprawiedliwości (które stanowią domenę Ministerstwa Sprawiedliwości). Prawo, jako zarazem wytwór i czynnik kultury, pozostaje w ścisłej relacji z kulturą prawną, współtworzącą aksjologiczny fundament ładu społecznego poświadczonego w Konstytucji RP. Ten oczywisty związek dostrzega m.in. Powszechna Deklaracja UNESCO o różnorodności kulturowej, która definiuje kulturę jako zespół odrębnych cech, obejmujących » oprócz literatury i sztuki, sposoby życia, formy wzajemnego współżycia, systemy wartości, tradycje i wierzenia «”. I dodał, że według prawa fundacje mogą wybrać sobie tego ministra, którego chcą.

Jednak samo Ordo Iuris ciąży ku Ministerstwu Sprawiedliwości – w 2013 r. omyłkowo tam właśnie złożyło roczne sprawozdanie.

Tajni darczyńcy

Organizacje pozarządowe korzystające ze wsparcia darczyńców promują zasady przejrzystości. W 2010 r. Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych (OFOP) przyjęła Kartę Zasad Działania Organizacji Pozarządowych, wśród których jest jawność: „Działalność merytoryczna i finansowa organizacji pozarządowych jest działalnością jawną z uwagi na szczególną troskę o posiadane przez nie środki publiczne bądź powierzone im przez osoby prywatne. Przejrzystość finansów organizacji musi pozwalać na zewnętrzną ocenę zasadności i racjonalności wydatków”.

Fundacje takie jak Fundacja im. Stefana Batorego czy Mam Prawo Wiedzieć (prześwietla władze pochodzące z wyborów) umieszczają informacje o swoich dochodach na stronie internetowej, dzięki czemu np. „Wiadomości” TVP czy „Gazeta Polska” mogą co jakiś czas „ujawniać”, że jednym z darczyńców Batorego jest George Soros, a Batory daje granty m.in. fundacji Mam Prawo Wiedzieć.

Ordo Iuris utrzymuje się – według złożonej mi deklaracji – wyłącznie z darowizn osób prywatnych i prawych. W 2014 r. było to 831 tys. zł. To dużo, organizacje pozarządowe w Polsce zbierają rocznie z darowizn średnio 9 tys. zł, a ich roczny budżet to przeciętnie 27 tys. (dane stowarzyszenia Klon/Jawor).

Ordo Iuris odmówiło mi ujawnienia źródeł swoich przychodów, uzasadniając, że nie jest do tego zobowiązana. Zobowiązana zaś jest chronić dane osobowe darczyńców. Prezes Kwaśniewski: „Nikt z darczyńców nie kierował do nas prośby o upublicznienie faktu wspierania Instytutu. Uważamy, że w takiej sytuacji poszanowanie prywatności darczyńców lepiej buduje zaufanie do organizacji niż podążanie za standardami grupy publicznie finansowanych organizacji, do których nie należymy”.

Nie odpowiedział na argument, że osoby prawne, czyli przedsiębiorcy i inne instytucje sponsorujące fundację, nie korzystają z ochrony danych osobowych. Zdradził, że wśród darczyńców jest „pewna grupa polskich emigrantów, stanowiąca niewielki odsetek naszych darczyńców”. I że żaden darczyńca nie przekazał jednorazowo wpłaty przekraczającej 15 tys. zł ani w ciągu roku łącznie kwoty wyższej niż 35 tys. zł. To zwalnia fundację od tego, by zgodnie z ustawą o CIT (art. 18 ust 1e) informacje o darczyńcy i datkach „udostępnić do publicznej wiadomości, poprzez publikacje w Internecie, środkach masowego przekazu lub wyłożenie dla zainteresowanych w pomieszczeniach ogólnie dostępnych”.

Plotka głosi, że sponsorami Ordo Iuris są przedsiębiorcy z Polskiej Rady Winiarstwa. Jej prezesem jest prezes Ordo Iuris Jerzy Kwaśniewski. Przedsiębiorca dający darowiznę na cele pożytku publicznego (realizowane nie tylko przez organizacje pożytku publicznego) może sobie to odpisać od podstawy opodatkowania do 10 proc. swojego dochodu. Odliczać mogą też osoby fizyczne.

Niezłożone sprawozdania i tajemnicza darowizna

Ordo Iuris ma w statucie działalność gospodarczą. Takie fundacje muszą złożyć do KRS do 15 lipca sprawo-zdanie finansowe za poprzedni rok. Do 10 sierpnia Ordo Iuris nie złożyła sprawozdań ani za rok 2014, ani za 2015. Dlaczego? Prezes Kwaśniewski odpowiada: „Nie rozpoczęliśmy nigdy działalności gospodarczej”. To jednak nie zwalnia od złożenia sprawozdania. Poinformował też 25 sierpnia, że sprawozdania zostały złożone. Wtedy, gdy go o to pytałam, złożone nie były.

Pieniądze od darczyńców Ordo Iuris wydaje na kampanie antyaborcyjne, antygenderowe i antyrównościowe. Głównie na publikację artykułów, broszur, analiz i książek, których autorami są także członkowie władz fundacji. Tak wynika ze sprawozdań za lata 2013 i 2014 złożonych ministrowi kultury.

Ale ze sprawozdania za 2014 r. wynika też, że deklaracja, iż nigdy nie rozpoczęli działalności gospodarczej, może nie być ścisła. Wśród pięciu publikacji Ordo Iuris wymienionych w sprawozdaniu (autorstwa m.in. wówczas prezesa Aleksandra Stępkowskiego i wiceprezes Joanny Banasiuk) jest też książka dr. Filipa Ciepłego, adiunkta KUL, pt. „Odpowiedzialność karna artysty za obrazę uczuć religijnych” dostępna w publicznych księgarniach za 49 zł. Skoro była sprzedawana, to powinna przynieść zysk. Tego jednak Ordo Iuris w sprawozdaniu nie wykazała.

Prezes Kwaśniewski: „Ordo Iuris wydało tę pozycję, jednak nie prowadzi jej dystrybucji i sprzedaży oraz nie czerpie korzyści finansowych z tego tytułu. Dla realizacji celów statutowych Ordo Iuris istotne znaczenie ma szeroka dystrybucja i powszechna dostępność tego tytułu. Dlatego przekazywaliśmy go nieodpłatnie wielu podmiotom, w szczególności bibliotekom, uczelniom oraz prawnikom i uczestnikom naszych konferencji naukowych. Kilkaset egzemplarzy przekazaliśmy w darowiźnie podmiotowi, który zapewnił we własnym zakresie dystrybucję książki do księgarń. Ordo Iuris nie prowadzi działalności gospodarczej, a działalność Instytutu nie jest nakierowana na zysk”. Odmówił informacji, komu fundacja przekazała „darowiznę”.

Prof. Hubert Izdebski, autor komentarza do prawa o fundacjach i stowarzyszeniach: – Jeśli przekazuje się jakiemuś podmiotowi prawa do sprzedaży książki, czyli także do uzyskania przychodu ze sprzedaży, nie jest to statutowa odpłatna działalność pożytku publicznego fundacji. Ocena opisanej sytuacji zależy od tego, czy działalność podmiotu, na rzecz którego fundacja przekazała tę darowiznę, mieści się w wymienionej w statucie działalności fundacji [statut Ordo Iuris wymienia działalność „oświatową, kulturalną oraz zdrowotną”]. Jeśli obdarowanym jest podmiot gospodarczy nastawiony na zysk, przekazanie mu darowizny jest z punktu widzenia statutu więcej niż problematyczne. Podobnie będzie w razie przekazania praw do zysków z książki organizacji pozarządowej, która nie prowadzi odpowiedniej działalności statutowej. Poza tym, jeśli podarowali coś firmie komercyjnej, to ta firma powinna zapłacić podatek. Skoro fundacja nie chce udzielić informacji, to ustalić, czy miało miejsce nadużycie, może tylko minister właściwy do kontroli tej fundacji.

Ordo Iuris mogła przystąpić do jakiejś spółki i przekazać jej darowiznę. Czyli de facto przekazać ją samej sobie. W statucie fundacji (par. 11) jest bowiem zapis, który umożliwia jej prowadzenie działalności gospodarczej „przez uczestnictwo w spółkach prawa handlowego i cywilnego, w tym w spółkach z udziałem podmiotów zagranicznych na zasadach określonych w odpowiednich przepisach”.

Prof. Izdebski: – Udział w spółce nie jest działalnością gospodarczą. Diabeł tkwi w szczegółach, a szczegółów nie znamy. Ale jest w tym coś zastanawiającego. Tylko organ nadzorujący może zbadać zgodność z prawem działania fundacji.

Na razie organ nadzorujący chroni fundację przed ciekawością „Wyborczej”. 10 sierpnia wystąpiłam pisemnie o udostępnienie statutu i sprawozdań rocznych. I zadzwoniłam w tej sprawie do biura prasowego ministerstwa. Urzędniczka odpowiedziała, że nie wie, czy może mi te dokumenty udostępnić, i gdy to ustalą, otrzymam odpowiedź. Do tej pory nie odpowiedzieli. Sprawozdania roczne Ordo Iuris dostałam od fundacji e-Państwo, która wystąpiła o nie do ministerstwa i bez problemu je dostała.

Ordo Iuris, Piotr Skarga i Opus Dei

Ze statutu wynika, że Instytut na rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iuris” założyła Fundacja Instytut Edukacji Społecznej i Religijnej im. Piotra Skargi. Podobne są nazwy i cele. Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi, które jest ojcem fundacji założycielki Ordo Iuris, też walczy z dopuszczalnością aborcji i in vitro, genderyzmem i prawami osób nieheteroseksualnych.

Poziom jawności też podobny: na stronie Piotra Skargi nie ma statutu, władz, sprawozdań – niczego. Piotr Skarga jest znany z bardzo aktywnego pozyskiwania pieniędzy. W 2005 r. tak o tym mówił naszym dziennikarzom o. Tadeusz Franc, dominikanin z Wrocławia: – Listy od stowarzyszenia napisane są sugestywnym, nacechowanym emocjonalnie, wręcz manipulacyjnym językiem. Uderzają w pobudki patriotyczno-religijne, odwołują się też do niemal intymnej więzi z Matką Boską. Starsi ludzie, dla których religia i ojczyzna to wartości najwyższe, po ich przeczytaniu są ogromnie poruszeni. Wszystkim mówimy, że to marketingowe oszustwo.

W 2011 r. rozsyłali ludziom kalendarz na rok 2012 z listem wymuszającym hojny datek: „Aby rozesłać tak olbrzymią ilość kalendarzy, musimy ponieść koszty druku i dystrybucji w wysokości 2 MILIONÓW ZŁOTYCH! Niestety, nie posiadamy tak dużych funduszy, a czasu jest zbyt mało, żebyśmy mogli zdążyć jeszcze przed końcem 2011 roku. No, chyba że Pani nam pomoże”.

W 2008 r. Kuria Metropolitalna w Krakowie wydała komunikat: „Kuria Metropolitalna w Krakowie otrzymuje liczne zapytania o » Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi «z Krakowa, względnie o związaną z nim Fundację » Instytut Edukacji Społecznej i Religijnej im. Ks. Piotra Skargi «, które rozsyłają do osób prywatnych korespondencję z prośbą o przekazywanie datków pieniężnych w zamian za wysyłanie publikacji religijnych. Wierni niejednokrotnie uskarżają się na natarczywy ton korespondencji”. Kuria podkreśla, że nie ma z działalnością tych organizacji nic wspólnego.

W 2005 r. „Gość Niedzielny” pisał, że Piotr Skarga rozsyła ludziom za pomocą druków bezadresowych niezamówione książki i oczekuje zapłaty.

Ordo Iuris nie zbiera pieniędzy aktywnie. Za to, jak przyznał prezes Kwaśniewski, Piotr Skarga jest stałym darczyńcą jego fundacji. Łączą ją z Piotrem Skargą także ludzie. Rada Ordo Iuris składa się z trzech członków władz Piotra Skargi: Sławomira Olejniczaka, Arkadiusza Stelmacha i Jakuba Skoczylasa.

Wiceprezeską jest dr Joanna Banasiuk, prawnik z Uniwersytetu w Białymstoku, znana dzięki opiniom prawnym dowodzącym, że Polska nie powinna przystępować do konwencji antyprzemocowej. „Jest współpracownikiem Opus Dei” – czytamy na stronie internetowej białostockiego oddziału Opus Dei.

Członkowie zarządu Ordo Iuris pobierają wynagrodzenie. W 2014 r. fundacja wydała na nie 109 tys. zł. Niewykluczone, że dostają też pieniądze za ekspertyzy i inne teksty wydawane lub zamieszczane na stronie internetowej Ordo Iuris.

Zobacz także

antyaborcyjna

wyborcza.pl

Fesiwal Filmowy w Gdyni 2016. Między „Smoleńskiem” a „Wołyniem”, czyli o co pokłóci się polskie kino

PIOTR GUSZKOWSKI 2016-09-08

Kontrowersje wywołują od momentu, kiedy ogłoszono początek zdjęć. Mówią o tematach wciąż nieprzetrawionych, co do których trudno się spodziewać w Polsce zgody.

Dziś wchodzi do kin „Smoleńsk” Antoniego Krauzego (recenzja tutaj ). Część widzów czeka na dowód zamachu, inni bez oglądania filmu już wiedzą, że to będzie patetyczna szmira.

Na konferencji prasowej zapowiadającej powstanie „Smoleńska” w 2012 r. słowo „Prawda” odmieniano przez przypadki. Paweł Kukiz śpiewał o sowieckiej napaści, a Marcin Wolski opowiadał, że powstało pięć wersji zakończenia. Film Antoniego Krauzego nie dostał dofinansowania z PISF – eksperci ocenili, że scenariusz przedstawia czarno-biały świat i jest kiepską warsztatowo „fabularyzowaną publicystyką”. W dodatku tylko pogłębia podziały.

Kiedy w marcu tego roku, na szóstą rocznicę katastrofy, na ulicach zawisły plakaty z ogonem prezydenckiego tupolewa we mgle, a w ostatniej chwili zdecydowano się przesunąć premierę, producent wskazywał na „trudności przy realizacji i stopień technologicznego skomplikowania”. Jednak publiczność spekulowała, że pewnie coś nie spodobało się prezesowi PiS.

Michał Oleszczyk, dyrektor artystyczny Festiwalu Filmowego w Gdyni, zdecydował się pokazać „Smoleńsk”. Liczy, że festiwal stanie się platformą do „rzeczowej rozmowy na temat, który wciąż jeszcze stanowi wyzwanie dla Polaków jako demokratycznej wspólnoty obywateli”.

„Smoleńsk” zobaczymy w Gdyni poza konkursem, do którego nie został w ogóle przez producenta zgłoszony. Inaczej niż „Historia Roja” – reklamowana jako pierwszy film fabularny o „żołnierzach wyklętych”.

„Historia Roja”, kadr z filmu / „Historia Roja”, kadr z filmu/Mat. prasowe

Zgłoszony został, ale komisja nie zakwalifikowała go do konkursu, za co minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński oskarżał ją o „blokadę” tegoż filmu. Jego zdaniem decyzja nie miała związku z artystyczną wartością. Tymczasem krytycy zarzucili „Historii Roja” Jerzego Zalewskiego narracyjny bałagan, niechlujstwo realizacyjne i czarno-białe podziały, traktowanie historii wybiórczo, bez zagłębiania się w burzliwe powojenne dzieje.

Pozostaje mieć nadzieję, że takiej jednostronności nie będzie w wyczekiwanym „Wołyniu” (premiera na festiwalu w Gdyni, w kinach od 7 października).

Reżyser Wojciech Smarzowski podczas konferencji prasowej po zakończeniu zdjęć do filmu ” Wołyń” / Reżyser Wojciech Smarzowski podczas konferencji prasowej po zakończeniu zdjęć do filmu ” Wołyń” / Fot.RENATA DĄBROWSKA

W końcu za kamerą stanął Wojciech Smarzowski – reżyser, któremu dotąd trudno było jednostronność zarzucić. Ale głośno już jest: zbrodnia wołyńska z 1943 r. to niezabliźniona rana w polsko-ukraińskich stosunkach, która właśnie została rozdrapana. Ukraińcy krytykowali decyzję polskiego Sejmu o nazwaniu jej ludobójstwem. Padają oskarżenia, że to nieodpowiedni moment na podjęcie tego tematu, że film zakłamuje historię, co odbije się na wzajemnych relacjach, a nawet, że Smarzowski jest sponsorowany przez Rosję.

PRL wyrzucił temat Wołynia z oficjalnej historiografii. Ale i potem był przemilczany, jak zaznacza reżyser, ze względu na poprawność polityczną. Ukraina dotąd nie przepracowała czarnych kart swojej przeszłości, zresztą Polacy także nie wiedzą o tych wydarzeniach zbyt wiele, co pokazało badanie CBOS z 2013 roku (blisko połowa z nas nie miała wtedy podstawowej wiedzy na temat rzezi wołyńskiej).

W internetowych komentarzach pod tekstami o „Wołyniu” jedni zastanawiają się, czy Smarzowski nie rozjątrzy sytuacji, powielając stereotyp „złego Ukraińca”. Czy dla równowagi zdecyduje się na rozliczenie z naszą przeszłością i wspomni o osadnictwie wojskowym na Kresach, o traktacie ryskim z 1921 roku uznawanym za polską zdradę oraz innych traumach sąsiadów? Drudzy pytają o „wybielanie” banderowców, otoczonych kultem przez ukraińskich nacjonalistów, i wizerunek Polaków, których reżyser dotąd nie oszczędzał. Dominują skrajnie agresywne komentarze bazujące na domysłach, emocje biorą górę nad merytoryką.

W podobnym tonie przebiega dyskusja o „Zaćmie” ukazującej mało znany epizod z życia Julii Brystigerowej, funkcjonariuszki aparatu bezpieczeństwa, z powodu okrucieństwa wobec więźniów zwanej „krwawą Luną”.

Film, który światową premierę będzie miał w piątek 9 września na prestiżowym festiwalu w Toronto (u nas najpierw w Gdyni, w kinach od 14 października), oskarżany jest w ciemno o relatywizowanie postaw stalinowskiej zbrodniarki, antykościelną kampanię itd. Za jednym zamachem dyskredytowane są dokonania reżysera Ryszarda Bugajskiego, twórcy „Przesłuchania”, jednego z najgłośniejszych „półkowników”.

Nagrodzoną Oscarem „Idę” jedni uznali za film antypolski i nawoływali do zwrotu statuetki, inni wytykali Pawłowi Pawlikowskiemu „antysemickie klisze”. Ale wtedy kłótnia rozpoczęła się dopiero, gdy film obejrzeliśmy. Teraz rozgorzała na długo przed.

smolenskto

cojestgrane.pl

Mrzonki o traktacie

Bartosz T. Wieliński, 09.09.2016

Witold Waszczykowski i Beata Szydło

Witold Waszczykowski i Beata Szydło (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

Być może trzeba będzie zmienić traktat – mówi premier Beata Szydło. – Nie zawahamy się – zapewnia szef dyplomacji Witold Waszczykowski. – Zmiany w UE muszą być kontrrewolucją kulturową – to z kolei prezes PiS Jarosław Kaczyński.

Wyobraźnia polityków tzw. dobrej zmiany nie zna granic. Gorzej z realiami.

To, jakiej Unii Europejskiej chciałaby rządzona przez PiS Polska, wiemy mniej więcej od stycznia, czyli od momentu, gdy Komisja Europejska wszczęła procedury dotyczące łamania praworządności w Polsce. Odtąd politycy rządzącego obozu nieustannie atakują Komisję, zarzucając jej uprawianie polityki, oderwanie od rzeczywistości, antypolski spisek… Kaczyński chciałby Unię rozwodnić, instytucje wspólnotowe osłabić, a Brukseli zabronić mieszania się do wewnętrznych spraw państw członkowskich. By wykonawcy „dobrej zmiany” mieli zupełnie wolną rękę.

Jedynym sposobem na zrobienie tego jest zmiana traktatów. A najlepiej przyjęcie nowych. Politycy PiS już się do tego palą. Prezes zlecił nieznanemu z nazwiska prawnikowi przygotowanie odpowiedniego projektu. Nie wystarczy jednak, jak sugerują pani premier i szef MSZ, podjąć jedną odważną decyzję, coś przegłosować i Unia zacznie funkcjonować według nowych zasad.

Europa nie działa według zasad narzuconych przez PiS polskiemu Sejmowi. Wykuwanie nowego traktatu (a także zmian w już obowiązujących traktatach) trwałoby lata. Jego zręby musiałaby opracować konferencja międzyrządowa lub unijny konwent, później nad szczegółami debatowaliby szerpowie (wysłannicy rządów) oraz członkowie europarlamentu, w końcu ostateczną treść musieliby zatwierdzić przywódcy wszystkich krajów na szczycie UE. A potem traktat trzeba by ratyfikować, w niektórych krajach potrzebne byłyby referenda. Przy dobrych wiatrach cała procedura zajęłaby kilka lat. Podpisanie w grudniu 2007 r. traktatu lizbońskiego poprzedziły dwuletnie zmagania prawno-dyplomatyczne – stosunkowo krótkie, bo zawierał on zapisy odrzuconej w referendach we Francji i w Holandii eurokonstytucji, nad którą prace trwały od 2000 r.

Kaczyński, by przeforsować swoje pomysły na zjednoczoną Europę, potrzebowałby jednak nie tylko czasu, ale także wsparcia. Na Wielką Brytanię, ogłoszoną w styczniu strategicznym sojusznikiem, liczyć już nie może, bo Londyn z Unią będzie się rozwodzić. Z Niemcami i Francją – tandemem będącym motorem napędowym UE – Warszawa ma chłodne relacje. Wsparcie Węgier czy nawet Słowacji i Czech to za mało.

Sojuszników PiS zresztą potrzebuje, by o nowym traktacie w ogóle zacząć rozmawiać, bo na razie znakomita większość krajów Unii jest temu przeciwna. Nie chce otwierać puszki Pandory, chce porządkować UE po Brexicie według istniejących przepisów.

Prezesowi, pani premier, szefowi dyplomacji pozostaje tylko propagandowa retoryka.

Zobacz także

prezes

wyborcza.pl

cr5onfiuiaegweh

No i mamy Budapeszt w Krynicy

Monika Olejnik, „Kropka nad i” TVN 24, 09.09.2016

Viktor Orban laureatem nagrody Człowiek Roku

Viktor Orban laureatem nagrody Człowiek Roku (MAREK PODMOKŁY)

Spotkanie Viktora Orbana i Jarosława Kaczyńskiego to nie było familijne foto, tylko prawdziwa, męska dyskusja. Panowie chcą zmienić Unię Europejską, zapowiadają kontrrewolucję kulturową.

Trochę dreszcze przechodzą, bo rewolucje kulturowe źle się kojarzą.

Obu panów łączy to, że zmieniają swoje kraje, Viktor Orban dokonał anihiliacji Trybunału Konstytucyjnego i wziął za mordę media, które mogą być karane, jeżeli informacja nie jest przedstawiona w sposób obiektywny, a jak wiemy – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Viktor Orban zmienił też konstytucję, wpisując ochronę życia poczętego, a małżeństwem mogą być tylko osoby przeciwnej płci.

Tak jakby nie wiedział, że w jego kraju można legalnie zawrzeć związek partnerski, także osób jednopłciowych. W dodatku w Budapeszcie kwitną kluby gejowskie…

Do tej pory prezes Kaczyński miał dwóch przyjaciół: Wielką Brytanię i Węgry. Teraz Wielka Brytania się posypała, bo wyszła z Unii. I nie dlatego, że za mało było Wielkiej Brytanii w UE, tylko dlatego, że za dużo jest imigrantów, m.in. z Polski. Czyżby panowie o tym zapomnieli?

Dziwna jest ta przyjaźń z Viktorem Orbanem. No bo przecież jest koniem trojańskim Putina. Mówił niedawno, że narody węgierski i rosyjski są bardzo bliski sobie. O nas zaś mówił w Krynicy, że możemy razem konie kraść, a – jak dowcipnie stwierdził Jarosław Kaczyński – Unia jest stajnią, a na koniach to się prezes zna.

Viktor Orban jest tym przywódcą, który jest przeciwko sankcjom UE wobec Kremla. To jak to się ma do tego, że my jesteśmy za sankcjami wobec Rosji? Jak to się ma do tego, że USA, nasz największy sojusznik, ciśnie coraz bardziej Rosję?

Ciekawe, czy podczas debaty w Krynicy panowie chociaż prywatnie rozmawiali na temat Krymu. Może Viktor Orban przekonał Jarosława Kaczyńskiego, że Ukraina nie jest już tak ważna, a najważniejszy jest pragmatyzm narodowy.

A Rosjanie są przecież naszym wrogiem, nie sojusznikiem, bo brali udział w zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Antoni Macierewicz twierdzi wręcz, że Smoleńsk był aktem terroryzmu. Oskarżamy Rosję o zamach, więc muszą być tego konsekwencje.

Jeżeli film „Smoleńsk” jest paradokumentem, a według minister edukacji filmem, który powinni oglądać uczniowie, to zapewne nasze stosunki z Węgrami powinny się ochłodzić. Ale być może – o czym nie wiemy – prezes Kaczyński przekazuje informacje na temat zamachu Orbanowi i ten stanie się wkrótce naszym sojusznikiem w odzyskaniu wraku i schowa pragmatyzm narodowy do kieszeni.

Zobacz także

 

wyborcza.pl