Rola życia
Katastrofa smoleńska w polskiej polityce jest wartością, która spowodowała w głównej mierze, iż dzisiaj mamy PiS u władzy. Gdyby nie zdarzyła się – gdyby Polacy byli w posiadaniu cywilizacyjnej wartości przestrzegania procedur – Lech Kaczyński przegrałby wybory w 2010 roku, a możliwe, że PiS wystawiłby zamiast niego innego kandydata, np. Władysława Stasiaka.
Wielce prawdopodobne, że doszłoby do wymiany prezesa PiS – bo wyniki sondażowe tej partii były słabe i nic nie zapowiadało, aby były lepsze – a tym samym PiS nie byłby dzisiejszym PiS-em. A może istniałby w tym miejscu, gdzie dzisiaj SLD.
W polityce jednak nie chodzi o gdybanie, acz polityka gdybania jest uprawiana i jest nieodzowna w kampanii wyborczej, wszak programy wyborcze to gdybanie, które nie jest potem realizowane.
Smoleńsk został wyżyłowany przez Jarosława Kaczyńskiego do ostatniej kropli, bo to ani świetny polityk, ani intelektualnie nadzwyczaj sprawny człowiek. O tym się można przekonać ktoś, kto przeczyta i komu nie przeszkadza pisanie bufona o swoim ego i to na pograniczu grafomanii, bo taką jest tzw. autobiografia prezesa „Porozumienie przeciw monowładzy”.
Smoleńsk wyniósł Jarosława Kaczyńskiego, podczas gdy 96 osób uczynił ofiarami. Wcale nie jestem zdziwiony, że niektórzy aktorzy grający epizody w filmie „Smoleńsk” chcą, aby ich nazwisko zostało wykreślone z tzw. listy płac. Chwały nie przynosi firmować swoim nazwiskiem dzieło kłamliwe. Na zawsze jest się spisany – i to bynajmniej nie przez poetę, który pamięta. Jacy aktorzy nie chcieli sygnować dzieła Antoniego Krauze? Nie wiemy, na pewno natomiast wiemy, że Marian Opania i Jerzy Stuhr wcześniej odmówili wzięcia udziału w filmie w roli brata prezesa.
Zbliża się jednak premiera, a drugi bohater tematu katastrofy smoleńskiej, Antoni Macierewicz, ma nowe dowody na własną teorię spiskowo-wybuchową. Macierewicz to beneficjent Smoleńska i jego misjonarz. Jest zresztą afiliowany przez prezesa przy PR tematu katastrofy. Co takiego Macierewicz „ujawni”? Z pewnością to samo, co to tej pory, a które kolokwialnie określane było „paranoją” plus gestem pukania się w czoło. W tej kwestii Macierewicz jest rzeczywistym aktorem, bo większość polityków powiedziałoby, że się zagrali, że są zmęczeni codziennym spektaklem i chcieliby powrócić do normalności.
Macierewicz gra rolę swojego życia – śledczego z „Archiwum X Smoleńsk”, a może „Agenci NCIS: Smoleńsk”, sezon 6. Narracja jest tak prowadzona, aby widz nie przełączał kanału na swoim pilocie. Pilot telewizyjny – polityczny – jest obecnie zablokowany na tym kanale. Lecą Macierewicz, jego prezes oraz cała formacja polityczna, której świat – Komisja Europejska, Komisja Wenecka, politycy USA – odmawiają umiejętności pilotażu, a która powołuje się na suwerena. W takim to filmie gramy. Ogromna liczba Polaków chce wypisania z tej „listy płac”, bo potrafi ocenić, czym ten lot się skończy, a także słyszy ”Pull up, Pull up”, ”Terrain ahead”. Z tego filmu chcemy się wypisać, a przynajmniej ja. Nie marzy mi się katastrofa.
Waldemar Mystkowski
Sprawdzamy Macierewicza. Szef MON grozi Smoleńskiem, ale znów mija się z faktami
– Dzisiaj wybór nie dotyczy tego, czy to polscy piloci zawinili przy katastrofie smoleńskiej lub czy był to zamach, lecz tego, czy rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, czy też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu. Bo to, że działania nawigatorów rosyjskich i moskiewskich decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i całą delegacją na pokładzie, nie pozostawia żadnych wątpliwości. To jest już oczywiste – stwierdził w „Rz” Macierewicz.
Dodał: „To, co mówię, to nie są hipotezy. A dowody nie dzielą się na twarde i miękkie, tylko na prawdziwe i fałszywe”. Odmówił jednak odpowiedzi na to, skąd te dowody pochodzą. Nie powiedział też, co to za dowody. – To nie będzie jeszcze ostateczny materiał, ale rzuci on bardzo istotne światło na przebieg i przyczyny katastrofy smoleńskiej – wyjaśnił szef MON.
Rzecznik resortu Bartłomiej Misiewicz sprecyzował w rozmowie z PAP, że „pierwsze posiedzenie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, na której jej członkowie przedstawią publicznie pierwsze wyniki prac, odbędzie się jeszcze w tym miesiącu”.
Podkomisja z ominięciem prawa
Macierewicz na początku lutego powołał specjalną podkomisję w Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która zajmuje się tylko katastrofą smoleńską. Nie mógł powołać nowej KBWLLP, bo w myśl prawa winni w niej zasiadać eksperci. Utworzenie podkomisji to obejście ustawy Prawa lotniczego.
W jej składzie znalazło się wielu ludzi (w sumie podkomisja liczy 21 osób), którzy przez lata współpracowali z obecnym szefem MON, propagując teorię o zamachu w Smoleńsku. Nie mają przy tym żadnego doświadczenia w wyjaśnianiu wypadków lotniczych.
Szef podkomisji Wacław Berczyński to 70-letni były pracownik m.in. koncernów Bombardier i Boeing. Macierewicz przedstawia go jako człowieka, który wyjaśniał kilkadziesiąt katastrof lotniczych, ale choćby jednej konkretnej wymienić nie chce. Podobnie jak sam Berczyński.
Zapewne jedynym jego doświadczeniem w tej kwestii jest fakt, że jako pracownik głównych magazynów armii USA w Corpus Christi w Teksasie oceniał, czy opłaca się naprawiać wojskowe śmigłowce, które uległy wypadkowi.
Macierewicz mówi, my sprawdzamy fakty
W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” szef MON i przez lata przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, powołanego przez PiS, podaje kilka nieprawd w sprawie przyczyn rozbicia się tupolewa z Lechem Kaczyńskim na pokładzie 10 kwietnia 2010 r.
1. To Rosjanie doprowadzili do tej katastrofy
Macierewicz: „To, że działania nawigatorów rosyjskich i moskiewskich decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i całą delegacją na pokładzie, nie pozostawia żadnych wątpliwości”.
Fakty: Z opublikowanych przez wojskową prokuraturę stenogramów nagrań rozmów z 10 kwietnia 2010 r. w wieży smoleńskiego lotniska i w samolocie Jak-40, lądującego w Smoleńsku przed katastrofą prezydenckiego tupolewa, wiemy, co się wtedy działo.
Piloci jaka zeznawali, że wieża mówiła do załogi tupolewa, by na wysokości 50 m sprawdzili, czy widzą ziemię. I to miał być ten dowód, że to Rosjanie sprowadzili nasz samolot na niebezpieczną wysokość. Stenogramy tego nie potwierdzają.
Nerwowość w kokpicie tupolewa z powodu mgły zaczęła się blisko 25 minut przed katastrofą. O 8.14 białoruski kontroler z Mińska informuje po angielsku załogę, że w Smoleńsku widoczność pozioma wynosi zaledwie 400 m. Minimalne warunki do lądowania Tu-154 na takim lotnisku jak Siewiernyj to 1000 m widoczności poziomej i 100 m pionowej.
O godz. 8.17 kpt. Arkadiusz Protasiuk, dowódca załogi, mówi do stewardesy: „Nieciekawie, wyszła mgła, nie wiadomo, czy wylądujemy”. Anonimowy głos pyta: „A jeśli nie wylądujemy, to co?”. „Odejdziemy” – odpowiada dowódca.
O 8.19 obaj piloci decydują: „Podejdziemy i zobaczymy”. O 8.23 dochodzi do pierwszej rozmowy załogi z wieżą w Smoleńsku, która informuje, że widoczność pozioma to 400 m.
Kontroler mówi, że „warunków do przyjęcia nie ma”, a dowódca odpowiada: „Dziękuję. Jeśli można, spróbujemy podejścia, a jeśli nie będzie pogody, wtedy odejdziemy na drugi krąg”. Kontroler pyta więc, ile Polacy mają paliwa (odpowiedź: 11 ton) i jakie przewidziano lotniska zapasowe. „Mińsk i Witebsk” – odpowiada kapitan.
Dodatkowy problem wynikał z tego, że na pokładzie tupolewa rosyjskim posługiwał się tylko dowódca samolotu i to on prowadził rozmowy z wieżą, zamiast skupić się wyłącznie na pilotowaniu maszyny. Nawigator rosyjskiego nie znał, choć to on powinien rozmawiać z kontrolerami.
I załoga nie zrozumiała rosyjskiej komendy „pasadka dopołnitielno”, co znaczy „lądowanie warunkowo”. Tupolew powinien zejść do tzw. wysokości decyzji (100 m) i czekać na kolejne polecenia kontrolerów. Kiedy wszystko jest w porządku, wieża powinna wydać komendę: „Pasadku razrieszaju” – to jest właśnie zgoda na lądowanie. Załoga powinna ją potwierdzić słowami: „Pasadku razrieszili”.
Z zapisu czarnej skrzynki rejestrującej głosy w kokpicie wynika, że gdy kontroler powiedział: „pasadka dopołnitielno”, padały niezrozumiałe słowa załogi, a potem „spasiba” (dziękuję).
Ze stenogramów rozmów w kokpicie tupolewa wiemy, że o godz. 8:26:18,5 dowódca samolotu przekazał Mariuszowi Kazanie, dyrektorowi protokołu dyplomatycznego MSZ, jednoznaczny komunikat: „Panie dyrektorze – wyszła mgła w tej chwili i w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść. Spróbujemy podejść – zrobimy jedno zejście – ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie. Tak że proszę (już myśleć lub pomyśleć?) nad decyzją, co będziemy robili”.
Dyrektor Kazana zapytał: „Będziemy…?” (prawdopodobnie czekać?).
Dowódca: „Y, paliwa nam tak dużo nie starczy, żeby…”.
Dyr. Kazana: „No to mamy problem”.
Dowódca: „Możemy pół godziny powisieć i odchodzimy na zapasowe”.
Na pytanie dyrektora o lotniska zapasowe dowódca odpowiedział: „Mińsk albo Witebsk”.
Czyli, jak oceniła komisja Jerzego Millera, kpt. Arkadiusz Protasiuk wyraźnie „zasygnalizował brak możliwości wylądowania na lotnisku Smoleńsk Północny i możliwość wykonania podejścia kontrolnego do minimum, prosząc o decyzję o wyborze lotniska zapasowego. [Dowódca] nie pytał, co w tej sytuacji ma robić, oczekiwał tylko pomocy w wyborze lotniska zapasowego”.
O godz. 8.30:33 Kazana wrócił do kokpitu i wypowiedział zdanie: „Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy”. I wyszedł.
O godz. 8.35:51 w kokpicie pada stwierdzenie: „I my musimy to lotnisko (wybrać?)?. W końcu na? (coś się zdecydować?)…”.
O lotniskach zapasowych rozmawiali też na wieży rosyjscy kontrolerzy. Ze stenogramów rozmów w wieży kontrolnej wiadomo, że sądzili oni, iż z powodu złych warunków atmosferycznych Tu-154 w ogóle nie wystartuje z Warszawy. O 7.28:39 zastępca dowódcy bazy lotniczej w Smoleńsku mówił: „Trzeba Polakom powiedzieć, nie mają po co startować. Powiedzieć im trzeba, kurde”. O 8.14:09 kierownik lotów dodaje: „…pewnie od razu go wygonią na zapasowe, bez zniżania, nie ma sensu, nie widzę, żeby go tutaj wyprowadzać, kurde”.
Gdy już samolot się zniżał, kilka razy przekazali załodze komunikat „Na kursie i na ścieżce” – ostatni raz, kiedy maszyna była 2 km od progu pasa startowego.
Komunikat ten oznacza, że samolot leci prawidłowo zarówno pod względem wysokości, jak i jej położenia lewo/prawo względem pasa. Kontrolerzy widzą maszynę na ekranie radaru – jako punkcik odbitego od samolotu echa fal radiowych. Widzą więc z pewnym opóźnieniem, stąd ich komendy w ostatniej fazie lotu trzeba traktować jako podpowiedzi, a podejście do lądowania wykonywać według urządzeń znajdujących się na pokładzie maszyny.
Mając informację „na kursie i na ścieżce”, pilot ma świadomość, że nie musi korygować toru lotu (podejście do lądowania to „ścieżka” o kilkukilometrowej długości). Ale te komunikaty były nieprawdziwe, np. 6 km przed lotniskiem samolot był od ścieżki 125 m w lewo i 120 m za wysoko. Prawdopodobnie dlatego, że radar w Smoleńsku działał nieprawidłowo.
Dlatego rządowa komisja Jerzego Millera uznała w raporcie, że rosyjscy kontrolerzy błędnie informowali pilotów, że są „na kursie i na ścieżce”, i za późno nakazali wyrównać lot, przyczyniając się do katastrofy.
2. Doszło do rozpadu samolotu w powietrzu
Macierewicz: „Dzisiaj wybór nie dotyczy tego, czy to polscy piloci zawinili przy katastrofie smoleńskiej lub czy był to zamach, lecz tego, czy rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, czy też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu”.
Fakty: rejestrator parametrów lotu i rejestrator głosu zamach wykluczają. Gdyby był zamach, musiałby gdzieś pozostać ślad. Samolot rozpadłby się w powietrzu dużo wcześniej, słychać byłoby wybuch, nagrałby się na rejestratorze głosu, bo zawsze się nagrywa jako ostatni dźwięk, po którym nagranie się urywa (potwierdzają to wyniki badań prowadzonych przez inne komisje, np. amerykańską NTSB – badanie wypadku TWA800 – czy holenderską DSB badającą zestrzelenie MH17 nad Ukrainą).
W tupolewie zapisy rejestratora głosu i rejestratora katastroficznego parametrów lotu kończą się w momencie zderzenia z ziemią.
Nie było też wzrostu ciśnienia i wysokiej temperatury, co zawsze towarzyszy wybuchom. Na elementach wraku, które były poddawane oględzinom przez członków komisji Millera, ekspertów prokuratury i policyjnych pirotechników, którzy przygotowywali ekspertyzę dotyczącą ewentualnego występowania materiałów wybuchowych, nie ma śladów ani wysokiej temperatury, ani ciśnienia.
Polski rejestrator ATM-QAR właśnie po to został zamontowany w tupolewie, żeby można było monitorować pracę silników poprzez pomiar ich wibracji (tego standardowy rejestrator rosyjski nie mierzył). W katastrofie pod Smoleńskiem nie zarejestrowano gwałtownego zwiększenia wibracji silników. Jedyny chwilowy wzrost wibracji został odnotowany, kiedy samolot zaczął zderzać się z przeszkodami i do silnika dostały się gałęzie. Ale nawet wtedy wibracje nie przekroczyły wartości alarmowej. Rejestratory zapisały, że silniki pracowały prawidłowo do zderzenia z ziemią. To samo potwierdziły oględziny silników.
Zachowało się też nagranie rejestratora głosu. Do momentu kolizji nie ma żadnego potwierdzenia wystąpienia jakiejkolwiek usterki, a nawigator do końca odczytywał malejącą dramatycznie wysokość.
Antoni Macierewicz zapowiada ujawnienie prawdziwych nagrań z Tu-154
Materiały, które we wrześniu przedstawi Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, pokażą rzeczywisty przebieg wypadków związanych z katastrofą w Smoleńsku. Nagrania będą wyraźne i zrozumiałe – zapowiedział szef MON Antoni Macierewicz.
Jak przekonywał w TVP Info minister obrony, materiały świadczą o tym, że działania nawigatorów rosyjskich miały na celu doprowadzenie do katastrofy. – Ta sprawa jest znana od przynajmniej czterech i pół lat – wskazał Macierewicz. – To naprawdę nie jest żadna nowość, ale będzie to przedstawione w sposób naukowy, uszczegółowiony i bezsporny. To nie są żadne nowe informacje, jedynie zebranie i podsumowanie starych, łącznie z zawiadomieniem o przestępstwie, która wystosowała prokuratura rok temu – dodał. Na pytanie, jakie nagrania załogi zostaną ujawnione, odparł: „prawdziwe, te, które oddają rzeczywisty przebieg wypadków”.
Szef MON przekonywał, iż „istotą jest to, że będzie można wszystko usłyszeć, że każde słowo będzie zrozumiałe i jasne, nie trzeba będzie się domyślać, o co chodzi”. Według zapowiedzi ministra zapis dźwiękowy zademonstruje też, „jak organizowano fałszerstwo tego, co zostało nazwane raportem państwa polskiego”. Macierewicz zaznaczył, że materiał, który zostanie przedstawiony, „nie jest sprzeczny z tym, co zrobił Instytut Sehna”.
Szef MON zastrzegł, że nie jest w stanie podać dokładnej daty ujawnienia nagrań, zależy ona bowiem od przewodniczącego komisji.
Ujawnienie „nowych nagrań załogi Tupolewa, które dotąd nie były znane” Macierewicz zapowiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Stwierdził też, że „nie pozostawia żadnych wątpliwości”, że działania rosyjskich nawigatorów i decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy TU-154M.
Katastrofę smoleńską z 10 kwietnia 2010 r. zbadała Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP), na której czele stanął ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller.
Szef MON na początku lutego podpisał rozporządzenia ws. organizacji oraz działania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP). Dała ona szefowi MON prawo do wznowienia badania wypadku lub incydentu lotniczego, „gdy zostaną ujawnione nowe okoliczności lub dowody mogące mieć istotny wpływ na ich przyczyny”.
Jednocześnie minister powołał podkomisję w ramach KBWLLP do ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej.
Andrzej Gajcy: Nowe fakty smoleńskie uderzą w PO i Tuska. Putin w tle [ANALIZA]
Andrzej Gajcy, 02.09.2016
Ujawnienie nowych, nieznanych wcześniej nagrań załogi tupolewa oraz dokumentów obciąży politycznie za katastrofę smoleńską całą Platformą Obywatelską, w tym urzędującego w Brukseli Donalda Tuska. Przynajmniej wszystko na to wskazuje.
We wrześniu podkomisja smoleńska, działająca w Ministerstwie Obrony Narodowej zaprezentuje nowe materiały. Będą to niepublikowane wcześniej nagrania załogi polskiego Tu-154 oraz zeznania członków komisji Jerzego Millera, która za rządów PO-PSL badała przyczyny katastrofy. Ponadto podkomisja ma pokazać szereg dokumentów, które zostały – jak twierdzi obecny obóz władzy – z premedytacją pominięte lub ukryte przez prokuraturą i opinią publiczną.
Z wywiadu szefa MON Antoniego Macierewicz, opublikowanego w piątek na łamach dziennika „Rzeczpospolita” wynika, że nie będzie to ostateczny materiał, lecz – jak zapowiada sam Macierewicz – wystarczający, aby rzucić istotne światło na przebieg i przyczyny katastrofy smoleńskiej. Idąc krok dalej, będzie to materiał, który ma obciążyć odpowiedzialnością za tą tragedię osoby, które wówczas sprawowały władzę, czyli rząd PO i samego Tuska.
Bowiem według naszych informacji zarówno szef MON, jak i MSZ – Witold Waszczykowski zaprezentowali niedawno prezesowi PiS nowe materiały, które mają wprost obciążać byłego premiera odpowiedzialnością za katastrofę. Nowe dowody, które mają ujrzeć światło dzienne, mają wskazywać m.in. na grę Tuska z Władimirem Putinem dotyczącą podróży prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Katynia, jeszcze na długo przed 10 kwietnia 2010.
O odtajnieniu nowych dokumentów, świadczących o toczącej się grze przeciwko polskiemu prezydentowi mówił także pod koniec sierpnia publicznie sam Waszczykowski. Wśród dokumentów znajdują się – jak wskazał szef MSZ – notatki z różnych rozmów polsko-rosyjskich, na różnym szczeblu – od rozmów ekspertów po „szczebel najwyższy”.
Jeśli materiał zebrany przez PiS okaże się iście wybuchowy, a co najważniejsze pokaże wystarczająco wyraźnie, że poprzednia ekipa ukrywała ważne dokumenty związane z katastrofą smoleńską może to być dla Platformy Obywatelskiej – borykającej się obecnie z aferą reprywatyzacyjną w stolicy – cios nokautujący. A dla samego Donalda Tuska może stać się to poważną przeszkodą na drodze do kolejnej kadencji w fotelu szefa Rady Europejskiej.
Macierewicz o raporcie Millera: Fałszerstwo
Jak mówił w TVP Info Antoni Macierewicz o nowych nagraniach i raporcie Millera:
„Są dowody na fałszerstwo [w wykonaniu] Jerzego Millera. Będziecie państwo mogli usłyszeć, jak organizowane było fałszerstwo tego co nazwano raportem państwa polskiego”.
Macierewicz o nowych nagraniach z Tu-154: Będzie można wszystko usłyszeć, każde słowo będzie zrozumiałe i jasne
Jak mówił w TVP Info Antoni Macierewicz o nowych nagraniach z Tu-154:
„Będą prawdziwe, takie które oddają rzeczywisty przebieg wypadków, a nie jakiś chaos, z którego nie można było wyłowić zadanego słowa. Będę musiał pozostawić znak zapytania [skąd są te nagrania], pochodzą. Istotą jest to że, będzie można wszystko usłyszeć, ze każde słowo będzie zrozumiale i jasne”.
Karczewski: Kaczyński wrócił z urlopu
– Prezes Jarosław Kaczyński wrócił z urlopu. To było pokazane, jak wypoczywa. W tym roku spędził więcej na urlopie, niż ja – mówił marszałek Senatu Stanisław Karczewski w rozmowie z Konradem Piaseckim w „Piaskiem po oczach” TVN24.
Karczewski proponuje: Pierwsza niedziela w każdym miesiącu z zakazem handlu i zobaczymy, jak to będzie
Jak mówił marszałek Senatu Stanisław Karczewski w rozmowie z Konradem Piaseckim w „Piaskiem po oczach” TVN24:
„Gdybym miał w tej chwili podejmować decyzje, powiedziałbym: spróbujmy zrobić tak, żeby pierwsza niedziela w każdym miesiącu była z zakazem handlu i zobaczymy, jak to będzie. Generalnie jestem za to, żeby docelowo handel w niedziele był zabroniony, żebyśmy mogli spotykać się i być z rodzinami”
Stał Protasiukowi za plecami, niczym komisarz polityczny, do ostatniej chwili, w istocie pchając ten samolot w dół.
Polska w ruinie.
„Solidarność” i biskupi chcą zakazu handlu w niedzielę również w internecie. Kara? Nawet 2 lata więzienia
Grzywna albo ograniczenie lub pozbawienie wolności do 2 lat – takiej kary chce NSZZ „Solidarność” dla pracodawców, którzy złamią zakaz handlu w niedzielę. Ma to dotyczyć również sklepów internetowych. Obywatelski projekt, który popierają biskupi Kościoła rzymskokatolickiego, właśnie trafił do Sejmu wraz z 350 tysiącami podpisów.
Projekt zakłada także ograniczenie handlu w święta Kościoła rzymskokatolickiego – Wielką Sobotę (po 14:00) i wigilię Bożego Narodzenia. PiS zapowiada, że projekt ustawy nie zostanie odrzucony w pierwszym czytaniu i trafi do prac w komisji sejmowej.
– Chcemy wolnych niedziel, zakazu handlu w niedzielę. Dla Boga i rodziny – mówił zgromadzonym szef NSZZ „Solidarność” Piotr Duda, podczas obchodów 36. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Ale są tacy, którzy już wiedzą, jak zarobić na zakazie, który najprawdopodobniej przegłosuje PiS. Poprzedni szef „Solidarności”, Janusz Śniadek, został posłem PiS-u.
Jak pisał w naTemat Tomasz Molga, jesienią 2014 roku kierowany przez Luisa Amarala Eurocash oraz koncern Orlen otworzyli pierwszy z sieci sklep spożywczy na stacji paliw. Obecnie firma ma już kilkadziesiąt takich sklepów pod nazwą Delikatesy Centrum. Wkrótce może na nich nieźle zarobić, bo nawet mimo zakazu akurat te sklepy pozostaną otwarte.
To głupota czy szaleństwo?2 lata więzienia za handel w niedzielę!Tyle co za treści pedofilskie w necie. @Nowoczesna https://twitter.com/stasinskim/status/771703473893236736 …
Część przeciwników zakazu apeluje, by konsekwentnie zakazać pracy w niedzielę księżom rzymskokatolickim i zakazać im handlowania w niedzielę prasą i dewocjonaliami.
źródło: Gazeta.pl
naTemat.pl
Aktorzy wstydzą się, że zagrali w „Smoleńsku”? Sprawdziliśmy
– Wczoraj opublikowałem w serwisie ‚listę płac’ ‚Smoleńska’ – napisał w czwartek na swoim prywatnym profilu na Facebooku Jarosław Czembrowski, redaktor naczelny serwisu FilmPolski.pl. – Zastanawiałem się czy i kiedy pojawią się prośby i groźby, żeby usunąć ten tytuł z filmografii. Dziś rano czekały już na mnie dwie: „Mam pilną sprawę. Proszę natychmiast usunąć informację, że grałem w Smoleńsku” – relacjonował naczelny.
Informacja błyskawicznie rozeszła się po Facebooku. Kilka portali internetowych napisało, że „aktorzy wstydzą się roli w ‚Smoleńsku'”. Zadzwoniliśmy do Jarosława Czembrowskiego z prośbą o komentarz.
– Stałem się bohaterem głównych stron portali internetowych, nie jestem szczęśliwy z tego powodu. Napisałem ten status do moich znajomych, a okazało się, że trafił do całego świata – mówi Czembrowski i przyznaje: – To dla mnie nauczka na przyszłość.
Redaktor naczelny serwisu dementuje jednak, że takie prośby od twórców są precedensem. – Ludzie piszą do mnie w różnych sprawach, nie tylko w przypadku „Smoleńska”. Nie tylko ten film wywołuje różne emocje. Ludzie bywają niezadowoleni ze swojej pracy, miewają pretensje. Nie dotyczy to tylko filmowców, a na pewno nie dotyczy tylko filmu „Smoleńsk” – tłumaczy „Wyborczej” Czembrowski.
– Nie potrafię powiedzieć, jakimi powodami kierowali się aktorzy, którzy zgłosili się do mnie właśnie w sprawie „Smoleńska”. Możemy się tylko domyślać. Muszę podkreślić, że nie jest to żaden ewenement – dodaje.
Zapytany, czy może zdradzić od kogo pochodziła prośba o usunięcie z listy twórców „Smoleńska” redaktor naczelny odpowiedział: „To nie wchodzi w grę”.
Zamieszczone na stronie FilmPolski.pl zestawienie, które Czembrowski nazwał żartobliwie „listą płac”, to obszerny wykaz wszystkich osób, które pracowały przy powstawaniu filmu: od reżysera i pełnej obsady aktorskiej, poprzez twórców kostiumów i rekwizytów, aż po wózkarzy, osoby zajmujące się cateringiem i ochroną planu. Dziennikarze zauważyli, że w roli „konsultanta ds. obyczajowych” pojawia się na niej Jan Maria Tomaszewski, kuzyn prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.
Po naszej rozmowie wpis Jarosława Czembrowskiego zniknął z Facebooka.
„Smoleńsk” od dawna budzi kontrowersje. Zagrania w filmie odmówili m.in. Marian Opania i Jerzy Stuhr. Antoni Krauze, reżyser filmu, nie kryje, że w wierzy w teorie o zamachu na samolot, którym 10 kwietnia 2010 roku leciała polska delegacja z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele.
– Moim zdaniem to bezsporne, [zamach] był. Ktoś musiał to zorganizować – powiedział w kwietniu Krauze w wywiadzie dla magazynu „Plus Minus”. W pierwotnej wersji scenariusza, do którego dotarła „Wyborcza”, film kończył się symboliczną sceną: w lesie katyńskim w 1940 r. spotykają się duchy pomordowanych oficerów Wojska Polskiego oraz prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar katastrofy smoleńskiej. Na koniec oficerowie salutują prezydentowi, prezydent podaje im rękę.
Premierę „Smoleńska” kilkakrotnie przesuwano. Według pierwotnych zamiarów miała się odbyć w kwietniu 2015 r., potem w październiku, marcu, na przełomie marca i kwietnia, wreszcie 15 kwietnia tego roku. Ostateczną datę premiery „Smoleńska” wyznaczono na 9 września. Niemal dwa tygodnie później film zostanie wyświetlony na Festiwalu w Gdyni, w ramach specjalnego, pozakonkursowego pokazu.
Tomczyk: Słowa Macierewicza o Smoleńsku to wojenne oskarżenia
Na konferencji prasowej w Sejmie Cezary Tomczyk odnosił się do dzisiejszego wywiadu z ministrem Antonim Macierewiczem w Rzeczpospolitej:
Rozpoczyna się nowa, jesienna ofensywa smoleńska. Za chwilę kolejne akty tego samego serialu, który trwa w Polsce nieprzerwanie od 2011 roku, ujrzą światło dzienne. Antoni Macierewicz jest ministrem od prawie roku. Prawie 3,5 mln złotych zostało wydanych na podkomisję smoleńską, która kolejny raz bada przyczyny katastrofy. Mamy za to niedotrzymane obietnice –śledztwa międzynarodowego, sprowadzenia wraku tupolewa. Dziś minister obrony kraju NATO powiedział właściwie w wywiadzie, że Rosjanie zabili polskiego prezydenta. Ten wywiad odbije się szerokim echem na świecie. Gdzie są dowody, panie ministrze? Wszystkie dowody na stół, panie ministrze
Cezary Tomczyk zapowiedział też, że zwróci się do premier Szydło i prezydenta Dudy z prośbą o wyjaśnienia słów min. Macierewicza:
Albo Antoni Macierewicz jest normalnym ministrem i jego słowa niosą za sobą konsekwencje. A te muszą być kolosalne, jeśli te słowa są prawdziwe. Druga możliwość jest taka, że władza w Polsce uznaje, że minister obrony narodowej może opowiadać bzdury. I również w tym przypadku oczekiwałbym jasnych konsekwencji, przedstawionych przez premier Szydło i prezydenta Dudę. Oczekujemy reakcji na te słowa polskich władz. To są wojenne oskarżenia
Jacek Kurski: Prezes PiS jest najpotężniejszą osobą w Polsce. Nie jestem dla niego partnerem
• W Opolu wygwizdała go „bojówka KOD-u” – twierdzi
• Zapowiada nowe seriale historyczne, aż dwa o żołnierzach wyklętych
– Ja z każdym ważnym politykiem w Polsce, może poza Ryszardem Petru, jestem na ty. (…) Jestem partnerem dla świata polityki. Oczywiście nie [dla Jarosława Kaczyńskiego – red.], bo prezes PiS jest najpotężniejszą osobą w Polsce – mówi Jacek Kurski, prezes TVP w obszernym wywiadzie dla „Dziennika”. Jego zdaniem, to sprawia, że jest dobrym prezesem telewizji publicznej.
Zdradza też, że Mariusz Max Kolonko, nie jest dla niego poważnym konkurentem do fotela prezesa w ogłoszonym niedawno konkursie. – Po przeczytaniu jego wywiadu dla „Wprost”, w którym przedstawiał swoją wizję TVP., nasuwa mi się słynny cytat z Leca: „Poetę tego cechowało szlachetne ubóstwo myśli”.
„To bojówka KOD”
Prezes TVP nie przejmuje się tym, ze wygwizdała go publiczność na festiwalu w Opolu. Jego zdaniem, zrobiła to bojówka KOD-u: – Przed koncertem wiedziałem, że w środku jest bojówka KOD, bo ochroniarze konfiskowali ich transparenty (…) KOD-owcy zostali do końca, widownia już wtedy opustoszała. Gwizdała co setna osoba, ale pogłos był wielki, bo 30, 40 gwiżdżących osób w amfiteatrze sprawia wrażenie, jakby cały tłum to robił – stwierdził Kurski.
„Pietrzak próbuje odreagować”
Jacek Kurski odniósł się również do słów Jana Pietrzaka, które padły na antenie. Satyryk nazwał wyborców PO „mendami, wszami i gnidami”. – Jana Pietrzaka oraz wielu innych w telewizji nie było przez lata, mam wrażenie że teraz próbuje odreagować tamten okres. Ludzie mają prawo do taryfy ulgowej w okresie przejściowym. Po nim będziemy oczekiwali przestrzegania etykiety.
Na koniec prezes TVP zapowiedział powstanie kilku seriali historycznych: o Adamie Mickiewiczu, rotmistrzu Witoldzie Pileckim, aż dwie produkcje o żołnierzach wyklętych i historyczną telenowelę kostiumową na wzór tureckiego „Wspaniałego stulecia”.
„Chciałbym, by każdy oficer w Wojsku Polskim mógł poszczycić się takimi osiągnięciami”. Macierewicz wyjaśnia, czemu Misiewicz dostał medal
Bartłomiej Misiewicz odbiera odznaczenie (Fot. za http://www.facebook.com/misiewiczb)
Bartłomiej Misiewicz, rzecznik MON, z okazji obchodów święta Wojska Polskiego otrzymał z rąk ministra Antoniego Macieriewcza złoty medal za zasługi na rzecz obronności kraju. Reakcja opinii publicznej była raczej krytyczna – młody rzecznik resortu zdaniem wielu nie zasłużył na tak wysokie odznaczenie. Kilku żołnierzy, m.in. weteran z Afganistanu, zareagowało emocjonalnie. Odesłali swoje medale do ministerstwa.
Antoni Macierewicz w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” nazywa krytyczne opinie nieprzyzwoitością i „nagonką polityczną na dzielnego młodego człowieka, który jak mało kto zasłużył się dla bezpieczeństwa naszego państwa”.
I wyjaśnia: Bartłomiej Misiewicz przez sześć lat był sekretarzem komisji smoleńskiej i to dzięki niemu zebraliśmy dowody pokazujące rosyjską odpowiedzialność za śmierć polskiej elity narodowej – mówi Macierewicz. – Co więcej, pan Misiewicz jako pełnomocnik ministra obrony narodowej, dzięki swojej determinacji, odwadze i zdolności podejmowania decyzji, uratował część polskiego kontrwywiadu – mówi minister.
Najpewniej chodzi o głośną sprawę z grudnia 2015 r. wkroczenia pracowników MON – w tym Misiewicza – do warszawskiej siedziby Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO i zabezpieczenia części akt. – (Misiewicz) powstrzymał przestępców, uratował tajne dokumenty przez przejęciem przez obce służb. zablokował operację wymierzoną w polską armię o bezpieczeństwo państwa. I za to został wyróżniony. Chciałbym, by każdy oficer w Wojsku Polskim mógł poszczycić się takimi osiągnięciami – kończy Macierewicz.
Cały wywiad w „Rzeczpospolitej”>>
Kto krytykuje medal dla Misiewicza? „Ludzie złej woli i zawistnicy, którzy zazdroszczą”
‚Artyści’ Strzępki i Demirskiego już w TVP. ‚Po tym serialu każdy będzie chciał do teatru’ [ROZMOWA]
Do fikcyjnego Teatru Popularnego przybywa nowy szef – reżyser z prowincji, Marcin Konieczny (w roli głównej – Marcin Czarnik). Stawia czoła biurokracji, niechętnym urzędnikom, drwiącej prasie, brakowi zaufania aktorów, a także problemom rodzinnym (w żonę Koniecznego wciela się Agnieszka Przepiórska).
Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to chłodne, dopracowane kadry Bartosza Nalazka – żaden z seriali TVP nie był tak nakręcony. Specyficzny posmak nowej produkcji nadaje też rytm dialogów Pawła Demirskiego. Pobrzmiewa w nich echo fraz z dramatów pisarza – dosadnych, ostrych, nieraz jakby połamanych i pełnych błyskotliwego humoru.
Z teatrów Wałbrzycha, Wrocławia czy Krakowa Strzępka i Demirski przywieźli na plan „swoich” aktorów. Andrzej Kłak gra tu zakręconego reżysera eksperymentatora (postać inspirowana Krzysztofem Garbaczewskim), Adam Cywka – menedżera neoliberała, Marcin Pempuś – uchodźcę prowadzącego knajpę w teatrze, a Marta Ojrzyńska – przybywającą na gościnne występy pretensjonalną aktorkę. I choć „Artyści” pełni są środowiskowych żartów i aluzji, śmiało można oglądać ich bez śledzenia tego teatralnego klucza.
Serial zamówił ostatni przed PiS-owską zmianą w TVP szef Dwójki Jerzy Kapuściński, wcześniej – jako szef Studia Kadr – producent m.in. „Rewersu” i „Jesteś Bogiem”. Koproducentem jest Narodowy Instytut Audiowizualny.
Ten serial o pracy w teatrze kręcono we wnętrzach Huty im. Sendzimira w Krakowie oraz Pałacu Kultury w Warszawie. Przestrzenie biurowe i sale prób są ponure i przytłaczające, a mieszkania ciasne i zwyczajne – „jak nie z telewizji”. Świetnie obsadzony jest aktorski drugi plan.
Na ekranie pojawiają się m.in. Ewa Dałkowska (sprzątaczka-medium), Maria Maj (bufetowa), Jan Klata (ochroniarz), Andrzej Seweryn (strażak) czy Jerzy Trela. Jest też Tomasz Karolak w roli aktora celebryty i Dobromir Dymecki – aktor przytłoczony kredytem we frankach.
ŁUKASZ GIZA
ROZMOWA Z MONIKĄ STRZĘPKĄ** i PAWŁEM DEMIRSKIM*, AUTORAMI „ARTYSTÓW”
Witold Mrozek: Jak myślicie, kogo będzie obchodził serial o teatrze?
Monika Strzępka: A kogo obchodzi serial o chirurgach?
Każdy bywa pacjentem, nie każdy jest widzem teatralnym.
M.S.: Ale może po tym serialu każdy będzie chciał być widzem.
Chcecie rozpętać zainteresować telewidzów teatrem?
Paweł Demirski: Nie rozumiem, po co ta ironia. Tak niewiele scen „Artystów” dzieje się na próbach, że jak kończyłem scenariusz, to zastanawiałem się, czy nie jest tego za mało. I myślę, że ludzie będą nas krytykować też z drugiej strony – a jestem przekonany, że ilość niechęci będzie ogromna – i pojawi się zarzut, że nie urefleksyjniamy dostatecznie pracy w teatrze. Tylko skupiamy się na emocjach, relacjach. Owszem, tak jest.
M.S.: Podczas pisania scenariusza Paweł bardzo zwracał uwagę na to, żeby nie było to hermetyczne ani środowiskowe. Przez dwa lata oglądaliśmy seriale, Paweł widział chyba wszystko, co wyprodukowano na świecie, łącznie z Filipinami. I uczyliśmy się, co działa, a co nie działa. Ten serial ma szansę na zdobycie prawdziwej popularności. Inspirowaliśmy się zresztą starymi, dobrymi polskimi serialami…
P.D.: Bo to dziwne – rzeczywiście obejrzałem mnóstwo nowoczesnych seriali, ale jakoś nie mogłem się uruchomić. Uruchomiłem się dopiero, gdy obejrzałem „Dom” i wymyśliłem postać portiera.
Którego gra u was Edward Linde-Lubaszenko?
P.D.: Tak. W „Domu” był gospodarz podwórka, u nas jest portier Popieł, który uruchomił mi wszystkie schematy fabularne. Tak więc serial jest z gruntu polski – uczyć się z zachodnich wzorów to jedno, drugie to myśleć, jak i po co opowiadać historie ludziom w tym kawałku Europy i z czego je konstruować.
Więc z czego i po co?
M.S.: W tej opowieści jest taki rodzaj ciepła między ludźmi, który jest rzadko spotykany.
P.D.: To ciepło staje wbrew narracjom politycznym, które przez ostatnie 25 lat napuszczały na siebie różne grupy społeczne. Mówiły, że a to ktoś jest za głupi, a to ktoś niewykształcony albo leniwy… U nas tego nie ma.
Jak w ogóle trafiliście z teatru do telewizji?
M.S.: To była długa droga i dobrze, że się to w ogóle powiodło.
Trzeba się nachodzić?
P.D.: Trzeba mieć charyzmę – jak Monika – i wiarę, że się uda. To była najtrudniejsza rzecz, którą przewalczyliśmy w naszej karierze, wspólnej pracy. Jestem z tego dumny.
M.S.: Przy czym nie jest tak, że od początku chcieliśmy zrobić serial akurat o teatrze, bo teatr znamy od podszewki. Pomógł fakt, że w zeszłym roku było 250-lecie teatru publicznego w Polsce. Okazało się, że można pozyskać środki z Ministerstwa Kultury przez Narodowy Instytut Audiowizualny.
Oglądaliście serial „Twarze i maski” Feliksa Falka? Też rozgrywa się w teatrze.
M.S.: Oglądaliśmy, ale dopiero niedawno. Wcześniej w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego istnienia.
P.D.: I trochę nas to zaskoczyło. Podobnie jak istnienie „Slings and Arrows”, kanadyjskiego serialu rozgrywającego się w tamtejszej kompanii szekspirowskiej, o którym powiedział nam redaktor z TVP Artur Majer.
Czym się różnią „Artyści” od „Twarzy i masek”?
P.D.: U Falka jest taki koncept scenariuszowy, że opowiada się o różnych ważnych wydarzeniach w historii Polski poprzez życie teatru. Zaczyna się w latach 70., kończy w 2000 r. Siedzą przy radiu i słuchają, co się dzieje na Wybrzeżu. My nie do końca napinamy się na romantyczną opowieść o Polsce. Szukaliśmy dla akcji takiej przestrzeni, w której możliwa jest sytuacja, że ludzie z różnych klas społecznych występują w jednej sprawie i funkcjonują obok siebie. Właśnie jak w „Domu”. Chcieliśmy też, by była to przestrzeń, w której możliwy jest mezalians. Bo przecież różne wielkie dzieła polskiej kultury opowiadają także o mezaliansie. Tymczasem w ostatnich 25 latach w serialach TVN-u czy Polsatu takie rzeczy się nie wydarzają.
No, nie zgadzam się. Podstawowy schemat telenoweli z TVN-u wygląda tak: biedna acz uczciwa dziewczyna przychodzi do firmy jako praktykantka i po licznych perypetiach wiąże się z szefem-księciem z bajki.
P.D.: Wcale nie jest biedna, ma skądś mini morrisa i piękne mieszkanie!
Wy chcecie wyciszać konflikty klasowe?
P.D.: Nie, chcemy pokazać konflikt inaczej. Jest taka wielka scena bodaj w trzecim odcinku „Domu”. Profesor kłóci się z robotnikiem, przedwojennym komunistą, o Polskę – w bardzo dosłowny sposób. Oczywiście, dziś prawica mówi, że takich scen w PRL-u być nie mogło. Profesor mówi, że nowa Polska Ludowa jest do dupy, robotnik – że wcale nie, że dała awans i tak dalej… I nagle w tym domu zaczyna lecieć woda, podłączają wodę. I oni się obaj cieszą. Tego rodzaju porozumienia nie były obrazowane w polskiej kulturze przez 25 lat.
M.S.: Inaczej to ujmując: jesteśmy teraz w takim momencie, że ludzie przestali ze sobą rozmawiać. Są takie podziały, tak głębokie rowy, że jak mówi ktoś z lewej strony, to go słuchasz, ale jak mówi ktoś z prawej, to wyłączasz dźwięk. I po drugiej stronie barykady jest analogicznie. Jest za dużo uprzedzeń. Można się różnić na wielu poziomach, ale trzeba ze sobą jednak rozmawiać.
Na Facebooku szukałaś prywatnego numeru telefonu do Jacka Kurskiego, prezesa TVP. Rozmawiałaś z nim o zmianie godziny emisji? Telewizja pierwotnie wrzuciła was w poniedziałek o 23.15.
M.S.: Rozmawiałam. Miałam poczucie, że szkoda byłoby zaprzepaścić szansę serialu, który ma widoki na bycie popularnym – a telewizja publiczna ma problem z oglądalnością. Kurski deklaruje, że telewizja ma mieć więcej własnych produkcji – a to jeden z nielicznych nowych samodzielnie produkowanych seriali TVP. Poza tym, jeśli chodzi o misyjność, to jest to w pewnym sensie wzorcowa produkcja. Pewnie było tak, że ktoś przypiął nam łatkę „hermetyczne” i „elitarne” – i wrzucono nas w poniedziałek na noc.
Dużo razy trzeba było dzwonić do prezesa?
M.S.: Trochę go prześladowałam.
P.D.: Najważniejsze, że Monika okazała się osobą skuteczną. Ja odczuwam pewne obrzydzenie względem Telewizji Polskiej, zwłaszcza jeśli chodzi o „Wiadomości”. Natomiast tą sytuacją mówimy: „sprawdzam”. Nie zgadzam się z tym, że w telewizji można robić tylko rzeczy proste i miałkie. Jestem ciekaw wyniku.
Nie macie oporów, pracując z TVP? W „Wiadomościach” prostacka propaganda…
P.D.: Mieliśmy ponad 30 dni zdjęciowych za sobą, gdy Jacek Kurski został prezesem telewizji. Mieliśmy powiedzieć: olewamy całą tę pracę, to, że poprzedni szef Dwójki Jerzy Kapuściński zdecydował się na ten serial i wiele zrobił, by mógł on powstać – obrazić się i pójść sobie? Tego się nie robi.
Kogo przyprowadziliście na plan?
M.S.: Cała obsada to aktorzy związani z teatrem. Zależało nam, żeby pokazać ludzi, którzy nie zawsze są szeroko rozpoznawalni, ale robią rewelacyjną pracę w teatrze. Nie jeżdżą na castingi, bo mają próby, bo grają spektakle daleko od Warszawy. Chcieliśmy, żeby stworzyli nam mocny świat, w który wchodzi główny bohater.
Fot. Maria Wytrykus
„Artyści” – kadr z odcinka 4. Na zdjęciu Krzysztof Dracz
Właśnie, bohater. Gdy porównamy „Artystów” do modnych dziś zachodnich seriali, to tam główny bohater z reguły jest jakoś pęknięty, trochę negatywny, ma jakąś skazę. No, przynajmniej nałóg. Czarnik wydaje się na tym tle dość szlachetny.
P.D.: Gdybym miał wskazywać na jakieś inspiracje, byłby to bohater „Mr Selfridge”. Staje przed wyzwaniem i popełnia dużo błędów. Przyznam też, że romantycznie i po polsku konstruowaliśmy tę postać jako osobę niewinną, ale i naiwną. Takiego bohatera, którego gra Marcin Czarnik, nie było chyba w polskim kinie. Powtarza, że jest z bloku – i nie może się odnaleźć w nowym otoczeniu. To też historia o awansie.
M.S.: Funkcja, którą otrzymuje, sprawia, że musi rozpoznać rzeczywistość. Odpowiedzialność za losy instytucji, ludzi w niej pracujących sprawia, że wyrasta z naiwności i podejmuje grę. Zostaje uwikłany w różne sytuacje na linii teatr – urzędnicy.
Agnieszka Glińska, którą zaprosiliśmy do roli znerwicowanej księgowej, była wtedy akurat w trakcie konfliktu w Teatrze Studio, którego jeszcze wtedy była dyrektorką. Gdy czytała scenariusz, zapytała nas: „Boże, skąd wy to wszystko wiedzieliście?”.
Ratusz warszawski w waszym serialu jawi się jako mafijna ośmiornica.
M.S.: Co na innym polu ostatnio okazało się bliskie prawdy… A jeśli chodzi o zarządzanie kulturą, to co tu można dodać.
P.D.: Coś takiego stało się w Polsce w ostatnich latach, że kulturą, talentami zarządzają ludzie najmniejsi, najmniej się na tym znający. A jak mówi w naszej czołówce Waldemar Dąbrowski, poniekąd pięknie i patetycznie, największą wartością w narodzie jest talent.
W czołówce waszego serialu słychać też Gomułkę, widzimy posępny Pałac Kultury w czerwieni i czerni. Zaczyna się to jak IPN-owski film grozy.
M.S.: To był pierwszy pomysł, który miałam na czołówkę. „Dziady” Dejmka z 1968 r. zawsze działały mi na wyobraźnię. Cokolwiek by mówić, w sprawach kultury wychodziło się wtedy na ulice. Można się z towarzyszem Wiesławem nie zgadzać, ale z kulturą się liczono.
P.D.: Gomułka mówi tam: „Nie wiem, co wolno, a czego nie wolno reżyserowi”, „Dziedzina ta jest mi daleka”. Współcześni urzędnicy uznają natomiast, że się na wszystkim znają.
Ostatnio wicepremier Gliński interweniował w sprawie Festiwalu Filmowego w Gdyni, chciał, by pokazać tam film „Historia Roja”.
P.D.: Zabrał głos, każdy ma prawo zabrać głos – a dyrektor festiwalu Michał Oleszczyk miał prawo na to odpowiedzieć. Pytanie, czy to oświadczenie ministra było w ogóle potrzebne.
Gdy w 2012 r. wiceprezydent Warszawy Paszyński, odpowiedzialny wtedy za kulturę, krytykował repertuar Teatru Dramatycznego, protestowaliście przeciw temu.
M.S.: Naiwnie myślałam, że PiS będzie rozumiał z kultury coś więcej. Jak widać po wypadkach we Wrocławiu, myliłam się. Minister Gliński mógł pomóc Teatrowi Polskiemu – a wolał się zgodzić na kandydata przepychanego przez PSL, mimo protestów zespołu i oporu całego środowiska ponad podziałami. W imię czego? Gdzie minister ma doradców? Mógł poprawić swój wizerunek jednym gestem. Tymczasem znów wywrócił się na teatrze.
Fot. Maria Wytrykus
Słyszałem, że zespół Teatru Polskiego zaproponował ci, żebyś była jego kandydatką na dyrektorkę.
M.S.: To prawda. Naciskali, to wspaniali artyści, z którymi uwielbiam pracować. Ale nie mam zamiaru się użerać z urzędnikami o pieniądze. I wiesz, nie mam tytułu magistra, więc nie mogłam wystartować w konkursie. Ale nawet gdybym mogła, nigdy bym nie wystartowała. Jak pokazuje sytuacja wrocławska i wiele innych, wcześniejszych – konkursy są tylko po to, by przyklepywać to, co władza ustaliła już wcześniej. Jak widać – ponad partyjnymi podziałami. Ja na razie mam inne plany.
To koniec Teatru Polskiego we Wrocławiu?
M.S.: Nie mam już nadziei. Chyba tylko interwencja Jarosława Kaczyńskiego mogłaby tu pomóc. Czy ktoś ma do niego numer? Prezesie, lokalny układ przywiózł kandydata w teczce. Kandydata, który zarządzając pieniędzmi ZASP, miał poważny problem z upilnowaniem 9 mln zł. A PiS-owski minister się na to zgadza. Całe środowisko apeluje do Morawskiego, żeby wycofał się z tej hańby. Jak można mówić, że konkurs nie był ustawiony, skoro cała dyskusja o programach kandydatów trwała kwadrans?
Jak wam się pracowało w telewizji publicznej? O zabetonowaniu tego miejsca krążą legendy.
M.S.: To jest oczywiście zbiurokratyzowany moloch. Gigantyczna instytucja – małe miasto w środku Warszawy.
P.D.: Ale po rozpoznaniu bojem spotkaliśmy tam ludzi, którzy są profesjonalistami.
Chcecie być teraz bardziej obecni na ekranie niż na scenie?
P.D.: Tak.
M.S.: Oczywiście, nie porzucamy teatru, ale nowe łowisko nam się spodobało i chcielibyśmy to kontynuować.
Kolejne odcinki „Artystów”?
P.D.: Nie, mamy pomysł na nowy historyczny serial o rabacji galicyjskiej. Sześć albo dziewięć odcinków, to zależy od możliwości.
Serial o Jakubie Szeli?
P.D.: Właśnie nie. Ta postać też tam będzie, ale tak naprawdę chcemy opowiedzieć o polskim przemyśle naftowym, dla którego narodzin tłem będą wydarzenia 1846 roku.
Wystartowaliście w nowym konkursie TVP na seriale historyczne?
M.S.: Nie sądzę, byśmy mieli szanse.
P.D.: I nie uważam, byśmy powinni startować w konkursach.
Skoro filmowcy z wieloletnim stażem startują, dlaczego nie wy?
P.D.: Telewizja powinna wiedzieć, czego chce.
Ale serial o rabacji chcecie zrobić w TVP?
M.S.: Chcemy go po prostu zrobić. Gdzie się będzie dało.
*PAWEŁ DEMIRSKI
Najważniejszy dziś polski dramatopisarz. W latach 2003-06 kierownik literacki Teatru Wybrzeże, gdzie Michał Zadara wystawił m.in. jego sztukę „Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”. Od „Dziadów. Ekshumacji” w Polskim we Wrocławiu (2007) tworzy artystyczny tandem z reżyserką Moniką Strzępką. Autor wystawianych przez nią dramatów, m.in. „W imię Jakuba S.”, „Tęczowej Trybuny 2012”, „Bitwy Warszawskiej 1920”.
**MONIKA STRZĘPKA
Studiowała w warszawskiej Akademii Teatralnej. Poza sztukami Demirskiego wystawiła ostatnio „Wesele” Wyspiańskiego we Wrocławiu. W swoich wałbrzyskich spektaklach, jak „Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej” czy „Niech żyje wojna!!!”, wypracowała własny język – dosadny, nadekspresyjny, czasem obsceniczny, ale oparty na rygorystycznej pracy z tekstem. Obecnie przygotowuje kolejny spektakl w Starym Teatrze.
Publicysta Frondy skazany na prace społeczne za pomówienie prof. Grabowskiego
Artykuł „Sieg heil, panie Grabowski, trzykrotne sieg heil!” pochodzi z czerwca zeszłego roku. Dotyczy recenzji, która ukazała się na łamach niemieckiej gazety „Die Welt” opisującej książkę prof. Jana Grabowskiego „Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium dziejów pewnego powiatu”. Autor, polski historyk z uniwersytetu w Ottawie specjalizujący się w tematyce Holocaustu, opisał w niej ostatnią fazę zagłady ludności żydowskiej w powiecie Dąbrowa Górnicza. Część książki poświęcona jest roli, jaką w tej zagładzie odegrali Polacy.
Tadeusz G. książki nie czytał. Oparł się jedynie na artykule z „Die Welt” oraz recenzji Jana Żaryna. Na tej podstawie napisał krótki tekst, w którym ostrzegł czytelników przed książką Grabowskiego, porównując ją do ekskrementów, i zasugerował, że praca profesora była sponsorowana przez niemiecką fundację. Całość została zilustrowana zdjęciem z wizerunkiem Josepha Goebbelsa, ministra propagandy III Rzeszy.
Grabowski poczuł się dotknięty. W sądzie złożył prywatny akt oskarżenia, w którym zarzucił Tadeuszowi G. m.in. pomówienie i narażenie na szwank jego autorytetu zawodowego i zaufania do niego jako naukowca.
Sąd uznał wczoraj winę publicysty portalu Fronda.pl. Tadeusz G. został skazany na trzy miesiące prac społecznych (po 20 godzin miesięcznie). Będzie też musiał zapłacić 3 tys. zł nawiązki Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu i pokryć koszty sądowe. Wyrok decyzją sądu zostanie też podany do publicznej wiadomości, choć na razie nie wiadomo, w jaki sposób.
– Wolność wypowiedzi prasy ma charakter fundamentalny – zaznaczyła w uzasadnieniu wyroku sędzia, ale od razu zastrzegła: – Prawo dziennikarza do krytyki nie jest nieograniczone. Nie może być traktowane jako prawo do stawiania gołosłownych, niesprawdzonych zarzutów godzących w dobra osobiste innych osób, nie może przerodzić się w prawo do formułowania inwektyw i pomówień – podkreśliła sędzia. Zdaniem sądu już sam tytuł artykułu może być upokarzający.
Mec. Krzysztof Stępiński, który pro bono reprezentował w sądzie prof. Grabowskiego, wnosił o rok prac społecznych. Z wyroku jest jednak zadowolony. – Chodziło przede wszystkim o uznanie winy. Czy oskarżony będzie społecznie sprzątał ulice przez trzy czy przez 12 miesięcy jest mniej istotne – powiedział po wyroku.
Dlaczego zdecydował się na proces karny, a nie cywilny o naruszenie dóbr osobistych? – Przestępstwo było oczywiste. Poza tym procedura karna jest krótsza – odpowiedział adwokat. Wyrok jest nieprawomocny. Pełnomocnik Tadeusza G. zapowiedział apelację.
Masłoń wyklęty. Anderman o autorze „Do Rzeczy”
Krzysztof Masłoń na nagraniu w TV Republika (kadr z nagrania)
Ostatnio Masłoń na bieżąco zareagował artykułem opatrzonym aż dwoma podtytułami: „Żeby budzić sumienie, samemu trzeba je mieć” i „Fałszywa elita intelektualna”. W zasadzie tekst na tych zdaniach mógłby się z powodzeniem zakończyć, bo przecież od razu wiadomo, co autorowi dolega: otóż trapi go fakt, że chodzą jeszcze po polskiej ziemi osobniki bez sumienia, samozwańczy intelektualiści nieogarniający wątłymi rozumami doniosłości przemian, za którymi skromnie przycupnął prezes.
Jest takich zwyrodnialców wielu, zatem Masłoń zdołał ze znaną dociekliwością jakże wyczerpująco przedstawić zaledwie kilku.
„Wciąż uchodzący za młodego i obiecującego 55-letni pisarz Andrzej Stasiuk […] wesoły facio”, który „zgrywa się też na słowiańskiego macho” i dlatego gardzi tymi, u których nie zauważa cech męskich. Pogarda dotyczy „polskich biskupów i Jarosława Kaczyńskiego”. Stasiuk zdaniem Masłonia podczas odbierania Austriackiej Nagrody Państwowej wypowiedział nie te słowa, które wypowiedziałby Masłoń, gdyby tylko tę nagrodę dostał. (Znanemu z dociekliwości Masłoniowi warto przy okazji zwrócić uwagę, że Stasiuk nie mieszka w Bieszczadach. Niech Masłoń docieka teraz gdzie).
Masłonia brzydzi, że „wielokrotnie w sprawach publicznych zabierała ostatnio głos Krystyna Janda”, w dodatku „w swej ulubionej » Gazecie Wyborczej «”, zamiast w ulubionym przez Masłonia tygodniku „Do Rzeczy”. Co cechuje wypowiedzi Jandy? „Niechęć, a od pewnego czasu wręcz nienawiść do formacji sprawującej władzę, do PiS, wreszcie do Jarosława Kaczyńskiego”. O co w ogóle chodzi Jandzie? Masłoń twierdzi, że o to samo, o co szło Edwardowi Gierkowi: by Polska „rosła w siłę, a jej obywatele żyli dostatniej. Może nie wszyscy, ale ona na pewno”.
Padalcem okazał się reżyser Krzysztof Mieszkowski, który na łamach „New York Timesa” śmiał się wyrazić, że „w Polsce nie myśli się już o budowie społeczeństwa obywatelskiego”, niezbędnego w demokracji.
„Ambicje intelektualne miał od zawsze reżyser filmowy Kazimierz Kutz” – drwi boleśnie Masłoń, uściślając: „przemianowany z Kuca na Kutza”. (Tu warto dociekliwemu Masłoniowi przypomnieć o polonizowaniu po 1945 roku Śląska, które polegało także na nadawaniu nazwiskom polskich brzmień – stąd na pewien czas pojawił się Kuc). Co Masłoniowi uczynił Kutz? „Za swego wręcz osobistego wroga uznał Jarosława Kaczyńskiego, a wynik zeszłorocznych wyborów uznał za klęskę. Nie dla siebie samego. A skąd! Dla Polski, o której sobie znów przypomniał”. I dlatego „jakakolwiek dyskusja z poglądami prezentowanymi przez Kutza jest bezcelowa”.
A weźmy taką Olgę Tokarczuk, triumfuje Masłoń, która „wraz z czeredą salonowych piesków ujadała wściekle na Jarosława Kaczyńskiego, zarzucając mu » niegodną retorykę «, kiedy ten powiedział, co myśli o imigrantach”. Dlatego Masłoń postanowił rzucić dociekliwym okiem na twórczość Tokarczuk: „Jeśli chodzi o pisarskie umiejętności Tokarczuk, to zdecydowanie najlepiej wychodzi jej mizdrzenie się”.
Gorzki utwór Masłonia pozbawiony jest sensu, bo przecież za pomocą jednego tygodnika nie wypleni tych wszystkich, których „zgoda na rzeczywistość warunkowana jest tym, czy zachowają w niej uprzywilejowaną pozycję”. Więc może byłoby prościej, gdyby Masłoń, sięgając do tradycji „żołnierzy wyklętych”, wziął sprawy w swoje spracowane ręce i sformował jakiś zgrabny plutonik?
Szef MON zapowiada: Ujawnimy „nowe nagrania” w sprawie katastrofy smoleńskiej
• Macierewicz: „Mamy wstrząsające wyznania członków tej komisji”
• Dodał, że MON posiada również „nowe nagrania załogi tupolewa”
– To, że działania nawigatorów rosyjskich i moskiewskich decydentów miały na celu doprowadzenie do katastrofy polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i całą delegacją na pokładzie, nie pozostawia żadnych wątpliwości – powiedział w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Antoni Macierewicz. Szef MON zapowiedział też ujawnienie nowych nagrań załogi tupolewa. – My dysponujemy teraz prawdziwymi dowodami, w tym tymi, które ukrywała komisja Millera. Mamy wstrząsające wyznania członków tej komisji. A także nowe nagrania załogi tupolewa, które do tej pory nie były znane. Ale nie pochodzą one z pokładu polskiego samolotu – stwierdził.
Dowiedz się więcej:
Co jeszcze powiedział Antoni Macierewicz?
– Dzisiaj wybór nie dotyczy tego, czy to polscy piloci zawinili przy katastrofie smoleńskiej lub czy był to zamach, lecz tego, czy rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, czy też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu – stwierdził szef MON. Dalej dodał: – To, co mówię, to nie są hipotezy. A dowody nie dzielą się na twarde i miękkie, tylko na prawdziwe i fałszywe. My dysponujemy teraz prawdziwymi dowodami, w tym tymi, które ukrywała komisja Millera.
Co ustaliła Komisja Millera, która jako pierwsza badała katastrofę?
Komisja Millera ustaliła, że przyczyną katastrofy smoleńskiej było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania – konsekwencją było zderzenie samolotu z drzewami. Członkowie komisji podkreślali, że ani rejestratory dźwięku, ani parametrów lotu nie potwierdzają tezy o wybuchu na pokładzie samolotu, którą forsował Antoni Macierewicz. Ponadto w raporcie wskazano m.in. na błędy rosyjskich kontrolerów z lotniska w Smoleńsku.
Niech ktoś powstrzyma Macierewicza
Wymienianie „poległych” pod Smoleńskiem okazało się znacznie dłuższe niż hołd oddany bohaterom krwawych bitew nad Bzurą, pod Mławą, obrońcom Westerplatte czy Warszawy. Nie, pod Smoleńskiem nie toczyła się żadna bitwa kampanii wrześniowej 1939 roku. Pasażerowie Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie zginęli w katastrofie lotniczej. W wydarzeniu tragicznym, ale nie w bitewnym starciu.
Podobne apele próbowano odczytać podczas obchodów rocznicy poznańskiego Czerwca 1956 roku – tu nie dopuścili do tego uczestnicy wydarzeń sprzed 60 lat i władze miasta. Na odczytanie apelu smoleńskiego nie chcieli się zgodzić powstańcy warszawscy, którzy rozumieli, że zrównywanie ofiar katastrofy komunikacyjnej z poległymi w 63-dniowej bitwie urąga pamięci jednych i drugich.
Tym razem nikt nie protestuje. Być może dlatego, że niewielu już żyje kombatantów września 1939, a nawet jeśli jeszcze żyją, to nie mają siły protestować. Antoni Macierewicz odetchnął. Może więc spokojnie budować własną kuriozalną politykę historyczną i zaspokajać w wyniosłych mowach własne retoryczne instynkty. Liczy być może, że wcześniej czy później do tej kuriozalnej sytuacji przywykniemy i nazwiemy ją rzeczywistością.
Zapewne nie zdaje sobie sprawy, że zestawiając śmierć członków delegacji państwowej ze śmiercią żołnierzy walczących w obronie ojczyzny z bronią w ręku, tragicznie ośmiesza tych pierwszych. Tak jak nie zdaje sobie sprawy z dwuznaczności sytuacji wdowa po gen. Andrzeju Błasiku wręczająca w Krzesinach figurki swojego męża zdumionym pilotom samolotów F-16 za wzorową służbę.
Nie apeluję do przeciwników Antoniego Macierewicza, nie apeluję do schorowanych kombatantów. Apeluję do prezydenta – zwierzchnika sił zbrojnych – członków Prawa i Sprawiedliwości oraz władz tej partii. Czy ktokolwiek, kto zachował jeszcze odrobinę zdrowego spojrzenia na rzeczywistość, może powstrzymać Antoniego Macierewicza? Niechaj to czym prędzej uczyni w imię godności żołnierza polskiego i godności ofiar katastrofy Tu-154.
Oni i inni
Uroczystości pogrzebowe Danuty Siedzikówny „Inki” oraz Feliksa Selmanowicza „Zagończyka” w Gdańsku(Bartosz Bańka)
To osiłki z ONR decydowały, kto może wejść do kościoła, gdzie odbywała się msza za zamordowanych. Wszyscy z transparentami weszli do kościoła, nikomu to nie przeszkadzało, przeszkadzali KOD-owcy, którzy zostali w brutalny sposób wypchnięci poza teren uroczystości, wulgaryzmów było co niemiara, policja na to nie reagowała. Trudno się dziwić, skoro jej szef uważa, że przyszli po to, żeby zagłuszać uroczystość. Uznał ich za zwolenników gen. Jaruzelskiego i Bolesława Bieruta. Ciekawe, skąd szef MSW ma taką wiedzę. Znaleźć w XXI wieku w Polsce zwolenników Bieruta, to chyba trzeba mieć nie po kolei w głowie.
Według pani premier Beaty Szydło obecność KOD-owców to prowokacja polityczna.
Ręce i nogi się uginają.
Czyżby ONR stał się gwardią narodową naszej obecnej władzy?
Wicepremier Jarosław Gowin wątpi w szczerość intencji Mateusza Kijowskiego, bo widzi w nim ateistę, a inni są antyklerykałami. Zauważa flagi KOD, ale z trudem widzi obrzydliwe sztandary ONR.
Polska jest rozpruta na dwie części, prezydent Andrzej Duda obiecywał, że to zmieni, ale po tym, co powiedział w kościele Mariackim, można wątpić. Prezydent przyczynia się do zamazywania historii ostatnich 27 lat, mówiąc: „O ile do ’89 r. można powiedzieć, że rządził ustrój tych samych zdrajców, którzy zamordowali » Inkę «i » Zagończyka «, to przecież po ’89 r. teoretycznie nie. To jak to się stało, że trzeba było 27 lat czekać?”. Warto obejrzeć pana prezydenta i jego body language.
Tak to się stało, panie prezydencie, że dopiero w 2014 r. znaleziono szczątki „Inki” i „Zagończyka”. Tak to się stało, że w 1991 r. unieważniono ich wyroki. Można mieć pretensje do wszystkich, że za późno, za mało, ale nie można udawać, że nic przez ten czas się nie działo. Szkoda że sąd uniewinnił prokuratora, który skazał „Inkę” i „Zagończyka” na karę śmierci, ale to już inna historia.
Czy pan prezydent przyczynia się do zszycia Polski, kiedy 1 września 2016 r., w rocznicę wybuchu wojny, odczytywany jest apel pamięci ofiar „poległych” w katastrofie smoleńskiej? Widać, że pan prezydent, który mówił bardzo mądre rzeczy, tym samym podpisuje się pod kuriozalnymi pomysłami ministra obrony narodowej, a jako zwierzchnik zrzekł się swoich prerogatyw.
Ale i tak jest postęp, bo pan prezydent Andrzej Duda na uroczystościach 31 sierpnia nie dość, że odnotował bohaterstwo Lecha Wałęsy, to jeszcze w czasie mszy podał mu rękę, choć inni członkowie rządu tego nie uczynili, a jeszcze niedawno prezes PiS chciał wygumkować lidera „Solidarności”, mówiąc, że faktycznie to jego brat kierował związkiem.
Jakież to musiało być przykre dla min. Błaszczaka, który tego dnia rano w TVN 24 powiedział: „To bardzo charakterystyczne, że porozumienia strajkowe w Szczecinie i Gdańsku podpisywali w imieniu » Solidarności «tajni współpracownicy SB”.
Jak się to wszystko ma do pojednania? Może przydałby się w Polsce szewc Dratewka?