Duda w Kaliszu: Dziś Polska jest w dużo lepszym stanie niż w 1989 r. Ale nie wszystko zostało zrobione dobrze
Duda w Kaliszu: Dziś Polska jest w dużo lepszym stanie niż w 1989 r. Ale nie wszystko zostało zrobione dobrze
Jak mówił prezydent Duda w Kaliszu, gdzie wziął udział w mszy w sanktuarium im. św. Józefa i spotkał się z przedstawicielami pielgrzymki ludzi pracy. Jak mówił:
„Państwo przybywacie do tej świątyni modlić się, dziękować za godność, którą sobie czujecie i w sobie macie. Ale przychodzimy też często by prosić o pracę, o godność pracy. O godziwą zapłatę, która umożliwia utrzymanie rodziny. Kiedy patrzymy przez ten pryzmat na naukę Jana Pawła II i polskie państwo, to trzy rzeczy nasuwają się jako zasadnicze: sprawiedliwość, wspólnota i wolność. Trzy elementy podstawowe. Sprawiedliwość – bo to właśnie sprawiedliwość oznacza, że praca powinna być dobrze wykonywana, ale za dobrze wykonywaną pracę należy się godziwe wynagrodzenie”.
Jak dodał:
„Polacy potrafią ciężko pracować i ciężko pracują. To pokazują nie tylko polskie dane, ale i dane Eurostatu i OECD. Do tego musi był dołączony drugi element: dobre prawo i dobre rządzenie. Co było przed 1989 r. wszyscy wiemy. Ale po 1989 r. gdy wszyscy głęboko wierzyliśmy, że Polska wychodzi na prostą, że będziemy budować państwo na poziomie Zachodu. Otóż trzeba powiedzieć tak: z całą pewnością Polska jest w dużo lepszym stanie niż była wtedy. Z całą pewnością jesteśmy dziś zamożniejsi. Ale nie wszystko zostało zrobione dobrze. Być może na fali entuzjazmu „teraz wszystko musi przejść w prywatne ręce” wiele dobra, które było dobrem narodowym zostało zmarnowane. Często niestety zostało rozkradzione. I chociaż wielu ludzi wzięło sprawy w swoje ręce, to jednak poprzez upadek i zniszczenie wielu państwowych zakładów ludzie stracili pracę”
Jak powiedział: Dziś wielkim zadaniem ludzi władzy jest to odbudować. A zadaniem ludzi pracy jest budowa wspólnoty
Magierowski: Na własnej skórze odczułem aktywność Pawła Grasia
Jak komentował w „Kawie na ławę” ujawniony przez „Do Rzeczy” fragment rozmowy Graś-Kulczyk o „Fakcie”:
Na własnej skórze odczułem aktywność Pawła Grasia w interweniowaniu w różnych mediach prywatnych. Przypomnę rozmowy Pawła Grasia z właścicielem „Rz” i „Uważam, rze”, gdzie miałem zaszczyt pracować. „Rzeczpospolita” została wyczyszczona z dziennikarzy niechętnych wobec poprzednich rządów. Dla mnie to jest sytuacja szczególnie bolesna. Absolutnie wierzę w to, że ta interwencja Pawła Grasia mogła przyczynić się do zwolnienia Grzegorza Jankowskiego.
Jak dodał:
„Jest jeszcze jeden dodatkowy element. Paweł Graś jest dziś prawą ręką przewodniczącego Rady Europejskiej. Najbliższy współpracownik przewodniczącego RE w sposób niemalże jawny próbuje naciskać na media prywatne – to jest obciążenie nie tylko dla niego samego, ale i dla instytucji europejskiej w której pracuje”.
Kościół wychowuje Polaków na ksenofobów i homofobów
16 kwietnia 2016
„Nie ma mowy o budowaniu sensownej przyszłości, dopóki Polska nie obudzi się z katatonicznego koszmaru katolicyzmu” – mówi KRZYSZTOF PIECZYŃSKI, aktor, inicjator akcji „Polska laicka”.
Krzysztof Pieczyński: Kościół nie uwolni nikogo od odpowiedzialności przed samym sobą, przed własną duszą
Fot.: TOMASZ BOLT / POLSKAPRESSE
Jest Pan jednym z aktorów zaangażowanych społecznie?
Przyznam, że nie wiem, którzy aktorzy są zaangażowani bezpośrednio w sprawę rozwiązania konkordatu. W moim środowisku rozmawia się między sobą, ale w dalszym ciągu nie słyszę, by ktoś publicznie nazwał rzeczy po imieniu i powiedział, że zbrodniczą instytucję, jaką jest Kościół należy oddzielić od państwa i polityki, od Polaków, bo inaczej grozi nam wynarodowienie. To Kościół doprowadził do tego, że ma swoich przedstawicieli w rządzie, a teraz wydał kolejne nakazy, z których wynika m.in. to, że może preferencyjnie kupować ziemię. To oznacza, że ziemia w Polsce będzie własnością Watykanu. Jeżeli Polacy się nie obudzą, to nasz kraj przestanie istnieć.
Czy dlatego zaczął Pan otwarcie, publicznie mówić, że źródłem zła w Polsce od tysiąca lat jest Kościół, że to on stoi za wszystkimi naszymi klęskami?
W lutym zeszłego roku po raz pierwszy powiedziałem, że Polska nie jest krajem świeckim, a źródłem ksenofobii i homofobii jest Kościół, który w takim duchu wychowuje Polaków. Rezultatem tego wychowania jest obecny rząd oraz ruchy narodowców, czyli neofaszystów. To oni podają się za prawdziwych patriotów, zionąc niechęcią do wszystkiego, co jest inne od nich. Przedstawiam fakty dotyczące historii Kościoła katolickiego, potwierdzone przez historyków, a nawet Encyklopedię Katolicką. Kościół przyznał, że ewangelie są niewiarygodne. Wprowadzono 15 tysięcy poprawek wygodnych dla Kościoła, zmieniono 10 przykazań. Kościół nie ustępuje w fałszerstwach i indoktrynacji, doprowadzaniu ludzi do konfliktów i wojen. Zaczyna od zablokowania centrów świadomości w niemowlętach- ten akt nazywa się chrztem. Posiadając ludzkie dusze i ciała, Kościół buduje niestrudzenie relacje pana i niewolnika. Wściekłość i złość z tego powodu, że próbujemy samodzielności, Kościół przelał na obecny rząd. Neonazizm skończy się podpaleniem i zniszczeniem kraju, bo tylko na zgliszczach lud zaakceptuje fałszywą pociechę, płynącą z Kościoła.
Chyba idzie Pan za daleko w swoich podejrzeniach i prognozach. Kościół i fanatyzm religijny to nie są dwie różne sprawy?
To jest to samo. W tym tkwi problem. Nieważne, czy rozmawia się z wykształconymi i inteligentnymi katolikami, czy też z niewykształconymi i nieinteligentnymi. To bez różnicy. Bez względu na to, ile dowodów przytoczę na przestępczą działalność Kościoła, odpowiedzą: „Przecież to są tylko ludzie, a Chrystus…”. I zaczynają swoją opowieść o Chrystusie. Nie słyszą argumentów, bo Kościół uwolnił ich od osobistej odpowiedzialności za ten kraj, mówiąc: Wy róbcie to, co mówimy, my bierzemy odpowiedzialność za wasze sumienie. Kościół pozbawił Polaków sumienia i może robić wszystko. Mordował ludzi, a teraz okazuje się, że ta instytucja jest obrońcą niepoczętego życia. To jest kpina, cynizm i hipokryzja. Kościół to największa klęska naszej cywilizacji. Kłamcy, zbrodniarze i oszuści tej instytucji, odprawiając jakieś rytuały, wymyślając Boga miłości, potrafili oszukać dwa miliardy ludzi. I nadal tak się dzieje. Kościół w swojej historii błogosławił dyktatorów i wojny, z każdą dyktaturą się dogadywał, ponieważ sam był największą i doskonale wiedział, jak to robić.
To są bardzo mocne słowa.
Człowiek ma w sobie to coś, co go odróżnia od zwierząt i nagle słyszy: „Nie musisz mieć sumienia, bo wystarczy, że przyjdziesz do nas i my cię oczyścimy. Każde świństwo możesz popełnić, pod warunkiem, że robisz to dla nas”. Kościół zmusza ludzi do kłamstwa. Przeciętny katolik musi kłamać, bo nie może żyć w zgodzie z tymi nakazami. Prosty przykład: Nie można stosować środków antykoncepcyjnych, a stosują je prawie wszyscy, bo nikt nie mógłby normalnie żyć. W związku z tym każdy katolik przywołuje na siebie ekskomunikę, bo jeśli idzie do Kościoła, to kłamie albo zataja. 99 procent katolików żyje w grzechu. Efekt tego kłamstwa jest taki, że mamy kompletnie rozwalone społeczeństwo.
I jakie są, Pańskim zdaniem, tego konsekwencje. Czy to rzutuje na inne dziedziny życia społecznego?
Oczywiście. Konsekwencje są takie, że naród jest utrzymywany w poczuciu niskiej wartości, ciało uważa się za grzeszne, a seks, przyjemność i rozkosz są wstrętne Kościołowi. Nikt od tej instytucji nie dowie się, czym jest energia seksualna, która może być przeobrażona w coś, co daje potężny napęd twórczy. Katolik jest całkowicie nieprzygotowany do rozmowy na tematy duchowe. Nie wie, że sam mógłby decydować o swoim życiu i swojej duchowości. Nie wie też, o rzeczach, o których mogę rozmawiać z setkami ludzi na Zachodzie, jak i na dalekim Wschodzie.
O czym na przykład?
O tym, że Bóg w procesie tworzenia geometryzuje, matematyzuje i wykorzystuje język światła. Materia powstaje w wyniku projekcji wielu złożonych matryc światła, które zawierają informacje. Człowiek jest tworem Wyższego Ja i fizycznym odpowiednikiem wielkiej, pięknej istoty, która przez niego może realizować swoje cele i plany w ciele fizycznym w czasoprzestrzeni. Te informacje są przenoszone do naszego DNA, które jest modyfikowane. To przyspiesza ewolucję człowieka po to, abyśmy mogli wykorzystać sto procent swojego potencjału, a nie tylko pięć procent pod butem Kościoła. To wpływa na nasz rozwój i jest źródłem nie tylko talentów, ale i darów duchowych.
Mając takie poglądy, nie czuje się Pan przedstawicielem mniejszości? Przypuszczam, że niewiele osób w naszym kraju znajdzie zrozumienie dla tego, o czym Pan przed chwilą powiedział. A już w ogóle nieliczni by się z tym zgodzili…
Tak jest, dlatego że ludzie nie obudzili w sobie głodu duchowego. Są zaszczuci od dziecka i szantażowani przez Kościół, który za odstępstwo od wiary grozi piekłem. Szantażują też rodzice i dziadkowie, którzy byli wcześniej indoktrynowani. Nie ma mowy o budowaniu sensownej przyszłości, dopóki Polska nie obudzi się z katatonicznego koszmaru katolicyzmu. Do katolików musi dotrzeć to, że utrzymując tę przestępczą organizację, ponoszą odpowiedzialność za spadek, jaki wnosi Kościół i jego ludobójcze dziedzictwo. Kościół nie uwolni nikogo od odpowiedzialności przed samym sobą, przed własną duszą. Katolicy poznają Prawdę, ale dopiero po drugiej stronie, gdyż nie mieli odwagi zrobić tego po tej stronie.
A jeśli Pańskie „przepowiednie” się spełnią i Kościół wygra?
To Polska będzie ostatnim miejscem na ziemi, w którym można budować szczęście. Człowiek ma tak głębokie pragnienie szczęścia, że nie będzie żył w tej niewoli, hipokryzji i kłamstwie. Zostaną tylko ludzie, których nie interesuje współpraca z inteligentnym, zagadkowym i mądrym Wszechświatem. Będą żyć na tym zachwaszczonym polu, na którym pasie się Kościół.
Jak na grodzonym osiedlu?
Jak na cmentarzu. Niech sobie ten cmentarz zbudują. Tak się stanie, jeżeli nie oddzielimy Kościoła od Polaków, nie odbierzemy mu władzy i nie wyznaczymy miejsca, które może zająć.
Teczka osobowa: Krzysztof Pieczyński
Aktor, poeta i pisarz. Urodził się 59 lat temu w Opolu. Jest absolwentem Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie.
W 1980 r. zadebiutował na małym ekranie w serialu Jana Łomnickiego „Dom”. Rok później pojawił się w filmie Jerzego Domaradzkiego „Wielki bieg”. Za postać cynicznego działacza otrzymał nagrodę za pierwszoplanową rolę męską na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni.
W 1985 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie spędził 11 lat. Grał w teatrach oraz hollywoodzkich produkcjach, m.in. w filmie Andrew Davisa „Reakcja łańcuchowa” u boku Keanu Reevesa i Morgana Freemana.
Po powrocie do Polski zagrał w wielu znanych i ważnych filmach, m.in. u Barbary Saas, Jana Jakuba Kolskiego, Romana Polańskiego, Andrzeja Wajdy, Jana Komasy, Borysa Lankosza i wielu innych.
Prezydenckie słowa warte papieru yaoletowego. Ale może Duda sie nie podciera.
Nie podnoszę wskaźników oglądalności reżimowej #PiS -owskiej szczekaczki.
Telewizję publiczną prześwietlają Adrian Dąbek i Kamil Śmiałkowski
Data emisji: | 30-04-2016 |
Audycja: | Program Telewizyjny |
Prowadzący: | Wojciech Krzyżaniak |
Tagi: | Jacek Kurski, telewizja narodowa, telewizja publiczna |
PiS ma nowy projekt ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Po co? Komentuje Ewa Siedlecka
Data emisji: | 01-05-2016 |
Audycja: | Weekendowy Poranek – Karolina Głowacka |
Prowadzący: | Karolina Głowacka |
Goście: | Ewa Siedlecka |
Tagi: | Prawo i Sprawiedliwość, trybunał konstytucyjny |
Ryszard Bugaj, Michał Boni, Dominik Tarczyński, Jacek Wilk i Grzegorz Furgo u Dominiki Wielowieyskiej
Data emisji: | 01-05-2016 |
Audycja: | Wybory w TOKu |
Prowadzący: | Dominika Wielowieyska |
Goście: | Dominik Tarczyński, Grzegorz Furgo, Jacek Wilk,Michał Boni, prof. Ryszard Bugaj |
Tagi: | ipn, media, tk, trybunał konstytucyjny, ustawa medialna |
Magierowski: Ta nowa propozycja PiS ws. TK to pewnego rodzaju test dla opozycji
Jak mówił w „Kawie na ławę” Marek Magierowski:
„Ta nowa propozycja PiS ws. ustawy o TK jest pewnego rodzaju testem dla opozycji, czy opozycja jest gotowa do rozmowy. Jest tam kilka elementów, które można uznać za ustępstwa. A opozycja nie chce ich dostrzec. Grzegorz Schetyna starannie realizuje scenariusz opozycji totalnej”
Dziennikarz pokazał, jak teraz wygląda korytarz w TVP Info. „Propagandowe plakaciki”. Pereira odpowiedział
TVP (twitter.com/PSzubartowicz | Agencja Gazeta)
2. Na korytarzu wiszą plakaty Ruchu Higieny Moralnej
3. Szefowie publicystyki odpowiadają: To nie nasze. A drzwi prowadzą do ubikacji.
Zaczęło się od plakatu „Resortowe kundle do budy”. Zdjęcie drzwi, na których przyklejono plakat, umieścił w sieci dziennikarz Przemysław Szubartowicz. Podał wówczas, że w pokoju, do którego drzwi prowadzą, urzędują szefowie publicystyki TVP- Dawid Wildstein i Samuel Pereira.
Ci zdementowali informację – Pereira zapewnił, że w ich gabinecie wisi tylko godło i krzyż, a Wildstein skomentował: „Uwielbiam, jak się tak podniecają, kłamią i manipulują. Wiem, że dobrą robotę robimy”.
Ale pojawiło się kolejne zdjęcie – szerszy kadr, na którym widać tez trzy inne plakaty. „Generale stanu wojennego! Zrób coś dla Polski! Spójrz prawdzie w oczy!”, „10/04 – 6. rocznica katastrofy smoleńskiej. Prawda ich zaboli” i „Stop russian aggression on Europe”.
Plakaty są dziełem Ruchu Higieny Moralnej – niszowej organizacji, znanej głównie ze swoich kontrowersyjnych posterów. Ostatni raz o RHM było głośno w 2011 roku, gdy na ulicach Warszawy pojawiły się plakaty „Jesteś HOMO – ok! Ale nie spedalaj nieletnich”
Tym razem Samuel Pereira poinformował, że są to drzwi prowadzące „na korytarz, do damskiej ubikacji”. Szubartowicz odpowiedział, że jest to bez znaczenia, bo „toleruje propagandowe plakaciki, które w TVP na korytarzu są niedopuszczalne”.
Drodzy, Szanowni,
polski papież wprowadził świat w trzecie milenium niewoli chrześcijańskiej. Polski papież zafundował Polsce przedłużenie niewoli dłuższej, cięższej i okrutniejszej od komunizmu, wypełnionej hipokryzją i zbrodniami, perfidią o jakiej komunistom nawet się nie śniło. Innymi słowy mówiąc, to Polacy zgotowali sobie ten rząd. Ani Europa ani świat nie są odpowiedzialni za to, że jesteśmy wasalami Watykanu, że płacimy im haracz i pozwalamy się oszukiwać. Polak ugruntował obecność watykańskiego zaborcy na ziemiach polskich. Nikt nie uwolni Polaków z rąk Polaków. Musimy to zrobić sami. Powtarzam po raz setny to, że bez wolności duchowej nie ma żadnej wolności.
Jestem wstrząśnięty postawą Polaków, którzy biorą łapówkę od rządu. Jestem wstrząśnięty postawą narodu, który pozwala się tak poniżać. Jestem wstrząśnięty postawą polskich inteligentów, którzy posyłając dzieci na lekcje religii i do komunii mówią, że robią to po to, by ich dzieci w przyszłości miały wybór. Dziecko, które jest ochrzczone i chodzi na religię jest od urodzenia indoktrynowane i pozbawione wyboru. Nawet jeśli niektórzy tzw. święci katoliccy doznali ekstatycznych uniesień i wizji, kościół to i tak wykorzystał dla własnej chwały. Utrwalając kłamstwa na temat umartwiania się i pokory wzmacniał swój reżim i odciągał ludzi od prawdy. Bo a nuż znaleźli by w tych doświadczeniach wskazówki i dowiedzieli się, że ekstazy np. Jana od Krzyża i Teresy z Avila miały silne podłoże erotyczne, że energia seksualna stoi za każdym objawieniem, że Katarzyna ze Sienny była blisko stosu za krytykę Watykanu „tu cuchnie grzechem”, że św. Franciszek był pogardzony przez papieża i jeszcze za życia ujrzał śmierć wszystkiego co zbudował gdy go ubierali i rozbierali aby zgromadzić relikwie. I to samo było z ojcem Pio. Przykłady można mnożyć bez końca, bo chciwość kościoła nigdy się nie zmienia.
Jestem wstrząśnięty zakłamaniem i beztroską naszego społeczeństwa, które przyjmuje drugie tysiąclecie watykańskiego zaboru tak zwyczajnie, jakby kk nie miał za sobą pasma zbrodni, fałszerstw, złodziejstwa, pedofilii i bezkarności. Kościół ewidentnie troszczy się o własne zadośćuczynienie za śmierć Chrystusa za którą ma mu płacić w nieskończoność cały świat. Myślę, że już najwyższy czas traktować kk tak, jak kościół traktował nas przez ostatnie tysiąc lat w Polsce.
Jeśli ktoś wątpi w to co mam na myśli niech spojrzy na jakikolwiek obraz ukrzyżowania i zrozumie kto jest kim, kto kogo krzyżuje. Bo nie mam wątpliwości, że kk krzyżuje naród codziennie. Nieumiejętność odczytania tej metafory doprowadziła do tego, że Polacy nie mają Polski.
Nie jesteśmy właścicielami swojego kraju. Polska została nam wypożyczona przez Watykan po to byśmy pracowali na jego dobrobyt. W zamian za to ofiarowują nam opłatek, który mamy przyjąć z pochyloną głową i na kolanach. To zrobił kościół a nie Bóg.
Zapewniam polskich katolików, że Bóg nie potrzebuje by ktokolwiek przed nim klęczał i zapewniam, że Bóg jest tajemnicą z którą kościół nie ma nic wspólnego. Nikt tak dobitnie i jednoznacznie nie zaprzeczył naukom Chrystusa jak Chrześcijaństwo. Nikt tak nie zbeszcześcił przykazań mistrza jak kościół katolicki.
Ci, którzy chcą iść własną drogą duchową muszą nieustannie dostarczać pożywienia swojej wyobraźni. Nie można zadowolić się tym co mamy. Trzeba być głodnym, szukać i rozszerzać wyobraźnię. To droga do siebie, do wiedzy i do wolności. Trzeba szukać, nie ustępować, szukać, szukać, szukać.
Powstań z klęczek Polaku. Nie bierz za wzór fałszywej pokory. Nie klękaj nigdy i przed nikim. Nieś swoje człowieczeństwo wysoko, prosto, godnie. Nie potrzebujesz kościoła ani religii, żeby rozmawiać o Bogu. Nie potrzebujesz nawet odwoływać się do Boga by czuć miłość w sercu, bo przecież każdy kocha lub pragnie miłości. Skończmy już straszliwą epokę religii i kościołów. Zacznijmy się troszczyć o siebie jak ludzie o ludzi i o Ziemię. Żadnych krzyży na drogę.
Upomnij się o nich, Ojcze Święty
Ojcze Święty, Ten list jest z Polski, gdzie nazwany zostanie zdradą oraz żydowskim, gejowskim i komunistycznym donosem, jak wskazuje doświadczenie.”Prawdziwi patrioci” z polskich organizacji pozdrawiających się hitlerowskim pozdrowieniem, którzy walczą o Polskę katolicką i tylko dla Polaków, posuną się do gróźb podobnych do tych, jakie Ty, Ojcze Święty, otrzymywałeś od mafii w Argentynie.
His Holiness, Pope Francis
Apostolic Palace
00120 Vatican City
Ojcze Święty,
Ten list jest z Polski, gdzie nazwany zostanie zdradą oraz żydowskim, gejowskim i komunistycznym donosem, jak wskazuje doświadczenie. „Prawdziwi patrioci” z polskich organizacji pozdrawiających się hitlerowskim pozdrowieniem, którzy walczą o „Polskę katolicką” i „tylko dla Polaków”, posuną się do gróźb podobnych do tych, jakie Ty, Ojcze Święty, otrzymywałeś od mafii w Argentynie. Oni w publicznej przestrzeni w Polsce bezkarnie mówią: „śmierć wrogom ojczyzny”, a wrogów wyznaczją sobie sami; oni krzyczą na demonstracjach „Jebać Araba” i palą kukły Żydów i flagi Unii Europejskiej. Nie spotkało ich dotąd żadne potępienie ze strony władz państwowych. Nasza władza ma wobec nich inne plany – chcą im dać broń i utworzyć z nich oddziały obrony terytorialnej kraju.
Na ulicach polskich miast, Ojcze Święty, bici są ludzie o innych kolorach skóry. Jeden jest w śpiączce, inni mieli połamane nosy, żebra, kości szczęk. Polska władza nie bierze ich w obronę. Prezydent i premier nie wypowiedzieli ani słowa potępienia dla sprawców. Wręcz przeciwnie, Ojcze Święty – z ust przedstawicieli reżimu padają słowa, które zachęcają do przemocy i nienawiści. Prezes rządzącej partii mówił w polskim parlamencie o uchodźcach, którym myłeś nogi, że roznoszą choroby i robactwo. Gdy przyjedziesz do Polski, on będzie klęczał przed Tobą w pierwszym szeregu.
Po wizycie w obozie uchodzców, Ojcze Święty, zabrałeś ze sobą do Rzymu trzy rodziny muzułmańskie, grupę 12. kobiet, dzieci i mężczyzn. To o 12 osób więcej niż przyjmie w ramach pomocy humanitarnej prawie czterdziestomilionowa Polska. Tak, Ojcze Święty, to prawda! Polska premier zapowiedziała, że Polska nie przyjmie żadnego z kilku tysięcy uchodzców, których mieliśmy przyjąć w ramach solidarności europejskiej i chrześcijańskiego miłosierdzia wobec potrzebujących. W Polsce mamy ponad 90 proc. katolików, którzy w Wigilię tradycyjnie stawiają na stole pusty talerz dla wędrowca.
Kiedy polskie władze będą klękać przed Tobą i całować Twój pierścień, zapytaj ich o uchodzców, o miłosierdzie, o chrześcijańskie wartości, które obecny rząd wpisuje na wszystkich papierach ze swoją pieczątką.
Polska, do której przyjedziesz, Ojcze Święty będzie wypomadowana i odświętnie przystrojona. Ty, Ojcze Święty, wiesz, że prawda o krajach kryje się jednak w ich szarej codzienności, w tym jak traktują ubogich, bezbronnych i tych, którzy są w mniejszości. W Polsce, Ojcze Święty, porąbano pomnik Romów zamordowanych przez nazistów, dewastuje się cmentarze żydowskie, krzyczy publicznie „zakaz pedałowania” w twarz ludzi LGBT i wybija szyby w organizacjach, które walczą z homofobią. Żaden z tych aktów nienawiści, przemocy, antysemityzmu, homofobii i ksenofobii nie spotkał się ze słowami potępienia ze strony polskiej władzy, mimo wielu apeli, które wysłały do niech osoby publiczne i organizacje pozarządowe. W polskim parlamencie posłowie rządzącej partii kpią z alarmujących raportów o wzroście liczby przestępstw z nienawiści.
Gdy przyjedziesz do Polski, Ojcze Święty, zapytaj o naszych braci Romów, o polskich Żydów, o polskich homoseksualistów, o polskich muzułmanów. Zapytaj czy czują się bezpiecznie w swojej ojczyźnie, czy państwo okazuje im, że są pełnowartościowymi obywatelami, których będzie chronić i wspierać, jak wszystkich innych Polaków.
Ten list do Ciebie, Ojcze Święty, jest aktem desperacji, bo nad Polską wisi czarna chmura złego przeczucia, że wszystko złe co się może wkrótce stać, stanie się, gdy zakończą się Światowe Dni Młodzieży, gdy zakończy sie szczyt NATO w Warszawie. Wówczas już nie będzie tej zapory wstydu przed Tobą i liderami NATO i ci, którzy dziś wykrzykują nienawiść i podniecają do przemocy, dokończą swoje dzieło, bezkarnie i w poczuciu oficjalnego przyzwolenia.
Twój pontyfikat, Ojcze Święty, napawa wiarą, że będziesz widział ponad i na wskroś oznakom pustej żarliwości religijnej, że tych, którzy padną na kolana przed Twoim obliczem, zapytasz czy nie przebyli do Ciebie po łaskę w zaniechaniu pozostawiając potrzebujących i bezbronnych.
W Polsce są dwie nadzieje przed Twoją wizytą: jedna, że nie zadasz rządącym żadnych niewygodnych pytań i druga, że upomnisz się o tych, których krzyku Polska władza nie chce słyszeć.
Tym listem chcę prosić Cię:
Upomnij się o nich Ojcze Święty!
Europejskie 12 lat. Od 1 maja 2004 roku Polska w Unii
01.05.2016
Dwanaście lat temu dumnie zawiesiliśmy europejską flagę obok polskiej. Moment wejścia napawał nas nadzieją na lepsze jutro. Wiązał się też z obawami o przyszłość, o komfort życia, wzrost cen, utratę konkurencyjności, zwiększenie bezrobocia i upadek rolnictwa. Pojawiła się obawa o utratę polskości . W 2004 r. przystępowaliśmy do Unii z jednej strony pełni nadziei, z drugiej, troski o utratę suwerenności. Badania opinii publicznej z tamtego czasu wskazywały, że społeczeństwo szykowało się na lata trudów i wyrzeczeń. Wydawało się, że dopiero kolejne pokolenia będą mogły się cieszyć lepszym standardem życia.
Dzisiaj wiemy, że z czasem okazało się, że już nasze pokolenie będzie korzystało z tej zmiany. W pierwszych latach członkostwa Polska doświadczyła boomu inwestycyjnego i konsumpcyjnego, nastąpił wzrost efektywności i konkurencyjności gospodarczej. Bezrobocie spadło o połowę, rolnicy, którzy obawiali się rozszerzenia, stali się jedną z grup najmocniej popierających obecność w Unii. Korzystamy z pieniędzy unijnych – wynegocjowaliśmy 441 mld złotych (o 19 mld złotych więcej niż w budżecie na lata 2007–2013), i to w momencie ostrych cięć w budżecie UE.
W zeszłym roku, w jedenastą rocznicę członkostwa, Polska wchodziła w kolejną europejską dekadę jako ważne państwo unijne, takie, które potrafi bronić swoich interesów, ale też działa w poczuciu odpowiedzialności za proces integracji. Uczestniczyliśmy w europejskich debatach w przekonaniu, że są to także nasze sprawy.
Przez te 12 lat zakorzeniliśmy się w Europie. Ale dzisiaj tracimy reputację kraju przewidywalnego i odpowiedzialnego. Oby trzynasta rocznica przypadająca za rok nie okazała się feralna.
Anna Radwan
http://bronislawkomorowski.org/2016/04/bylo-europejskie-12-1-maja-2004-roku-polska-unii/
PIERWSZY (I OSTATNI?) TAKI 1 MAJA
Alain Resnais i Chris Marker ponad pół wieku temu nakręcili wspaniały esej filmowy o sytuacji kultury Czarnej Afryki u zmierzchu kolonialnego panowania białych, niezwykle zgrabnie zatytułowany Posągi też umierają. W Europie Wschodniej doskonale wiemy, że umierają – ostatnio przypomniały nam o tym pomniki Lenina gwałtownie strącane z piedestałów na fali rewolucji Majdanu. Umierają nie tylko posągi, ale także historyczne symbole, czy państwowe święta. Te, w przeciwieństwie do posągów, na ogół powolną, niespieszną śmiercią, nie zabija ich jeden cios, jak pomnik Dzierżyńskiego na warszawskim Placu Bankowym.
Czy takim umierającym świętem nie jest pierwszy maja? Po 1989 roku nikt tak naprawdę nie miał pomysłu na to święto. Nikt też nie miał na tyle determinacji, by je znieść, zwłaszcza, że „długi majowy weekend” stał się częścią kalendarza Polaków i Polek. Pierwszy maja trwa raczej siłą bezwładu, niż dlatego, by był ważny dla jakiejkolwiek istotnej siły społecznej, czy wiązał pozytywne, tożsamościowe emocje społeczne.
Widać to szczególnie w tym roku. Ten pierwszy maja jest wyjątkowy z dwóch powodów. Po pierwsze, to pierwszy 1 maja w historii Polski od 1918 roku, który lewica obchodzić będzie jako siła pozaparlamentarna. To sprawia, że święto to staje się w tym roku szczególnie „sieroce”, żaden ważny aktor państwowy, żadna obecna w narodowych ciałach przedstawicielskich siła polityczna nie będzie się do niego przyznawać. To pierwszy taki maj.
Po drugie, dlatego, że to ostatni 1 maj odbywający się przed wejściem w życie nowej ustawy dekomunizacyjnej, którą pewnie jeszcze przed wakacjami podpisze prezydent Andrzej Duda. Wymierzona jest ona głównie w nazwy ulic, placów itp. „propagujące ustrój i ideologię komunistyczną”. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że ofiarą ustawy ma w Warszawie stać się m. in. Jan Młot (wł. Szymon Diksztajn) – działacz I Proletariatu, zmarły 33 lata zanim powstało państwo radzieckie, to spóźniona, ustawowa dekomunizacja przebiegać będzie bardzo szeroko. Czy gdyby okazało się, że jej ofiarą padnie także pierwszy maja, to czy lewica będzie w stanie przedstawić na rzecz jego obrony inne znajdujące społeczną nośność argumenty niż te z przyzwyczajenia i długiego weekendu? Czy znajdzie, czy nie, ten 1 maja może być też – jako święto państwowe – ostatni.
Między piknikiem…
Także, gdy zasiadała w parlamencie, lewica w III RP na 1 maja pomysłu nie miała. Wiązało się to oczywiście z tym, że jej najsilniejsze skrzydło miało postkomunistyczny charakter, a przez to bardzo dwuznaczny stosunek do przeszłości i tradycji międzynarodowego ruchu robotniczego, których celebracji 1 maja jest poświęcony. Postkomuniści z jednej strony musieli dbać o nostalgię postkomunistycznego elektoratu, z drugiej przekonywać elektorat centrowy, że są partią „wybierając przyszłość”.
Pierwszomajowe uroczystości traktowali więc zawsze tak, jak obecnie rządząca elita katolickie msze: jako przykry, nudny rytuał, który tym nie mniej trzeba odbębnić, gdyż jest ważny dla istotnej części ich elektoratu.
Sam PRL sporo też zrobił, by wielu Polakom i Polkom 1 maja obrzydzić. W obronie tego święta często przywołuje się fakt, że „na zachodzie” gromadzi ono tłumy na ulicach. I tak jest faktycznie. Ale tam łączy się to z tradycją głęboko zakorzenionych socjalistycznych, eurokomunistycznych, trockistowskich i jeszcze innych partii radykalnej lewicy, zdolnych do organizowania wokół pierwszomajowej symboliki oddolnej społecznej mobilizacji. W Polsce, jakąkolwiek oddolną mobilizację wokół symbolu 1 maja zniszczył PRL. Ze święta, które w krajach Europy Zachodniej jest świętem mobilizacji klas nieuprzywilejowanych wobec władzy (politycznej i ekonomicznej), Polska Ludowa zrobiła państwowy rytuał, w którym lud pracujący miast i wsi, składał hołd panującej nad nim biurokracji. W ten sposób wydrenowała olbrzymią część kapitału społecznego, jaki jeszcze w okresie międzywojennym (po stronie komunistycznej, socjalistycznej, ludowej) to święto potrafiło w Polsce wygenerować.
Lewica w pierwszej dekadzie po roku 1989 nie miała pomysłu, a być może tak naprawdę i chęci, jak ten kapitał odbudować. Co wiązało się nie tylko z jej postkomunizmem, ale także z fascynacją „trzecią drogą”. Polska lewica, jak ta w wyobrażonej przez nią Partii Pracy Tony’ego Blaira, miała być ugrupowaniem „postklasowym”, z centrum reprezentującym „całe społeczeństwo”, nie klasę robotniczą, czy nawet mniej kojarzących się z poprzednim ustrojem „pracowników”. Do takiej tożsamości 1 maja nie był jej potrzebny.
Dlatego nie mogły dziwić głosy, jakie pojawiały się w kręgach SLD po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej (1 maja 2004), by odtąd święto to upamiętniało to wydarzenia – bez wątpienia największy sukces postkomunistycznej lewicy w III RP. Choć tak się nie stało, to w ostatnich dekadach, połączonych ze stopniowym politycznym obumieraniem Sojuszu, 1 maja coraz bardziej delegowany był na OPZZ. Który zrobił z niego dość odpolitycznioną, skupioną na sprawach związkowych, w małym stopniu obciążoną historią, przede wszystkim piknikową uroczystość.
…a rekonstrukcją historyczną
Po historyczne odniesienia – czerwone i czarne sztandary itd. – chętnie sięgała za to lewica „na lewo od SLD”, wbrew Sojuszowi próbująca się mobilizować z okazji 1 maja. Od połowy poprzedniej dekady wielokrotnie uczestniczyłem w takich uroczystościach. Nie tylko w Warszawie, ale także w takich miejscach, jak Ruda Śląska.
Za każdym razem miałem wrażenie, że biorę udział w spotkaniu grupy rekonstrukcyjnej.
Na pochodach spotykałem wąskie grono znajomych twarzy. Publicystki niszowych portali, aktywistów anarchistycznych i antywojennych, osoby, które przychodziły demonstrować w rocznicę napaści na Irak, czy na Manifę. Żadnej pierwszomajowej uroczystości, jaką widziałem, nigdy nie udało się przebić poza tę bańkę. Dość wąską – historyczne rekonstrukcje gromadzące osoby odtwarzające powstańców warszawskich, rycerzy spod Grunwaldu, czy słowiańskich wojów z Arkony wydawały się gromadzić znacznie więcej osób.
Patrząc na nasze pochody przez miasto, mieszkanki stolicy, czy mieszkańcy Śląska być może byli w stanie z tego wszystkiego zrozumieć, że 1 maja jest dla nas ważnym symbolem, ale z pewnością nie byli w stanie pojąc tego, dlaczego uważamy, że powinien być ważnym także dla nich. Te wszystkie demonstracje wydawały się iść obok nie tylko głównego nurtu polityki, ale także realnych społecznych sił i energii. Choć poruszano na nich jak najbardziej realne problemy: niskie płace, śmieciowe umowy, wymuszane nadgodziny, brak przestrzegania standardów bezpieczeństwa i higieny pracy. To wszystko, o czym ruchy pracownicze mówią od półtora wieku. Ale odpowiadało nam tylko nasze własne echo. Z pewnością wiązało się to z nieudolnością gromadzących nas pod swoimi sztandarami mikroorganizacji i ich liderów. Ale czy tylko z tym? Czy problem tkwił gdzieś głębiej?
Święto prekariusza?
Można bowiem zastanawiać się nad tym, na ile 1 maja, jako symbol powstały w ramach walk zachodniego proletariatu przemysłowego o ośmiogodzinny dzień pracy, jest symbolem, który dziś może jednoczyć szerokie masy, pracujące i egzystujące w zupełnie innych warunkach.
Innymi słowy, jak z dawnym świętem robotniczym ma utożsamiać się współczesny prekariusz?
Co dla pracującej w systemie projektowym pracowniczki trzeciego sektora znaczy dziś właściwie hasło „8 godzin pracy, 8 godzin odpoczynku, 8 godzin snu”? Jak odnosi się do jej egzystencjalnego doświadczenia ciągłego poszukiwania projektowych możliwości, walki o „pozostanie w obiegu”, konieczności ciągłego zarządzania własnym czasem i „bycia przedsiębiorczynią samej siebie”? Do pracownika ochrony, pracującego za stawkę godzinową tak niską, że osiem godzin pracy oznaczałoby dla niego i jego rodziny konieczność niedojadania?
Oczywiście, znane są mi argumenty krytykujące samo pojęcie prekariatu. Ich autorzy przekonują, że dziewiętnastowieczni pracownicy fabryk więcej mieli wspólnego z prekariatem obecnego stulecia, niż z robotnikami z okresu dwudziestowiecznego kapitalizmu: z silną reprezentacją związkową, gwarancją ciągłości i stabilności pracy, zestawem powiązanych z nią świadczeń społecznych i zdrowotnych. W ostatnich dekadach XIX wieku pracownicy mechanicznych rzeźni z Chicago, stalowni Pittsburgha, czy londyńskich doków także nie mogli liczyć na żaden z tych przywilejów. Nie mieli pewności, czy za miesiąc będą pracować u tego samego pracodawcy, nie mieli prawa do bezpłatnych urlopów, ochrona pracownicza, jaką się cieszyli, była szczątkowa. Dziewiętnastowieczne kopalnie w Stanach traktowały górników, podobnie jak dziś Uber kierowców – formalnie byli oni tylko współpracującymi z kopalnią „niezależnymi przedsiębiorcami górniczymi”, którzy oczywiście na współpracy z o wiele silniejszym kontrahentem (właścicielami kopalni) nigdy specjalnie dobrze nie wychodzili.
Uznając te argumenty, nie można jednak nie zauważyć tego, że współczesny prekariat jest o wiele bardziej zatomizowany i rozbity niż dziewiętnastowieczna klasa robotnicza. Zarówno przestrzennie – niewielka jego część pracuje w gęsto zaludnionej, wymuszającej intensyfikację społecznych kontaktów, zamkniętej przestrzeni fabrycznej – jak i tożsamościowo. Dziewiętnastowieczni robotnicy fabryczni wiedzieli, że całe życie będą robotnikami, że łączy ich wspólnota losu. Prekariusz patrzy na siebie jak na jednostkę, która prywatnie ma rozwiązywać swoje problemy i samemu wspinać się po kolejnych szczeblach społecznej hierarchii.
Zadaniem lewicy na całym świecie, jest pokazanie, że olbrzymia część problemów większości ludzi w ten sposób rozwiązać się po prostu nie da. Że jeśli skonstruujemy społeczeństwo, jak piramidę, to większość zostanie na najniższych piętrach. Że warto walczyć wspólnie o bardziej egalitarne rozwiązania. Czy sztandarpierwszego maja i cała związana z tym tradycja jest dobrą znaczącą do prowadzenia tej walki?
Stara walka w nowym kostiumie?
W 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte Karol Marks pisze, iż w momentach rewolucyjnego przełomu, gdy ludzie „próbują stworzyć coś, czego jeszcze nie było”, często „przywołują […] trwożliwie na pomoc duchy przeszłości, zapożyczają od nich imiona, hasła bojowe i szaty”. „[…] Luter przywdziewał maskę apostoła Pawła, rewolucja lat 1789-1814 drapowało się kolejno w togę republiki rzymskiej i cesarstwa rzymskiego” – pisze autor Kapitału. Czy dziś lewica w Polsce nie powinna – nie tylko w odniesieniu do 1 maja – wykonać odwrotnego manewru? Czy nie potrzebujemy dziś toczyć tej samej walki, jaką prowadzili zmasakrowani w maju 1886 roku na chicagowskim Haymarket Square, pod nieco innymi sztandarami i symbolami? Bez ciężaru tradycji skompromitowanej w oczach wielu Polaków i Polek przez PRL, tradycji, której symboli bardzo trudno będzie bronić w skupionej wokół państwowego antykomunizmu i kultu „wyklętych” sferze publicznej?
W jakimś sensie taki manewr próbuje realizować partia Razem. Jako jedynej grupie z miriadów mikrolewicowych środowisk udało się jej jak dotąd przebić „rekonstrukcyjną bańkę”. Zamiast czerwieni wybrała fiolet. Jej aktywiści mówią o tych samych problemach, o których mówili, gdy działali w Młodych Socjalistach, ale znacznie rzadziej lewicowo-tożsamościowym językiem. Co pozwoliło trafić do dość szerokiej elity wielkomiejskiego prekariatu i do części biurowej klasy średniej z warszawskiego Mordoru. Zobaczymy jak ten język przełoży się na długotrwałe poparcie dla niej w takich grupach, jak pracownicy ochrony na śmieciówkach, górnicy, czy robotnicy z fabryki Toyoty z Dolnego Ślaska – gdzie działacze partii próbowali ostatnio interweniować. Jak partia odniesie się do 1 maja? W tym roku organizuje obchody, ale nie w Warszawie, tylko w Gdańsku i na swoich mediach społecznościowych – mam wrażenie – imprezy nie reklamuje zbyt silnie.
Z drugiej strony pojawia się pytanie, czy da się budować „nie-tożsamościową lewicę”? Odcinającą się od kolejnych pokoleń tradycji i jej symboli? Na przykładzie obecnego kultu wyklętych i politycznego kapitału, jaki generuje dla prawicy, widzimy jak w polskiej polityce ważne są symbole, tożsamościowo-historyczne kwestie. Polityczna mobilizacja potrzebuje historii i tożsamości. Przez co 1 maja jest dziś w Polsce tym większym problemem i wyzwaniem.
**Dziennik Opinii nr 122/2016 (1272)
PiS to nie faszyzm
Marek Beylin
Jarosław Kaczyński jest jak Hitler, który instaluje w Polsce faszyzm, a PiS przypomina NSDAP – aż roi się od takich komentarzy. Tyle że obrażają one przeszłość oraz teraźniejszość i nie pozwalają pojąć, co dzieje się nie tylko w Polsce, lecz w całej Europie. Wszak rządy PiS to część daleko szerszej koniunktury, która z dawnymi faszyzmami ma niewiele wspólnego, choć wyrasta z tych samych korzeni: z nacjonalizmu i autorytaryzmu.
Porównywanie PiS z nazizmem to obelga, nie diagnoza. Nawet jeśli ubiera się ją w kostium eksperckich analiz, nie różni się ona od sformułowań, jakimi Kaczyński obdarza swych przeciwników, choćby wywodząc ich od współpracowników gestapo.
Co pokazuje, jak udatnie PiS zaraził mową nienawiści wyobraźnię swych antagonistów.
Zresztą najprostsze rozumowanie pokazuje absurd takich porównań. Bo jeśli Kaczyński to Hitler, to wybawić nas może jedynie wielka powszechna wojna. W międzywojniu potężne europejskie faszyzmy, gdy brały władzę, jak w Niemczech i we Włoszech, nie upadały pod naporem wewnętrznych buntów, gdyż nie było komu się buntować. Realni bądź potencjalni buntownicy przebywali albo na wygnaniu, albo w więzieniach, obozach lub na cmentarzach.
A jeśli przyjąć, że Hitler był tylko sprawniejszym Kaczyńskim, wtedy wychodzi na to, iż rację mają negacjoniści, którzy zaprzeczają nazistowskim zbrodniom czy banalizują je, czyniąc z Hitlera jedynie niemiłego satrapę. Nie ma bowiem dowodów, by Kaczyński chciał najeżdżać i mordować inne narody. Tak efekciarskie igraszki z historią odbierają jej sens i treść.
Do pełnego faszyzmu w Polsce „brakuje tylko przemocy” – mówi znakomita i wnikliwa zazwyczaj badaczka Joanna Tokarska-Bakir, bo resztę, m.in. kult państwa, narodu i wywiedzionej z tego koncepcji niepodzielnej władzy partii nad wszystkimi, już mamy („Gazeta Wyborcza”, 16-17 kwietnia). Brakuje jednak nie tylko przemocy. Nie ma orgiastycznego upajania się planami podbojów i ekspansji, by państwu i narodowi przydać mocy oraz bogactw. A także, by stworzyć samowystarczalną gospodarkę, jak najmniej powiązaną z zewnętrznym światem. Ponadto faszyzm u władzy militaryzował i państwo, i społeczną wyobraźnię, skupiając ludzi wokół wojennych celów. I nie tolerował opozycji ani społecznej samoorganizacji. A jeśli do tych oczywistości dodać i tę, że mamy do czynienia z radykalnie odmiennymi społeczeństwami, wtedy rozjechanymi i atomizowanymi przez kryzys, dziś nieporównanie silniejszymi wobec każdej władzy i uważającymi wiele demokratycznych wzorów za własne, to łatwo dojrzeć, jak odległy jest faszyzm od obecnej Polski i całej Europy.
CZYTAJ TEŻ: Panie i panowie, faszyzm jest blisko
Owszem, na całym kontynencie odradzają się nostalgie za dawną potęgą faszyzmu wspieranego przez masy i elity. Ale to wciąż ponure mrzonki, a przedstawianie ich, jakby już się ziszczały, tylko zasłania nam realne niebezpieczeństwo. Bo problemem Polski jest nowy model autorytaryzmu, jaki chce budować PiS, a nie stare wzory faszyzmu a la ONR. Tak jak kłopot Francji to nowa postać autorytarnego nacjonalizmu Frontu Narodowego, a nie marginalne grupki neofaszystów. To ruchy dość odległe, choć pożywiają się sobą. ONR korzysta z nacjonalistycznego klimatu fabrykowanego przez PiS oraz z częściowej aprobaty rządzących, czego dowodzi choćby obecność prezydenta Dudy wśród skrajnych nacjonalistów na pogrzebie „Łupaszki”. Z kolei PiS czerpie z tych kręgów nieco wyborców i działaczy, a wzmacniając te skrajne nurty, przedstawia się jako jedyna przed nimi zapora.
Ale kluczowe jest to, że pod szyldem PiS czy Frontu Narodowego idzie nowe, my zaś, chcąc je pojąć, przykładamy do niego stare etykiety. Owo „nowe” czerpie z tradycji, ale głównie niefaszystowskich. W Polsce – z autorytarnych wzorów sanacji połączonych z endecką ideologią Polaka katolika oraz z praktyk PRL. We Francji – i z przedwojennej ultrakonserwatywnej oraz nacjonalistycznej prawicy, często dystansującej się od faszystowskich rewolucji, i z demokratycznego gaullizmu, i nawet z działań dawnej lewicy.
Nikt tego nowego trendu jeszcze nie opisał ani trafnie nie nazwał. A to on, jeśli zawładnie Europą, może przesądzać o naszej przyszłości. Ale jest też sporo szans, że ów trend przegra, bo jego słabości rzucają się w oczy.
W dzisiejszej Europie nie da się całkowicie zawładnąć społeczeństwem, państwem ani gospodarką. Nie da się też narzucić jednej tradycji ani zbiorowej pamięci. Widzimy to w Polsce. Tłumy protestujących wychodzą na ulice, sędziowie bronią państwa prawa, samorządy nie uznają gwałcenia konstytucji przez władzę, kobiety ruszyły się w obronie swoich praw. Przyrastają konflikty, przybywa wściekłych. W dodatku PiS atakuje Unię, ale z niej nie wyjdzie w obawie przed społeczeństwem. Pogardliwie traktuje USA, ale się ich boi. I mimo gadania nie obali realiów gospodarczych, więc nie wytrzaśnie pieniędzy na swe obietnice.
Taki autorytaryzm, choć zawiera możliwość przemocy, musi się ustawicznie samoograniczać. Wciąż ratuje się przed chaosem, jaki sam wytwarza. Dysponuje w dodatku wątłym poparciem społecznym i jest uwikłany w potężne gospodarcze i polityczne zależności od świata.
Uważać ten słaby twór za faszyzm to ekstrawagancja granicząca z bezradnością wobec naszych czasów.
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Pro publico Bono. Rockman broni polskiej demokracji
Walczył z terrorystami IRA, głodem i AIDS. Doprowadził do częściowej likwidacji długów Afryki. Dwa razy był kandydatem do Pokojowej Nagrody Nobla. Dziś lider U2 mówi: „Kocham ‚Solidarność’, nacjonalistów – nie”. I wie, co mówi
Niall Ferguson: Robin Hood świata nie zbawi
Chcemy więcej równości? Proszę bardzo! Zróbmy sobie znowu dwie wojny światowe, kilka kryzysów i hiperinflacji, a wtedy wszystko się zdewaluuje. Ci, którzy mają najwięcej, siłą rzeczy stracą najwięcej, więc zapanuje równość i sprawiedliwość. Z Niallem Fergusonem rozmawia Mariusz Zawadzki
Od delfina do rekina
Dziesięć lat temu Kaczyński traktował go jak syna. Dziś o uczuciach nie ma mowy. Zbigniewa Ziobrę łączy z prezesem jakiś tajemniczy kontrakt, którego szczegółów nikt nie zna
Ostatni wynalazek człowieka. Literacki Nobel dla algorytmu?
Albo na powrót zaczniemy czytać książki i mądrzeć, albo nic po nas nie zostanie
Paweł Edelman: Pełen dosyt
Tak jak się podpisałem pod „Pokłosiem”, tak obiema rękami podpisuję się pod „Wałęsą”. Dlatego od czasu do czasu zakładam ciepłe buty i idę na marsz KOD-u. Ale nie skaczę
Zjednoczy nas modernizm
Co łączy Dworzec Powiśle z Muzeum Kosmosu w Libanie? Z Nicolasem Grospierre’em rozmawia Maciej Jaźwiecki
Jan Żyliński, polski książę. I kandydat na burmistrza Londynu
Jan Żyliński – 65 lat, londyńczyk od urodzenia. Deweloper, najbogatszy Polak w Wielkiej Brytanii. Jedyny niezależny kandydat w wyborach na burmistrza Londynu, które odbędą się 5 maja.
Milena Rachid Chehab: Per pan czy książę?
Jan Żyliński: Widzę, jak przy „książę” czy „jaśnie wielmożny” pojawia się skrępowanie. Najlepiej po prostu Janek. Jestem normalnym księciem.
Od kiedy?
– Z listy kniaziów litewskich, którzy doszlusowali do Polski po unii lubelskiej, wynika, że pierwsza wzmianka o Żylińskich pojawiła się w 1224 r. Dlatego na kubku, z którego pani pije, oprócz herbu jest ta data. Potem, jak wielu w czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej, Żylińscy prawdopodobnie zrzekli się tytułów, dlatego niektórzy podważają moje szlachectwo. Ale zatrudniłem już znanego polskiego genealoga, żeby napisał coś z sensem. Wkrótce ukaże się „Archeologia zmielonego rodu książęcego”.
Świadomie jestem księciem gdzieś od końca studiów. Wcześniej nikt z rodziny nie wspominał, jakie pałace zostawili w Polsce, jakie bitwy wygrali. Na Wyspach zaczynaliśmy od zera.
Niedawno ten jakiś książę z Anglii przyjeżdża do Kałuszyna…
– …nie jakiś, tylko nasz.
…i za milion złotych upamiętnia szarżę z 1939 r. pomnikiem ułana. Całym złotym.
– Wszyscy myśleli, że to żart, a teraz tamtejszy proboszcz mówi mi, że Złotym Ułanem rozsławiłem Kałuszyn na cały świat. Jestem patronem tej okolicy i nobilituję miasto. Mnie to bardzo kręci. I ludziom się podoba. W większości. Tam, gdzie mają dowody mojej działalności w postaci pomnika czy dorocznego festiwalu, na którym jest piękny pokaz tańca baletowego, ludzie są dumni, że taka postać bajkowa jak ja istnieje w ich szarym życiu.
Teraz chce pan zaistnieć w życiu warszawiaków, fundując na stulecie Cudu nad Wisłą łuk triumfalny w środku miasta.
– Byłem w tej sprawie u prezydenta Dudy, bo to temat ogólnonarodowy. Regularnie spotykamy się w większym gronie u wiceprezydenta Warszawy odpowiedzialnego za inwestycje. Wszyscy się zgadzają, żeby łuk stanął pomiędzy Grobem Nieznanego Żołnierza a Marszałkowską. Tylko nie ma porozumienia, jak ma wyglądać. SARP lansuje pomysł łuku modernistycznego – taka litera V do góry nogami. Nie godzę się, żeby SARP rozpisał konkurs na projekt łuku, bo to przedstawiciele jednej sekty modernistów i nie podobają im się tradycyjne wartości.
CZYTAJ TEŻ: Ośmiometrowy złoty ułan stanął w Kałuszynie. Kosztował milion złotych
To wstęp do polskiej polityki?
– Anna Maria Anders, w której się za młodu kochałem, została senatorem, i bardzo mi to zaimponowało. Odkąd przekroczyłem czterdziestkę, zacząłem myśleć, że moje miejsce jest w Londynie, ale życie pełne jest niespodzianek.
Widzi się pan w fotelu prezydenta Warszawy?
– Pewni biznesmeni widzieli mnie także na tym stanowisku, ale na razie angażuję się w budowę łuku. Proszę spojrzeć na Paryż, gdzie są dwa łuki: Triumfalny i modernistyczny. Ten drugi nikogo nie obchodzi, a napoleoński jest jednym z symboli Paryża, kochają go turyści. Ja wiem, co lud lubi, a dzięki temu, że urodziłem się i żyję na styku dwóch kultur mam niecodzienną wyobraźnię.
52-metrowy łuk a la Triumfalny pasuje do Warszawy? Może wyjść kiczowato.
– Jak to kiczowato?! To nasza tradycja sięgająca tysięcy lat! Klasycyzm nigdy nie wychodzi z mody. Proszę spojrzeć na mój pałac: nie pasuje do Ealingu?
Jest zupełnie inny niż reszta dzielnicy.
– Niektórzy mówią, że stworzyłem sobie Disneyland, ale z wyjątkiem ludzi, którzy nie lubią żadnych zmian i nowości, wszystkim się podoba. Wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz nie może wyjść z podziwu, że udało mi się coś takiego zrobić w Londynie. Powiedział, że on by na to w Warszawie nigdy nie dał zgody.
A w Londynie pan dostał?
– Mogłem przebudować dom, zmieniając jego wygląd, bo jest niewidoczny od ulicy. Były jakieś protesty, ale sędzia w piętnaście minut podjął decyzję na moją korzyść i jeszcze dodał: „We welcome the Polish Palace in England”. Dziś to miejsce wynajmuję na bale dobroczynne czy pokazy mody. Ale jego misją jest pokazać nie tylko dawne piękno, ale też co potrafią Polacy. Jako deweloper zawsze osiągałem rzeczy niemożliwe.
Kandydowanie na burmistrza Londynu to też pański pomysł?
– Brytyjskiej Partii Konserwatywnej, do której należę od 13 lat. Zaproponowali mi, gdy zobaczyli filmik, na którym z szablą w dłoni wyzywam na pojedynek Nigela Farage’a [szefa eurosceptycznej partii UKIP, niechętnej imigrantom] za to, jak wypowiedział się o moich rodakach. Torysom spodobał się polski książę, który chce walczyć z polakożercą.
Kandyduje pan jednak jako niezależny.
– Wiedziałem, że ostatecznie postawią na Zaca Goldsmitha, bo ma popularność i dużo pieniędzy – odziedziczył 300 milionów funtów, ożenił się z kobietą z nazwiskiem panieńskim Rothschild. Ale ja też nie jestem na zasiłku i trochę mam. Wspierają mnie finansowo także Polacy, mam wokół siebie 160 wolontariuszy, którzy zgłaszali się po kolejnych spotkaniach. Kampania będzie kosztować kilkaset tysięcy funtów. Zatrudniłem londyńską agencję PR – to zespół, który pracował dla obecnego burmistrza Londynu, są zawodowcami, którzy wiedzą, jak wygrywać wybory. Zatrudnienie tego zespołu poruszy wszystkie media w Londynie, bo dzięki prestiżowi tej agencji moi konkurenci mają się czego obawiać.
CZYTAJ TEŻ: Jan Żyliński: Farage, przeproś!
Jak pan chce przekonać do głosowania na Żylińskiego?
– Moje hasło brzmi „Polaku, poczuj swoją moc!”. Z jednej strony jest pozytywny przekaz, ale z drugiej – straszę Polaków, że jeśli Wielka Brytania opuści Unię, to ich będą wyrzucać. To wbrew pozorom bardzo realne zagrożenie, ale mało który Polak sobie to uzmysławia.
Bałem się, czy uda się zmobilizować rodaków, ale szybko się przekonałem, że wśród nich jest taki nastrój jak przed powstaniem warszawskim – głód czynu i duża frustracja. Przeważnie są na Wyspach dziewięć lat, mają jakąś stabilizację i teraz chcą czegoś więcej – szacunku Anglików. Tego, że gdy Polak przychodzi na budowę albo do biura, otacza go prestiż, a nie spotyka zarzut: „Kradniesz nam pracę”.
Bardzo pracuję nad tym, żeby Polacy wiedzieli, że w ogóle mogą głosować i że to jest w ich interesie. I jeśli ktoś chce wziąć kredyt na zakup samochodu czy mieszkania, musi się liczyć z tym, że bank sprawdzi listę wyborczą. Poza tym za niedopisanie się do niej jest tysiąc funtów kary. Pod każdym polskim sklepem powinni stać moi wolontariusze i rozdawać druki do wypełnienia w trzy minuty.
Mam wokół siebie wspaniałych ludzi, podobnie jak w biznesie, gdzie dzięki odpowiedniemu doborowi współpracowników mogę pracować ledwie dwie godziny dziennie. Z wyjątkiem ekipy budowlanej pracują u mnie same kobiety – ojciec zmarł, jak miałem siedem lat, wychowały mnie mama z babcią, więc wiem, jaką siłą dysponują kobiety. Na spotkaniach z wyborcami mówię: „Teraz faceci mogą wyjść”. Bo jak kobieta powie, że głosujemy na Żylińskiego, facet nie ma wyboru, bo chce mieć spokój.
Problem polega na tym, że tutaj wybory nie odbywają się w niedzielę, tylko w czwartek, w normalny dzień pracy, więc trudniej się zmobilizować. Ale można głosować listownie nawet miesiąc przed dniem wyborów, i do tego zachęcam Polaków. No i jest jeszcze kwestia mentalności i kompleksów. Z jednej strony uważamy, że nie mamy nic do gadania, ale nie warto głosować, bo i tak to nic nie zmieni. Z tą niemocą też staram się walczyć.
Na spotkaniach w klubach polskich, szkołach sobotnich czy świetlicach występuje pan z szablą.
– To mój znak rozpoznawczy. Pozowanie do zdjęć trwa cztery razy dłużej niż rozmowa.
Tłumaczę, co to znaczy, że w Londynie jest nas pół miliona, czyli 50 dywizji pancernych. Tyle wystarczy, żeby podbić całą Europę, więc Londyn to pestka. Trzeba się tylko obudzić i zmobilizować.
Ale nie będę burmistrzem tylko Polaków. Chcę się zwrócić też do innych londyńczyków pochodzenia zagranicznego – to prawie połowa mieszkańców – bo także dla nich w pewnym sensie najważniejszym problemem jest brak szacunku tubylców. Im się podoba, że nie jestem Anglikiem – rozumiem ich problemy i sam doświadczyłem rasizmu, choć mam białą skórę, płynnie mówię po angielsku i nie jestem na zasiłku.
Chcę, żeby nie musieli udawać, że są Anglikami, ale mogli zatrzymać swoją tożsamość, język, obyczaje, domy parafialne, sklepy. Żeby poczuli się tu jak u siebie w domu i że to nie Anglicy są od rządzenia, ale my wszyscy. Wiem, że trochę to brzmi jak propozycja nowego imperium brytyjskiego, ale nie jestem pierwszy, który to mówi, bo na ten temat już parę książek powstało. Naprawdę wierzę, że Londyn może się stać supermocarstwem.
Jakie są pana pomysły na Londyn?
– Postulaty mam trzy: milion mieszkań (w tym jedna czwarta socjalnych), milion drzew i komunikacja publiczna tańsza o połowę.
Milion mieszkań w Londynie, gdzie jest permanentny kryzys mieszkaniowy, a nieruchomości drożeją o 10 proc. rocznie?
– Teraz buduje się 10-20 tys. mieszkań rocznie, moi konkurenci mówią o 40 tys. Ja chcę pięć razy więcej. Jestem jedynym kandydatem, który ma doświadczenie na tym rynku. 30-letnie doświadczenie. Wcześniej miałem największe na świecie wydawnictwo specjalizujące się w pocztówkach i plakatach z gwiazdami. Za rok popularności Madonny czy Leosia [Leonardo DiCaprio] zarobiłem tyle, że kupowałem kolejną nieruchomość – np. zrujnowaną piekarnię – i przerabiałem na 20 mieszkań. Dziś pracuję dwie godziny dziennie, wsiadam do bentleya i jadę na balet. Ćwiczę od dziesięciu lat, po pięciu byłem na tyle dobry, że na imprezie tutaj, w Białym Domu, przed dyrektorem artystycznym Baletu Narodowego, czterema solistami z Covent Garden i kilkunastoma ambasadorami zatańczyłem główną rolę z „Jeziora łabędziego” w duecie z rosyjską baletnicą z prawdziwego zdarzenia.
Zanim jednak pozwolę sobie na tę przyjemność, od 7.30 siedzę w Starbucksie. Przeglądam oferty, piszę maile, rozmawiam z bankami. Lubię kupować duże domy wiktoriańskie ze szczurami, bo wszyscy ich unikają i cena jest niższa. Chyba ziemiaństwo, które przez wieki było związane z ziemią, ma naturalne ciągoty do nieruchomości.
Budowa setek mieszkań to nie to samo co 200 tys.
– Problem mieszkaniowy jest polityczny. Politycy go nie tykali, bo boją się protestów. W zbieraniu podpisów przeciw inwestycji mobilizuje się często cała dzielnica, bo ceny domów spadną o połowę. A przecież tzw. planning powers mówią, że przy budowie powyżej 30 mieszkań deweloper może się zwrócić o zgodę nie do lokalnych władz, ale do burmistrza. Więc to ja będę podejmował takie decyzje.
W Londynie jest dość miejsca na 1,5 mln mieszkań. Nie trzeba likwidować parków, żeby stawiać osiedla, bo są całe połacie, na których stoją nieczynne dziś doki, fabryki czy magazyny. W Chelsea nie powstanie dużo nowych mieszkań, bo tam jest bardzo gęsta zabudowa, ale na przedmieściach już tak.
Jeśli ludzie, których nie stać, zamieszkają w jednej dzielnicy, a ludzie, których stać, w drugiej, to będą getta…
– Pani jest socjalistką. Ja się z panią w ogóle nie powinienem zadawać. Muszę umyć ręce.
A milion drzew?
– To nie tak dużo. Każdy, kto złoży podanie do gminy o zgodę na budowę, będzie miał obowiązek posadzenia albo ufundowania drzewa, może mieć przy nim nawet tabliczkę. Gmina za to liczy 200 funtów, bo dochodzi podlewanie i wieloletnie dbanie o drzewo.
Ceny biletów tańsze o połowę? Widać, że na zajęcia z baletu jeździ pan bentleyem.
– Do centrum jeżdżę hybrydą, bo nie wymaga opłat za wjazd. Transportem publicznym jeździłem za młodu. Ale to nie znaczy, że mój pomysł nie ma sensu, nawet jeśli inni kandydaci gwarantują wyborcom jedynie brak podwyżek albo spadek cen o 3 proc.
Transport for London ma prawie 10 mld funtów długu. Skąd pan weźmie na to pieniądze?
– Na pewno nie z podatków. Obniżka cen biletów będzie kosztowała 2 mld funtów rocznie. W Londynie odłogiem leżą tysiące hektarów miejskich gruntów. Np. hektar na Ealingu kosztuje 3 mln funtów, ale jeśli będzie miał zgodę burmistrza na postawienie tam osiedla, wartość wzrośnie do 30 mln funtów. Jedną decyzją na jednej kartce A4! To będzie biznes mojego życia, lepszy niż sprzedawanie pocztówek.
Nikt pana nie zna w Londynie. Nie ma pana na ubiegłorocznej liście tysiąca najbardziej prominentnych londyńczyków dziennika „Evening Standard”, choć ostatnio poświęcił panu całą rozkładówkę.
– Dotychczas ograniczałem się do biznesu. Znają mnie bankierzy, ludzie od nieruchomości, trochę organizacji charytatywnych, w których działałem. Od roku znają mnie w Polsce, teraz czas na Londyn. Zapewniam, że w ciągu roku znajdę się na tej liście.
Przebicie się do mainstreamowej prasy brytyjskiej jest szalenie trudne.
– Raz już to zrobiłem, 40 lat temu. Studia w London School of Economics rzuciłem po pierwszym roku. Trzy miesiące później zacząłem pisać o sztuce w „Sunday Timesie”, „Guardianie”. W sekcji polskiej BBC czytałem dziennik, byłem też korespondentem Radia Wolny Berlin na Wielką Brytanię.
Media mnie lubią, bo zawsze dam im jakieś story – a to o łuku, a to o wyborach. W ostatnim czasie udzielam kilku wywiadów dziennie. Piszą o mnie w „Evening Standard”, „Guardianie”, „Newsweeku”, „Sunday Timesie”. W mediach brytyjskich chcemy pójść dwoma torami: moimi postulatami dla miasta i lifestyle’em, czyli tym moim barwnym życiem. Mogą pokazywać mój pałac na Ealingu, w którym teledysk kręciła Rihanna, a który zbudowałem, bo tak obiecałem babci pamiętającej przedwojenny pałac rodzinny w Płocku. Mogą pisać o Złotym Ułanie i o baletnicy, w której zakochałem się cztery lata temu, a która zmieniła moje życie. Bez niej nie byłoby Święta Złotego Ułana w Kałuszynie.
Ma pan ulubione miejsce w Londynie?
– Mój dom.
Co pan robi w wolnym czasie?
– Chodzę do Starbucksa.
Arsenal, Tottenham, Chelsea?
– Nie lubię futbolu, jestem człowiekiem kultury. Jak ostatnio były jakieś mistrzostwa [prawdopodobnie chodzi o Puchar Świata w rugby], tłumy wylewały się z pubów na chodniki. Więc gdy jechałem przez miasto, włączyłem w samochodzie muzykę baletową, otworzyłem wszystkie okna i głośniki podkręciłem na maksa, żeby ratować tych wszystkich kiboli.
Na jakich koncertach czy wystawach pan bywa, który teatr lubi pan najbardziej?
– Nie będę mówił, że lubię jakiś konkretny zakątek czy teatr. Londyn jest bardzo fajny, ale jest dużo fajnych miast. Warszawa jest cudowna. Ostatniego sylwestra spędziłem w Przemyślu, na Nowy Rok byłem w Rzeszowie, tam też mi się podobało. Ale najbardziej kocham Wilno. Może pojadę na Rossę, gdzie jest mauzoleum mojej rodziny w stylu greckiej świątyni.
Jestem misjonarzem, a nie turystą. Jestem polskim dżihadystą, który chce łączyć ludzi.
Nie ma w tym sprzeczności?
– Pozornie. Pasję mam dżihadysty, ale cel zupełnie inny.
Jaką kulturę chce pan promować w Londynie?
– Przede wszystkim polską.
Którzy polscy artyści wymagają tu promocji ?
– Ja, przede wszystkim ja. Nikt nie postawił w XXI wieku w Londynie pałacu w stylu Łazienek. Urządzam tu koncerty, głównie Chopina, czasem Beethovena. Czy jestem egocentrykiem?
Trochę tak to brzmi.
– Dziś tożsamość jest ważniejsza od ekonomii. Dlatego nawet w Londynie, z natury lewicowym, ludzie wybrali konserwatywnego Borisa Johnsona, który ma świetny kontakt z ludźmi. I dlatego wybiorą mnie.
Myśli pan, że wygra?
– Wygram, nawet jeśli nie zdobędę tego stanowiska, bo Polacy wreszcie odzyskają swoją dumę. Ale podejrzewam, że o co innego mnie pani chciała zapytać. Czy nie jestem wariatem.
Istotnie, momentami się nad tym zastanawiałam.
– Po wystąpieniu na festiwalu „Gońca Polskiego” w Londynie podszedł do mnie młody człowiek i powiedział: „Zagłosuję na pana, ale powiem szczerze, że ja i moi przyjaciele uważamy, że jest pan szalony”. Spojrzałem mu głęboko w oczy i odpowiedziałem: „Powiedz swoim kolegom, że mają rację”.
Ale to, co robię, jest racjonalne, nawet jeśli nietypowe. Myślę, że to wynika z mojej wielokulturowości, z tego, że od zawsze wiem, że nie ma jednej drogi. Zawsze chodziłem swoimi i udawało mi się. Już wiele lat temu – zanim się dowiedziałem, że ojciec dowodził szarżą w Kałuszynie – doszedłem do wniosku, że szaleństwo przeanalizowane na tysiąc sposobów i przećwiczone jest rewolucyjne i bardzo skuteczne. Szalony, ale skuteczny – taki byłem zawsze. Tylko od niedawna takiego poznają mnie Polacy.
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Pro publico Bono. Rockman broni polskiej demokracji
Walczył z terrorystami IRA, głodem i AIDS. Doprowadził do częściowej likwidacji długów Afryki. Dwa razy był kandydatem do Pokojowej Nagrody Nobla. Dziś lider U2 mówi: „Kocham ‚Solidarność’, nacjonalistów – nie”. I wie, co mówi
Niall Ferguson: Robin Hood świata nie zbawi
Chcemy więcej równości? Proszę bardzo! Zróbmy sobie znowu dwie wojny światowe, kilka kryzysów i hiperinflacji, a wtedy wszystko się zdewaluuje. Ci, którzy mają najwięcej, siłą rzeczy stracą najwięcej, więc zapanuje równość i sprawiedliwość. Z Niallem Fergusonem rozmawia Mariusz Zawadzki
Od delfina do rekina
Dziesięć lat temu Kaczyński traktował go jak syna. Dziś o uczuciach nie ma mowy. Zbigniewa Ziobrę łączy z prezesem jakiś tajemniczy kontrakt, którego szczegółów nikt nie zna
Ostatni wynalazek człowieka. Literacki Nobel dla algorytmu?
Albo na powrót zaczniemy czytać książki i mądrzeć, albo nic po nas nie zostanie
Paweł Edelman: Pełen dosyt
Tak jak się podpisałem pod „Pokłosiem”, tak obiema rękami podpisuję się pod „Wałęsą”. Dlatego od czasu do czasu zakładam ciepłe buty i idę na marsz KOD-u. Ale nie skaczę
Zjednoczy nas modernizm
Co łączy Dworzec Powiśle z Muzeum Kosmosu w Libanie? Z Nicolasem Grospierre’em rozmawia Maciej Jaźwiecki