Sierakowski, 17.05.2016

 

http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/radio-merkury-rezygnuje-z-prenumeraty-gazety-wyborczej-nie-spelnia-naszych-wymogow

TO JUŻ NIE EUROSCEPTYCYZM, TO EUROFATALIZM

FELIETON: MICHAŁ SUTOWSKI, 14.05.2016

„Niewystarczające polskie zdolności do analizy tego, co dzieje się w otoczeniu międzynarodowym” to chyba najpoważniejszy – obok dbania o wizerunek zamiast o interesy Polski, zakontraktowania niesprawnych bączków, ekologicznych (wegetariańskich?) ołówków i zakupu stołu do masażu – zarzut Witolda Waszczykowskiego do platformerskiego MSZ za ostatnich osiem lat. Pamiętając, że audyt był wprawdzie parę dni temu, a dymisja ostatniego rządu PO w listopadzie – złapmy ministra za słowo i zapytajmy, co dziś wynika ze „zdolności do analizy tego, co dzieje się w otoczeniu międzynarodowym” po stronie PiS.

 

Próbę podsumowania wyobrażeń formacji rządzącej o świecie podjęli ostatnio autorzy raportu Fundacji Batorego. Obok konserwatywno-realistycznej wizji stosunków międzynarodowych jako areny konfrontacji interesów suwerennych państw, rozumienia suwerenności przede wszystkim jako prawa nieingerencji zagranicy (państw, ale też instytucji unijnych) w sprawy wewnętrzne i w proces definiowania własnego interesu narodowego, wrogości wobec liberalno-demokratycznej, „prawnoczłowieczej” political correctness, wreszcie pojęcia narodu jako organicznej wspólnoty historyczno-kulturowej (w polskim przypadku opartej na fundamencie katolicyzmu) – kluczowe jest to, co PiS, zdaniem autorów, sądzi o Unii Europejskiej. To już nie jest eurosceptycyzm, ale eurofatalizm. W rozumieniu liderów i ekspertów z otoczenia PiS, Unia Europejska, jaką znamy, skazana jest na porażkę.

 

W zasadzie trudno byłoby się z tą diagnozą nie zgodzić – o tym, że „tak dalej być nie może” mówi lewica, prawica, a nawet euroentuzjastyczne (Guy Verhofstadt) centrum. Paradoksem „suwerenistycznego” myślenia PiS jest jednak przekonanie, że zdolna do (bardziej) samodzielnej podmiotowości w Europie Polska nie ma zarazem większego wpływu na kierunek i przebieg procesów (dez)integracji w Europie. Unia Europejska w obecnym kształcie i tak nieuchronnie zmierza do jakiejś nowej formy i raczej nie będzie to wielkie państwo federalne – bardziej prawdopodobne jest ukształtowanie się kolejnego (po niepełnej integracji monetarnej UE) wariantu „dwóch prędkości”, w którym bardziej federalistyczne jądro, zapewne z Niemcami, Beneluksem, Francją i kilkoma jeszcze państwami otoczone byłoby przez łańcuch luźniejszej integracji, być może z Wielką Brytanią w tle.

 

W tzw. realu to założenie PiS (o nieuchronności dezintegracji) może okazać się samospełniającą się przepowiednią. Ustawienie się przez PiS po „anty-uchodźczej” stronie barykady, motywowane grą na lokalnych lękach wyborców (skuteczną) i próbą wykucia nowego sojuszu w Europie Środkowej (raczej nieskuteczną na dłuższą metę) będzie wzmacniać proces podziału UE. Jeśli (w sprawie owego paradoksu podmiotowości) autorzy raportu mają rację, to swą taktykę PiS uważa za konieczną odpowiedź na procesy, na które i tak nie mamy wpływu. Jeśli autorzy racji nie mają, to rząd PiS nie tyle się dostosowuje, ile świadomie wzmacnia procesy, które uznaje za skądinąd dla Polski korzystne.

 

Tak czy inaczej, punktem dojścia ma być Unia Europejska dwóch prędkości – z „karolińskim” środkiem (wzmocnione euro plus polityczna poprawność) oraz obwarzankiem zorganizowanym wokół dwóch ośrodków: Wielkiej Brytanii i Polski jako lidera międzymorskiego mini-sojuszu.

 

Wspólnym mianownikiem byłyby „cztery wolności” gospodarcze, za to „obwarzankowi” nie groziłoby już jarzmo Karty Praw Podstawowych ani wspólnej polityki w sprawie uchodźców.

 

Co taki scenariusz – coraz bardziej, jak się wydaje, wiarygodny – dla nas oznacza?

 

Po pierwsze – agenda równości i praw człowieka, która stanie się (przynajmniej w obszarze równouprawnienia płci oraz ochrony mniejszości, bo za resztę liberalnych standardów ręczyć już nigdzie nie można) fundamentem ideologicznym „karolińskiego centrum”, w nowym obwarzanku potraktowana zostanie jako sprawa suwerennego wyboru większościowej demokracji, na zasadzie à la carte: Węgrzy będą bić Romów, ale aborcji nie zakażą, Wielka Brytania nie tylko nie zakaże aborcji, ale i (tych lepiej wykształconych) imigrantów przyjmie, a Polska zakaże aborcji, pogoni Romów (uchodźców nie pogoni, bo i tak nie przyjadą) i zakaże promowania ideologii gender. Albo i nie zakaże, ale to już nie Europa będzie decydować – i tak zapanuje w nowej Unii radosny pluralizm i różnorodność. Przy czym to oczywiście jest nasz problem, a nie problem PiS.

 

Po drugie – i to już jest problem nasz wszystkich, z ministrem Morawieckim włącznie – tak się wciąż składa, że niemal wszyscy wielcy płatnicy netto do unijnego budżetu znaleźliby się w nowym europejskim jądrze. Jeśli przyjmą do niego Hiszpanię i Włochy jako jednak „rokujące na przyszłość” (i ważne jako kanały kontroli imigracji z Afryki), to okazji do gospodarczej solidarności i redystrybucji „dla swoich” w imię spójności i świętego spokoju im nie zabraknie. Tak czy inaczej, „wschodnie peryferie” nie będą mogły specjalnie liczyć na dalsze rekompensaty za wspólny rynek, tzn. transfery łatwo (co nie znaczy, że zawsze dobrze) absorbowanych środków finansowych. Drenaż droższej i eksploatacja na miejscu tańszej siły roboczej nie będą już „wyzwaniem do przezwyciężenia”, lecz horyzontem ostatecznym stosunków gospodarczych z Zachodem, a środki na wielkie inwestycje minister finansów z prezesem banku centralnego będą sobie mogli najwyżej wydrukować. Wierzącym w zbawienną moc „oszczędności krajowych”, które wolnej od unijnej smyczy Polsce zapewnią skok technologiczny polecam lekturę – a jakże! –prezentacji Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju (s. 37). Nie wiedzieć czemu, ponad połowa słynnego „biliona na inwestycje” ma pochodzić z „funduszy europejskich”, EBI i Planu Junckera. Może sam minister Morawiecki nie wierzy w to, w co wierzą twórcy doktryny „eurofatalizmu”?

 

Trzecia sfera to bezpieczeństwo – najwięcej tu niewiadomych, ale i potencjalne straty najpoważniejsze. Mało kto wierzy, że Francuzi zechcą umierać za korytarz suwalski i że Unia Europejska kogokolwiek wojskowo przed Rosją zabezpieczy. Pragmatyczni Skandynawowie – Finlandia i Szwecja pospołu – myślą o wstąpieniu do NATO, a i w Polsce słychać głosy o zacieśnieniu sojuszu ze Szwedami, których wyobraźnia społeczna jest biegunowo odległa od naszej, ale ta geopolityczna –zaskakująco zbieżna. Generał von Clausewitz, jeśli w swej Walhalli ma dostęp do internetu, zapewne gorzko płacze nad stanem armii niemieckiej. Skoro więc w sferze hard security obecna Unia jest niewydolna, to może nowa „Unia dwóch prędkości” nie stanowi problemu? Kłopot w tym, że trochę dużo tu ryzykownych zmiennych. Sojusz „bałtycki” ma sens jako część większej architektury bezpieczeństwa – Szwedzi i Finowie gotowi są bronić Europy Wschodniej przed Rosją, jeśli za tą pierwszą przynajmniej politycznie stanie cała UE; jeśli jednak nasz region będzie „szarą strefą”, Skandynawom bezpiecznie będzie zostać w domach i liczyć, że swe postimperialne resentymenty Putin obsłuży na południowym brzegu Bałtyku. Dla USA znaczenie naszego regionu było funkcją relacji z Niemcami – trudno, żeby w kontekście geopolityki pacyficznej Amerykanie zdecydowali się gwarantować cokolwiek (a już zwłaszcza bezpieczeństwo militarne), jeśli Polska znajdzie się po przeciwnej stronie politycznej barykady niż Niemcy. Wreszcie, budowa pancernej linii Maginota na wschodniej flance NATO jest wysoce nieprawdopodobna; wektor południowy Sojuszu z oczywistych powodów (Libia!) jest dziś dla krajów europejskich priorytetowy. W tej sytuacji warto raczej postawić na znaczne wzmocnienie sił mobilnych Sojuszu i budowę infrastruktury do przerzucania ich „w razie potrzeby” z miejsca na miejsce, od Morza Śródziemnego po kraje bałtyckie. Być może z gwarancjami wzajemnej „automatycznej” pomocy w razie np. inwazji zielonych ludzików. To scenariusz potencjalnie akceptowalny dla wszystkich stron, ale wymaga poczucia wspólnoty i sensu wzajemnej solidarności, a także zaufania „wszystkich stron świata” w Europie – podział na twarde jądro i rozproszoną resztę bynajmniej temu nie sprzyja. Zwłaszcza, jeśli ktoś z tej reszty, np. Polska, zechce swą tożsamość zdefiniować ideologicznie – jako wyspa konserwatywnej wolności od zachodniego tolerancjonizmu. To może odepchnąć od nas nie tylko „twierdze LGBTQ” w rodzaju Holandii, ale ostatnio też Włochów, o Niemcach nie wspominając.

 

No bo, mówiąc kolokwialnie, po co w ogóle się opowiadać po którejś stronie, skoro ten Putin i ten Kaczyński – z perspektywy obyczajowego liberała – w zasadzie są siebie warci?

 

Po czwarte wreszcie – Brexit nie jest bardzo prawdopodobny, ale też nie wykluczony, zwłaszcza, jeśli przed czerwcem na kontynencie znów wysadzi się jakiś islamista, a Calais zapełni się kolejnymi uchodźcami z południa. Bez Wielkiej Brytanii na pewno nie będzie żadnego „archipelagu wolności” wokół poprawnych politycznie i (do czasu) sytych hedonistów-sodomitów, tylko geopolityczna próżnia między Bałtykiem a Morzem Czarnym i Adriatykiem (zbieżność terytorialna z Międzymorzem czysto przypadkowa). W tej próżni Czesi się jakoś odnajdą w roli austro-niemieckiego kondominium, a i Węgrzy pewnie coś ugrają, lawirując inteligentnie między Rosją a Niemcami. Gdzie się odnajdzie i co w tej próżni (której natura, jak wiadomo, nie znosi) ugra skłócona z Niemcami i z Rosją naraz Polska – jeden prezes raczy wiedzieć.

 

Rząd PiS swoją polityką uprawdopodabnia – świadomie albo nieświadomie – szalenie groźny dla Polski scenariusz. Zrzucając odpowiedzialność za kryzys uchodźczy na Niemcy czy poprawne politycznie lewactwo i wspierając „politykę drutu kolczastego” na wewnętrznych granicach UE nie tylko sprzyja dezintegracji Europy, ale i stwarza ideologiczny pretekst tym siłom na Zachodzie Europy, które chętnie zrzuciłyby „wschodni balast”, narzucony w roku 2004 przez sprzyjające wschodniemu rozszerzeniu Niemcy. Spośród nowych teorii spiskowych najbardziej podoba mi się ta, wedle której propozycja Komisji Europejskiej (250 tysięcy euro za każdego nieprzyjętego uchodźcę) to czysta prowokacja i wstęp do wielkiego ideologicznego wododziału. Zaostrzenie konfliktu w sprawie uchodźców po linii „poprawnościowcy” vs. „obrońcy zdrowego rozsądku” może bowiem wzmocnić obydwa obozy: zwolenników ścisłej integracji karolińskiego jądra z przybudówkami z jednej i suwerennistów z drugiej.

 

Jakby tego było mało, część polskiej opozycji do dziś się nie zorientowała, że w UE „tak dalej być nie może” i że opowieści o płynięciu w głównym nurcie już dawno stały się puste. Podobnie jak zaklęcia o „powrocie do Europy”, gdy tylko PiS utraci władzę – bo nie mamy pojęcia ani do czego będziemy wracać, ani czy nas tam w ogóle zechcą.

 

**Dziennik Opinii nr 134/2016 (1284)

SIERAKOWSKI W „POLITYCE”: CICHA TRAGEDIA KONSERWATYSTÓW

SŁAWOMIR SIERAKOWSKI, 16.05.2016

Można sądzić, że konserwatyzm jest dominującym poglądem w Polsce. Niezupełnie. A nawet – zupełnie nie.

Jeśli zapytać w Polsce kogoś z prawicy o poglądy, to prawie zawsze odpowie: jestem konserwatystą i prawie nigdy, że nacjonalistą. Z tego by wynikało, że konserwatyzm jest u nas dominującym, albo jednym z dominujących światopoglądów. Jeśli tak, to konserwatyści mają problem, nie mniejszy niż lewica. Ich tragedia odbywa się po cichu, jakby niezauważona, choć władza depcze właśnie cały kanon wartości konserwatywnych. To może mieć istotne konsekwencje zarówno dla państwa jak i dla samej partii rządzącej, podającej się za konserwatywną.

 

Konserwatyści mają prezydenta, rząd, parlament, media publiczne („niepokorni” przecież też się mają za konserwatystów), spółki skarbu państwa, a nawet stadninę koni, ale właśnie tracą tożsamość. Wystarczy rzut oka na kanon wartości konserwatywnych w Polsce, czyli: dbałość o państwo i jego instytucje, prawo, własność, realizm w polityce zagranicznej, szacunek do mniejszości narodowych, ewolucjonizm w postępowaniu i opór wobec wszelkiej „inżynierii społecznej”, którą swoja lub obca władza próbowałaby naruszać zastany ład społeczny i prawny. Świadomie nie wymieniam chrześcijaństwa, bo to, czy Prawo i Sprawiedliwość kieruje się w swoim postępowaniu etyką chrześcijańską i linią papieża Franciszka, konserwatyści najlepiej ocenią sami.

 

Związek partnerski Burke’a i de Maistre’a

 

Konserwatyzm należy do najbardziej interesujących i najbogatszych nurtów myśli politycznej w Polsce, nieporównanie bogatszych niż liberalizm. Do najciekawszych w Polsce znawców tematu należą m.in. dr hab. Kazimierz Michał Ujazdowski (m.in.Batalia o instytucje), dr hab. Rafał Matyja (m.in.Konserwatyzm po komunizmie), a przede wszystkim prof. Bogdan Szlachta (m.in.: Państwo i prawo w polskiej myśli konserwatywnej do 1939 roku, Polscy konserwatyści wobec ustroju politycznego do 1939 roku). Pierwszy jest politykiem PiS-u, drugi jest autorem sztandarowego pojęcia IV RP, a trzeci w listopadzie 2015 wybrany został przez PiS do Trybunału Stanu, a ostatnio także przez Marszałka Kuchcińskiego do komisji, który ma być polską odpowiedzią na Komisję Wenecką. Nigdy dość przypominania o dorobku tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Tomasza Merty, wówczas współpracownika Ujazdowskiego. Oczywiście nie każdy konserwatysta był lub jest w PiS i nie każdy polityk PiS jest konserwatystą. Nie ma zresztą jednego konserwatyzmu, a prawie na każdą ideę, można znaleźć tam ideę niemal przeciwstawną, jak w każdym nurcie myśli politycznej.

 

Źródła ma w tradycji arystotelesowskiej, stoickiej i tomistycznej, a więc ideach akcentujących wagę porządku w państwie, roztropności w myśleniu i umiaru w działaniu. Anglik Edmund Burke określi kanon i słownik funkcjonujący do dziś (akurat obecność w nim religii jest dla badaczy dyskusyjna). Tak przedstawia ojca-założyciela konserwatyzmu prof. Szlachta: „Krytyk monarchii absolutnej i «demokracji opartej na liczbie» głosił, że kształtujący się przez pokolenia ład kulturowy i polityczny wspólnot politycznych trwa głównie dzięki przyzwyczajeniom ich członków i naturalnym uczuciom sympatii względem innych. (…) Roztropność obywateli korzystających z uprawnień określonych przez reguły prawne oraz decyzje władców, nie roszczących pretensji do arbitralnego stanowienia norm lecz uzupełniających wiążący także ich ład prawny, miała uwzględniać zachowujący tożsamość normatywny podkład”.

 

Konserwatyzm ma dwóch ojców. W odróżnieniu od Anglika, Francuz Joseph De Maistre nie pisał jedynie o szacunku dla zadawnionych norm i praw, ale także na konieczności ich „odpominania”, czyli przywracania właściwych w imię wiary i absolutyzmu (dlatego nazywano ich „kontrrewolucjonistami” albo „teokratami”). Jego z kolei prof. Szlachta przedstawia tak: „Władca, z konieczności sprawujący władzę absolutną, nie był jednak wszechmocny; odpowiedzialny tylko przed Bogiem jako źródłem zwierzchnictwa, związany był normami nie ustanawianymi wprawdzie przez poddanych lub ich przedstawicieli, ale zawartymi w konstytucji o Boskiej proweniencji”. Niezależnie od wszystkich różnic między filozofami, prof. Szlachta podkreśla prawne i konstytucyjne ograniczenia, których nie powinni przekraczać rządzący.

 

Co konserwować w Polsce?

 

Trzeba przyznać, że Polska jest wyjątkowo niewygodnym krajem dla kultywowania konserwatywnej myśli, a jednocześnie konserwatyzm był jej tym bardziej – mówiąc Tomaszem Mertą – nieodzowny, jako stabilizator ładu społecznego wśród wichrów historii.

 

Jak tu zachowywać zadawniony porządek, jeśli historia pełna jest rozbiorów, powstań, eksterminacji, zmian granic, kodeksów, zniszczeń i wielkich wędrówek ludności?

 

I jak się obyć w tej nieustającej zawierusze bez stałych fundamentów? Zachowawczy Burke rywalizował z kontrrewolucjonistą de Maistrem o duszę polskiego konserwatysty.

 

Obecność dwóch ojców wynika z zasadniczej trudności, z którą musi poradzić sobie konserwatyzm. Doskonale to ujął Merta: „Konserwatyzm chciałby konserwować dobrą rzeczywistość, to, co jest, lecz jego pojawienie się warunkowane jest właśnie osłabieniem bądź zanikiem tej właśnie rzeczywistości, która postrzegana jest jako dobra. Świadomość konserwatywna pojawia się wtedy, gdy znika to, co miało być przedmiotem konserwacji. (Nieodzowność konserwatyzmu). Znaleziono jednak sposób na poradzenie sobie z paradoksem konserwowania tego, co jednocześnie odrzucane: zmiana – tak, ale cząstkowa, ewolucyjna, ostrożna. Stąd tak silny akcent u Burke’a i klasyków na stosowność i powściągliwość. To w naszej tradycji przekładało się na sceptycyzm wobec wszelkich zapędów insurekcyjnych, a niektórych sprowadzało na granicę (albo nawet poza granicę) zdrady narodowej.

 

Po ’89 roku młodzi konserwatyści politycznie narodzeni podczas stanu wojennego, będącego ich pokoleniowym doświadczeniem, opowiedzieli się przeciwko pokoleniu marca ’68 zajętego budową wolnej Polski. Ich janczarskie nastawienie wytłumaczyć można wspomnianym dylematem polskiego konserwatyzmu: co oni mieli po PRL konserwować? Byli nawet tacy, jak Timothy Snyder, którzy w ideowych sporach lat 90. za konserwatystów uważali raczej Millera z Kwaśniewskim niż polityków prawicy.

 

Konserwatystów kłopot z PRL-em i pokoleniowa rywalizacja wyjaśnia tak zadziwiająco ekscesywny antykomunizm, znacznie ostrzejszy niż u tych, którzy zapłacili wieloletnim więzieniem i mieli znacznie lepsze powody, żeby nienawidzić komuny.

 

To przyciągało ich do partii prawicowych, których naturalnym przeciwnikiem byli postkomuniści.„Pampersi”, środowisko „brulionu”, publicyści „Życia”, a później „Dziennika”, ostatecznie stanęli przed wyborem: podporządkować się ideologicznie Jarosławowi Kaczyńskiemu („niepokorni”), albo odpłynąć w różne strony (przypadek Roberta Krasowskiego, Cezarego Michalskiego, Agaty Bielik-Robson czy Rafała Matyji).

 

Masa ponad prawem?

 

Klasycy konserwatyzmu od początku przestrzegali przed mariażem z partiami masowymi, zbiurokratyzowanym i zcentralizowanym państwem, a także fundamentalizmem religijnym. O generalnym nastawieniu polskich konserwatystów w historii Szlachta pisze tak: „porządek (kojarzony z „czynnikiem rządu”) i wolność (kojarzona z brakiem ingerencji rządu i wpływającymi na treść prawodawstwa, a przez to ograniczającymi rząd ciałami przedstawicielskimi) – to główne cele podejmowanych przez nich poszukiwań”. Respektowanie prawa było do tego stopnia istotną wartością, że częstokroć bardziej niż bić się o niepodległość, konserwatyści woleli uznać porozbiorowy ład prawny zaborców, wyrzekając się radykalnych zmian i niemożliwych do spełnienia postulatów.

 

Stanisław Tarnowski, jedno z największych nazwisk w historii polskiego konserwatyzmu, twórca środowiska krakowskich „Stańczyków”, przestrzegał przed sprzecznym z chrześcijaństwem rozumieniem polityki, które stawia „siłę ponad prawem”, „redukuje politykę do arytmetyki”, demokracji tak rozumianej, że „nie ma nic dalej, chyba złamanie karku”. Przez całą historię polskiego konserwatyzmu i w różnych jego odmianach pojawia się krytyka polityki „opartej tylko na przewadze cyfrowej większości” (ten cytat ze Studyów konstytycyjnych z 1907 roku Stanisława Starzyńskiego) i „brutalnej państwowej omnipotencji” (kolejny klasyk Michał Bobrzyński). Najkrócej mówiąc, w relacjach naród-prawo, nie było wątpliwości, kto się ma kogo słuchać: „Konserwatyści doby zaborów czynili «ideę wszechwładztwa prawa» punktem oparcia rozważań na temat powinnego «kształtu państwa» i powinności obywateli (…)” (prof. Szlachta).

 

Bliższym punktem odniesienia dla naszej polityki jest II Rzeczpospolita. Śledząc historię tamtejszych konserwatystów, ich prasę, programy partyjne i wystąpienia publiczne, rzucają się w oczy cztery rzeczy. Po pierwsze, konserwatystów znowu wyróżniał pryncypialny stosunek do prawa, tam przecież kumuluje się zadawniona wiedza praktyczna pokoleń. Po drugie, tolerancja wobec mniejszości etnicznych, których konserwatyści obok socjalistów byli największymi obrońcami (choć z innych powodów). Po trzecie, respektowanie własności prywatnej. I po czwarte… idea wprowadzenia Trybunału Konstytucyjnego do polskiego systemu prawnego jako najlepszego obrońcy społeczeństwa przed autorytarną władzą. Jeden z ideologów konserwatyzmu mówił wprost: ten, „który stosuje obowiązujące prawo powinien stosować tylko to prawo” i nie może wbrew niemu nawet powołując się na „dobro państwa” (W.L. Jaworski).

 

Historia konserwatystów wileńskich albo galicyjskich i ich stosunku do mniejszości ukraińskiej, białoruskiej czy żydowskiej, to antypody dzisiejszego stosunku władz polskich do imigrantów. Chrześcijaństwo nie było wtedy argumentem za odrzuceniem obcych (albo akceptacją tylko chrześcijan), ale za tolerancją. Dość wspomnieć, że Jerzy Giedroyć, inicjator powojennego pojednania między Polakami i Ukraińcami i innymi narodami żyjącymi na wschód od nas (włączając w to Rosjan), był polskim konserwatystą. Konserwatystów zaskakiwać musi też PiS-owski stosunkiem do własności, które Prawo i Sprawiedliwość gwałci swoją ustawą o ziemi, ograniczającą prawo 90% Polaków i wszystkich cudzoziemców do zakupu ziemi.

 

Trybunał sukcesem konserwatystów

 

Jeśli oderwać się na chwilę od naszej polityki, to Trybunał Konstytucji jak mało co wydaje się pasować do konserwatywnej filozofii. Uosabiał dotąd ostrożność, dostojność i powściągliwość. Powściągał władze wszelkich barw tam, gdzie uchwalano prawo sprzeczne z konstytucją. Szczególnie zadowoleni powinni być właśnie konserwatyści, bo wreszcie mieli co konserwować. Trybunał okazał się jedną z niewielu instytucji, któremu udało się uchronić od walki politycznej.

 

Choć sama instytucja TK jest pomysłem prawnika o sympatiach raczej socjaldemokratycznych Hansa Kelsena, to pomysłodawcami jego powołania w Polsce byli konserwatyści międzywojenni. Czynili to właśnie, żeby zabezpieczyć wspólnotę polityczną przed zakusami autorytarnej – najpierw sanacyjnej a później komunistycznej – władzy, która albo narzucała konstytucję ograniczającą demokrację, albo ją łamała. Sanacja na to nie pozwoliła, a komuniści złamali się dopiero po stanie wojennym.

 

Wie o tym doskonale Kazimierz Michał Ujazdowski, chwaląc się nie bez powodu: „Trzeba podkreślić, że powstanie silnego Trybunału Konstytucyjnego jest spełnieniem ustrojowych postulatów prawicy”.

 

Ujazdowski też doskonale wie, co to jest realizm polityczny w stosunkach międzynarodowych, choćby dlatego, że jest najlepszym w Polsce znawcą myśli Adolfa Bocheńskiego, wybitnego teoretyka polityki zagranicznej i przedwojennego współpracownika Giedroycia. Bocheński dziś się w grobie przewraca, jeśli obserwuje, jakie sojusze buduje nam Witold Waszczykowski. Psucia relacji z najbardziej naturalnymi sojusznikami (Berlinem, Brukselą i Waszyngtonem) i wybór Londynu, który jest na granicy opuszczenia UE jako głównego sojusznika, nie wyjaśni żadna, nie tylko konserwatywna, teoria polityki zagranicznej i bezpieczeństwa państwa.

 

Jarosław Kaczyński nie jest żadnym konserwatystą

 

Wnioski? Po pierwsze, jeśli Prawo i Sprawiedliwość posiada jeszcze jakąś tożsamość, to jest nią albo nacjonalizm (ale wtedy gdzie szacunek dla własności prywatnej i realpolitik w stosunkach międzynarodowych?) albo bezideowy i irracjonalny populizm. Z pewnością nie konserwatyzm. Po drugie, Kaczyński znowu może sam wykopać pod sobą dołek. W 2005 popełnił samobójstwo wyprowadzając atak na swojego zewnętrznego koalicjanta, dziś może nie wytrzymać jego koalicjant wewnętrzny, czyli konserwatyści. I spełni się maksyma, że największym wrogiem Kaczyńskiego jest sam Kaczyński. Po trzecie, Prawo i Sprawiedliwość może skonfliktować prawicę w sferze metapolitycznej, rozdzielając konserwatystów od nacjonalistów. Podzielić ich może stosunek do prawa, uchodźców oraz polityki obronnej i zagranicznej.

 

W kolejną rocznice katastrofy smoleńskiej zamiast pomnika możemy zobaczyć, jak istotną rolę w polityce odgrywał Lech Kaczyński, ówczesny lider polskiego konserwatyzmu, który hamował nacjonalistyczne i populistyczne zapędy Jarosława Kaczyńskiego, lidera Prawa i Sprawiedliwości, który zabija dziś konserwatyzm w Polsce.

 

Który z konserwatystów pierwszy zbierze się na odwagę i powie temu „nie”?

 

 

 

Tekst ukazał się w „Polityce” nr 20 (3059)

sierakowski

 

**Dziennik Opinii nr 135/2016 (1285)

KACZYŃSKI PRZEGRA Z KOALICJĄ KOD, ALE KTO WYGRA?

FELIETON: SŁAWOMIR SIERAKOWSKI, 11.05.2016

W czwartek się spotkali, w sobotę ogłosili jedność, w poniedziałek już się zaczęli kłócić. Tak wygląda krótka historia koalicji KWRD, czyli Koalicji Wolność Równość Demokracja (naprawdę nie było lepszej nazwy?). A pomysł jest całkiem ciekawy, przynajmniej do analizy, bo może prowadzić w bardzo różne strony, otwierać nowe możliwości, a zamykać inne. Zastanówmy się więc, co by się wydarzyło w polskiej polityce, gdyby taka koalicja powstała i czy w ogóle może powstać.

 

Pomysł wszystkich partii głównego nurtu przeciwko PiS (Kukiz ’15 wciąż nie jest partią, a nie wiadomo, czym) wydaje się ryzykowny. Wyliczmy najpierw plusy. Główny jest taki:

 

Niemal pewne zwycięstwo nad Kaczyńskim

 

W polityce nic nie jest pewne. Ale wydaje się, że połączenie PO-Nowoczesna-PSL plus Barbara Nowacka i minus Włodzimierz Czarzasty, poświęcone przez KOD raczej na pewno wyprzedzi w wyborach partię Jarosława Kaczyńskiego. Mówią o tym nie tylko sondaże, nawet te najbardziej niekorzystne dla partii opozycyjnych. Pracuje na to sam Kaczyński. Prawo i Sprawiedliwość to nie Fidesz, który może liczyć na 50 proc. w wyborach. Kaczyński dodatkowo robi wszystko, żeby zniechęcić do siebie wszystkich poza tymi, którzy na PiS zagłosowali. Czyta przecież sondaże, więc wie dobrze, że działania typu atak na Trybunał Konstytucyjny czy ułaskawienie Mariusza Kamińskiego większości ankietowanych się nie podobają. Kaczyński nie walczy o połowę sceny politycznej. Nikogo nie uwodzi. Realizuje swoją misję i wie, że wystarczy pokonać największą partię opozycji, żeby rządzić. Ale jeśli podmienić największą partię opozycji na cały kordon sanitarny przeciw niemu, to niemal na pewno Kaczyński polegnie.

 

Co dla partii oznacza powstanie takiej koalicji?

 

Bardzo prawdopodobne, że taka koalicja dawałaby łącznie mniejsze poparcie niż suma wyborców, które każda z partii zdobyłaby na własną rękę. A to dlatego, że niektórych dotychczasowych wyborców każdej z partii wejście w koalicję z inną odstraszy. Innymi słowy, każda z partii część poparcia utraci za to, że porozumiewa się z drugą. Nawet jeśli – nie oszukujmy się – wszystkie te partie mają mniej więcej ten sam program. Szczególnie silny może być odrzut na wchodzenie w koalicję z PO.

 

Partie polityczne straciły już dawno temu szacunek Polaków przez oportunizm, nepotyzm, transfery i sondażomanię. W efekcie stało się powszechnym zwyczajem, że wyborcy głosują nie za daną partią, ale przeciw tej, którą uważają za zagrożenie dla Polski. Czy to możliwe, żeby partie nagle zdobyły się na to, żeby poświęcić własny interes na rzecz państwowego?

 

Premier może być przecież tylko jeden, a więc tylko jedna partia bardzo zyska, a dla pozostałych oznacza to role drugorzędne. Istnieją w przyrodzie koalicje partii, nie istnieje natomiast kolegialne premierostwo.

 

Nawet premierostwo Szydło i Kaczyńskiego nie można nazwać kolegialnym, bo jaki wpływ na rząd ma Beata Szydło?

 

A my do tego mamy sytuację, w której dwie największe partie opozycyjne nie różnią się aż tak wyraźnie poparciem, żeby jedna mogła sobie już odpuścić dalszą rywalizację. .Nowoczesna jest mocniejsza w sondażach, ale słabsza w terenie, mniej zasobna finansowo, bez tak rozbudowanych struktur sięgających od Parlamentu Europejskiego po każdy powiat. Ale w telewizji tego nie widać. W telewizji widać po pięć osób z każdej partii. Te pięć osób .Nowoczesna ma lepszych, bo niczym nieobciążonych.

 

Jest jasne, że na dziś ta koalicja najbardziej opłaca się Ryszardowi Petru, dlatego to on nie mógł się doczekać, żeby ją ogłosić. Wskoczył od razu w koszulkę KOD, bo wie, że .Nowoczesna może być dla niego szansą na premierostwo, ale KOD jest gwarancją premierostwa. Inni też to wiedzą, więc PO od razu zaczęła się dystansować, podobnie PSL. Nowacka jest akurat w takiej sytuacji, że jak nie wsiądzie do jakiegoś wehikułu wyborczego, to nie ma szans w wyborach. KOD przedłuża jej życie. Zarazem Nowacka jest atrakcyjna dla takiej koalicji, bo uzupełnia spektrum reprezentowanych poglądów o lewicę. Ale czy taka koalicja możliwa jest bez PO? Raczej nie, bo taka koalicja ma sens na zasadzie: wszyscy albo nikt. Przynajmniej z punktu widzenia KOD, od którego jej byt zależy. Trudno uwierzyć, żeby KOD chciał tworzyć koalicję z .Nowoczesną i maluchami.

 

Ale mimo to koalicja może powstać, a reakcję Grzegorza Schetyny należy uznać za błąd z trzech powodów. Po pierwsze wydaje się, że idzie na kontrze do oczekiwań KOD-owskiego mainstreamu. Oczekiwanie społeczne jest takie: „Nie podobacie nam się, ale macie przestać się kłócić i unieszkodliwić Kaczyńskiego, przez którego wychodzimy na ulice”. Po drugie, Platforma najpewniej i tak nie ma szans na premierostwo. Po trzecie, atutami Grzegorza Schetyny są gry wewnątrzpartyjne, więc swoich szans powinien upatrywać w wejściu do wspólnej koalicji, wygraniu wyborów razem i szukaniu swoich szans wewnątrz niej. Bardzo prawdopodobne więc, że Schetyna się jednak dołączy. Choćby dlatego, że PO dostanie baty od swojego elektoratu, a Schetyna od partii, bo ludzie nie lubią tych, co dzielą. Szczególnie teraz.

 

Być może koalicja KWRD najbardziej opłaca się partii, która akurat do niej na pewno nie wejdzie, czyli Razem. W wojnie Kaczyński-KWRD musi zostać trochę miejsca dla tego, kto zbierze tych, którzy nie chcą się przyłączyć do żadnej z walczących stron, choćby przez sam estetyczny sprzeciw wobec walki, która ubrudzi też KOD. Partia Razem artykułuje nie tylko programowy, ale także estetyczny sprzeciw wobec stawania w jednym szeregu ze Schetyną czy Petru.

 

To kolejna szansa dla Razem. Pierwszą jest „wielkie wymieranie” liderów i słabość obecnych partii opozycyjnych, a teraz ta ewentualna koalicja. Kilkanaście procent leży na tacy.

 

Co to może oznaczać dla KOD?

 

Sam KOD może się jeszcze wycofać, jeśli okaże się, że w odbiorze społecznym KWRD wygląda bardziej na przejmowanie przez stare i zgrane partie czystego i nieskażonego ruchu społecznego, który w założeniu miał być właśnie apartyjny, a w oczekiwaniu niektórych może nawet antypartyjny. Gdyby te same partie, które teraz miałyby zawrzeć koalicję, wezwały ludzi do wyjścia na ulice, najpewniej do żadnych kilkudziesięciotysięcznych demonstracji i marszy by nie doszło.

 

Już teraz bardzo wielu ludzi źle reaguje to, że ostatni marsz był współorganizowany przez PO i KOD. Że na mieście były bilbordy Platformy zapraszające na marsz. Że pełno było flag partyjnych, szczególnie na przedzie. Że przywódcy partii stali się twarzą tego marszu. Tak jakby to oni przede wszystkim motywowali ludzi, jakby ludzie dla nich przyszli, a tak przecież nie było. Czy KOD nie poszedł za daleko w brataniu się z partiami? Samo powtarzanie, że Mateusz Kijowski nie wystartuje w wyborach nie zneutralizuje wrażenia, że dochodzi właśnie do zblatowania się KOD-u z partiami politycznymi. Czy – a raczej jak wielu – ludzi to odstraszy? A co będzie, jeśli partie opozycji się zaraz pokłócą, czy nie straci na tym sam KOD?

 

Czy warto ryzykować istnienie tego ruchu, którego potencjał zamiast maleć, okazuje się, że wciąż rośnie?

 

Oczywiście partie dają sprzęt, potrafią zwieźć ludzi i w ogóle mają nieporównywalne doświadczenie w organizowaniu – może nie takich demonstracji – ale dużych imprez. To jeden z istotnych powodów, dlaczego ten marsz był aż tak liczny. Ale czy to nie jest uzależniające dla KOD-u? A co będzie, jeśli po którejś akcji o imponujących rozmiarach, nagle KOD zostanie sam, bo partie się pokłócą? Czy nie będzie się bał protestować sam i w efekcie stanie w tym sporze, po którejś ze stron? To byłby jego koniec w obecnej atrakcyjnej społecznie formule.

 

Dotąd KOD nie politykował: nie mówił o koalicjach, o wyborach, o tym, kto będzie startował, a kto nie. O partiach mówił, że to tylko goście. Z czym zostaniemy, jeśli z któregoś z wymienionych powodów KOD straci swój potencjał?

 

Wydaje się więc, że to jest gra va banque. Można pokonać Kaczyńskiego, ale można też przegrać KOD. Gracie?

 

Sławomir Sierakowski dla Wirtualnej Polski.

kaczyńskiPrzegra

Krytyka Polityczna

Te słowa zabolą Kaczyńskiego. Bill Clinton: Polska i Węgry odrzucają demokrację

lulu, 16.05.2016

Bill Clinton

Bill Clinton (Julio Cortez (AP Photo/Julio Cortez))

1. Bill Clinton skrytykował Polskę w czasie wiecu wyborczego Hillary Clinton
2. Stwierdził, że Polska i Węgry odrzucają demokrację
3. Dodał, że wolą „przywództwo na wzór putinowski”

Bill Clinton przemawiał podczas piątkowego wiecu wyborczego swojej żony, Hillary Clinton w New Jersey. Media informują, że w czasie przemowy krytykował ksenofobiczne zapędy Donalda Trumpa (rywala Clinton w wyścigu do Białego Domu) i stwierdził, że nie są one odosobnione.

– Polska i Węgry – te dwa kraje, które nie byłyby wolne, gdyby nie Stany Zjednoczone i długa zimna wojna – teraz zdecydowały, że demokracja to dla nich zbyt wielki problem i wolą przywództwo na wzór putinowski. Dajcie nam autorytarnego dyktatora i trzymajcie z daleka obcokrajowców. Brzmi to znajomo? – pytał.

Do sieci trafiło nagranie tego fragmentu przemowy:

Informacja szybko rozchodzi się na Twitterze:

Polska odrzuciła demokrację.Polska i Węgry wolą dyktaturę na wzór Putinowski-Bill Clinton na wiecu swojej żony.Więcej wkrótce powiem w RMF

najpierw

Najpierw o hipernacjonalizmie Polski i Węgier, teraz@billclinton o obu krajach w kontekście dyktatury. Będzie głośne echo w świecie.

Bill Clinton says Hungary and Poland want „Putin-like dictatorship” Untrue but a sign of terrible PR for the region.http://bit.ly/24Vbkhq 

Wygląda na to, że już wkrótce dowiemy się, że dla Polski Trump będzie znakomitym prezydentem. https://twitter.com/300polityka/status/732287371476078592 

teSłowa

gazeta.pl

 

Jarosław Gowin wpadł we własne sidła. Zmienia zdanie w sprawie kulis afery Amber Gold

JUSTYNA DOBROSZ-ORACZ; ZDJĘCIA I MONTAŻ: MACIEJ BAŁAMUT, MIŁOSZ WIĘCKOWSKI, 16.05.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,20084007,video.html?embed=0&autoplay=1

Wicepremier Jarosław Gowin oficjalnie cieszy się z zapowiedzi powołania komisji śledczej w sprawie Amber Gold. Tyle, ze cztery lata temu był jej przeciwnikiem. Ówczesny minister sprawiedliwości mówił, że to będzie ‚ hucpa’. Nie wykluczał, że cała afera to spisek postkomunistycznego biznesu, który ‚mógł chcieć wysadzić z siodła Tuska’.

Zapytany przez nas teraz, czy podtrzymuje zdanie odpowiada: ‚Nie wiem, jak było’. Platforma chce, by Jarosław Gowin był pierwszym świadkiem komisji śledczej, której powstanie zapowiedziała w zeszłym tygodniu premier Beata Szydło. Dla ministra szkolnictwa wyższego to może być polityczna pułapka. Gdy wybuchła afera obecny wicepremier był ministrem sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska.

jarosławGowin

wyborcza.pl

 

 

Wołam z głębi mojego serca i umysłu – nie psujcie mi Ojczyzny! Protestuję!

Maria Pomianowska, 87 lat, Gdynia, 16.05.2016

Premier Beata Szydło i Prezydent RP Andrzej Duda

Premier Beata Szydło i Prezydent RP Andrzej Duda (Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

Wizji budowy waszego państwa nie można zapewne nazwać stricte putinizmem ani faszyzującym autokratyzmem, mimo że czerpiecie z nich liczne wzory i inspiracje. Wy tworzycie inny, nowy system. System tak plugawy jak podziemna aborcja.
 

List Otwarty do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz do przedstawicieli władzy ustawodawczej i wykonawczej

Wołam z głębi mojego serca i umysłu! Nie psujcie i nie burzcie mi Ojczyzny! Protestuję!

Nie zgadzam się na gwałcenie przez Was prawa i łamanie konstytucji. Nie zgadzam się na bezwzględne i bezkarne zawłaszczanie państwa! Nie chcę być pozbawiona wpływu na obraz mojego kraju za granicą ani na moje życie tu, w Ojczyźnie!

Psujecie państwo!

Podporządkowaliście sobie bezkarnie funkcjonowanie wszystkich instytucji i urzędów, nie dopuszczając do ich kierownictwa innych przedstawicieli społeczeństwa niż wyznawcy Prawa i Sprawiedliwości.

Bronicie pozostałym przedstawicielom suwerena, na którego tak cynicznie się powołujecie, wyrażania opinii w sprawach dotyczących porządku prawnego w Polsce, w sprawach tworzenia ważnych ustaw i innych aktów prawnych. W nikczemny sposób podkopujecie autorytety szanowanych i zasłużonych ludzi, sami nie korzystając z ich mądrości i doświadczenia w sprawach zarządzania państwem.

Nie przestrzegacie konstytucyjnego trójpodziału władzy. W niewybaczalnym milczeniu, popartym milczeniem Kościoła, co mnie tym bardziej boli, bowiem jestem wierzącą i praktykującą katoliczką, a tym samym częścią tego Kościoła, sekundujecie rosnącemu nacjonalizmowi, rasizmowi i nazizmowi.

Wizji budowy waszego państwa nie można zapewne nazwać stricte putinizmem ani faszyzującym autokratyzmem, mimo że czerpiecie z nich liczne wzory i inspiracje. Wy tworzycie inny, nowy system. System tak plugawy jak podziemna aborcja.

Przez zmiany dokonane w środkach masowego przekazu fałszujecie informacje i w krzywym zwierciadle przedstawiacie to, co się dzieje w kraju. Stosowanymi fałszerstwami ogłupiacie i być może na lata demoralizujecie społeczeństwo.

Nie chcę żyć w waszym państwie!

Nie chcę żyć w tworzonych przez was obłudzie i kłamstwie. Nie chcę również żyć w poczuciu bezsilności i zagrożenia, swojego i swoich bliskich. Zdaję sobie sprawę, że najprawdopodobniej mój głos będzie głosem wołającego na puszczy. Jednak nie mogę milczeć i do zabrania głosu skłania mnie obowiązek sprzeciwu wobec zła oraz szczególne prawo z racji swojego statusu.

Mam 87 lat, za sobą trudne i pracowite życie. Za udział w walkach partyzanckich w latach okupacji, za tworzenie zakładowej struktury „Solidarności” w moim miejscu pracy oraz za działalność konspiracyjną w czasie stanu wojennego 3 maja 2008 roku zostałam odznaczona przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski „Polonia Restituta”.

Ten zaszczyt, jakiego doznałam, daje mi szczególne prawo do obrony mojej ojczyzny. Nakłada wręcz na mnie taki obowiązek. Jest ona bowiem obecnie zagrożona niegodziwymi działaniami nieodpowiedzialnych i niekompetentnych ludzi, ludzi aroganckich i zadufanych w sobie.

Niestety, mój wiek i stan zdrowia nie pozwalają mi na uczestnictwo w protestacyjnych marszach Komitetu Obrony Demokracji. Zatem chociaż tym sposobem daję wyraz swojej zdecydowanej dezaprobacie i oburzeniu. Apeluję też do ludzi rozumnych, ludzi dobrej woli, odwagi i uczciwości o wsparcie mojego protestu.

w2008

wyborcza.pl