„Seksafera w PiS!” – wtorkowy „Fakt” na jedynce
„Seksafera w PiS!” – wtorkowy „Fakt” na jedynce
Jak pisze jutrzejszy „Fakt” na pierwszej stronie:
„Raport detektywa wynajętego przez żonę posła PiS – do którego dotarł Fakt – to mocny dowód, że Łukasz Zbonikowski miał romans z partyjną działaczką. Jest w nim mowa m.in. o wynikach badań DNA oraz miłosna korespondencja. Zawieszony w ubiegłym roku przez prezesa PiS poseł wrócił ostatnio do jego łask. Co teraz zrobi Jarosław Kaczyński?”
Kurski to jednak ma pomysły… Zobacz, co TVP puści podczas meczu z Niemcami
To nie może być przypadek. W czwartek o godz. 21 w TVP1 fani piłki nożnej zobaczą drugi mecz reprezentacji Polski na Euro 2016, gdzie nasi zawodnicy zmierzą się z reprezentacją Niemiec. Jak wiadomo, według retoryki PiS sąsiedzi zza Odry wciąż są naszymi największymi wrogami. I o tym w czasie meczu dobitnie przypominać będą na TVP2.
Żeby Polacy nie zapomnieli, z kim nasi piłkarze mają do czynienia, w telewizyjnej Dwójce w czwartkowy wieczór polecą „Krzyżacy”! Film Aleksandra Forda ma być alternatywą dla tych, których nie interesuje piłka nożna. Ale nikt nie może zapomnieć, że nasze narody od stuleci toczą zaciętą walkę.
„Krzyżacy” – amatorski zwiastun.
Fot. screen z tvp.pl
Myślicie, że to przypadek? A może to faktycznie pomysł prezesa Jacka Kurskiego?
źródło: tvp.pl
Jak Kurski zawstydził Kalego, czyli „Wiadomości” chwalą się oglądalnością TVP [RECENZJA]
„Wiadomości” 13 czerwca
Pierwszy. W materiale o historycznym zwycięstwie Polski w meczu z Irlandią Północną na Euro 2016 „Wiadomości” z nieukrywaną satysfakcją poinformowały, że mecz w TVP obejrzało ponad siedem milionów widzów, a na antenie Polsatu i Polsatu Sport w sumie niespełna pięć milionów. I ani słowa o tym, że to wyniki firmy Nielsen, której wojnę parę miesięcy temu wypowiedział sam prezes TVP Jacek Kurski. Czyli, jak Nielsen pokazuje, że wyniki Kurskiego są złe, Nielsen jest niewiarygodny, a jak niezłe, to godny zaufania? Dotychczas mówiło się o „filozofii Kalego”, od dziś trzeba mówić o „filozofii Kurskiego”.
Drugi. Klaudiusz Pobudzin, lider dziennikowej propagandy, poinformował widzów, że opozycja – Platforma Obywatelska, Nowoczesna i KOD – lekceważy obywateli. Bo w Sejmie PO i Nowoczesna zagłosowały przeciwko projektowi KOD o Trybunale Konstytucyjnym. A nawet dogadały się w tej sprawie – PO i Nowoczesna z KOD. – Pokazali, że nie liczą się z obywatelami – instruował widzów red. Pobudzin. – Bo pod swoim projektem KOD zebrał 100 tys. podpisów.
Dalej posypały się komentarze dyżurnych komentatorów, że nawet, jeśli ktoś się nazywa obrońcą demokracji, to nie znaczy, że broni demokracji.
To akurat celna uwaga, ale w stosunku do PiS i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Bo PiS zamierzał projekt KOD unicestwić – skierować go do komisji razem z swoim i pracować nad oboma. Co w praktyce oznacza, że PiS pracowałby wyłącznie nad swoim, ale wobec Europy twierdziłby, że jest otwarty na propozycje opozycji i dąży do kompromisu. Dlatego Platforma i Nowoczesna głosowały przeciwko wprowadzeniu projektu KOD pod obrady Sejmu. Nie chciały dać się wykorzystać Kaczyńskiemu. Tak się ostatnio w Polsce dzieje, że ten, kto się najgłośniej oburza na lekceważenie głosu obywateli, sam ma w tej kwestii najbrudniejsze sumienie.
Projekt PiS zawiera zapisy, które Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 9 marca (tego, którego prezes PiS nie uznaje) ocenił jako sprzeczne z konstytucją. Kwestionowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego, łamanie konstytucji – to dopiero jest lekceważenie narodu! Ale to akurat „filozofia Kurskiego” znakomicie wyjaśnia, a dziennik TVP sufluje widzom: „Jak prezes lekceważy obywateli – to dobrze”.
Ks. Sowa: Przed wyborami kościół stał się biurem politycznym PiS-u. Czas na refleksję
W poniedziałek o godz. 17 w Lubelskim Centrum Konferencyjnym odbyło się kolejne spotkanie Klubu Obywatelskiego, któremu patronuje PO. W debacie wzięli udział ks. Kazimierz Sowa oraz były minister spraw wewnętrznych Bartosz Sienkiewicz.
Kompromis z lat 90. uśpił obie strony
– Większość krajów na świecie nie ma problemów z rozróżnieniem między polityką a religią. Budują trwałe konstrukcje. Nad Wisłą jest z tym problem. Co jakiś czas papież Franciszek mówi, że przyszłość ma tylko państwo laickie, a państwo wyznaniowe „źle kończy”. Kościół uznał, że należy dokonać rozdział między tym co świeckie i tym co duchowe – mówił ks. Sowa.
Jak dodawał przyjęte na początku lat 90. w Polsce rozwiązanie dotyczące nauczanie religii w szkole, ustawie antyaborcyjnej czy wreszcie konkordatu na długo uśpiło dwie strony. Zarówno kościelnych hierarchów jak i polityków. – To nie był konsensus czyli ustalenie pewnych rzeczy, ale kompromis, czyli każdy poczuł, że z czegoś zrezygnował – przekonywał ks. Sowa. Na koniec swojego pierwszego wystąpienia dodał też, że kościół powinien strzec się polityków, którzy coś mu obiecują. – Siły polityczne puszczają oko i mówią do kościoła „teraz będzie wam lepiej”. To bardzo zgubne. Bo jak politycy coś dają to nie za darmo. Oznacza to, że będą oczekiwali czegoś w zamian. Jeśli polityka jest z religią zbyt blisko to taniec godowy zamienia się w taniec chocholi. Jak się kończy? Wszyscy wiedzą – podsumował ks. Sowa.
Jesteś z nami lub przeciwko nam
O zagrożeniu jakie niosą bliskie relacje polityków PiS z hierarchami kościelnymi mówił też minister Bartosz Sienkiewicz.
– Jesteśmy w przededniu ostrej dyskusji o racji absolutnej. PiS razem z częścią kościoła tworzy pewien węzeł, który ma być racją absolutną. Takie podejście wyklucza innych, wyrzuca poza nawias. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko nam. Powiązanie polityki z religią jest drogą do nierozwiązywalnego za pomocą konsensusu konfliktu – mówił Sienkiewicz.
Co ciekawe, po obu stronach tego sporu są ludzie wierzący. Sienkiewicz podał przykłady byłego prezydenta Bronisława Komorowski, o którym część księży mówiła, że nie powinno mu się udzielać komunii, natomiast Andrzej Duda był wychwalany za przywiązanie do religii.
– Kościół w Polsce boi się ludzkich sumień, swobody wyboru. Jest coraz bardziej zamknięty, oderwany od rzeczywistości. Znaczna część księży ma poczucie utraty prestiżu w ciągu ostatnich 25-27 lat. Ksiądz kiedyś był potęgą w pewnym sensie. Dziś to się załamało – przekonywał były minister.
Ks. Sowa: 8 lub 9 na 10 księży popierało PiS
Ksiądz Sowa uważa, że w polskim kościele brakuje dyskusji, refleksji. – Refleksji nad tezami, które postawił Sobór Watykański II – tłumaczył – Dzisiaj księdzu jest trudniej funkcjonować, ma silne poczucie, że coś mu się należy. To poczucie jest mocne w kościele instytucjonalnym.
– Część ludzi jest wypychanych z kościoła. To czego mi brakuje w kościele to wewnętrznej odwagi. Jeśli mamy do czynienia z bałwochwalstwem, to chciałbym przeczytać list księży do biskupów z potępieniem, że to jest bałwochwalstwo. Chciałbym zobaczyć ten Sobór Watykański II nad Wisłą. Ale go nie widzę – mówił gorzko Bartłomiej Sienkiewicz.
– Kościół przed wyborami stał się biurem politycznym PiS-u. W zależności od regionu 8 lub 9 na 10 księży popierało PiS, a więc nie wszyscy. Pojawiały się hasła, że skoro wybory prezydenckie odbyły się w święto zesłania Ducha Świętego, to prezydent został przez niego wskazany. „Błogosławione łono, które cię nosiło”. Tak być nie powinno – mówił ks. Sowa – Warto jednak zauważyć, że w ciągu pół roku „dobrej zmiany” biskupi milczeli, nie było mocnego apelu, który mógłby być odczytany jako apel polityczny. Podejrzewam, że są w szoku, być może już czują, że PiS ich zawiódł.
Dlaczego Miller myśli Kaczyńskim?
Leszek Miller (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Miller mówi w wywiadzie dla „Polska The Times” np., że wdrożona wobec Polski procedura praworządności „nie ma właściwej podstawy prawnej”. Zupełnie jakbym słyszała Kaczyńskiego, premier Beatę Szydło czy szefa polskiej dyplomacji Witolda Waszczykowskiego.
To oni od miesięcy twierdzą, że ta procedura jest niezgodna z traktatami i że polski rząd może się w tej sprawie zwrócić do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Tylko jakoś Millerowi umknęło, że PiS do tej pory tego nie zrobił. Bo używa tego argumentu do dezawuowania Komisji Europejskiej i wcale nie jest zainteresowany rozstrzygnięciem Trybunału Sprawiedliwości. Bo może być nie po myśli Kaczyńskiego.
Miller, który w kwietniu 2003 r. w Atenach podpisał wraz z Włodzimierzem Cimoszewiczem i Danutą Hübner traktat akcesyjny wprowadzający Polskę do UE, powinien o tym wiedzieć. I pewnie wie, tylko jak Kaczyński woli tłumaczyć, że to „histeria, że w Polsce skończyła się demokracja, albo że dokonuje się zamach stanu”.
I na pewno też wie, że przyjęta przez Komisję Europejską za zgodą Parlamentu Europejskiego i Rady Europy procedura praworządności jest techniczną operacjonalizacją art. 7 traktatu. Gdyby nie ta procedura, nie byłoby żadnych „trzech kroków” – tylko proste głosowanie nad ograniczeniem w prawach członkowskich lub wykluczeniem z UE.
Art. 7 dotyczy stwierdzenia przez Radę Europejską ryzyka poważnego naruszenia przez państwo członkowskie wartości Unii.
Zastosowana wobec Polski procedura istnieje od marca 2014 r. Chodzi o umożliwienie Komisji Europejskiej dialogu z państwem, wobec którego istnieje podejrzenie, że może naruszyć zasady praworządności.
Miller twierdzi, że kryzys konstytucyjny można łatwo rozwiązać. Receptą Millera jest „mała, techniczna nowelizacja konstytucji”, tak by powiększyć skład Trybunału Konstytucyjnego. Miller chce w skład TK włączyć sędziów dublerów, którzy zostali przez PiS wybrani na miejsca zajęte przez sędziów wybranych prawomocnie przez PO. Czyli Miller proponuje tak zmienić konstytucję, by usankcjonować jej złamanie przez rząd i prezydenta.
Rozumiem, że takie łamanie prawa Kaczyński nazywa kompromisem, ale dlaczego robi to Miller? Milleryzacja – naciąganie prawa w celu politycznych korzyści – w pełnym rozkwicie.
Co Miller chce ugrać? Bo przecież nie pomaga takimi deklaracjami swojemu SLD? Może go to w ogóle nie obchodzi? A może mówi to, co naprawdę myśli polityk wypchnięty przez własnych wyborców i własną partię? W wywiadzie Millera czuć to rozgoryczenie tym, co się teraz dzieje z lewicą (a w SLD nie dzieje się nic, po wyborczej śmierci, nie udaje jej się zmartwychwstać, choć rządy narodowych konserwatystów są idealnym momentem na budowanie lewicy), i tym, co się działo w przeszłości. Miller przypomina czasy z początku lat 90., kiedy SLD traktowano jak „zagrożenie dla demokracji”.
Czy dziś dlatego sięga po retorykę Kaczyńskiego, że odczuwa coś w rodzaju politycznej solidarności z politykiem, wobec którego, jak kiedyś wobec niego samego – padały zarzuty o „zagrożeniu demokracji”? To fałszywie rozumiana solidarność.
Nie zawsze ten, kto jest atakowany, jest niewinny i ma czyste sumienie.
Miller twierdzi, że dzisiejsza Polska Kaczyńskiego to państwo demokratyczne, bo mamy wolne demokratyczne wybory. – Póki – zastrzega Miller – PiS nie grzebie w systemie wyborczym, aby cyrkulację władzy zablokować.
To, o czym Miller mówi, to tzw. demokracja wyborcza. Demokratyczne są wybory i tylko one. A to, co robi władza między wyborami, już nie. I tak się dzieje u nas. PiS wygrał wybory i tego opozycja nie kwestionuje (choć PiS co rusz jej to wmawia). Trybunał Konstytucyjny został przez władzę wykonawczą i ustawodawczą sparaliżowany. PiS może teraz uchwalać dowolne ustawy, nie przejmując się ich zgodnością z konstytucją. I już to robi. Ustawa „inwigilacyjna”, medialna, o prokuraturze …
Miller udaje, że tego wszystkiego nie rozumie?
Wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Oczekiwałabym od niego mądrych słów. Bo głupich mamy aż nadto.
Niemiecki trybunał konstytucyjny pilnuje czerwonej linii
Niemiecki trybunał konstytucyjny swoimi orzeczeniami wielokrotnie mieszał szyki politykom. Na zdjęciu: posiedzenie trybunału w Karlsruhe. W środku przewodniczący sądu prof. Andreas Vosskuhle (Uli Deck / Uli Deck/picture-alliance/dpa/AP Images)
Prof. Andreas Vosskuhle, który od 2010 r. stoi na czele Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, jest jedną z najważniejszych osobistości w Niemczech. Złośliwi mówią nawet, że najważniejszą, bo „do niego należy ostatnie słowo”. Niemiecki trybunał wielokrotnie mieszał szyki politykom. W kwietniu za niekonstytucyjne uznał zapisy nowej ustawy antyterrorystycznej. Zdaniem sędziów dawała ona śledczym zbyt szerokie możliwości podsłuchiwania i podglądania.
Kilka lat temu przed wyrokami trybunału drżała Europa, gdy sprawdzał, czy niemiecka ustawa zasadnicza pozwala na ratyfikację traktatu lizbońskiego czy na pomaganie bankrutującej Grecji. Trybunał wyraził na nie zgodę, ale pod pewnymi warunkami. W przyszłości będzie musiał zapewne pochylić się nad decyzją kanclerz Angeli Merkel, która w zeszłym roku zgodziła się przyjmować napływających do Niemiec uchodźców. Przeciwnicy zarzucają jej złamanie konstytucji.
52-letni Vosskuhle, najmłodszy prezes w historii niemieckiego trybunału, często występuje publicznie. Gdy „Wyborcza” poprosiła go o wywiad, zgodził się, pod warunkiem że rozmowa nie będzie dotyczyć sytuacji w Polsce.
Rozmowa z prof. Andreasem Vosskuhlem, prezesem Federalnego Trybunału Konstytucyjnego
Bartosz T. Wieliński: Żeby Bundestag przyjął ustawę, musi za nią głosować większość posłów, których wybierają obywatele. Ośmiu sędziów sądu konstytucyjnego, których obywatele nie wybierają, może jednak uznać ustawę za niezgodną z konstytucją i wyrzucić ją do kosza. Czy to demokratyczne?
Prof. Andreas Vosskuhle: Tak. Po pierwsze, sędziowie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego są wybierani większością dwóch trzecich głosów przez Bundestag i Bundesrat [izba wyższa niemieckiego parlamentu, będąca reprezentacją landów]. Mają więc większą legitymację demokratyczną niż członkowie rządu.
Trybunał analizuje ustawy nie z własnej inicjatywy, lecz na wniosek, podczas procesu sądowego, w pełni niezależnie i nie ma w tym żadnego interesu. Kadencja sędziów trwa 12 lat, bez możliwości ponownego wyboru. Odpowiadają tylko przed konstytucją.
Po drugie, demokracja nie oznacza po prostu władzy większości. Gdyby tak było, większość w parlamencie mogłaby uciskać mniejszości, ograniczać wolność słowa, prasy, zgromadzeń, zmieniać ordynację wyborczą tak, by odpowiadała jej interesom.
Istotą demokracji jest zasada, że należy zapewnić takie warunki, by mniejszość mogła zostać większością. Po to są konstytucje. Po to zapisano w nich reguły gry w walce politycznej, a nad ich przestrzeganiem czuwają w niemal wszystkich krajach demokratycznych niezależne instancje sądownicze.
Czy wola ludu, którą uosabiają posłowie, nie powinna być ponad wolą sądu?
– Napięcia między parlamentem i sądem konstytucyjnym w demokratycznym państwie wynikają z podziału władz. W Niemczech zadaniem Bundestagu jest polityczne kształtowanie wspólnoty. Jednak jak każdy organ władzy jest on zobowiązany przestrzegać konstytucji. Gdy polityka przekroczy zapisane w konstytucji granice, trybunał może uchylić ustawy.
Zgodziłby pan się, że w wielu krajach Europy sądy konstytucyjne to de facto trzecie izby parlamentów?
– Nie, takie twierdzenie błędnie opisuje funkcję sądów konstytucyjnych. One nie zajmują się polityką, lecz jedynie pilnują zewnętrznej granicy, którą konstytucja wytycza politykom. Tej czerwonej linii nie wolno im przekroczyć, ale trudno określić, gdzie ona przebiega. Właśnie dlatego potrzebne są wyspecjalizowane sądy do spraw konstytucyjnych.
W Niemczech trybunał jest atakowany przez publicystów. Na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” przeczytałem, że działa on wbrew niemieckim interesom, przekracza kompetencje, zamienia demokratyczny kraj w państwo sędziowskie.
– W 60-letniej historii Federalnego Trybunału często zdarzały się okresy, gdy był krytykowany. Od jego powstania jest to wręcz część naszej kultury politycznej. Krytyka ta jest ważna. Gdyby świat polityki zgadzał się ze wszystkimi wyrokami, to – zważywszy na naszą funkcję kontrolną – byłoby to niepokojące.
Sądzę, że ta krytyka nie jest skierowana przeciwko trybunałowi jako takiemu. Wręcz przeciwnie – spotykamy się z bardzo dużym uznaniem. Z reguły odrzucane są pojedyncze orzeczenia. Ich krytycy życzyliby sobie po prostu innego wyniku, co samo w sobie jest zrozumiałe.
Oczywiście wyroki trybunału powinny być jak najbardziej przekonujące i jak najszerzej akceptowane. Z drugiej strony, wzmacnianie rządu, parlamentu czy reagowanie na ducha czasu nie jest naszym celem. Mamy za zadanie ochronę konstytucji.
Czy każdy kraj rzeczywiście potrzebuje sądu konstytucyjnego? Np. w Holandii sędziom nie wolno orzekać w sprawie konstytucyjności ustaw.
– W Europie mamy do czynienia z kulturą różnorodności, która nas wzbogaca. Odzwierciedla się w różnych tradycjach dotyczących wartości i w kulturach prawnych poszczególnych krajów. Łączy nas jednak wspólne jądro niepodważalnych reguł, które są podstawą każdego demokratycznego państwa konstytucyjnego i bez których demokracja nie może funkcjonować.
Sądy konstytucyjne pomagają nadzorować przestrzeganie tych reguł. W demokratycznym państwie nie są jednak nieodzowne, co pokazuje przykład Holandii. Tam jednak istnieje Rada Państwa, której zadaniem jest sprawdzanie konstytucyjności ustaw przed ich wejściem w życie.
Gdyby nie dało się efektywnie kontrolować konstytucyjności ustaw i gdyby nie można było egzekwować konstytucyjnych reguł, ustawy zasadnicze byłyby tylko świstkami papieru.
Czy niemieccy politycy próbują wpłynąć na wyroki sądu konstytucyjnego?
– Tego typu sytuacja nigdy nie miała i nie może mieć miejsca. Przy najmniejszej próbie presji na trybunał doszłoby do wielkiego politycznego skandalu, którego żaden niemiecki polityk by nie przetrwał.
Jak wyglądałyby Niemcy, gdyby w kraju nie było sądu konstytucyjnego?
– Trudno powiedzieć, co by było gdyby. Bardzo prawdopodobne jest jednak to, że kraj byłby mniej stabilny politycznie, mnie tolerancyjny i mniej sprzyjający integracji imigrantów. I nasz sukces gospodarczy byłby mniejszy. Bo niemiecki patriotyzm konstytucyjny, który narodził się pod koniec lat 50. XX wieku, przywrócił i wzmocnił utracone w czasach III Rzeszy zaufanie do prawa. Wzmocnił też poczucie wolności i równości.
Niemcy to doceniają?
– Trybunał Konstytucyjny to sąd obywateli. Obywatele postrzegają go jako swój sąd, bo dzięki niemu mogą od państwa egzekwować prawa, które przyznaje im konstytucja. Dlatego poparcie dla trybunału w społeczeństwie jest duże. W sondażach wynosi ono ponad 80 proc.
KARLSRUHE
Stolicę Badenii wybrano na siedzibę trybunału, by uratować status miasta. W 1952 r. przestał istnieć land Badenia, zastąpiony przez Badenię-Wirtembergię ze stolicą w Stuttgarcie. Karlsruhe dostało trybunał na otarcie łez. Wówczas sędziów trybunału od Bonn, stolicy Niemiec Zachodnich dzieliło 300 km. Po zjednoczeniu dystans między Karlsruhe a Berlinem jest dwa razy dłuższy, ale Niemcy uważają, że im dalej sędziowie są od polityków, tym lepiej. Karlsruhe jest uznawane za prawniczą stolicę Niemiec – siedzibę ma tu też prokuratura federalna.
TRYBUNAŁ ZABRAŁ KANCLERZOWI TELEWIZJĘ
Do ostrego sporu między rządem RFN a trybunałem konstytucyjnym doszło w 1961 r., gdy kanclerz Konrad Adenauer (na zdjęciu) próbował stworzyć kanał telewizji kontrolowany przez rząd federalny. Po wojnie media pozostawały w kompetencji wyłącznie landów. To one nadzorowały publiczne radio i działającą od 1954 r. publiczną telewizję ARD.
Adenauer uważał, że media są mu wrogie, a programy tendencyjne, i postanowił to zmienić.
Pod koniec lat 50. powstała spółka Freies Fernsehen (Wolna Telewizja), w której część udziałów objął rząd. Spółka miała stworzyć niezależną od landów telewizję. Zaczęła zatrudniać dziennikarzy, redaktorów, techników. Powstała ramówka, własna agencja informacyjna i reklamowa. Datę rozpoczęcia emisji ustalono na 1 stycznia 1961 r.
Landy rządzone przez socjaldemokratów złożyły skargę do trybunału konstytucyjnego, który wstrzymał przygotowania do startu kanału, a w lutym 1961 r. polecił go zlikwidować. Uznał, że konstytucja nie pozwala rządowi federalnemu na kontrolowanie mediów. Przypomniał nawet, że w czasach Republiki Weimarskiej radio pozostawało pod kontrolą rządu, co umożliwiło nazistom po przejęciu władzy zamienienie go w aparat propagandy. Adenauerowi nie pozostało nic innego, jak prosić landy, by odkupiły materiały zrealizowane przez Wolną Telewizję. Rząd federalny musiał zaś spłacić po niej 35 mln długów.
Pasje i interesy Adama Hofmana. Przez sport do polityki
Funkcja we władzach Związku Piłki Ręcznej ma pomóc Adamowi Hofmanowi wyjść z politycznego niebytu. Ale na ściągnięciu byłego posła PiS najwięcej zyska związek i jego władze.
Kilka dni Adam Hofman, były poseł i rzecznik PiS, został wiceprezesem Związku Piłki Ręcznej w Polsce. – Ten sport ma ogromny potencjał i musimy być dumni z sukcesów naszych sportowców – mówi. – Wśród moich priorytetów będzie współpraca z obecnymi i potencjalnymi partnerami, którzy dopiero zauważą potencjał tej dyscypliny sportu.
Za Hofmanem wciąż ciągnie się cień tzw. afery madryckiej, czyli rozliczenia kosztów niby to służbowego wyjazdu do Madrytu w 2014 roku (prokuratura parę miesięcy temu umorzyła postępowanie w tej sprawie). Formalnie odszedł z polityki i zajął się piarem. Działa bez rozgłosu, ale wiadomo, że agencja byłego posła dostała zlecenie od operatora jednego z sieci komórkowych.
Wejście byłego prominentnego posła PiS do władz ZPRP było zaskoczeniem. Hofman był wprawdzie w poprzedniej kadencji Sejmu wiceprzewodniczącym sejmowej komisji sportu, gra w tenisa, biega ultramaratony i jeździ na rowerze, ale z piłką ręczną nie miał dotąd wiele wspólnego.
Dla ZPRP nowy wiceprezes to prawdziwy skarb. Jest przyjacielem ministra skarbu Dawida Jackiewicza. Ba, to m.in. dzięki Hofmanowi Jackiewicz został ministrem skarbu.
Grono znajomych Hofmana w spółkach skarbu jest imponujące:
* Remigiusz Nowakowski, prezes Tauron Polska Energia;
* Dariusz Kaśków, prezes Energi;
* Adam Rogacki (kolejny uczestnik pamiętnego wyjazdu do Madrytu), członek zarządu spółki Orlen Paliwa;
* Janusz Kowalski, wiceprezes PGNiG
* Robert Pietryszyn (świadek na ślubie Hofmana), dziś prezes grupy Lotos.
Kluczowe stanowiska menedżerskie dają też wpływ na politykę marketingową państwowych firm. A w sumie państwowe firmy wydają na marketing przynajmniej pół miliarda złotych rocznie.
Od niedawna jest dyrektorem marketingu w PZU jest Adam Burak, szef marketingu w spółce samorządowej Wrocław 2012, którą kierował kiedyś Pietryszyn. Według jednego ze źródeł przedstawiciel Adama Hofmana pojawił się ostatnio także w dziale marketingu Totalizatora Sportowego.
Zobacz także: Adam Hofman sprawdza się w biznesie
„Financial Times”: Zagraniczne fundusze wycofują pieniądze z Polski. Boją się „dobrej zmiany”
Duże zagraniczne fundusze inwestycyjne zaczęły się bać inwestycji w Polsce i starają się ograniczyć ryzyko. Powód? Napięcia na linii rząd PiS–Bruksela – pisze „Financial Times”.
Krytyczna opinia Komisji Europejskiej o praworządności w Polsce przekazana rządowi Beaty Szydło na początku czerwca wzmocniła obawy zagranicznych firm przed inwestowaniem w naszym kraju. Zdaniem brytyjskiego dziennika, spadek aktywów dwóch inwestujących w Polsce funduszy ETF od momentu, gdy władzę przejęła partia Jarosława Kaczyńskiego jest „dramatyczny”.
„Financial Times” wylicza, że środki iShares MSCI Capped ETF (zarządza nim BlackRock – największy fundusz inwestycyjny świata) – spadły o prawie jedną szóstą, do 183 mln dolarów. Spadek o jedną trzecią – do 13,5 mln dolarów – zanotował z kolei fundusz VanEck Vectors Poland ETF.
Wycofywanie się z polskiego rynku to już nie tylko teoria. Jeden z managerów zarządzających finansami w Allianz Global Investors, w rozmowie z „FT” oficjalnie potwierdził, że zmniejszył ekspozycję na polskie aktywa od momentu, gdy PiS przejęło w Polsce władzę.
Czytaj też: Czy rząd PiS odpowie Komisji Europejskiej? Ma czas do środy
Dlaczego stratedzy decydują się na takie działanie? Bo inwestowanie w Polsce stało się po prostu bardziej ryzykowne. A zdaniem „FT” nastroje inwestorów mogą się jeszcze pogorszyć, jeśli rząd Beaty Szydło zrealizuje wyborcze obietnice, przekraczając w ten sposób unijny pułap deficytu budżetowego.
Źródło: „Financial Times”
http://koduj24.pl/quo-vadis-kod/
Ryszard Petru spotkał się z szefem MSZ Francji Jean-Marc Ayrault
Petru spotkał się z Ministrem Spraw Zagranicznym Francji Jean-Marc Ayrault
W poniedziałek siedzibie Nowoczesnej w Warszawie odbyło się spotkanie Ryszarda Petru i Ministra Spraw Zagranicznym Francji Jean-Marca Ayrault. Jak informuje Nowoczesna: „Tematem rozmowy była sytuacja w Polsce, kwestie przestrzegania praworządności, spór wokół Trybunału Konstytucyjnego oraz działań opozycji w tej sprawie. Poruszono także tematy pozycji Polski w Europie w kontekście ostatnich wydarzeń oraz wizerunku naszego kraju na arenie międzynarodowej, głownie w sektorze gospodarki i wpływu na inwestycje zagraniczne. Spotkanie odbyło się z inicjatywy strony francuskiej”
Petru o wcześniejszych wyborach: Trzeba brać byka za rogi.
Jak mówił w „Salonie politycznym Trójki” Ryszard Petru:
„Jeśli chodzi o wcześniejsze wybory – trzeba brać byka za rogi. My nie mamy czasu, by 3,5 roku tracić. Czasami wystarczy byka podrażnić. Widziałem, że mu już nerwy puszczają. Mam wrażenie, że już nie [panuje tak nad sytuacją]. Widziałem go dwa razy na mównicy sejmowej gdzie go poniosły nerwy. Byłem zaskoczony, że on taki nerwowy. W związku z tym nie wykluczam wariantu, że w pewnym momencie ten byk na tą płachtę [wyborów] zareaguje”
O 10:30 konferencja Szałamachy i Rafalskiej. Szydło spotka się z szefem MSZ Francji, potem konferencja z Ziobro
Konferencja prasowa Elżbiety Rafalskiej oraz Pawła Szałamachy dot. programu 500+ rozpocznie się o 10:30 w KPRM.
O 11:00 premier Beata Szydło spotka się z szefem MSZ Francji Jeanem-Marcem Ayraultem. Po spotkaniu nie przewidziano wypowiedzi dla mediów.
Następnie, o 12:00 Beata Szydło i Zbigniew Ziobro zaprezentują nową ustawę o komornikach. Pierwotnie konferencja w tej sprawie miała odbyć się w piątek, ale została przesunięta ze względu na przedłużające się sejmowe głosowania.
O 10:30 konferencja Szałamachy i Rafalskiej. Szydło spotka się z szefem MSZ Francji, potem konferencja z Ziobro
Konferencja prasowa Elżbiety Rafalskiej oraz Pawła Szałamachy dot. programu 500+ rozpocznie się o 10:30 w KPRM.
O 11:00 premier Beata Szydło spotka się z szefem MSZ Francji Jeanem-Marcem Ayraultem. Po spotkaniu nie przewidziano wypowiedzi dla mediów.
Następnie, o 12:00 Beata Szydło i Zbigniew Ziobro zaprezentują nową ustawę o komornikach. Pierwotnie konferencja w tej sprawie miała odbyć się w piątek, ale została przesunięta ze względu na przedłużające się sejmowe głosowania.
ABC – arogancja, buta, chamstwo
Wstyd, wstyd – to uczucie, które odczuwamy coraz bardziej. Drżę z niepokoju o polskich piłkarzy i – co gorsza – polskich kibiców, zwłaszcza ich część kibolską.
Wśród kiboli nie brak chamstwa, ale kto ich ma wychowywać, kto ma im dać przykład, jeśli najpotężniejszy polityk w kraju mówi z trybuny sejmowej do opozycji: „Wczoraj broniliście złodziei, dzisiaj bronicie terrorystów”. Prezes Kaczyński lubi podkreślać, że Tusk i spółka wychowali się na ulicy, na podwórku, a on należy do inteligencji żoliborskiej. Jeżeli tak, to PiS powinien wykorzystać okres swoich rządów (może nawet 8 lat!) dla podniesienia poziomu debaty publicznej.
Przestać mówić o „unijnej szmacie”, przestać obrażać Komisję Europejską, mówiąc, że lekturę jej stanowiska (w sprawie polskiej!) można odłożyć na później, bo to jest nikogo nieobowiązujące zalecenie, zresztą uchwalone bezprawnie. Gdybyśmy mieli do czynienia z władzą, która ceni sobie poprawne stosunki w kraju, to prezydent wszystkich Polaków Duda z małżonką nie wykonywaliby afrontu wobec dużej części społeczeństwa i nie wyjeżdżali z Polski 4 czerwca, w rocznicę pamiętnych wyborów, kiedy skończył się socjalizm.
Zamiast zwiedzać Neapol i Pompeje oraz uczestniczyć w uroczystości watykańskiej, w której mógł wziąć udział inny przedstawiciel Polski, np. marszałek Sejmu lub Senatu, pierwsza para powinna była być tego dnia w Polsce, z Polakami, bo – czy się to komuś podoba czy nie – wygumkować tej daty się nie da.
Piszę całkiem serio – jeżeli panowie i panie z obozu rządzącego chcą podnieść poziom kultury politycznej, to powinni zacząć od siebie – nie dlatego, że są gorsi (na ten temat zdania są podzielone), ale ponieważ pełnią władzę i są najbardziej zdyscyplinowani. Jedno słowo prezesa wystarczyłoby, żeby ukrócić chamstwo w obozie władzy, a wtedy i opozycja byłaby zmuszona się dostosować.
Ale brak kultury to nie tylko brutalne słownictwo i absurdalne oskarżenia o „obronę terrorystów”. To także elementarne poszanowanie historii. Jakiż to wstyd dla Polski, że Niemcy upominają się o naszą, polską, historię.
Pełnomocnik rządu RFN ds. mniejszości Hartmut Koshyk (z prawicowej CSU) ostro skrytykował pokazywaną w Bundestagu wystawę „Polska i Niemcy – historia dialogu” jako „sprzeczną z kryteriami naukowymi, w tło zepchnięta została rola wolnego związku zawodowego Solidarność, a całkowicie przemilczany został jej odważny wówczas przywódca, Lech Wałęsa”. Koshyk przypomina wizytę prezydenta Wałęsy w Niemczech w 1992 roku i „wybitną rolę”, jaką odegrał w dialogu z Niemcami.
Wspomniał także o braku najmniejszej wzmianki o „okrągłym stole”, który w latach 1989-1990 miał być wzorem dla podobnej inicjatywy w NRD. Wałęsy na wystawie nie ma, ale Lech Kaczyński i Beata Szydło – są (zwłaszcza zasługi pani premier dla stosunków polsko-niemieckich są doniosłe…).
Trudno bez zażenowania czytać o takich krętactwach, o takim wykorzystywaniu historii do bieżących potrzeb rządzących. Inny przykład nonszalancji historycznej daje minister Krzysztof Szczerski z Kancelarii Prezydenta. Jeszcze kilka miesięcy temu podkreślał podstawowe różnice i sprzeczności pomiędzy naszymi państwami, mówił, że nie możemy grać w jednej orkiestrze z Niemcami, „Niemcy są po drugiej stronie” i musimy tworzyć „sojusz bez Niemiec”.
Dzisiaj, na kilka tygodni przed szczytem NATO i 25. rocznicą traktatu o dobrym sąsiedztwie, Szczerski „protestuje przeciwko tworzeniu klimatu złych relacji polsko-niemieckich”. Wczoraj – zagrożenie „niemiecką Europą”, dzisiaj – „Niemcy, nasz pierwszy partner”. Jaką wiarygodność ma mieć Polska, jeśli minister zmienia melodię i tekst z tygodnia na tydzień?
Arogancja to nie tylko „brak czasu” na zapoznanie się z dokumentem Komisji Europejskiej (min. Waszczykowski, min. Kempa, marszałek Kuchciński), potem obcesowe przyznanie, że minister zapoznał się „pobieżnie”, a marszałek odpowiada dziennikarce pytaniem: „Opinia, a jaka opinia?”. To chamstwo, które przysparza nam wrogów, taka mowa, język IV RP, to po prostu sabotaż polskiej polityki zagranicznej. Służba zagraniczna powinna polepszać, a nie psuć atmosferę wobec naszego państwa. Tymczasem przez media światowe przetacza się fala krytycyzmu wobec polityki naszego (?) rządu, która siłą rzeczy obciąża konto Polski. Spadek zaufania inwestorów do naszego kraju, do złotówki, jest ewidentny.
Na koniec – niepojęta decyzja prokuratury w sprawie gigantycznego transparentu na stadionie Legii: „KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznie (…) dla was będą szubienice”. Jeżeli to nie jest mowa nienawiści, zniesławienie, grożenie śmiercią i zwykłe zdziczenie, to ja jestem świętym tureckim.
Zdaniem pani prokurator Agnieszki Małyszki (warto zapamiętać to nazwisko; może chce zrobić karierę prokuratora Piotrowicza?) treść transparentu mogła być krytyką tych, którzy wygwizdali prezydenta na Stadionie Narodowym, pani Olejnik i pan Lis sami nie zgłosili się w sprawie (czytaj: nie poczuli się zagrożeni), wreszcie, ciągle zdaniem prokurator, bycie politykiem, osobą publiczną „wymaga większej odporności”. Ciekawe, jaką odpornością wykaże się pani Małyszka, gdy (nie daj Boże!) z powodu swoich decyzji sama stanie się ofiarą hejtu. Zamiast bronić dobrych obyczajów raduje „pana Zbyszka”.
Ciekawe także, co by było, gdyby na tym transparencie zamiast Nowoczesnej pojawili się PiS, jego prezes i Pan Zbyszek z prokuratury? Wszystko to arogancja, buta, chamstwo.
Robert Biedroń o masakrze w Orlando: Takich radykałów mamy także w Polsce [WYWIAD]
W strzelaninie w klubie Pulse w Orlando na Florydzie, w nocy z soboty na niedzielę, zginęło 50 osób, a 53 zostały ranne. Sprawca, 29-letni Omar Mateen, wziął zakładników. Został zastrzelony przez policjantów.
O tragedii rozmawiamy prezydentem Słupska Robertem Biedroniem.
Marcin Kozłowski: Na swoim profilu na Facebooku napisał pan: „Słuchając niektórych, to nie mogło się wydarzyć. Przecież nie ma problemu homofobii”. Tę tragedię można było przewidzieć?
Robert Biedroń: Oczywiście. Bagatelizujemy przemoc i chowamy głowę w piasek, udając, że problem homofobii nie istnieje. Szeroko otwieram oczy, gdy słyszę komentarze skrajnie prawicowych i religijnych działaczy mówiących o sprawcy: „To był islamista”. Nie musimy daleko szukać, mamy takich radykałów także u nas w Polsce. To oni rzucają kamieniami, obrażają, biją. Nie widzę żadnej różnicy między religijnym radykalizmem islamistów, a niektórych chrześcijan.
Przyzna pan, że istnieje jednak spora różnica między zamordowaniem kilkudziesięciu osób a wyzwiskami.
– W Polsce nie odbywa się to za pomocą karabinów, a zupełnie w innym stylu. Pokazuje to np. historia 14-letniego Dominika z Bieżunia, który popełnił samobójstwo z powodu przykrego traktowania w szkole. O samobójstwie dwóch lesbijek śpiewa w utworze „Jak pistolet” Maria Peszek. Dziewczyny nie były w stanie żyć w silnie homofobicznej atmosferze. Badania pokazują, że 90 proc. osób LGBT było obrażanych tylko dlatego, że są gejami lub lesbijkami. Prawie 20 proc. doświadczyło przemocy fizycznej z tego powodu. Nie stosuje się broni palnej, ale u podstawy działań jest ten sam radykalizm.
Co odpowiada za tragedie takie, jak w Orlando? Wychowanie, kultura, w jakiej żyjemy?
– Winni są między innymi politycy, którzy podsycają homofobię. Jeżeli korzysta się z homofobii do zbijania kapitału politycznego, to ma się także krew na rękach. W Stanach Zjednoczonych, podobnie jak w Polsce, można bezkarnie nawoływać do nienawiści, obrażać innych. Później ma to przełożenie np. na system edukacji i na prawo.
Ale mowa nienawiści jest coraz częściej karana.
– W Polsce za obrazę katolika wsadzą pana do więzienia, a za obrazę geja może nie spotkać pana żadna konsekwencja. W szkołach dzieci często słyszą, że homoseksualizm to choroba, a pozostawanie w związku partnerskim może budzić zaburzenia psychiczne. Najbardziej obraźliwymi słowami w Polsce wg badań CBOS są „pedał”, „ciota”, a także „lesba”.
Osobom LGBT i tak żyje się lepiej, niż jeszcze 10-20 lat temu.
– To tylko dzięki ludziom z organizacji pozarządowych, gejom i lesbijkom, którzy decydują się na coming out, a także ich rodzinom i przyjaciołom. Nie przyłożyli do tego ręki ani politycy, ani Kościół. Proszę przypomnieć sobie wypowiedzi m.in. biskupa Pieronka czy Lecha Wałęsy. Lech Kaczyński zakazywał parad równości, a Jarosław Kaczyński wraz z Romanem Giertychem straszyli homopropagandą. Politycy mogli doprowadzić do zmian legislacyjnych, budowania tolerancji. Nie zrobili tego.
Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w klubie Pulse, polscy geje i lesbijki powinni być bardziej ostrożni? Zapanuje strach przed chodzeniem do klubów gejowskich i na parady?
– Myślę, że nie, a to głównie dzięki ograniczeniom w dostępie do broni. Stąd, moim zdaniem, do takich ataków w Europie dochodzić nie powinno. Jeśli jednak nie będziemy przeciwstawiali się homofobii, to będzie dochodziło do aktów przemocy. Może nie za pomocą karabinu, ale butelki, kamienia lub pięści.
Karolina Rzewuska-Sobańska: moskiewska kochanica. Wielcy zdrajcy cz. 7
Powstanie listopadowe dogorywało. Rankiem 9 września 1831 r. do Warszawy wkroczyli Rosjanie i już następnego dnia warszawianie dowiedzieli się, że gubernatorem wojennym miasta został gen. Iwan Osipowicz de Witt. Za udział w bitwie pod Olszynką Grochowską (25 lutego 1831 r.) otrzymał od cara złotą szablę z diamentami; w sierpniu 1831 r., w trakcie starcia pod Broniszami na przedpolu Warszawy, wciągnął Polaków w zasadzkę i jego podwładni wzięli do niewoli 1,3 tys. polskich żołnierzy. Podczas szturmu Woli został ranny w kolano. Za wszystkie te dokonania spłynęły na niego dalsze splendory – Order Orła Białego oraz Order Świętego Jerzego II klasy; ten ostatni, jak napisał Mikołaj I, za wielką odwagę i nieustraszoność w walce z polskimi buntownikami.
CZYTAJ TEŻ: Szczęsny Potocki: zdrajca nad zdrajcami. Wielcy zdrajcy cz. 6
Szpiegostwo salonowe
Okazało się, że choć gubernator wojenny jest katolikiem i świetnie mówi po polsku, to bezlitośnie prowadził śledztwa oraz rozprawy doraźne przeciw powstańcom. Sytuacja zmieniła się nieco, gdy do Warszawy zjechała Karolina Rzewuska-Sobańska, którą gubernator przedstawiał jako swoją żonę. Wydało się to dziwne, bo nikt o ślubie tych dwojga nie słyszał, choć niektórzy wiedzieli, że od kilkunastu lat była ona metresą de Witta. Sobańska donosiła na przeciwników caratu i od kilku lat formalnie współpracowała z III Oddziałem, tajną policją utworzoną na rozkaz Mikołaja I w 1826 r., po upadku powstania dekabrystów. Przyczyniła się też do rozproszenia i klęski oddziałów powstańczych na Podolu. O tym jednak w Warszawie nie wiedziano.
Szukała towarzystwa dam z najlepszych kręgów Warszawy, które do niej lgnęły, bo wzbudzała zaufanie. Dawała do zrozumienia, że może pomóc w uwolnieniu uwięzionych, i rzeczywiście de Witt ułaskawił kilku oficerów, ogłaszając, że zrobił to na prośbę żony. Wzbudziło to zdziwienie w kręgach warszawskich Rosjan i do Aleksandra von Benckendorffa, szefa III Oddziału, zaczęły płynąć alarmujące depesze, że de Witt zbyt łagodnie poczyna sobie z Polakami. Przyczynę tego autorzy donosów upatrywali w „złym wpływie” Karoliny Sobańskiej na gubernatora; pytali, dlaczego na wydawanych przez tę parę przyjęciach pojawia się tylu niedawnych „buntowników”. Nie wiedzieli naturalnie, że de Witt i Sobańska mieli ukryty cel: zjednując sobie warszawskie elity, chcieli skuteczniej inwigilować podejrzane środowiska, a kilka pokazowych ułaskawień miało ułatwić te działania. Po kilku miesiącach spędzonych w Warszawie Sobańska uzyskała zgodę na wyjazd do Drezna – oficjalnie na ślub córki Honoraty z księciem Ksawerym Sapiehą, nieoficjalnie, by rozpracowywać środowiska byłych powstańców.
CZYTAJ TEŻ: Hieronim Radziejowski: zdrada rogacza. Wielcy zdrajcy cz. 5
W carskiej niełasce
W Dreźnie zaczęły do niej docierać niepokojące wieści. W Królestwie Polskim de Witt miał być drugą osobą po namiestniku i feldmarszałku Iwanie Paskiewiczu, tymczasem mijały miesiące, a car nie podjął w tej sprawie oficjalnej decyzji. Wkrótce stało się jasne, że zwleka z powodu Sobańskiej, której nie znosił i w liście do Paskiewicza nazywał ją największą i najzręczniejszą intrygantką i Polką, która pod osłoną uprzejmości i zręczności każdego złapie w swoje sieci, tyle jest wierna hrabiemu jako kochanka, ile Rosji jako poddana. Paskiewicz uspokajał cara, pisząc, że de Witt i Sobańska niedawno sformalizowali swój związek (co, jak szybko wyszło na jaw, nie było prawdą), jednak bez efektu. Mikołaj I odpowiedział Paskiewiczowi sucho, że de Witt, ożeniwszy się z Sobańską, postawił siebie w bardzo niewygodnym położeniu . Pytał też, jak długo jeszcze generał będzie się dawał ogłupiać tej babie.
Wieści o carskiej niełasce przeraziły Sobańską, zupełnie nie rozumiała, dlaczego odnosi się do niej z aż taką niechęcią, skoro od lat wiernie służyła Rosji. Napisała do von Benckendorffa: Niech Pan raczy rzucić okiem w przeszłość , to wystarcza, aby mnie usprawiedliwić. Śmiem twierdzić, że żadna kobieta nie była w stanie dać więcej dowodów oddania, okazać więcej gorliwości i zapobiegliwości w służbie swojego monarchy, aniżeli ja z narażeniem własnym, bo nie może pan nie wiedzieć, Generale, że list adresowany do Pana z Odessy, przechwycony przez powstańców podolskich, wzniecił w sercach wszystkich, świadomych tego wypadku, uczucia zemsty i nienawiści do mnie. (…) Więzy łączące mnie od kilkunastu lat z człowiekiem, którego najdroższe interesy koncentrują się wokół interesów jego monarchy, głęboka pogarda, jaką żywię dla kraju, do którego mam nieszczęście należeć, wszystko wreszcie, śmiałam przypuszczać, powinno było wynieść mnie ponad podejrzenia, których padłam ofiarą. (…) Widywałam Polaków, przyjmowałam nawet u siebie kilku takich, których się brzydzę. Ale niepodobieństwem było dla mnie zbliżyć się do tych, z którymi zetknięcie przypominało mi pianę wściekłego psa; nigdy nie umiałam przezwyciężyć tego wstrętu i, wyznaję, zaniedbałam, być może, ważnych odkryć, byle tylko nie narazić się na spotkanie z istotami dla mnie odrażającymi. List pozostał bez odpowiedzi. Car polecił de Wittowi odesłać Sobańską do posiadłości na Podolu.
CZYTAJ TEŻ: Królowa Izabela: zdradziecka Wilczyca. Wielcy zdrajcy cz. 4
Magnacka córka…
Karolina Rzewuska przyszła na świat w Pohrebyszczach nieopodal Berdyczowa 25 grudnia 1795 r. (niektóre źródła podają datę o dwa lata wcześniejszą) w magnackiej rodzinie kasztelana witebskiego Adama Rzewuskiego i Justyny Rdułtowskiej, podkomorzanki nowogródzkiej. Starszy brat Karoliny, Henryk, to późniejszy autor „Pamiątek Soplicy”, znanego zbioru gawęd szlacheckich z czasów konfederacji barskiej i panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Poza nimi Rzewuscy mieli jeszcze pięcioro dzieci, ich krewnymi i powinowatymi byli Radziwiłłowie, Lubomirscy, Leszczyńscy i Chodkiewiczowie. Po uchwaleniu Konstytucji 3 maja stryj Adama – Seweryn – został jednym z przywódców konfederacji targowickiej. Przeciwko reformom Sejmu Wielkiego występował też Adam Rzewuski, znany pisarz polityczny i wolnomularz, który roztrwonił majątek i nie bardzo mógł zapewnić dzieciom należytą opiekę. Karolinę wysłano na wychowanie do mieszkającej w Wiedniu ciotki Rozalii z Lubomirskich Rzewuskiej, nienawidzącej serdecznie wszystkich tych, którzy występowali przeciw porządkowi monarchii feudalnej (jej matka została zgilotynowana podczas rewolucji francuskiej). Nienawiść tę wpoiła wychowanicy, która podziwiała ciotkę. I z pewnością wiedziała, że prowadząca w Wiedniu znany salon Rozalia donosiła dworowi petersburskiemu na bywających u niej austriackich i polskich zwolenników Napoleona.
CZYTAJ TEŻ: Judasz Iskariota: największy grzesznik w dziejach. Wielcy zdrajcy cz. 3
…sprzedana za weksle
Nad Dunajem młoda Rzewuska przebywała do 1813 r., kiedy ojciec postanowił wydać ją za Hieronima Sobańskiego z Bałanówki, który dorobił się fortuny na handlu zbożem. Ród Sobańskich nie uchodził wówczas za arystokratyczny, Hieronim był raczej człowiekiem przyziemnym, zajmującym się handlem i bardziej dbającym o interesy kupieckie niż szlacheckie apanaże. Adam Rzewuski oddał mu córkę w zamian za zwrot niespłaconych weksli. Małżeństwo nie okazało się szczególnie szczęśliwe. Po roku od ślubu przyszła na świata Honorata, której matka nudziła się niemożebnie w mężowskiej Bałanówce i tęskniła do wielkiego świata. Ujawnił się też wtedy jej niespożyty temperament seksualny – zaciągnęła do łóżka jakiegoś kozaka, który tęsknie przygrywał na teorbanie, uwiodła rządcę sąsiedniego majątku i w 1816 r. nastąpiła separacja z mężem. (Katolicki konsystorz stwierdził uroczyście, że powodem rozłąki małżonków był „brak zdrowia” u jednego z nich). Sobański dalej jednak łożył na żonę i zgodził się, by mieszkała w Odessie, gdzie pojechała w 1817 r.
CZYTAJ TEŻ: I ty, Brutusie… Wielcy zdrajcy cz. 2
Wielki odeski świat z generałem-lejtnantem
Tak po latach wspominał Odessę Aleksander Jełowicki, znany emigracyjny wydawca i ksiądz zmartwychwstaniec: Miasto rozległe, okazałe – przystań pełna okrętów, okolice pełne pięknych futorów strojnych pięknymi domami, po ulicach ciągle snują się wozy z pszenicą i innym zbożem, ciągle turkoczą drążki kupców; targi pełne ryb wybornych, owoców doskonałych, kramy pełne towarów zagranicznych, domy i ulice pełne ludzi zagranicznych, bo to wolne miasto kupieckie, co na stepach wygląda jak wyspa, na której spoczęły rozbitki wszystkich narodów.
Sobańska liczyła pewnie na to, że w tym prężnie rozwijającym się mieście nad Morzem Czarnym trafi na powrót do upragnionego wielkiego świata. Otworzyła salon i próbowała naśladować wiedeńskie wzorce ciotki. Wzbudziła zainteresowanie, bo zapraszała zarówno arystokratów, jak i niemających dotąd wstępu do pałaców arystokratów kupców, z którymi jej mąż robił interesy. Najznamienitsi i najbogatsi przybywali tłumnie na jej przyjęcia, niektórzy szli wprost do alkowy gospodyni. Uwiodła m.in. Mikołaja Jaroszyńskiego, narzeczonego swej młodszej siostry Aliny, który powodowany wyrzutami sumienia popełnił później samobójstwo. W Odessie plotkowano, że roznegliżowana z adoratorami galopowała konno po stepie.
Pewnego razu do jej salonu zawitał generał-lejtnant Jan de Witte, syn komendanta twierdzy w Kamieńcu Podolskim oraz Zofii Glavani, „pięknej Bitynki”, która na koniec została żoną Szczęsnego Potockiego (ojciec Jana Józef de Witte zgodził się odstąpić żonę przywódcy targowicy za niebagatelną sumę 500 tys. zł oraz pokaźny zbiór chłopskich dusz w kilku białoruskich wioskach). Podczas wojen napoleońskich był jakiś czas agentem francuskim, ostatecznie jednak związał się z imperium Romanowów i od lat robił karierę w carskim wojsku. W Odessie miał tropić spiski przeciw samodzierżawiu. Sobańska wkrótce stała się kochanką i powiernicą de Wittego (każącego się nazywać Iwanem Osipowiczem de Witt), a on uczynił z niej skuteczną agentkę.
Tak o tym związku pisał pamiętnikarz Filipp Vigel: Ileż to razy widzieliśmy kochanków, występujących przeciw prawom świata, którzy opuszczają go i żyją tylko dla siebie. Tu niczego takiego nie było. Wręcz przeciwnie – dumna ze swych słabości para ta jakby wystawiała siebie na pokaz całemu światu. Współistnienie dwóch osób o równym statusie wymaga zapewne odpowiedniej wzajemności uczuć: Witt był bogaty, posiadał i marnotrawił ogromne sumy. Sobańska prawie nic nie miała, ale mimo to [dzięki niemu] ubierała się najlepiej i żyła w luksusie. Nic dziwnego, że nic sobie nie robiła z przydomka „nałożnicy-utrzymanki”, którym inni ją nazywali.
Sobańska bardzo chciała sformalizować romans z Wittem, żonatym z Józefiną Lubomirską. Napisała do niej list z pogróżkami, żądając rozejścia się z mężem, i groziła, że inaczej ogłosi, iż ojcem jej dzieci nie jest Witt, lecz komendant pułku piechoty ze Zwiahlu (Lubomirska ponoć miała z nim romans). Generałowa opowiedziała o tych pogróżkach znajomym i w efekcie miejscowa arystokracja odsunęła się od Sobańskiej. Jak relacjonował Vigel, hrabina Woroncowa [z domu Branicka, żona rosyjskiego gubernatora w Odessie] ledwie już ją tolerowała. Zapraszała Sobańską do siebie na wieczory i bale tylko dlatego, by uniknąć jawnej kłótni między swym mężem a Wittem; także Olga z Potockich Naryszkina, chociaż była (po matce) przyrodnią siostrą Witta, nie chciała się zaznajamiać z Sobańską. Wszystkie inne arystokratki również odsuwały się od niej. W tej upokarzającej dla niej sytuacji wykazywała się siłą charakteru tak wielką, że nic sobie nie robiła z prześladujących ją kobiet.
Jawny i długoletni romans z Wittem stał się jednak wielkim skandalem. Wyrzekli się jej rodzice i rodzeństwo, w 1825 r. Hieronim Sobański uzyskał kościelne unieważnienie małżeństwa, czym Sobańska nie bardzo się przejęła. Kochanków miała na pęczki, w tym dwóch wielkich poetów.
Alkowiana Donna Dżiowanina
W 1820 r. za wiersze o antycarskiej wymowie Aleksander Puszkin został zesłany na południe Rosji. W następnym roku trafił do Odessy, gdzie zaczął romansować z gubernatorową Elżbietą Branicką-Woroncową. Niezadowolony gubernator szybko doprowadził do wydalenia poety z miasta, ale zanim Puszkin opuścił Odessę, znalazł chwilowe pocieszenie w ramionach Sobańskiej. Ta bezceremonialnie na niego donosiła, czego poeta, jak się zdaje, nigdy się nie domyślił, skoro po kilku latach wciąż pisał do niej płomienne listy miłosne. Ciężko tylko znosił to, że kochanką musiał się dzielić z innymi, Sobańska bowiem bez krępacji opowiadała mu o rozkoszach doznanych w ramionach innych mężczyzn.Takie okrutne rzeczy opowiadałaś mi o doznaniach swoich – pisał do ukochanej Puszkin – że nie mogłem, nie byłem wprost w stanie uwierzyć w życie, jakie prowadziłaś w ciągu minionych lat. Aby mnie jeszcze bardziej przywiązać do siebie czy z żądzy zemsty? Nie rozumiał, że Sobańska rozkochiwała go w sobie po to głównie, by wyciągać informacje użyteczne dla policji. Dzięki jej talentom kilka lat po spotkaniu z Puszkinem carskie służby zidentyfikowały wielu członków spisku dekabrystów z południowych prowincji.
Na początku 1825 r. do Odessy przyjechał Adam Mickiewicz i Witt czym prędzej zlecił Sobańskiej „opiekę” nad wygnanym z Wilna poetą. Niebawem zostali kochankami. Tak go wspominała po latach: Mickiewicz (…) Cóż?… Lubił bardzo grać w szachy, gadał do rymu i pół godziny czasu bez przerwy… golić się nie lubił, trzy dni pod rząd, lulkę kurzył na krótkim cybuchu, ale ten jego tytoń okropnie śmierdział… okropnie… Skropiony był Mickiewicz zawsze wodą brzozową… – i ta woda brzozowa wciąż nieznośnie kręciła mi w nosie, tak świdrowała, że raz nie mogłam już dłużej wytrzymać i o trzeciej nad ranem wyprosiłam go z łóżka…
Starała się mieć go przy sobie jak najdłużej, interesowało ją wszystko, co pisał, o każdej najmniejszej „nieprawomyślności” bez wątpienia donosiła Wittowi. Mickiewicz nazywał ją Donną Dżiowaniną, a ślady erotycznych uniesień znalazły się w wierszach składających się na cykl „Sonetów odeskich” (kilka dedykowanych jest „D.D.”). Podobnie jak Puszkina irytowało go, że nie był jedynym kochankiem Sobańskiej. Tak oto żalił się w sonecie „Pożegnanie”:
Odpychasz mię? – Czym twoje
serce już postradał?
Lecz jam go nigdy nie miał;
– Czyli broni cnota?
Lecz ty pieścisz innego!
– Czy że nie dam złota?
Lecz jam go wprzódy nie dał,
a ciebie posiadał (…).
Latem 1825 r. Witt i Sobańska zaprosili Mickiewicza do udziału w wyprawie na Krym, która stała się dlań inspiracją do napisania „Sonetów krymskich”. W podróży uczestniczył również inny Polak, niepozorny badacz owadów Aleksander Boszniak. Po powrocie z krymskiej wycieczki Boszniak zjawił się w salonie Sobańskiej w mundurze, obwieszony carskimi orderami, a Witt zaśmiał się i powiedział, że ów entomolog „różne łowi dla nas muszki”. Wstrząśnięty Mickiewicz pojął, że na Krymie był śledzony. Czy podejrzewał o to również piękną Sobańską? Do dziś badacze się o to spierają, najwyraźniej jednak do Petersburga nie trafiły żadne istotne raporty, skoro niebawem Mickiewicz uzyskał zgodę na publikację „Konrada Wallenroda” i wyjazd z Rosji. Być może było tak, że kobieta, którą Puszkin nazywał demonem, nie traktowała poważnie politycznych zainteresowań sypiających z nią poetów.
Nawrócona przez Serba
W 1832 r. Witt, widząc, że z powodu wieloletniej kochanki popadł w carską niełaskę, postanowił rozstać się z nią definitywnie. Kompletnie załamana Sobańska myślała nawet o samobójstwie i wtedy z pomocą przyszedł dawny adiutant Witta, pułkownik Stefan Czyrkowicz, oficer pochodzący z Serbii, głęboko wierzący w Boga oraz samodzierżawie. Postanowił ratować zbrukaną duszę Sobańskiej i nakazał jej kilkumiesięczną pokutę w siedzibie mistycznej sekty baronowej Krüdener na Krymie. Nawrócona grzesznica napisała pożegnalny list do Witta i wyszła za mąż za Czyrkowicza. Wierzę mocno, że u boku tego prawego a zamożnego człowieka czeka mnie dalsze szczęście. Surowość jego zasad i powaga jego charakteru rozpromieniły całą istność moją. Pragnąc zasłużyć na jego szacunek, podejmuję się wielu nowych obowiązków, przeciw którym buntuje się zła moja natura, choć uznaje konieczność tychże – wyznawała w jednym z listów. Gdy w 1840 r. Witt zmarł, nie bardzo się tym przejęła, większym wstrząsem okazała się dla niej śmierć Czyrkowicza w 1846 r.
Wyjechała najpierw do Rzymu, potem do Paryża, żyła wygodnie ze spadku po Czyrkowiczu i pomogła nawet spłacić długi Balzaka, męża jej młodszej siostry Eweliny Hańskiej. Miała już ponad 50 lat, ale ciągle pociągała mężczyzn i w końcu odstawiła na bok mistyczną pobożność. Wśród kolejnych kochanków byli m.in. komediopisarz Eugeniusz Scribe oraz znany krytyk Karol de Sainte-Beuve. W Paryżu spotkała też Mickiewicza, którego tak teraz opisywała znajomym: Nie ten sam człowiek, którego kiedyś dobrze znałam. Herezje czyste prawił. Szaleniec, zagorzalec, jakobin. Utrzymywała co prawda z Mickiewiczem jakieś kontakty, ale ich szczegółów nie poznamy – syn poety Władysław spalił bowiem korespondencję ojca i jego dawnej kochanki.
Stara pasja nie rdzewieje
6 listopada 1851 r. niespodziewanie wyszła za mąż za młodszego o kilkanaście lat Jules’a Lacroix, poetę i znanego tłumacza Szekspira na francuski. Dopiero pod koniec życia powiedziała mu, jak go oszukała, odejmując sobie dziesięć lat. W czasie powstania styczniowego pojechała do Polski wesprzeć powstańców, ale starej renegatce nie bardzo dawano wiarę. Słusznie. Po przybyciu do Warszawy została bliską przyjaciółką nowego namiestnika Królestwa Polskiego Nikołaja Berga i do Paryża wróciła rozpracowywać środowiska polskich emigrantów. Kiedy w 1872 r. Lacroix stracił wzrok, ostentacyjnie oprowadzała go po paryskich ulicach, najpewniej głównie po to, by prasa mogła pisać o „ofiarnej Antygonie wspierającej swego ociemniałego Edypa”. Zmarła w lipcu 1885 r.
Korzystałem m.in. z książki Jerzego Jankowskiego, „Nieromantyczni romantycy”,Wrocław 1997 r.
Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!
W ”Ale Historia” czytaj też:
Ernest Wilimowski: ojczyzny Eziego [Sąsiedzi przez Odrę]
Ernest Wilimowski, reprezentant Polski i III Rzeszy, dopuścił się zdrady? Przed wojną miał zdradzić Niemców, po jej wybuchu – Polaków. Pierwsi dawno o nim zapomnieli, drudzy kłócą się o „Eziego” do dziś. Pytanie tylko, czy urodzony sto lat temu piłkarz rzeczywiście kogokolwiek zdradził
Największe marzenie towarzysza Gomułki [Sąsiedzi przez Odrę]
„Często mówię, że w Poczdamie zatwierdzono naszą granicę zachodnią. To nieprawda. Stalin sobie załatwił granicę w Kaliningradzie. Żaden rewizjonista niemiecki jej nie kwestionuje. A naszą – tak. Stalin chciał sobie pozostawić sznureczek, za który mógł pociągać” – mówił swoim zaufanym Władysław Gomułka
Kto handluje, ten żyje [Sąsiedzi przez Odrę]
Dzięki otwarciu granicy z NRD Polki zaczęły masowo używać robotów kuchennych. We wschodnich Niemczech hitami stały się przywożone z Polski kosze wiklinowe, dżinsy i duże, kolorowe grzebienie, żelazny atrybut wiejskich elegantów, obowiązkowo wetknięty w tylną kieszeń marmurkowych spodni
Pomoc od serca i pomoc bratnia [Sąsiedzi przez Odrę]
Zachodnioniemiecka ciężarówka z napisem „Masło i wołowina” oraz enerdowski czołg pędzą do Polski. Rysunek Hansa-Joachima Gerbotha opublikowany na początku grudnia 1980 r. w dzienniku „Bonner Rundschau” nieźle oddawał podejście RFN i NRD do trwającego w Polsce karnawału „Solidarności”
Karolina Rzewuska-Sobańska: moskiewska kochanica. Wielcy zdrajcy cz. 7
Jak długo jeszcze generał będzie się dawał ogłupiać tej babie? – pytał car Mikołaj I, nie dbając zupełnie o zasługi, jakie oddała mu ta „największa i najzręczniejsza intrygantka”. Szpiegowała powstańców listopadowych, Puszkina i Mickiewicza, a na stare lata rozpracowywała konspirację powstania styczniowego
Suszarka: wiatr we włosach. Historia przedmiotu
„Najlepszą rzeczą, którą może mieć kobieta, oprócz talentu oczywiście, jest jej suszarka do włosów” – mawiała gwiazda Hollywood Joan Crawford. Suszarka ma już ponad 100 lat i wiele zastosowań. Kto nie suszył nią skarpetek, niech pierwszy rzuci kamieniem