Pisarze, 19.05.2016

 

CZWARTEK, 19 MAJA 2016

Kopacz: Sprawy polskie są Tuskowi szczególnie bliskie. Trzyma kciuki za to, co słuszne

19:49

Kopacz: Sprawy polskie są Tuskowi szczególnie bliskie. Trzyma kciuki za to, co słuszne

Jak mówiła Ewa Kopacz w rozmowie z Dorotą Gawryluk w “Gościu Wydarzeń” Polsat News:

“Donalda Tuska bardzo interesują sprawy w kraju i Platforma. On tworzył tę Platformę jako jeden z założycieli, więc PO jest mu bliska. Ale sprawy polskie są mu szczególnie bliskie. To, że ma kontakt z przedstawicielem polskiego rządu wtedy, kiedy odbywają się Rady Europejskie, nie znaczy wcale, że to jedyny kontakt. Oczywiście ci, którzy przyjeżdżają do Brukseli i odwiedzają pana prezydenta, ale też ci, którzy się z nim zaprzyjaźnili, mają okazję z nim rozmawiać, widzą, jak wiele troski o to, co się dzieje w Polsce przez niego przemawia. Skończy się jego rola w Europie, wróci do Polski. Wszystko będzie zależało od dobrej woli i rzetelnej oceny tych, którzy będą mieli głos. M.in. od polskiego głosu”

Jestem przekonana, że Tusk odrobił lekcję, zbudował swoją pozycję, a od tego, czy będzie miał kolejne 2,5 roku pewnie będzie zależało, jak się potoczą jego plany polityczne – stwierdziła była premier, dodając, że przewodniczący Rady Europejskiej “trzyma kciuki za to, co słuszne”.

19.05.2016, 19:45
petru1sss

Kaczyński, Kurski, Waszczykowski w parodii „Wiadomości” przygotowanej przez Nowoczesną

Kluczowi politycy PiS – oraz prowadzący „Wiadomości” Krzysztof Ziemiec i prezes TVP Jacek Kurski – występują w parodii tego programu telewizyjnego przygotowanej przez Nowoczesną. Klip został wyświetlony na happeningu partii Ryszarda Petru na Mysiej o 19:30. Narratorem jest Jacek Fedorowicz, twórca popularnego w latach 90-tych „Dziennika Telewizyjnego”

noweLepsze

300polityka.pl

Parodia „Wiadomości” TVP autorstwa Jacka Fedorowicza i .Nowoczesnej

.NOWOCZESNA, ALICJA BOBROWICZ, MONTAŻ: KATARZYNA SZCZEPAŃSKA, 19.05.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,20105954,video.html?embed=0&autoplay=1
Na Skwerze Wolnego Słowa, dokładnie o 19.30 .Nowoczesna wyświetliła dziś parodię ‚Wiadomości’ autorstwa Jacka Fedorowicza. Według zapowiedzi .Nowoczesnej był to pierwszy odcinek Nowych Lepszych Wiadomości.

nowoczesnaPetru

wyborcza.pl

 

 

19.05.2016, 19:36

Kopacz: Z Twittera dowiedziałam się, że PiS najprawdopodobniej przyjdzie na wtorkowe spotkanie opozycji

Jest dobra informacja. Wchodząc tu, do studia dowiedziałam się z Twittera, że najprawdopodobniej przedstawiciel PiS-u przyjdzie na wtorkowe spotkanie opozycji. Może gdzieś tam jakiś zimny prysznic w postaci decyzji KE jednak spłynął na rządzących. Zrobili bilans tego, co się dzieje i mam nadzieję, że nie ambicje polityczne, nie ego jednego czy drugiego człowieka będą decydować, czy w tym pacie konstytucyjnym będziemy tkwili – mówiła Ewa Kopacz w rozmowie z Dorotą Gawryluk w “Gościu Wydarzeń” Polsat News.

 

300polityka.pl

Ksiądz namawiał partnerkę na in vitro, teraz nie daje urodzić. Isakowicz-Zaleski: Kościół zamiótł to pod dywan

mast, 19.05.2016

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski (Fot. Sławomir Kamiński/ Agencja Gazeta)

1. Ksiądz ma odmawiać partnerce praw do urodzenia dzieci z in vitro
2. Isakowicz-Zaleski: „Wiedzą o tym wszyscy znani duchowni w Polsce”
3. Kobieta miała interweniować u władz kościelnych, ale bez skutku

Duchowny najpierw namówił swoją partnerkę na procedurę in vitro, a teraz odmawia jej prawa do urodzenia dzieci – zdradza ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski na antenie Radia Kraków. Rozgłośnia twierdzi, że chodzi o biskupa pochodzącego z Małopolski.

– To człowiek, który związał się z nastoletnią uczennicą, jak ją kiedyś uczył. (…)Pełni dalej funkcje kościelne. Z jednej został odwołany – opisuje sprawę Isakowicz-Zaleski. Jak mówi, „powołano do życia in vitro czwórkę dzieci”, a problem w polskim Kościele „jest znany od kilku lat”. Była partnerka księdza miała kierować do władz kościelnych listy z prośbą o pomoc, bo do urodzenia dziecka potrzebuje zgody ojca, a ten odmawia. – Wszyscy znani duchowni w Polsce o tym wiedzą i nic – dodaje.

Według Isakowicza-Zaleskiego Kościół po prostu „zamiótł sprawę pod dywan”. – Z przykrością to mówię jako ksiądz, że nie rozwiązuje się tych problemów. Wrzuca się je do zamrażarki – ocenia. Teraz postanowił sam nagłośnić sprawę, bo „wykorzystane zostały wszystkie drogi”, a władze kościelne wciąż nie interweniowały. – Ta kobieta ma swoje lata. Zegar biologiczny bije. Ona ma prawo to uporządkować – podsumowuje.

ksiądz1

ksiądz

gazeta.pl

Zygfryd, który całe życie uciekał z PRL. Włodzimierz Nowak o książce „Niemiec”

Magdalena Grzebałkowska, 19.05.2016

Zygfryd Kapela, bohater książki

Zygfryd Kapela, bohater książki „Niemiec” (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Kombinował, jak dać nogę z kraju, ale PRL trzymał go mocno. Rozmowa z Włodzimierzem Nowakiem, autorem „Niemca”.
 

Siedem lat temu zadzwonił telefon.

– Z Ośrodka Karta. Dostali list od człowieka, który całe życie uciekał z PRL-u. Trafiał za to do poprawczaka, więzienia, został postrzelony na granicy NRD-RFN. Zapytali, czy jestem zainteresowany tematem.

Jego ojciec Roch Kapela, Polak, zakochał się w czasie wojny w Hildegardzie Simon, Niemce. Wzięli ślub i zostali w Ochli, na Ziemiach Odzyskanych, pod Zieloną Górą. Pierworodnemu dali na imię Zygfryd.

– Równie dobrze mogli go nazwać Adolfem. Imię Zygfryd miało konotacje nazistowskie. Zygfryd z „Pieśni o Nibelungach” był w III Rzeszy pragermańskim Achillesem, dzieci uczyły się o nim w szkołach i na zbiórkach Hitlerjugend, jeden z ostatnich oddziałów SS szedł do boju z imieniem Zygfryd na ustach. A tu, dwa lata po wojnie, w miejscu, skąd właśnie wymiatają ostatnich Niemców, Roch Kapela stygmatyzuje syna takim imieniem.

W jakimś celu?

– Nie wiadomo. Myślę, że Hildegarda, matka chłopca, wychowana w Rzeszy, była zauroczona tym imieniem. Może nie wiedziała, że to złe imię dla małego Polaka. A może w 1947 roku „złe” imiona jeszcze tak nie uwierały? Ona dwa lata później sama zmienia imię na Helena, a na Zygfryda mówi się Zygmuś, żeby go spolszczyć.

Dlaczego on tak uciekał?

– Odruch chomika, jakaś bezwzględna, zupełnie podstawowa potrzeba wolności. Zygfryd żył przygotowaniami do ucieczki, choć wciąż wciągał go wir polskiej historii.

W 1980 roku w małej kotłowni w Kruszynie był palaczem centralnego ogrzewania. Zaczął działać w „Solidarności”, wydawało się, że wreszcie znalazł swoje miejsce, że przestanie uciekać, ale osaczyli go esbecy i Zygfryd zdradził. Publicznie, na łamach „Trybuny Ludu”, wystąpił z „Solidarności”. Władza grała Kapelą, a on już nie miał siły. Kiedy przestał być potrzebny, wepchnęli go z powrotem do kotłowni, a potem znów wyciągnęli. Nagle, w ciągu jednego zebrania, palacz z Kruszyny awansował na wojewódzkiego szefa rolniczych związków, wtedy mówiło się, reżimowych. Dostał czarną wołgę z kierowcą, warszawską pensję i mieszkanie na Osiedlu XXXV-lecia PRL. Znowu kombinował, jak dać nogę z kraju, ale PRL trzymał go mocno. Puszczali tylko do NRD. Raz miał już jechać z delegacją związkowców do Paryża, cieszył się, że ucieknie, ale w ostatniej chwili zmienili mu kierunek i wysłali na szkolenie do Moskwy, oglądać truchło Lenina.

CZYTAJ TEŻ: Lot 7.45 do Poznania. O tragicznej próbie ucieczki z PRL [REPORTAŻ]

Ale skąd w nim ten odruch ucieczki?

– Jego pierwszym językiem był niemiecki, tak mówiła do niego babcia i mama. Z ich mową zassał niemiecką kulturę, baśnie, przyśpiewki. To był dla niego bezpieczny, ciepły świat. Babcia, żeby go chronić, uczyła go uciekania. „Jak cię biją, Siegi, to uciekaj”. Z drugiej strony był polski ojciec, który czegoś się potwornie bał, zakazywał mówić po niemiecku i bił. Język polski był więc dla chłopca nieprzyjemny.

Babcia pewnej nocy zniknęła, pewnie Roch zmusił ją do wyjazdu do NRD. I 10-letni Zygfryd uciekł z domu, żeby jej szukać. Dotarł aż do Szczecina, zakradł się na statek. Złapali go. Od tej pory wiele razy próbował uciec za granicę. Najpierw za babcią, potem do lepszego, wolnego świata. Wstąpił do Wojsk Ochrony Pogranicza, żeby poznać wszystkie sposoby ucieczki. Uczył się, gdzie zakładają miny na granicach, jak uciekinierzy dla zmylenia tropów idą przez granicę tyłem. Wiedział, gdzie granice demoludów są słabo pilnowane. Chciał przepłynąć wpław Dunaj i uciec do Wiednia, ale znowu go złapali. Miał 22 lata, gdy trafił na dwa lata do aresztu, oskarżony o dezercję.

Masz korzenie niemieckie?

– Dlaczego? Nie, ani trochę. Wiem tylko, że w mojej rodzinie, która pochodzi z Wielkopolski, któryś z braci dziadka wybrał los Niemca i po pierwszej wojnie osiadł w Hamburgu. A dziadek zerwał z nim kontakty.

Co myślałeś o Niemcach, jak byłeś dzieckiem?

– Wrzeszczący gestapowiec w skórzanym płaszczu. Urodziłem się 13 lat po wojnie, w snach goniły mnie niemieckie bestie, strzelali do mnie. Odziedziczyłem coś, czego nie przeżyłem. Dorastałem w absurdzie propagandy peerelowskiej. Bo jak było w 1945? Dostaliśmy kawał ziemi, którą trzeba było zasiedlić i wytłumaczyć ludziom, dlaczego ona nagle jest nasza. Więc każdy Niemiec był tam wrogiem, obcym na ziemiach piastowskich. Nienawiść do niego nas jednoczyła. Jeszcze w latach 80., kiedy pracowałem w muzeum w Pszczewie, były tam wystawy, w których dowodzono, mówiąc żartem, że już małpa człekokształtna na tych terenach była Polakiem. Zresztą to samo wcześniej w tym samym miejscu robili Niemcy, wywodząc swoje korzenie niemal od dinozaurów.

A kiedy w końcu dostrzegłeś człowieka w Niemcu?

– To był długi proces. Nie śmiej się. W połowie lat 80. do Pszczewa przyjechał graf zu Dohna. Byłem wtedy szefem Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, mieliśmy spotkanie i on mówi, że przywiózł używany płaszcz, dla mnie. Bo Polakom teraz się pomaga. Zacząłem się śmiać, on się speszył.

Czemu się śmiałeś?

– A na cholerę mi ten płaszcz? Ja wtedy nosiłem się po proletariacku, chodziłem w granatowej kufajce z GS-u i czerwonej chuście na szyi. Byłem miejscowym solidarnościowym liderem, który od paru lat opowiadał powojennym pszczewiakom o tym, jak przed wojną zgodnie żyli miejscowi Żydzi, Niemcy i Polacy. A on mi tu przyjeżdża z płaszczem dla Polaka. Oczywiście był serdeczny, nie chciał mnie obrazić, ale to było tak absurdalne, że wybuchnąłem śmiechem. I graf, z tym płaszczem w ręku, też się zaczął śmiać.

Z tego oswajania Niemca wziął się przecież „Obwód głowy”, a potem niesamowita podróż z tą książką po Niemczech.

CZYTAJ TEŻ: Fragment „Obwodu głowy” Włodzimierza Nowaka

Chciałeś zwiać z PRL-u? Mogłeś choćby poprosić grafa o pomoc. Na pewno by nie odmówił.

– No właśnie, kiedy pisałem „Niemca”, to zastanawiałem się: „Nowak, a czemu ty nie uciekłeś?”. A ja nawet ucieczkowego myślenia nie miałem. Podobnie jak wielu ludzi z mojego poznańskiego środowiska. Chyba myśleliśmy, że trzeba zostać i próbować naprawiać ten syf dookoła. Tu był nasz dom i chcieliśmy go posprzątać.

Chociaż… Trochę jednak uciekłem. W 1984 roku, kiedy panowała szarość, jaruzelizm i życie naprawdę było nie do zniesienia, a mieszkanie spółdzielcze mieliśmy dostać za 24 lata, taka był kolejka, zwialiśmy z żoną na wieś, do tego Pszczewa na ziemiach zachodnich. Wtedy wielu ludzi urządzało sobie świat obok państwa.

Pamiętasz pierwsze spotkanie z Zygfrydem?

– We Frankfurcie nad Menem, w doradczo-podatkowym biurze dla Polaków, które prowadzą jego córki. Wszedłem do niemieckiego budynku, otworzyłem drzwi, a tam wszyscy gadają po polsku. Gazetka ścienna po polsku. Ściana segregatorów z polskimi nazwiskami klientów. Zygfryd skoczył do Chińczyka, przyniósł kaczkę pieczoną, rozłożył na stole i mówi: „Proszę bardzo, smacznego, tu polski dom”.

Całe życie uciekał stąd, żeby na emigracji urządzić sobie małą Polskę?

– Tak. Pomagał córkom w pracy. Szedł do urzędu z Polakiem, który nie umiał zarejestrować syna. Pomagał wynająć mieszkanie. Teraz mieszka pod Malagą. Na starość zaczęły dokuczać mu nogi przestrzelone na granicy, więc przenieśli się z żoną do ciepłej Hiszpanii. Ale przez internet dalej pomaga klientom z biura. Polską telewizję ogląda od rana do wieczora. Odwiedziłem go w Andaluzji. Siedzimy w słońcu na tarasie, a z pokoju słychać „Kropkę nad i” albo Michałową z „Rancza”. Jednocześnie potrafi być bardziej niemiecki od Niemca i wygłosić nagle: „Wy, Polacy, no chyba się tam pogubiliście z tym Trybunałem Konstytucyjnym”.

Jest Polakiem czy Niemcem?

– Lepiej sama go zapytaj. Wkurza go to pytanie. Chyba nie wie. Bo nieszczęście Kapeli polega na tym, że uciekł za późno. W Wigilię 1988 roku esbek dał mu paszport i wizę na trzy dni. Wsiedli z żoną i córkami do pomarańczowego „malucha” od Miodowicza i pojechali do Berlina Zachodniego, niby po pomarańcze. Wszystko zostawili w Polsce. A przecież w kraju Zygfryd był już Polakiem całą gębą. I nagle musiał zacząć żyć od nowa, wrócił do zawodu ślusarza.

Uciekł w końcu, ale ta ucieczka nie była mu już potrzebna.

– Trochę tak było. W dodatku teraz, w tej Maladze, ma kłopot, bo kogo w tym raju dla niemieckich i angielskich emerytów obchodzi taki nieszczęśnik, który nie wiadomo kim jest – Polakiem czy Niemcem? Kiedy próbuje opowiedzieć swoją historię, nikt go nie rozumie. We Frankfurcie było mu łatwiej, bo żył jednocześnie w niemieckim i polskim świecie.

Kapela jest jak chomik w karuzeli, która kręci się kółko. Ucieka, nie mogąc uciec.

– Ostatnio zastanawia się, czy nie wrócić do Niemiec i nie zamieszkać gdzieś przy granicy z Polską. Żeby mieć blisko do Zielonej Góry. Ale jedną rzecz powtarza z dumą w każdej rozmowie. „Jestem zagubionym ogniwem ewolucji, które połączyło niemieckich przodków z niemieckimi potomkami. Więc warto było uciekać, panie Włodku”.

Piszesz w książce: „Nie lubię pisać o bohaterach, do których nie można się przytulić”. Jak było z Zygfrydem? Dał się przytulić?

– Między nami do końca panowała trudna miłość, choć bardzo go szanuję. Na początku jestem zawsze wobec bohatera nieufny, nie lubię gotowych opowieści. Zygfryd potrafi być irytujący, ale przy tym intrygujący. Inteligentny gość, choć nie zdążył się wykształcić. Umie snuć swoją opowieść, nie daje sobie przerwać, meandruje i nagle trafia w sedno. „Słuchaj – mówi – jeśli peerelowski sąd wojskowy w 1971 roku skazał mnie za dezercję, a współczesna Polska nie zgadza się na kasację tamtego wyroku, to jak to jest? Przecież skazał mnie reżim. Jeśli potwierdzacie wyroki tamtego systemu, to po co obalaliście komunizm?”.

Ale tak naprawdę zaczęliśmy się poznawać dopiero w Polsce, jak wsiedliśmy w mój samochód i ruszyliśmy jego śladami.

CZYTAJ TEŻ: Najsłynniejsze morskie ucieczki z PRL

Dokąd pojechaliście?

– W okolice Zielonej Góry, zajechaliśmy do Kruszyny. Chcieliśmy wejść do kotłowni, gdzie Zygfryd pracował.

Udało się?

– Była zamknięta. Ale spotkaliśmy tam żonę Waldka, byłego traktorzysty, dawnego kolegi Kapeli. Wciągnęła nas do domu. To była wstrząsająca scena. Zwalisty Waldek, bezrobotny, wielkimi spracowanymi rękami skręcał długopisy w kuchni. Nie mógł skręcić tych wszystkich gówienek. Zobaczył Zygfryda, jakaś część potoczyła się pod lodówkę, Waldek zaczął płakać. Opuściliśmy ten dom szybko.

Wydaje mi się, że wtedy właśnie wyszliśmy z Zygfrydem z roli Niemca w garniturze i towarzyszącego mu reportera, zaufaliśmy sobie jakoś.

Z kim jeszcze rozmawialiście w Kruszynie?

– Ludzie z upadłych pegeerów „Solidarności” nienawidzą. Poznali Zygfryda, przepędzili nas.

Reporter słucha swojego bohatera, towarzyszy mu w drodze, ale potem mówi: „sprawdzam”.

– Na różne sposoby weryfikowałem opowieść Zygfryda Kapeli. On, jak większość starszych ludzi, idealizuje PRL. Gdyby teraz spotkał esbeka, który latami go prześladował, pewnie uściskałby go i zaprosił do Malagi na taras. Mówił na przykład, żebym jechał do Kazia, który był jego zastępcą w OPZZ: „On taki fajny”. A Kaziu: „Ja tego Zygfryda za bardzo nie lubiłem. Koloryzował, grał takiego, co więcej wie, niż wie, i znaczy więcej, niż znaczy”.

Dowiadywałem się o Zygfrydzie coraz więcej i on coraz więcej wydobywał ze swojej pamięci. Zaskakiwał mnie i siebie.

Czym na przykład?

– Że jego matkę Hildegardę prawdopodobnie zgwałcili rosyjscy żołnierze. A być może on jest owocem tego gwałtu. Bo dlaczego ojciec w chwilach złości wołał na niego „Iwan”?

CZYTAJ TEŻ: Zemsta Armii Czerwonej. Gwałty i mordy

Dzięki spotkaniu z Danusią, byłą dziewczyną Kapeli, dowiedziałeś się, że twój bohater w latach 70. był cinkciarzem.

– Spotkali się z Zygfrydem pierwszy raz od 40 lat. Danusia mówi: „Nawet mi imponowało, że Zygmunt jest cinkciarzem”. Okazało się, że w latach 70. handlował walutą w Zielonej Górze. Nic mi nie powiedział! W dzień jako ślusarz skalował boczniki w fabryce, po pracy wymieniał marki, głównie enerdowskie, z Niemcami.

Od początku wiedziałeś, że to materiał na książkę?

– Nie miałem takich ambicji, myślałem o reportażu. Aż znalazłem list do ojca.

Opowiedz.

– To była petarda. Znalazłem go w papierach z IPN. Znaliśmy się z Zygfrydem już dwa lata. Myślałem, że wiem o nim wszystko, już go sobie w głowie ułożyłem, aż tu bardzo osobisty list chłopaka, który chce popełnić samobójstwo. I przed śmiercią wygarnia ojcu wszystko. Że bił go całe dzieciństwo. Opisuje, jak Roch wiązał mu ręce drutem, jak wsadzał go do worka, wieszał pod sufitem i bił, aż się dziecko zesrało z bólu i strachu.

Wiedziałeś o tym wcześniej?

– Nie. Roch poleciał z tym listem do esbecji. Esbecy założyli teczkę, nadali sygnaturę. Teczkę przejął IPN, nadał sygnaturę. I sobie leżało. Po 40 latach trafiam przypadkiem na list nieszczęśliwego syna do nieszczęśliwego pewnie ojca. Intymna korespondencja. Nie wiem, czytać czy nie czytać. „Czytać, panie Włodku”, więc czytałem mu przez komórkę.

On w tym liście próbował knuć jakąś intrygę, insynuować ojcu, że kolaborował z hitlerowcami. I dawał też do zrozumienia, że sam pracuje dla obcego wywiadu. Obie rzeczy były wyssane z palca, Zygfryd chciał zemścić się na ojcu.

Okazało się, że w historii Zygfryda, niby opowiedzianej, są ciemne uliczki, jakieś zakamarki. Zrozumiałem, że nic tu nie zostało jeszcze opowiedziane i musimy zacząć od nowa. Przeglądałem IPN-owskie teczki Zygfryda i byłem w coraz głębszym szoku.

Co tam znalazłeś?

– Że donosił na kolegów z „Solidarności”. Nie mogłem sobie z tym poradzić.

Zadzwoniłeś do niego?

– Byliśmy umówieni, że po wizycie w IPN napiszę, co znalazłem. Ale napisałem tylko, że dużo tego, i jakoś zamilkłem.

Na długo?

– Na tydzień. A on słał maile, domyślał się, co znalazłem. Przyznawał się do różnych rzeczy. Myślał, że są w teczkach. Powiedział, że miał tajny pseudonim „Leonard”. Wtedy utknąłem, straciłem serce do tej historii.

Tak bardzo cię dotknęły teczki Zygfryda?

– Tak, bo przypomniałem sobie emocje z tamtych czasów. Przecież ja bym mu wtedy ręki nie podał! Zdrajca i koniec. Więc z jakich powodów miałem z nim teraz gadać?

No z jakich?

– Przemyślałem sobie to jeszcze raz, gadałem ze znajomymi. Przecież Zygfryd jest ofiarą. Zdradził, ale wcześniej go skrzywdzono. A nawet: zdradził, bo go skrzywdzono. Młodego chłopaka trzymali z grypserą dwa lata za kratami bez wyroku. Codziennie przez te dwa lata nie wiedział, co go czeka. Straszyli go zdradą stanu i kilkunastoletnim wyrokiem.

Pomyślałem, że przez historię Zygfryda opowiem o Polsce, jak my sobie radzimy i nie radzimy z PRL-em. To państwo nas w różny sposób kompromitowało, upokarzało, zmuszało do grania ról, których nie chcieliśmy przyjąć. Jest takie zdjęcie z Sali Kongresowej z 1984 roku, kiedy wybierają Miodowicza na szefa OPZZ. Powiesiłem je sobie na ścianie i patrzyłem. Na te gęby aparatczyków wyjętych z prowincji, którym dawano szybki awans, żeby grali w to, o co władzy chodziło. Wśród nich Zygfryd, człowiek, który chciał tylko wyjechać za granicę, ale został wciśnięty w głąb PRL-u, sukcesywnie niszczony, uszkadzany od najwcześniejszych lat.

PRL to wciąż nieprzerobiona przez nas lekcja.

– Tak jest. PRL to zła planszówka, która nie miała reguł, obywatel był pionkiem, a władza rzucała kostką. Niby kłócimy się o PRL na różnych poziomach. Szczególnie teraz, za PiS. Z jednej strony dyktatura, reżim, z drugiej wąsy i dyskusje do rana przy wódce. A nie pamiętamy już tego tchórza codziennego, mdłości powszechnej, konformizmu. Tego sztucznego świata, w którym trzymano nas za pyski. Jeśli tego nie przerobimy, nie pokłócimy się uczciwie, to PRL będzie nam się czkał bez końca, a różni populiści będą to wykorzystywać.

Zygfryd czytał już „Niemca”?

– Nie.

Dlaczego?

– Umówiłem się z nim tak: „Piszę o tobie, ale to jest moja książka. Nie będziemy się naradzać nad każdym zdaniem, bo ty będziesz wybuchał, ja cię będę tydzień uspokajał. To nam zajmie dwie dekady”.

A co on na to?

– „OK, Włodku”.

I nie dałeś mu ani kawałeczka do przeczytania?

– Dałem. Na przykład ten rozdział o sowieckim gwałcie na matce. My tę historię odtwarzaliśmy z odprysków, wspomnień, domysłów. Nie chciałem tu zrobić pomyłki.

Po co mu właściwie byłeś?

– Bo od dawna próbował opowiedzieć o swoim życiu, ale sobie z tym nie radził. Mówił, że geschichta go dopadła i męczy, ale pewne historie powyrzucał z głowy, może je wyparł. A przy mnie zrozumiał, że musi być uczciwy w swojej opowieści. Weszliśmy w coś w rodzaju terapii.

Takie jest zadanie reportera – być terapeutą swojego rozmówcy?

– Broń Boże. Nam, reporterom, nie wolno myśleć o sobie jak o terapeutach, bo możemy skrzywdzić ludzi. Nie mamy narzędzi do tego. Rozpoczynamy proces, którego nie umielibyśmy zamknąć. Bo ja kończę książkę i mówię: „To cześć, Zygfryd, idę do domu”. A on zostaje z otwartą raną i ja nie mogę mu powiedzieć: „Teraz ci ją zszyję”. Nie jestem od tego.

To jak sobie poradziłeś?

– A czy ja wyglądam na księdza albo psychoterapeutę? Poradziłem sobie tak jak ty i większość reporterów. Nie obiecywałem zbawienia ani zdrowia psychicznego. Jesteśmy opowiadaczami. Ratuje nas konwencja. Pytamy, żeby opowiedzieć ważną historię. Tyle. Siedem lat temu wyraźnie dałem mu do zrozumienia, że jestem tylko reporterem, a nie opiekunem czy supervisorem. Może tylko pomogłem mu uporządkować swoje sprawy.

 Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda
„Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda”
Włodzimierz Nowak
Wyd. Agora

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Wojciech Balczun. Szef 300 tysięcy Ukraińców
Nikt nie rozlicza prezesów z tego, że biegają maratony. A wszyscy się zastanawiają, jak to jest, że wyjdę na scenę i będę grał. Rozmowa z Wojciechem Balczunem, nowym prezesem Ukraińskich Kolei Państwowych i gitarzystą zespołu rockowego Chemia

Rewers. Jak się wiedzie byłym esbekom
– Każdy człowiek jest czysty, dopóki pierwszy raz nie narobi w pieluchy

Zygfryd, który całe życie uciekał z PRL. Włodzimierz Nowak o książce „Niemiec”
Kombinował, jak dać nogę z kraju, ale PRL trzymał go mocno. Rozmowa z Włodzimierzem Nowakiem, autorem „Niemca”

Zajmij sobie mieszkanie. Przewodnik po pustostanie
Chcesz mieszkanie za darmo, w centrum, bez kredytu i umowy najmu? Nic prostszego! Wystarczy, że skorzystasz z tych kilku kroków

Pisarz w godzinach pracy [FOTOREPORTAŻ]
Rudnicki „pali jak dzika świnia, co drugie zdanie”, Pilch raczy się dwoma łykami coli. Seidler pisze ołówkiem w grubych zeszytach, Witkowski ułatwia palcom kontakt z klawiaturą, stosując „obciążniki”. Pokoik Bargielskiej przypomina celę mniszki. Varga do pisania nie musi rozbierać się do rosołu, a Kalicińskiej wystarczy, że rosół nie stoi na gazie

Claude Lorius. Zrobiłeś swoje, nikt cię nie słucha
Co byś powiedział sobie młodemu? Rozmowa z Claude’em Loriusem, słynnym francuskim glacjologiem, bohaterem filmu dokumentalnego „Między lodem a niebem”

opowiadał

wyborcza.pl

CZWARTEK, 19 MAJA 2016

HGW: Powinniśmy wspierać KOD, dlatego że KOD nas wspiera

HGW: Powinniśmy wspierać KOD, dlatego że KOD nas wspiera

Jak mówiła Hanna Gronkiewicz-Waltz w poranku TOK FM:

“Powinniśmy wspierać KOD, dlatego że KOD nas wspiera. To ruch apolityczny, pozostałe części są różnymi partiami. Natomiast KOD jest ruchem oddolnym, społecznym, być może wynika to z tego, że społeczeństwo jest zmęczone partiami. W związku z tym wyraźnie opowiedzieliśmy się za ścisłą współpracą z KOD-em, jeśli będzie oczekiwał wsparcia, natomiast większość uznała, że to nie jest jeszcze porozumienie na ten czas [Wolność, Równość, Demokracja]. Z drugiej strony Grzegorz Schetyna powiedział, że na końcu nie wyklucza wspólnych list”

hgw

300polityka.pl

 

„Niezborna wypowiedź Morawieckiego bardziej szokuje, niż ‚brechty’ Kaczyńskiego. Kuriozum i grubiaństwo”

Anna Siek, 19.05.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,130517,20099891,video.html?embed=0&autoplay=1
Adam Szostkiewicz nie zostawił suchej nitki na wicepremierze Morawieckim, za wypowiedzi na temat amerykańskich polityków. Jak ocenił w TOK FM, polityk który jest „nikim, w sensie polityki międzynarodowej” powinien uważać na słowa. – Niech się nasz wicepremier uda się na jakiś kurs dyplomacji. Słowa w polityce mają swoją wagę! – mówił publicysta „Polityki”.

Dla Mateusza Morawieckiego, Amerykanie mogą stanąć przed wyborem „między dżumą i cholerą”. Wg wicepremiera, tak można ocenić najpoważniejsze kandydatury na przyszłego prezydenta USA: Hillary Clinton i Donalda Trumpa.

Morawiecki pytany, o krytyczną wypowiedź Billa Clintona na temat Polski, stwierdził w TVN24, że:„ci z zagranicy zauważyli, że my tutaj bardzo mocno bronimy naszych interesów i to im się nie podoba, chcą wcisnąć nas do kąta”.

 

– Mnie ta niezborna wypowiedź Morawieckiego bardziej zbulwersowała, niż te ‚brechty’ prezesa Kaczyńskiego z Billa Clintona . Bo jaki jest Kaczyński wszyscy wiemy. Natomiast Morawiecki, którym jest nikim w sensie polityki międzynarodowej, w taki sposób – „z buta” – traktuje byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, to jest kuriozum absolutne. Pomijając grubiaństwo tej wypowiedz – komentował Adam Szostkiewicz w TOK FM.

Według publicysty „Polityki”, politykom PiS przyjdzie „gorzko zapłacić” za ostatnie wypowiedzi dotyczące Billa Clintona. – Dyplomacja amerykańska raporty z Warszawy pisze. I o tym wspomni.

„Trochę powagi! To Clinton sprawił, że Polska jest w NATO” – przypomina politykom Piotr Kraśko>>>

Zobacz także

niezborna

TOK FM

Kolejna obietnica zawieszona? Jarosław Kaczyński: „Nie ma nastroju na pakiet demokratyczny”

JUSTYNA DOBROSZ-ORACZ; ZDJĘCIA I MONTAŻ: MIŁOSZ WIĘCKOWSKI, 19.05.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,152484,20103139,video.html?embed=0&autoplay=1

– Pakiet demokratyczny potrzebuje pewnego nastroju. To nie jest nastrój wojny – mówi prezes PiS pytany przez nas, co z jego wyborczą obietnicą wzmocnienia praw opozycji. Jarosław Kaczyński miał osobiście dopilnować, by parlamentarna mniejszość miała więcej władzy.

Pakiet demokratyczny, czyli propozycje zmian w regulaminie Sejmu, partia rządząca przedstawiła pół roku temu i utknął w komisji regulaminowej. Leży w szufladzie. – Boją się głosu opozycji w Sejmie. Próbują nas tu zablokować – komentuje przewodniczący klubu PO, choć Platforma dotąd krytykowała projekt. – Utknął w zamrażarce, której miało nie być – dodaje Piotr Zgorzelski z PSL. Nawet odchudzony pakiet mógłby być niewygodny dla PiS. Zakłada między innymi, że premier raz w miesiącu znalazłaby się w ogniu pytań opozycji- co by oznaczało comiesięczne rozliczenia.

obietnica

wyborcza.pl

 

Pisarz w godzinach pracy

Zdjęcia Albert Zawada / Agencja Gazeta, tekst Milena Rachid Chehab, 19.05.2016

KATARZYNA BONDA: Piszę głównie w nocy, ponieważ tylko wtedy nikt nie dręczy mnie telefonami i wszędzie panuje cisza. Lubię kończyć, kiedy na świecie jest już jasno, mam poczucie, że wydostałam się z jaskini na światło dzienne. Potem idę spać. Piszę ciągami, to znaczy

Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta

KATARZYNA BONDA: Piszę głównie w nocy, ponieważ tylko wtedy nikt nie dręczy mnie telefonami i wszędzie panuje cisza. Lubię kończyć, kiedy na świecie jest już jasno, mam poczucie, że wydostałam się z jaskini na światło dzienne. Potem idę spać. Piszę ciągami, to znaczy „w kółko”. Kiedy pracuję, prawie nie śpię, nie jem, wyłączam się ze świata. Ludzie często mają pretensje, że nie można się do mnie dodzwonić, nie odpowiadam na wiadomości, nie wpuszczam bliskich do mieszkania, bo każdy kontakt wybija mnie z rytmu. Nie chodzi o wielkie inspiracje ani natchnienia, ponieważ pracuję rzutami i jak rzemieślnik (wiem, co chcę napisać i jaką ten fragment rolę odgrywa w fabule), ale każdą scenę piszę „na jednym oddechu”. Fabuła tak mnie wciąga, że nie tyle nie czuję głodu, co szkoda mi czasu na pichcenie. Żywię się zupkami chińskimi, szprotami podwędzanymi prosto z puszki i pesto z makaronem. Teraz, kiedy mam dziecko, nie mogę sobie pozwolić na całkowite odcięcie, więc jest trudniej, ale nawet babcia i moja córka wiedzą, że do 13 zwykle śpię. Do pracy siadam tak około 15-16. Piszę w czapce, starych papuciach, czasami – w zimie – w mitenkach, bo kiedy spędza się przed komputerem bez ruchu kilkanaście godzin, człowiek potwornie marznie. Dlatego też policjanci z Piły – moi stali konsultanci Leszek Koźmiński i Paweł Leśniewski – podarowali mi ten słynny już polar. Piję hektolitry zielonej herbaty i właściwie nic innego poza dwoma espresso z rana. Dostałam ostatnio termos, w którym ta herbata może być długo gorąca. Nigdy nie piję alkoholu podczas pracy, nie jem ciastek, czekoladek, przegryzek. Pusty brzuch nakręca mnie pozytywnie. Palę R1, najsłabsze papierosy na świecie, za to nieustannie. Lubię ten nałóg, muszę mieć czym zająć ręce, kiedy wymyślam plot. Jestem jednak zmuszona kilka razy dziennie robić przerwy, a to dzięki psu o imieniu Łukasz, ze schroniska, który prawdopodobnie ratuje mnie przed urazami kręgosłupa, bo nie umiem pracować inaczej niż przy biurku. Przymusowe spacery odbywają się dopiero, kiedy skończę scenę, nigdy w trakcie, nawet psa wyszkoliłam, by się podporządkował mojemu dziwnemu zajęciu. Wiem dokładnie, jak długo będę pisała, ponieważ piszę jedną, czasem dwie sceny dziennie, więc książkę oddaję dokładnie w tym terminie, który zaplanowałam. Gdzieś około trzeciego aktu opowieści zaczynam zwalniać (bo wcześniej przypominam dzięcioła) i szkoda mi tego siedzenia w „norze”, w sumie ten proces schowania się przed światem lubię najbardziej, więc czasami, nawet kiedy już skończę, wciąż udaję, że jeszcze pracuję. Wtedy się lenię, nie robię zupełnie nic poza obżeraniem się śledziami i oliwkami, czytaniem książka za książką, czasami maratonem seriali na HBO, bo po zapisie jeszcze długo nadal nie mogę normalnie spać. Odsypiam, kiedy wysyłam książkę do konsultantów merytorycznych, czekając na ich uwagi, potem zaczynam orkę na nowo, i kiedy napiszę wreszcie podziękowania i posłowie, kupuję bilet lotniczy w ciepłe rejony świata, a potem idę spać „do oporu”. Mój rekord to przespane 29 godzin bez wstawania na siku.
  • KATARZYNA BONDA: Piszę głównie w nocy, ponieważ tylko wtedy nikt nie dręczy mnie telefonami i wszędzie panuje cisza. Lubię kończyć, kiedy na świecie jest już jasno, mam poczucie, że wydostałam się z jaskini na światło dzienne. Potem idę spać. Piszę ciągami, to znaczy 'w kółko'. Kiedy pracuję, prawie nie śpię, nie jem, wyłączam się ze świata. Ludzie często mają pretensje, że nie można się do mnie dodzwonić, nie odpowiadam na wiadomości, nie wpuszczam bliskich do mieszkania, bo każdy kontakt wybija mnie z rytmu. Nie chodzi o wielkie inspiracje ani natchnienia, ponieważ pracuję rzutami i jak rzemieślnik (wiem, co chcę napisać i jaką ten fragment rolę odgrywa w fabule), ale każdą scenę piszę 'na jednym oddechu'. Fabuła tak mnie wciąga, że nie tyle nie czuję głodu, co szkoda mi czasu na pichcenie. Żywię się zupkami chińskimi, szprotami podwędzanymi prosto z puszki i pesto z makaronem. Teraz, kiedy mam dziecko, nie mogę sobie pozwolić na całkowite odcięcie, więc jest trudniej, ale nawet babcia i moja córka wiedzą, że do 13 zwykle śpię. Do pracy siadam tak około 15-16. Piszę w czapce, starych papuciach, czasami - w zimie - w mitenkach, bo kiedy spędza się przed komputerem bez ruchu kilkanaście godzin, człowiek potwornie marznie. Dlatego też policjanci z Piły - moi stali konsultanci Leszek Koźmiński i Paweł Leśniewski - podarowali mi ten słynny już polar. Piję hektolitry zielonej herbaty i właściwie nic innego poza dwoma espresso z rana. Dostałam ostatnio termos, w którym ta herbata może być długo gorąca. Nigdy nie piję alkoholu podczas pracy, nie jem ciastek, czekoladek, przegryzek. Pusty brzuch nakręca mnie pozytywnie. Palę R1, najsłabsze papierosy na świecie, za to nieustannie. Lubię ten nałóg, muszę mieć czym zająć ręce, kiedy wymyślam plot. Jestem jednak zmuszona kilka razy dziennie robić przerwy, a to dzięki psu o imieniu Łukasz, ze schroniska, który prawdopodobnie ratuje mnie przed urazami kręgosłupa, bo nie umiem pracować inaczej niż przy biurku. Przymusowe spacery odbywają się dopiero, kiedy skończę scenę, nigdy w trakcie, nawet psa wyszkoliłam, by się podporządkował mojemu dziwnemu zajęciu. Wiem dokładnie, jak długo będę pisała, ponieważ piszę jedną, czasem dwie sceny dziennie, więc książkę oddaję dokładnie w tym terminie, który zaplanowałam. Gdzieś około trzeciego aktu opowieści zaczynam zwalniać (bo wcześniej przypominam dzięcioła) i szkoda mi tego siedzenia w 'norze', w sumie ten proces schowania się przed światem lubię najbardziej, więc czasami, nawet kiedy już skończę, wciąż udaję, że jeszcze pracuję. Wtedy się lenię, nie robię zupełnie nic poza obżeraniem się śledziami i oliwkami, czytaniem książka za książką, czasami maratonem seriali na HBO, bo po zapisie jeszcze długo nadal nie mogę normalnie spać. Odsypiam, kiedy wysyłam książkę do konsultantów merytorycznych, czekając na ich uwagi, potem zaczynam orkę na nowo, i kiedy napiszę wreszcie podziękowania i posłowie, kupuję bilet lotniczy w ciepłe rejony świata, a potem idę spać 'do oporu'. Mój rekord to przespane 29 godzin bez wstawania na siku. - miniatura
  • ADAM KACZANOWSKI: Przepraszam, ale będę złośnikiem, który psuje zabawę. Prawda jest taka, że moje pisanie polega tylko na tym, że w pewnym momencie siadam do komputera - zwykle gdy wrócę z pracy i gdy już zaśnie nasza czteroletnia córka. Te wszystkie opowieści pisarzy, jak to zanim zaczną, piją szklankę whisky, a wena przychodzi tylko, gdy mają na sobie pewne stare spodnie od piżamy, to tworzenie mitów i dowód na to, że pisarze mają wybujałe ego. Ja się sam do siebie nie modlę. A ten obraz? Namalowała go Ola Winnicka, która robi też ilustracje do mojej powieści 'Calineczka'. Bardzo go lubię, ale bez niego też byłbym w stanie pisać. Godziny urzędowania: od 8 do 17 chodzę do normalnej pracy, a potem zajmuję się dzieckiem i rodziną. Do pisania mogę usiąść między godz. 22 a 1 w nocy, pod warunkiem że mnie żona do sprzątania nie zagoni. - miniatura
  • JACEK DEHNEL: W pisaniu pomaga mi picie herbaty. Dlatego po lewej stronie jest miejsce na filiżankę, imbryk i cukierniczkę, bo herbata musi być bezwarunkowo słodzona: teina pobudza mózg, cukier go karmi. Oprócz tego na moim biurku nie może zabraknąć komputera, bo to moje zasadnicze narzędzie pracy - a nie gęsie pióro i inkaust, jak sądzą niektórzy. Do tego książek i innych papierzysk, bo pisanie bardzo często bierze się nie tylko z głowy własnej, ale i z głów cudzych, to znaczy z różnorakich źródeł. Reszta to są drobiazgi, które lubię mieć w zasięgu wzroku, ale które nie są do niczego konieczne. Nie czuję, żebym do pisania musiał się jakkolwiek nastrajać. Pisanie nie jest żadną techniką medytacyjną ani czymś zależnym od szczególnego samopoczucia, to zwyczajna twórcza praca umysłowa, mnóstwo ludzi wykonuje podobne zajęcia. Więc nie inkantuję świętych sylab, nie staję na głowie, po prostu siadam i piszę. Jeśli coś mi pomaga, to termin oddania tekstu. Godziny urzędowania: w domu pracuję głównie wieczorem i nocą, za dnia zawsze dzieje się zbyt wiele rzeczy. Wtedy mam czas na korespondencję, w tym zawodową, działalność na Facebooku, pisanie notek na blog 'Tajny Detektyw' albo, ostatnio, skanowanie i wrzucanie mojej kolekcji zdjęć na stronę www.awers-rewers.pl; pisanie zaczyna się nieco później, kiedy mniej bieżących spraw mnie rozprasza. Co innego w podróży - chętnie piszę w pociągach i nie ma znaczenia, rano czy wieczorem, bo czas spędzony w przedziale jest zawsze wyjęty z całej reszty dnia. A najbardziej komfortowo pracuje mi się na wyjazdach pisarskich, bo tam rozprasza najmniej - siedzi się z dala od domu, w jakiejś głuszy, a czasem nawet i w dużym, ciekawym mieście, ale w odseparowaniu od znajomych, rodziny. - miniatura
  • MIKOŁAJ ŁOZIŃSKI: Od paru miesięcy mam swoją pracownię na strychu, niedaleko domu. Wcześniej pracowałem w małym pokoju w naszym mieszkaniu, ale od kiedy dzieci urosły, coraz ciężej mi było ukryć się z pisaniem. Pierwszego dnia w pracowni nie poczułem się dobrze - była brudna, śmierdząca, wyglądała jak melina. Ale odnowiliśmy ją i teraz bardzo lubię tam chodzić. Staram się nie brać ze sobą telefonu, nie mam też internetu. Próbuję tylko pisać. Wszystkie potrzebne notatki są popakowane w kartonach (ale nieźle się w nich orientuję i w razie czego nie mam problemu ze znalezieniem tego, co potrzebuję), na biurku prawie nic nie mam. Oprócz przegródki z kilkoma starymi zdjęciami. Na przykład fotografia sprzed stu lat mojego dziadka i jego brata. Sztywno pozują w szkolnych mundurkach, a na odwrocie napisali: 'Ku pamięci'. Jest mi potrzebna do powieści, którą piszę. Na biurku mam też portret Henri Cartier-Bressona, który sam zrobiłem. To był zupełny przypadek. Miałem 18 lat i przyjechałem na weekend do Paryża akurat w czasie wielkiego festiwalu fotografii. Cartier-Bressona zobaczyłem przed wejściem na jedną z wystaw. Ugięły się pode mną nogi - był moim ukochanym fotografem. Musiał mieć wtedy z 90 lat. Świetnie wyglądał - spodnie w kant, marynarka, apaszka i najnowocześniejszy model kosmicznych nike'ów. Wiedziałem, że nie udziela wywiadów i że nie wolno go fotografować. Odważyłem się podejść, poprosiłem o autograf, ale nie mogliśmy znaleźć żadnej kartki. Rozmawialiśmy chwilę i w końcu spytał: chcesz mi zrobić zdjęcie? Tam jest dobre tło. Chciałem najbardziej na świecie! Zrobiłem trzy portrety! Sprzedawca ze stoiska wydawniczego widział całą scenę i powiedział mi potem, żebym zapamiętał ten dzień do końca życia, bo zwykle Cartier-Bresson na widok czyjegoś aparatu wyciąga z kieszeni nóż. W trudnych momentach patrzę na ten portret i myślę, że czasem rzeczy niemożliwe stają się możliwe. Godziny urzędowania: w pracowni jestem ok. godz. 9, jak tylko zawiozę dzieci do przedszkola, zostaję do ok. 15, kiedy trzeba je odebrać. Czasem udaje mi się też wpaść wieczorem. Albo w weekend, jak mam wolną chwilę. Staram się tu być, kiedy tylko mogę. - miniatura
  • JAN KAPELA: To okrągłe to powerball - na rehabilitacji zalecili mi trenowanie nadgarstka i to rzeczywiście pomaga w przerwach od pisania. W pisaniu pomaga z kolei wyłączenie Facebooka, wyciszenie telefonu i innych bodźców. Czasem tekst rozszerzam sobie na cały ekran, żeby nic innego nie widzieć. Nie mogę zupełnie odłączyć się od internetu, bo tam często sprawdzam coś, co przydaje mi się w pisaniu. Słyszałem, że dobrym sposobem jest niesprawdzanie wszystkiego na bieżąco, tylko pisanie bez odrywania się, zostawianie pustych miejsc na to, co wymaga sprawdzenia, i zapełnienie ich dopiero jak się skończy główną część tekstu. Przy pisaniu lubię też słuchać techno albo hip-hopu. Bywa, że siedzę godzinami i nic z tego nie wychodzi, a zdarza się, że najlepszy wiersz napiszę w pociągu. Godziny urzędowania: w ciągu dnia pracuję na etacie w 'Krytyce Politycznej', w weekendy staram się zajmować innymi rzeczami niż pisanie. Jakbym mógł pisać wtedy, kiedy wolę, to wolałbym rano. - miniatura
  • GAJA GRZEGORZEWSKA: To zdjęcie zostało zrobione w pokoju hotelowym w Warszawie, ponieważ akurat pojechałam tam na kilka dni spotkać się z producentem i reżyserem i pisać scenariusz do 'Betonowego pałacu'. Na razie nic więcej nie mogę na ten temat zdradzić. W podróży raczej nie piszę, tylko czytam. Chyba że pilnie muszę coś zrobić. Nie umiem się skupić w miejscu publicznym. Najlepiej mi się pisze we własnym domu, przy własnym biurku. Ostatnio w końcu kupiłam sobie takie, jakie zawsze chciałam mieć - stare peerelowskie biurko z masą szuflad. Uwielbiam przy nim pisać. Okna sypialni wychodzą na ulicę Krupniczą, więc wiosną i latem przy otwartym oknie bywa głośno. Dlatego czasami przenoszę się na drugi koniec mieszkania, do kuchni, która jest od podwórka, jest obszerna, ma balkon i pracuje się tam bardzo przyjemnie. Zwłaszcza że siedzę wtedy przy odziedziczonym po babci stole, z którym mam same dobre skojarzenia. W kuchni stoi też kanapa, na której mogę się wyciągnąć i odpocząć. I porozmyślać o tym, nad czym pracuję. Niekiedy chodzę po mieszkaniu, układając sobie intrygę. Zdarza mi się wtedy mówić do siebie i robić miny! Ale zdecydowanie najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy, gdy biegam, jadę na rowerze albo pływam. Mam taki odtwarzacz MP3, z którym można pływać, kupiony specjalnie z myślą o układaniu fabuły w wodzie! Godziny urzędowania: nie mam jakichś utartych godzin pracy. Chciałabym być bardziej zdyscyplinowana, ale nie potrafię, nigdy nie potrafiłam. Lubię spać do południa, potem idę biegać albo na siłownię. Do pracy zasiadam późno. Często pracuję nocami. Mam wtedy spokój. Nic mnie nie rozprasza. Nikt nie dzwoni i nie pisze. Znajomi w realu i na Fejsie śpią. Mogę się całkowicie skupić na pracy. Mój chłopak nie lubi jednak, gdy tak zarywam noce, więc staram się to ograniczać. - miniatura
  • ŁUKASZ ORBITOWSKI: Mój jedyny stały pisarski rytuał to brak stałości - na tym zdjęciu jestem w mieszkaniu, z którego się właśnie wyprowadziłem do Krakowa. Żyję w ciągłym ruchu, teraz pół miesiąca spędzam poza domem. Nową powieść pisałem w pociągu, siedząc z laptopem na kolanach. Mam w sobie stałą gotowość, żeby siąść i rypać. Nie przepadam za tym, ale życie jest strasznie skomplikowane i przy wolnym zawodzie łatwo się zagubić w innych aktywnościach. Pad do konsoli, który leży na stole, przydaje się dopiero wieczorem, wtedy też czytam książki i robię te wszystkie ludzkie rzeczy. Choć jestem skażony pracoholizmem, staram się pamiętać, że żyję wśród ludzi, więc jeśli chcę z nimi spędzać czas, dobrze mieć, jak oni, wolne weekendy. Ale cały czas jestem nastawiony na tryb pracowy: czy to książka, czy program, coś się cały czas z tyłu głowy kręci. Godziny urzędowania: lubię wstać ok. 7 rano, od 8.30 jestem już w pracy, te siedem godzin starcza na wszystko. - miniatura
  • SYLWIA CHUTNIK: Żeby się skupić, muszę mieć wokół siebie mnóstwo rozpraszajek: własnoręcznie wyciętych z gazet zdjęć, pocztówek, śmiesznych haseł. Często robię z nich kolaże, które wieszam na ścianie obok. Zdarza mi się też robić małe mebelki - te żółto-pomarańczowe szufladki na szpargały po mojej prawej to też własnoręczna robota. Lubię też zabawki, stąd ta lalka Barbie czy fioletowy kot, którego zrobił mój syn. Na biurku trzymam też zastraszające zapasy długopisów. Wszystkie się przydają, serio. Dobrze mi się pisze przy jedzeniu, orzechy, kanapki i wszystko, co niezdrowe, to stali towarzysze i towarzyszki mojego pisania. Biurko stoi w sypialni, dlatego staram się nie pisać w nocy. Najbardziej lubię pisać, gdy nie ma nikogo w domu, ale jak nie mam tego komfortu, też jestem w stanie się przyzwyczaić. Godziny urzędowania: od ósmej rano do ósmej wieczorem. Poniedziałek - niedziela, non stop kolor. - miniatura
  • ANDRZEJ SZPINDLER: Ten zydelek, na którym siedzę, to sarenka. Właśnie się zorientowałem, po cieniu, który rzuca na ścianę, że brakuje jej nosa, który jest przecież decydujący. Gdzie on się podział? Może został wchłonięty przez aparat fotografa, nie wiem. Na sarence pisze się wygodnie, bardzo wygodnie. Jakby się grało na monstrualnych organach, będąc zwyczajowym karzełkiem. Piszę bez przerwy, głównie idąc. Wtedy piszę nogami, tymi urzędasami wertykalnej roboty. Od nieba do gleby, podziemiami człapie się znowu do nieba, a tam gleba i dalej, kolejna warstwa sandwicza niebo-ziemia, wertowanego w dużej mierze z uwagi na sałatę klimatów. Wciskam paluch w podłoże i ciągnę, próbując przypomnieć sobie, jak wyglądają litery, i jakoś je odtworzyć na tym podłożu, po którym się przesuwam na nogach. Zazwyczaj te litery kleją się do siebie, samo to wszystko idzie, a ja tylko kroczę wraz z tym. Krajobrazy się przesuwają, a tekst jest. Poza tym po kieszeniach upycham karteluszki i znajduję długopisy, jakieś gelpeny przeciw plotom. Posługując się karteczkami, które się zazębiają jak japiszony w werkach, płynnie przechodzę od rysowania do pisania, ciągle przepisuję z telefonu na karteluszki, z karteluszków na klamkę, z klamki na pajęczynę, z pajęczyny na muchę. Czy to jest ludzkości pomocne jakkolwiek i czy ludzie istnieją w świetle podobnego majdrowania i chrumknięć? To już ludzie najlepiej wiedzą. Godziny urzędowania: od nastania światła do nigdy. - miniatura
  • ADELAJDA TRUŚCIŃSKA: Właściwie w większości moje pisanie to chodzenie w tę i z powrotem, siedzenie to ostatni i najnudniejszy etap całego procesu. Gdy pojawia się myśl, może to być jakiś pomysł, jakiś obraz, cokolwiek, zaczynam chodzić, zwykle po swoim po pokoju, czasem kawałek dalej, np. do kuchni, ale to naprawdę rzadko. To jedynie układanie nieuporządkowanych zdań pojawiających się w głowie. Człowiek chciałby przestać, bo po co, ale nie może, bo ciągle pojawiają się nowe. Więc chodzę i je układam, jedno po drugim, żeby były w jakimś porządku - uporządkowanie tego wszystkiego, co do mnie przyszło, to jedyny mój cel. I kiedy mam już ułożony tekst w myślach, co do każdej kropki i przecinka, zapisuję to. W sensie siedzę. A siedzę różnie, zmieniam pozycję, kręcę się, bardzo siedzieć nie chcę. Jeśli drzwi od pokoju są otwarte, muszą zostać otwarte, jeśli światło jest zgaszone, musi zostać zgaszone, lepiej też nie przychodzić, nie przestawiać mi rzeczy. Nic nie może się zmienić w moim otoczeniu aż do czasu, kiedy zapiszę ostatnie słowo. Nie odbieram oczywiście telefonów, ale ja w sumie w ogóle ich nie odbieram. Nigdy nic nie napisałam w miejscu publicznym i rzadko kiedy przy kimś. Może coś wymyślę w towarzystwie, ale żeby tak pisać, to wstyd. Godziny urzędowania: bardzo różne. Najczęściej chyba jakiś czas po pierwszej kawie, kiedy się w końcu uda przestać chodzić. Po spisaniu całości czuję ogromną ulgę - w końcu mam święty spokój, chociaż przez chwilę nic za mną nie chodzi, nic mnie nie męczy. Trochę jak wypróżnianie się. - miniatura
  • RAFAŁ KOSIK: To wbrew pozorom nie jest warsztat w piwnicy, tylko moje biurko do pracy. Po co mi to wszystko? Najprostsza odpowiedź brzmiałaby, że zbieranie gratów to atawizm z czasów socjalizmu, w którym przeżyłem 18 lat. Wtedy wszelkie 'przydasie' naprawdę mogły się przydać. Dziś większość z tych rzeczy toalbo pamiątki, albo gadżety, których czasem używam. Sporo z nich odłożyłem na chwilę, a one w tajemniczy sposób 'wrosły' w biurko. Źle się czuję w sterylnych wnętrzach, a bibeloty czynią wnętrze przytulniejszym. Piszę zazwyczaj przy tym właśnie biurku i zdarza się, że bibeloty pomagają w zebraniu myśli. Zdarza się też, że przeszkadzają, jednak na pewno nie w takim stopniu jak internet. Jeśli pogoda dopisuje, piszę też na tarasie (tam przeszkadza mi głośno buszujący w ogródku jeż), jeśli zmuszają mnie okoliczności, piszę w podróży (w pociągu, w samochodzie, w samolocie, w hotelu). Piszę też w kawiarniach, choć częściej wykorzystuję je do zebrania myśli i zapisania ich w notesie. Notuję piórem wiecznym, bo to fajny gadżet i wymusza dyscyplinę precyzyjnego przelewania myśli na papier. Godziny urzędowania: idealny dzień to taki, kiedy wstaję koło południa, z notesem odwiedzam kawiarnię, czasem kilka kawiarni, potem załatwiam trochę bieżących spraw i wieczorem siadam do pisania. Najlepiej pisze mi się po zmroku. Zdarza się często, że kładę się spać, gdy jest już jasno. Niestety taki idealny dzień pracy zdarza się rzadko - zwykle pojawiają się 'przeszkody obiektywne'. - miniatura
  • MICHAŁ WITKOWSKI: Jak mi się coś przypomni w tramwaju czy na ulicy, szukam miejsca, gdzie mogę się oprzeć, i piszę. Z tego powodu mam też regularnie popisane ręce. Gdy książka nieraz sama już się pisze, wtedy trzeba zapisywać ją całymi zdaniami. Dlatego noszę ze sobą zeszyt, zapisuję też wydruki z bankomatów, opakowania po lekach. Teraz maluję i mam te same mechanizmy co przy pisaniu - zdarza mi się szkicować na ulicy, w miejscach publicznych. Wykształciłem w sobie odruchy Pawłowa. Muszę mieć na palcu pierścionek, to taki mój stary pisarski zwyczaj. Pierścionki są obciążnikiem palców, dzięki temu szybciej spadają na klawiaturę. Kultywuję te odruchy, bo potrafią włączyć pisanie na zawołanie. Nienawidzę pisać na nowym komputerze - odrapane, wymiętoszone stare klawiatury są najlepsze. Zwykle zanim zacznę, godzinkę słucham muzyki - każda książka ma jakąś swoją ścieżkę dźwiękową. Ważne, żeby była skoczna - chodzi o to, żeby pisało się w podobnym rytmie. Piszę stronę maszynopisu dziennie, więcej nie muszę. Czasem zapełnienie jej zajmuje mi kwadrans, a czasem cały dzień. 'Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna-Szczakowej' musiałem po napisaniu przepisać raz jeszcze, każde zdanie inaczej powiedzieć, bo mi coś nie grało. Godziny urzędowania: po naturalnym obudzeniu się nie daj Boże nastawić budzik - jak ciało chce spać, trzeba się dostosować. Byleby zacząć po wstaniu, nie włączając wcześniej ani komórki, ani internetów, ta codzienność pełna szpileczek od losu, od których boli głowa, nie może się wylewać. - miniatura
  • MAŁGORZATA KALICIŃSKA: Nie, ten budzik nie służy do pisania na czas. Wręcz przeciwnie, moi redaktorzy wiedzą, że deadline'y wcale mnie nie mobilizują, tylko sprawiają, że zaczynam pisać byle jak, więc nigdy nikt mi ich nie wyznacza. Budzik pokazuje mi po prostu godzinę w Sydney. Mieszka tam moja córka, o ta, której zdjęcie mam z tyłu, za sobą - lubię sobie raz dziennie na nią popatrzeć, podobnie zresztą jak na ślubne zdjęcie syna stojące na oknie. Dzięki budzikowi wiem mniej więcej, czy moja córka właśnie pije poranną kawę, czy przewraca się we śnie na drugi bok. Taka świadomość bardzo mnie uspokaja. Nie mogę pisać tylko, jak mi się rosół gotuje. Albo psa trzeba na szczepienie zawieźć. Albo grządkę wypielić. Do pisania podchodzę spokojnie. Siadam rano, po śniadaniu, i tak aż do pory obiadowej - wtedy preferuję fast food, czyli jedzenie, które można szybko upichcić. Potem znowu siadam do pisania i tak do 16. No, chyba że szajba mnie weźmie, wtedy do 20. A w weekendy? To, że jestem pisarką, to moje trzecie albo nawet czwarte wcielenie, przede wszystkim jestem żoną, matką i babcią. I trudno mi w stu procentach przejąć się emocjami targającymi bohaterką, gdy z tyłu co jakiś czas słyszę 'babciuuuuu!'. - miniatura
  • JERZY PILCH: Rzeczywiście, jak piszę, mam ciemno w pokoju, ale to dlatego, że lepiej widzę litery na komputerze. Z tego powodu nawet mam ustawione w laptopie białe litery na czarnym tle. W pisaniu czekam tylko na momenty dobrego samopoczucia, na nic innego. Bo ja w ogóle jestem przeciwnikiem odróżniania tego fachu od innych zawodów. Zawsze mi się wydawało, że trzeba rano wstać i pracować przynajmniej te pięć-sześć godzin. I tak mam przywileje: do pracy mam blisko, wystarczy przejść do drugiego pokoju, i mogę zrobić przerwę, kiedy chcę. To zresztą jest najtrudniejsze, zwłaszcza kiedy mi nie idzie, wychodzę bowiem z założenia, że trzeba odpękać przy tym biurku, czy ma się co pisać, czy nie, tym bardziej że rzadko przychodzą mi pomysły np. na przechadzce. Kiedyś dzień pracy zaczynałem od porannej kawy i gauloise'ów, ale odkąd palenie mnie rzuciło, a kawa źle mi robi, próbuję się przestawić na picie zielonej herbaty. Średnio mi to idzie, jak już, to piję dwa łyki coli. Na biurku mam mnóstwo ołówków, bo jak trzeba coś szybko zanotować, sprawdzają się lepiej niż laptop. Ale u mnie to część większego kultu rękopiśmienności. Bardzo lubię te wszystkie akcesoria ze światowych sklepów papierniczych - kosztowne notesiki, ołówki, mam też parę piór. W pisaniu pomaga mi, jak jest cicho, choć ostatnio w kamienicy obok zaczęli zmieniać dach, więc o ciszy można tylko pomarzyć. Kiedyś pomagała mi muzyka - jak jakiś kawałek wpadł mi w ucho, puszczałem go 600 razy z rzędu. Jak się coś 600 razy puszcza, to się lekko świruje, ale w sumie trochę o to chodziło. Godziny urzędowania: nie robię sobie wakacji, bo ich nie lubię. Jedyna dłuższa przerwa to ta po skończonej książce, nie należę do tych, co jedną książkę skończyli pisać rano, a o szesnastej zabierają się do pisania następnej. - miniatura
  • JANUSZ RUDNICKI: Palę jak dzika świnia. Co drugie zdanie. Nie palę w pokoju, w którym piszę, trzeba wyjść na balkon, co wykorzystuję jako alibi, gdy mam zawiechę, jak pociągnąć następne zdanie. Wychodzę więc na balkon, zapalam papierosa, patrzę na ludzi idących Ordynacką i Tamką i w połowie papierosa wiem, jak coś ma być napisane. Zostawiam więc zapalonego papierosa w popielniczce i lecę pisać. Za 30 minut sytuacja się powtarza, a potem znowu i znowu: zdanie, zawiecha, balkon, pół papierosa, zdanie, zawiecha, balkon, pół papierosa. Papieros jest jak koń, który ciągnie furmankę mojego talentu. Podziwiam Stasiuka, że paląc dwie paczki dziennie, potrafił rzucić. Ja boję się, że albo będę cały czas na własne życzenie popełniał to samobójstwo na raty, albo przestanę pisać. Nie umiem pisać, jak jestem nieogolony. Czasem w trakcie pisania nic mi nie wychodzi, drapię się po policzku i myślę: 'Rudnicki, nie ogoliłeś się przecież, idioto'. I rzeczywiście, jak się ogolę, jest lepiej. To, co piszę, będąc nieogolonym, jest równie zarośnięte, chropowate, brudne. Moje teksty można właściwie podzielić na ogolone i nieogolone, ale te drugie rzadko się zdarzają. Godziny urzędowania: pracuję w ciągu dnia, do maksymalnie dziewiętnastej. Wieczorem nie umiem pisać i prawie nic nie czytam, dlatego gram lwa salonowego. Potem wszyscy mają wrażenie, że ja nic nie piszę, tylko chodzę na te wszystkie party, eventy i inne zadymy. A ja po prostu po całym dniu pisania zarezerwowałem wieczór dla siebie samego. - miniatura
  • KRZYSZTOF VARGA: Piszę w łóżku, nie ja pierwszy przecież, choćby Marcel Proust w ten sposób pisał, dodatkowo zaciemniając pokój. Ale nie stoi za tym żadna idea - od kiedy nie muszę się już męczyć z komputerem stacjonarnym, pozycja półleżąca jest najwygodniejsza. Nie przysypiam wtedy, bo w ogóle nie jestem pisarzem nocnym. Zaczynam po porannej herbacie, wycieczce po pieczywo i do kiosku po gazetę - dopiero jak się porządnie spionizuję, kładę się na powrót i piszę. Muszę mieć ciszę, nie potrafię pisać i jednocześnie słuchać muzyki. Piszę intensywnymi zrywami. Najpierw nic, nic, nic, a potem piszę, piszę, piszę, w międzyczasie podjadając coś z lodówki. Nie mam tak jak ci, którym zazdroszczę, którzy siedzą od ósmej rano do wyznaczonej godziny, bez względu na to, jak im idzie. Jeśli komuś pomaga, jak Joannie Bator, przebranie się w kimono, założenie tużurka, włożenie czegoś na głowę albo rozebranie się do rosołu, proszę bardzo. Jan Gondowicz, który miał okna naprzeciwko mieszkania Brzechwy, opowiadał, że Brzechwa chodził po mieszkaniu i pisał nago. Ja nie muszę. Godziny urzędowania: mentalnie najlepiej się czuję przed południem. Po 19-20 mam w głowie kompletną pustkę, mogę jedynie czytać książki albo oglądać filmy. Wszystko, co robię, robię w domu, więc podział na dni powszednie i weekendy u mnie nie istnieje. - miniatura
  • JUSTYNA BARGIELSKA: Żółwia Majora dostałam kilka lat temu na Dzień Matki i jest nie tylko przytulanką. Ponieważ, jak wiadomo, na żółwiu oparta jest ziemia, to moje położenie na nim laptopa jest metaforą sytuacji podstawowej, żeby nie powiedzieć ostatecznej. Pisanie nabiera od razu nowego wymiaru. Nie piszę przy biurku, bo jest za małe. A łóżko ma tę zaletę, że zawsze potrafi się rozszerzyć, wystarczy, że spadnie poduszka, i od razu mam poczucie przestrzeni. Rzeczywiście mój pokoik przypomina trochę celę, głównie przez krucyfiks. Czekam, aż w postaci pyłu spadnie mi kiedyś na głowę, bo jest stary i przeżarty przez korniki. Pochodzę z bardzo wierzącej rodziny, to jedna z najważniejszych pamiątek jeszcze z domu mojej babci. Godziny urzędowania: marzę, aż dzieci podrosną, i będę się zabierała do pracy o północy. A na razie 8-16, wtedy kiedy są w szkole. - miniatura
  • BARBARA SEIDLER: Wszystko piszę ręcznie. Ja jestem 'platerka', w szkole uczyłam się kaligrafii. Piszę kratka w kratkę, w grubych, najgrubszych, jakie istnieją, zeszytach w twardej oprawie. Średnio wychodzą dwa grube zeszyty na jedną książkę. Teraz piszę dwie książki jednocześnie - jedną za chwilę oddaję wydawcy, druga będzie gotowa pod koniec roku. Wydałam wiele książek reporterskich i większość z nich napisałam długopisem. Ale na tej ostatniej szczególnie mi zależy, żeby wyszła dobrze napisana, więc piszę ołówkiem. Bo jak widzę, że zdanie jest nie za dobre, mam gumkę. Potem to wszystko na czysto przepisuję długopisem na papier kancelaryjny i oddaję maszynistce, tej samej od lat. Ona to przepisuje i oddaje mi, także w wersji komputerowej, żebym mogła rozesłać, gdzie trzeba. Pisania na komputerze czy tablecie sobie nie wyobrażam. Mogę pisać w każdym miejscu. Doskonale mi się pisze w domu pracy twórczej ZAiKS-u w Sopocie, gdzie zawsze mam ten sam pokój z widokiem na morze i Grand Hotel, parę książek napisałam też w Halamie w Zakopanem. W domu mam do pisania swój pokój (na zdjęciu), ale powiem pani w tajemnicy, że jak tylko wyjeżdża córka, przenoszę się z pisaniem do kuchni. Gdy jestem sama w domu, najbardziej lubię usiąść tam z pisaniem przy stole, wtedy jestem cała szczęśliwa. Godziny urzędowania: kocham noc, bo mieszkam w Śródmieściu, a tylko wtedy jest absolutna cisza. Poza tym w ciągu dnia jestem zajęta, jeszcze chodzę do Sejmu, który obserwuję od 1956 r. (niektóre kadencje mam dokładnie zapisane, kratka w kratkę, dzień po dniu), do ZAiKS-u, na którego stulecie piszemy scenariusz filmu, mam też trochę prac społecznych. - miniatura

podglądamy

wyborcza.pl

 

19.05.2016, 14:21
kaminski19

Kamiński: Platforma ma czelność mówić o walce z opozycją? To żenujące i śmieszne

Jak mówił w Sejmie minister Mariusz Kamiński:

„Ja mógłbym się nad wami pastwić argumentami rożnego typu. Jeśli państwo macie czelność pouczać nas co to znaczy zwalczenie opozycji, wy macie czelność spojrzeć temu człowiekowi [ministrowi Wąsikowi] w oczy i mówić o podsłuchach, to jest po prostu śmieszne. Ja chce tylko państwu z PO wyjaśnić jedną rzecz. Chcę przypomnieć projekt z 2014 nowelizacji ustawy o ABW i AW, to wy wspieraliście ten projekt w parlamencie. Ten projekt przewidywał bardzo radykalne rozwiązanie dotyczące podsłuchiwania cudzoziemców – na czas nieokreślony. Mam tu analizę prof. Chmaja dotyczące tego przepisu, tak bardzo często go przywołujecie. Prof. Chmaj twierdził, że jest to projekt zgodny z konstytucją”

Jak dodał:

„Moim obowiązkiem jako przedstawiciela rządu jest pokazywanie waszej obłudy i kłamstw. Wy macie czelność mówić o prawach człowieka? Wobec nas? To jest żenujące i śmieszne”

Jak podsumował:

„My wprowadzamy zabezpieczenia, by ludzie o waszej mentalności nigdy nie nadużywały władzy. Takie rzeczy się nie mogą powtarzać. Nikt nie będzie wykorzystywał zagrożenia terrorystycznego do [inwigilacji] opozycji. My mówimy o walce z terroryzmem – z prawdziwym, a nie tak jak wy, którzy walczyliście z obrońcami krzyża w 2010, z opozycją. Jesteście żenujący i śmieszni”

14:03
brejza1

Brejza do PiS o ustawie antyterrorystycznej: Dopełniacie inwigilacji. To będzie Orwell 2016

Jak mówił poseł PO Krzysztof Brejza w trakcie debaty o ustawie antyterrorystycznej:

„Wy wolności nie kochacie, wolności nie rozumiecie, nie szanujecie. W styczniu wprowadziliście ustawę inwigilującą internet, przetwarzanie danych internetowych na masową skalę. Teraz dopełniacie inwigilację Polski, to będzie Orwell 2016. Pod pretekstem walki z terroryzmem wprowadzacie dwutygodniowy areszt prewencyjny bez przedstawienia zarzutów? Czy mamy w Polsce wojnę domową? Wprowadzacie podsłuch na tzw. „cudzoziemca”. To są rozwiązania typowo wschodnie. Klasyk nazwał to putinadą”

300polityka.pl