Marcinkiewicz, 26.03.2017

 

 

Poseł Platformy Obywatelskiej Marcin Kierwiński dla wiadomo.co mówi o powodach złożenia przez Antoniego Macierewicza doniesienia do prokuratury na Donalda Tuska, iż dopuścił się zdrady dyplomatycznej.

Kierwiński: Urojenia Macierewicza kontra fakty

Wniosek w sprawie tzw. zdrady dyplomatycznej Donalda Tuska to obrona przez atak. Tak działa Antoni Macierewicz – mówi w rozmowie z wiadomo.co poseł PO Marcin Kierwiński, szef zespołu Platformy do odkłamywania teorii ministra obrony narodowej. Po kolejnym spotkaniu zespołu udowadnia, że odpowiedzialność za katastrofę smoleńską ponosi m.in. gen. Andrzej Błasik, który nadzorował 36. specpułk. Rozmawiamy też o wraku tupolewa i kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Ta coraz bliżej.

Kamila Terpiał: Antoni Macierewicz w tym tygodniu przypominał o sobie. Według niego, Donald Tusk dopuścił się zdrady dyplomatycznej, minister złożył w tej sprawie wniosek do Prokuratury Krajowej. Po co?
Marcin Kierwiński: Wniosek jest kompletnie nieuzasadniony. Opiera się na kłamstwach, pomówieniach albo sprawach, które już dawno zostały wyjaśnione. Ten wniosek oczywiście nie jest przypadkiem, minister Macierewicz ma teraz dużo problemów. Ma problem w kontaktach z prezydentem, konflikt z Jarosławem Kaczyńskim dotyczący Bartłomieja Misiewicza, problem z blamażem podkomisji smoleńskiej, problem z chaosem w armii. Dlatego stara się za wszelką cenę przysłonić te problemy kolejnymi „rewelacjami”, a że zbliża się rocznica katastrofy smoleńskiej, to dodatkowo chce przekazać wiadomość do najtwardszego elektoratu: pamiętajcie, ja tutaj jestem, jestem PiS-owi cały czas potrzebny. To jest próba obrony przez atak, Macierewicz atakuje na oślep, żeby bronić swojej pozycji w PiS-ie.

Wszystkie działania Macierewicza obliczone są na taki krótkotrwały efekt i wszystkie opierają się na kłamstwie.

Prokuratura Krajowa bada już przecież przyczyny katastrofy smoleńskiej.
Tutaj chodzi tylko i wyłącznie o fakt medialny, o zaistnienie przekazu, że Antoni Macierewicz znalazł nowe dokumenty. Chcielibyśmy więc publicznie zapytać: jakie dokumenty znalazł pan minister? On często buduje taką narrację „nowe, szokujące fakty”, tylko ostatnio, jak mówił o nowych dokumentach, to okazało się, że chodziło o film dostępny od dawna w Internecie. W październiku słyszeliśmy, że minister znalazł dowody na fałszerstwa czarnych skrzynek, złożył wniosek do prokuratury, a ta nawet nie wszczęła postępowania. To pokazuje, że wszystkie działania Macierewicza obliczone są na taki krótkotrwały efekt i wszystkie opierają się na kłamstwie.

W ostatnim wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Antoni Macierewicz mówił o „bohaterskich pilotach, którzy chcieli uratować samolot z zasadzki”.
To kolejna nowa koncepcja, oczywiście całkowicie przecząca logice i faktom. Z jednej strony mamy urojenia Macierewicza, z drugiej strony obiektywne dane, jak chociażby odczytane czarne skrzynki. One jednoznacznie stwierdzają, że do momentu zderzenia z brzozą systemy samolotu funkcjonowały prawidłowo. Wystarczy dodać do tego to, co wiemy m.in. ze stenogramów rozmów w kokpicie, że załoga nie reagowała na ostrzeżenia, zniżyła się poniżej minimalnej wysokości, do której mogła się zniżyć; w kluczowym momencie samolot znajdował się zaledwie kilka metrów nad ziemią i poniżej poziomu pasa. Obiektywne fakty są miażdżące. Minister Macierewicz kolejną kłamliwą teorią nie zakłamie rzeczywistości.

Z jednej strony mamy urojenia Macierewicza, z drugiej strony obiektywne dane, jak chociażby odczytane czarne skrzynki.

Odpowiedzialność Dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika za katastrofę w smoleńsku jest bezsprzeczna – taką tezę przedstawił pan dzisiaj podczas spotkania zespołu PO do odkłamywania teorii Macierewicza. Jakie są na to dowody?
Chodzi o odpowiedzialność w zakresie realizacji szkoleń w 36. specpułku i niewdrożenie zaleceń pokontrolnych po katastrofie CASY w Mirosławcu. Ponad wszelką wątpliwość należy stwierdzić, że to gen. Błasik ponosi za to odpowiedzialność. Mówimy o osobie zmarłej, więc ten przekaz jest bardzo trudny, ale jeżeli chcemy uczciwie mówić o katastrofie smoleńskiej, to należy stwierdzić, że to gen. Błasik nadzorował 36. specpułk, w którym nie wdrożono zaleceń po katastrofie CASY. A zdarzenia w Smoleńsku i Mirosławcu są bliźniacze, jeżeli chodzi o zaniechania. W tym feralnym locie 10 kwietnia piloci zasiadający za sterami byli niedostatecznie wyszkoleni i nie mieli uprawnień do tego, żeby latać. Można też powiedzieć, że gen. Błasik wprowadził prezydenta Lecha Kaczyńskiego w błąd, bo raportował przed wylotem do Smoleńska, że samolot jest gotowy do startu. Jak gotowy do startu może być samolot, którego załoga nie ma wymaganych uprawnień?

Jeżeli chcemy uczciwie mówić o katastrofie smoleńskiej, to należy stwierdzić, że to gen. Błasik nadzorował 36. specpułk, w którym nie wdrożono zaleceń po katastrofie CASY.

A co z zachowaniem gen. Błasika podczas lotu i możliwą obecnością w kokpicie? Można to stwierdzić na podstawie dostępnych materiałów?
Ten wątek też był podnoszony podczas prac zespołu. Wiemy, że kokpit nie był sterylny, że przebywały tam osoby trzecie, ale nie ma jednoznacznego potwierdzenia, że był to gen. Błasik. Jedno jest niezaprzeczalne, w kokpicie przebywał ktoś, kto mógł do niego wejść w sposób bezproblemowy, ktoś, kogo piloci się słuchali, i ktoś, kto znał się na pilotażu, bo ta osoba odczytuje wysokość samolotu. Na pokładzie mało było osób, które spełniają te wszystkie założenia.

Uda się sprowadzić wrak Tupolewa do Polski?
Wrak jest traktowany przez Rosję jako element siania bałaganu i chaosu w Polsce. Mogę powiedzieć z dużym prawdopodobieństwem, że gdyby nie działalność Antoniego Macierewicza, wrak pewnie już dawno byłby w Polsce.

Wrak jest traktowany przez Rosję jako element siania bałaganu i chaosu w Polsce.

PiS twierdzi, że to Platforma nie zrobiła nic, aby wrak odzyskać.
Bardzo trudno jest zabrać Rosjanom wrak, który znajduje się na ich terytorium, a oni nie chcą go oddać. Widać, że nie jest to takie proste, skoro PiS przez półtora roku nie potrafi nic w tej sprawie zrobić. Rosjanie doskonale wiedzą, że wrak jest elementem, którym mogą grać. Gdyby w Polsce była zgoda i zaufanie do ekspertów, może ten wrak byłby już dawno w Polsce.

Wierzy pan w to, że do 10 kwietnia podkomisja smoleńska pokaże jakieś nowe dokumenty?
To nie jest problem wiary, tylko faktów. Przez ponad rok podkomisja nie zrobiła nic, oprócz jednej żenującej konferencji prasowej nie przedstawiła żadnych dowodów i dokumentów. Teraz nawet takie usilne poszukiwanie dowodów na absurdalne tezy Macierewicza po prostu się nie uda. W tej podkomisji zasiadają zresztą osoby, które nie mają żadnego przygotowania merytorycznego do badania katastrof lotniczych, w tym kontekście myślę, że będzie im szalenie trudno przygotować jakikolwiek materiał. A to, że absurdalnych tez Macierewicza nie da się udowodnić, to też fakt i to wiąże tym ludziom ręce. Podjęli się zadania, które jest niewykonalne.

Teraz nawet takie usilne poszukiwanie dowodów na absurdalne tezy Macierewicza po prostu się nie uda.

Czego możemy spodziewać się 10 kwietnia?
Myślę, że to będzie kolejna odsłona dzielenia Polaków, kolejny moment, w którym Antoni Macierewicz wygeneruje nowe kłamstwa i teorie. Zresztą ostatni tydzień dobitnie o tym świadczy. Im bardziej brakuje mu merytorycznych dowodów i kompromituje się jego podkomisja, tym bardziej Macierewicz uciekać będzie w kolejne kłamstwa i manipulacje. To taka typowa ucieczka do przodu, tylko wszyscy wokół ministra obrony narodowej już wiedzą, że koniec kłamstwa smoleńskiego jest bliski.

Przecież na każdej miesięcznicy przed Pałacem Prezydenckim słyszymy z ust Jarosława Kaczyńskiego, że są coraz bliżej prawdy.
Jak na razie jedynym efektem działania PiS-u jest to, że wycofano z obiegu publicznego raport polskich ekspertów, którzy zbadali przyczyny katastrofy smoleńskiej, więc jedynym obowiązującym jest raport rosyjskiego MAK-u. To jedyny wymierny efekt tego, co robi Macierewicz.

wiadomo.co

 

Premier o Donaldzie Tusku: Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd

WB, PAP, 26.03.2017

Beata Szydło

Beata Szydło (Kancelaria Premiera)

– Nie oczekiwałam nawet, że Tusk poprosi nas o poparcie. Minimum przyzwoitości było jednak poinformowanie nas, że będzie się ubiegał o reelekcję – powiedziała premier w wywiadzie dla „wSieci”, odnosząc się do sprawy wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej.

– Nie było to łatwe doświadczenie. Wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność polityczna. Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd. To byłoby wywieszenie białej flagi. To oznaczałoby utratę wiarygodności – powiedziała premier Beata Szydło wywiadzie, którego fragmenty opublikowano w niedzielę na stronie internetowej tygodnika.

„Nie było owacji, całkowita cisza”

– Nie przegraliśmy. To była potyczka, która przyniesie nam za jakiś czas dobre rezultaty. I nie będzie to bardzo długi czas. Proszę mi wierzyć, nasz prestiż – jako tych, którzy potrafią twardo bronić swoich racji – naprawdę wzrósł. A że coś można było zrobić inaczej? Na pewno. W polityce nigdy nie ma idealnych warunków – powiedziała Szydło.

Jak informuje tygodnik „wSieci”, w wywiadzie premier zdradza kulisy wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. – Nie było owacji, nie było fety. Całkowita cisza, gęsta atmosfera. Jakby wszyscy zdawali sobie sprawę, że coś poszło nie tak – powiedziała premier Beata Szydło. Dodała, że tylko ona zabierała głos w tej sprawie.

„Nie oczekiwałam, że poprosi nas o poparcie”

Tygodnik podał, że szefowa rządu całą sytuację wokół wyboru Tuska uważa za trudną.

– Nigdy nie było ze strony Donalda Tuska jakiejkolwiek próby rozmowy na ten temat. Nie oczekiwałam nawet, że poprosi nas o poparcie. Minimum przyzwoitości było jednak poinformowanie nas, że będzie się ubiegał o reelekcję. Nie mówił o tym nawet podczas swojej wizyty w kancelarii premiera w Warszawie, przed szczytem w Bratysławie – powiedziała premier.

Kapitał lokowany za granicą

Beata Szydło zabrała też głos w sprawie rządowej Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju i sytuacji budżetowej. – Mamy udane programy, np. Start in Poland, a Kongres 590 pokazał, jak wielki jest potencjał. Pomysłowe i innowacyjne społeczeństwo to nasz największy kapitał. Przez lata był on lokowany za granicą pomnażał dobrobyt innych krajów, my chcemy to zmienić – zadeklarowała premier.

gazeta.pl

 

Festyn 7. rocznicy Katastrofy Smoleńskiej zbliża się

Wielkimi krokami zbliża się pisowskie święto narodowe (zbitka pojęciowa jak najbardziej odpowiednia): siódma rocznica Katastrofy Smoleńskiej. Duże litery to nie mój wymysł, są stosowane w nomenklaturze PiS i to przez resort kultury.

Z pewnością święto będzie huczne, istny jarmak patriotyczny. Może zaśpiewa nawet Maryla Rodowicz hit wszechczasów „Kolorowe jarmarki”, acz moja wiedza w kwestii artystycznej jest żadna. Antoni Macierewicz poda ku wierze jakąś nową teorię „zamachowo-wybuchową”, bo ostatnia przymiarka sprzed tygodnia „zasadzka” jest cieniutka. A brzmi: „Chcieli uratować polską delegację z zasadzki, w jakiej się wszyscy znaleźli. I mimo tej wspaniałej postawy to właśnie piloci są oskarżani”.

Możliwe, że pracująca od roku podkomisja smoleńska ujawni swoje najnowsze ustalenia „winy Tuska”. Pomijam „zdradę dyplomatyczną Tuska”, która ponoć została zgłoszona przez ministra Macierewicza do prokuratury, jej umocowanie prawne jest żadne, można tylko się uśmiać. Czyżby chodziło o efekt komiczny?

W każdym razie czekają nas nie lada niespodzianki. Politycy PiS i topniejący elektorat tej partii przebierają nogami na te „wiekopomne chwile”. Ale nie tylko oni, bo od kilku miesięcy równolegle wraz z miesiecznicami smoleńskimi dochodzi do kontrmiesięcznic urządzanych przez Obywateli RP. Ostatnia kontrmiesięcznica tym się wyróżniła, iż uczestników miała więcej niż miesięcznica Kaczyńskiego. Obywatele RP przypłacili to jednak brutalnym potraktowaniem przez policję Błaszczaka (termin też nieprzypadkowy), pocięto im żyletkami nakrycia wierzchnie, a także odcięto horyzont manifestacji 4-5 metrowymi ekranami.

PiS nawet stworzył prawo, aby do kontrmiesięcznic nie dochodziło, znowelizowana ustawa o zgromadzeniach już obowiązuje, ma być batem na społeczeństwo obywatelskie, na Obywateli RP, a szczególnie na KOD. Jak będzie w praktyce działało, dość szybko się przekonamy.

Wracając do 7. rocznicy Katastrofy Smoleńskiej (och, pokraczności pisowska! – oni nawet język polski potrafią zepsuć). Otóż Obywatele RP nie rezygnują z udziału w uroczystościach na Krakowskim Przedmieściu. I słusznie – bo warto sobie przypomnieć, iż w katastrofie pod Smoleńskiem zginęło 96 osób, a winę ponosi – nie trzeba do tego zbytniego wysiłku umysłu – dysponent lotu, Lech Kaczyński.

Obywatele RP w trosce o sens życia publicznego i pamieć o innych ofiarach katastrofy zamierzają wyjść i manifestować w kontruroczystościach smoleńskich. Zdaje się, że przy organizacji festynu pisowskiego 10. kwietnia popełnione zostały błędy prawne.

Otóż rocznica nie będzie zgromadzeniem – czyli w tym wypadku nie obowiązuje nowela do ustawy o zgromadzeniach – ma być to uroczystość państwowa, a do tego organizowana przez Ministerstwo Kultury, które wydało komunikat: “uroczystości upamiętniające siódmą rocznicę Katastrofy Smoleńskiej, które odbędą się w dniach 9-10 kwietnia 2017 r., będą miały charakter państwowy i wezmą w nich udział przedstawiciele najwyższych władz RP”.

W tym wypadku działa zupełnie inne prawo, inne paragrafy. Uroczystości państwowe nie są uwzględnione w noweli o zgromadzeniach (w cyklicznych manifestacjach), ale w prawie o ruchu drogowym, w działe “wykorzystanie drogi w sposób szczególny”, z takich zasad korzystają też maratony i rajdy uliczne.

Zatem prawnie PiS się wyłożył. Kontrmanifestację kontrrocznicy smoleńskiej zgłosili Obywatele RP. Hanna Gronkiewicz-Waltz nie wydała jednak im pozwolenia, uznając wyższość uroczystościom resortu kultury. Obywatele RP jednak się nie poddają, mają rozwiązanie alternatywne, szef Obywateli RP Paweł Kasprzak uzasadnia: „Mamy prawo tam być. Z własną pamięcią, własną wrażliwością, własnymi przekonaniami, również z własną wiarą, jeśli ją w sobie mamy. Mamy te prawo równe, nie większe i nie mniejsze”.

Wraz z Obywatelami RP chcą manifestować inni, nie związani ze stowarzyszeniem, jak np. Andrzej Saramonowicz, który też przyjdzie 10 kwietnia, aby przeciwstawić się „autorytarnemu reżimowi PiS”, który „pseudoprawnymi sztuczkami chce zablokować demokrację w Polsce”.

, 25 MARCA 2017

Gronkiewicz-Waltz zakazała kontrmanifestacji smoleńskiej 10 kwietnia. Obywatele RP: I tak przyjdziemy

Obywatele RP zamierzają włączyć się w uroczystości państwowe z okazji rocznicy smoleńskiej. OKO.press sprawdza, jakie formy ich protestu policja może uznać za nielegalne pod Pałacem Prezydenckim 10 kwietnia i co manifestantom grozi ze strony policji i sądu.

Obchody siódmej rocznicy katastrofy smoleńskiej będą 10 kwietnia 2017 “uroczystością państwową”, a nie zgromadzeniem publicznym, jak w poprzednich miesiącach i latach – poinformował OKO.press Urząd Miasta Warszawy.

To oznacza, że nie będzie stosować się do tych uroczystości ustawa o zgromadzeniach ani jej kontrowersyjna nowelizacja zatwierdzona 16 marca przez Trybunał Konstytucyjny. Daje ona zgromadzeniom cyklicznym pierwszeństwo nad zwykłymi. Gdyby organizator rocznicy czy miesięcznicy smoleńskiej zgłosił ją wojewodzie jako zgromadzenie cykliczne, urząd miałby obowiązek zakazać organizowania innych zgromadzeń w tym samym miejscu i czasie, nawet gdyby były zgłoszone wcześniej.


Przeczytaj też:

“Cykliści” smoleńscy wygrali w Trybunale. Miesięcznicom nikt już nie będzie przeszkadzał

DANIEL FLIS  16 MARCA 2017


PiS jednak nie skorzystał z tej możliwości. 9 marca Ministerstwo Kultury wydało komunikat, w którym zapowiedziało, że to ono zorganizuje

“uroczystości upamiętniające siódmą rocznicę Katastrofy Smoleńskiej, które odbędą się w dniach 9-10 kwietnia 2017 r., będą miały charakter państwowy i wezmą w nich udział przedstawiciele najwyższych władz RP”.

Z tego samego komunikatu dowiadujemy się, że minister Piotr Gliński poinformował o swoich planach prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, “wyrażając jednocześnie nadzieję, że obchody zostaną potraktowane priorytetowo, a prezydent Warszawy zadba o ich  pokojowy przebieg”.

Ale  priorytetowego statusu nie przyznaje „uroczystościom państwowym” ani ustawa o zgromadzeniach, ani ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych.

Taki priorytet przyznawał im pierwotny projekt zmian w ustawie o zgromadzeniach, ale pod naciskiem organizacji pozarządowych i Rzecznika Praw Obywatelskich PiS wykreślił ten przepis.

Na jakiej podstawie resort kultury organizuje więc “uroczystości państwowe”?

Wykorzystanie drogi w sposób szczególny

Podstawa prawna jest w prawie o ruchu drogowym, w dziale “wykorzystanie drogi w sposób szczególny” – poinformowała OKO.press Magdalena Łań z wydziału prasowego warszawskiego ratusza.

To przepisy regulujące organizację imprez takich jak maratony czy rajdy uliczne. Drogę publiczną może zająć każdy, kto odpowiednio wcześnie wyśle do zarządcy drogi i policji projekt zmiany organizacji ruchu drogowego i zapewni zabezpieczenie imprezy.

W prawie o ruchu drogowym nie ma ani słowa o “uroczystościach państwowych” ani o uprzywilejowaniu imprez inicjowanych przez władze. Ustawa nie rozstrzyga też, co zrobić, jeśli uliczna impreza koliduje ze zgromadzeniem publicznym.


Przeczytaj też:

Obywatele RP na miesięcznicy. Ostatni raz tak blisko Kaczyńskiego. Koniec „demokracji bezpośredniej”

JACEK RAKOWIECKI  15 MARCA 2017


Kontrrocznica nielegalna

Mimo to urząd miasta zdecydował, że uroczystość ministerstwa kultury jest ważniejsza niż zgromadzenie zgłoszone przez Obywateli RP. Taką informację OKO.press otrzymało od lidera Obywateli Pawła Kasprzaka.

Stowarzyszenie Obywatele RP od kilkunastu miesięcy organizuje przed Pałacem Prezydenckim legalne kontrmiesięcznice smoleńskie. Najpierw przychodziło kilkadziesiąt osób, ale z miesiąca na miesiąc liczba uczestników rosła, 10 marca przyszło kontrdemonstrować półtora tysiąca, znacznie więcej niż uczestników PiS-wskich miesięcznic.

Od zgromadzeń, na których pod Pałacem Prezydenckim przemawia Jarosław Kaczyński, odgradza ich zazwyczaj  – często używając siły – kordon policjantów. A ostatnio także – to nowy wynalazek – banery 4-5 metrowej wysokości ustawiane przez „miesięczników”, żeby Jarosław Kaczyński nie widział kontrdemonstrantów, oraz potężne nagłośnienie, zagłuszające Obywateli.

Za kontrmanifestację 10 marca Paweł Kasprzak dostał wezwanie na policję. Jak mówi OKO.press, postawiono mu zarzut bezprawnego zajmowania miejsca, w którym odbywa się inne zgromadzenie publiczne (art. 51 par. 1 pkt 4 kodeksu wykroczeń), oraz zarzut użycia nieprzyzwoitego napisu lub słów  w miejscu publicznym (art. 141 k.w.), za co grozi mu areszt do 14 dni, ograniczenie wolności oraz grzywna.

Sam zapowiada złożenie zawiadomienie do prokuratury w sprawie zachowania policjantów, którzy jego zdaniem 10 marca nie zabezpieczyli należycie prawa do zgromadzeń Obywateli, i przekroczyli swoje uprawnienia. W sprawie nadużycia siły przez policję wobec Obywateli interweniował już w stołecznej komendzie Rzecznik Praw Obywatelskich po miesięcznicy 10 grudnia. Do tej pory nie dostał odpowiedzi.

„Tym razem urząd miasta wydał nam, Obywatelom RP, zakaz organizacji zgromadzenia.

Uzasadnił to tym, że przestrzeń na Krakowskim Przedmieściu będzie zajęta, a według ustawy zgromadzeniem jest zgrupowanie osób na otwartej przestrzeni dostępnej” – mówi OKO.press Paweł Kasprzak.

Obywatele RP mogą się od tej decyzji odwołać. Sąd musi rozpatrzyć takie odwołanie w ciągu 24 godzin, a od decyzji sądu I instancji można odwołać się do sądu okręgowego.

Manifestacja mimo zakazu

Ale Obywatele RP mają też inny plan.

“Skoro to jest państwowa uroczystość, to jest również nasza – napisał Kasprzak 15 marca na stronie Obywateli. – Mamy prawo tam być. Z własną pamięcią, własną wrażliwością, własnymi przekonaniami, również z własną wiarą, jeśli ją w sobie mamy. Mamy te prawo równe, nie większe i nie mniejsze – jak poseł Jarosław Kaczyński”.

Jak swoje prawo chcą wykorzystać? 10 kwietnia Obywatele RP planują spotkać się na pl. Piłsudskiego, a stamtąd przejść tak daleko jak się da, rozwiązać swoje zgromadzenie i dołączyć do uroczystości państwowych.

Paweł Kasprzak zapowiedział, że chcą:

  • stanąć lub maszerować zwartą grupą,
  • nieść transparenty, białe kwiaty,
  • nosić białe szarfy lub wstęgi
  • wygwizdać przemówienie Jarosława Kaczyńskiego jeśli będzie agresywne.

Kasprzak zastrzega: “Nasze hasła, transparenty i symbole powinny być stosowne. (…) Hasło Ręce precz od grobów – w obronie protestujących rodzin proponuję zamienić na pojednawcze i wieloznaczne O godny spokój ludzkiej żałoby. Cytaty z Lecha i Marii Kaczyńskich są jak najbardziej na miejscu, choć nie powinny nikomu niczego zasłaniać”.

Kary dla kontrmanifestantów

Pod Pałacem Prezydenckim Obywatele RP zbierają się już 2 kwietnia, by uczcić 20 rocznicę uchwalenia Konstytucji RP i zamierzają tam zostać do 8 kwietnia. Zgłosili już swoje zgromadzenia do Urzędu Miasta.

Obywatele RP mają prawo do uczestniczenia w uroczystości państwowej tak samo, jak wszyscy inni obywatele. Jednak z drugiej strony – skoro ratusz zakazał im organizacji zgromadzenia – mogą zostać potraktowani przez policję jako uczestnicy nielegalnego zgromadzenia.

Organizatorowi zakazanego zgromadzenia grozi kara ograniczenia wolności albo grzywna (art. 52 kodeksu wykroczeń). Z kolei

uczestnicy mogą odpowiadać za zakłócanie spokoju lub porządku publicznego “krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem” (art. 51 k.w.), za co też grozi ograniczenie wolności, grzywna, a także areszt.

O tym, gdzie przebiega granica pomiędzy legalnym uczestnictwem w uroczystości a zakłócaniem porządku, na bieżąco będzie decydować policja, a następnie sąd.

Będzie dym

Paweł Kasprzak w tekście z 15 marca na stronie Obywateli RP  proponował, by 10 kwietnia nie podejmować żadnych prób blokady rocznicy smoleńskiej.

“Ale jeżeli ktokolwiek będzie próbował uniemożliwiać nam obecność na uroczystości, będziemy protestować. Będzie dym” – ostrzega Kasprzak w rozmowie z OKO.press.

Zapowiada, że gdyby policjanci próbowali usuwać manifestantów z miejsca uroczystości, bierze pod uwagę m.in. zablokowanie trasy przejścia uczestników uroczystości smoleńskich. Zastrzega jednak, że Obywatele RP nie zamierzają reagować przemocą na ewentualne zaczepki ze strony innych uczestników uroczystości.

Jeśli dojdzie do blokady uroczystości, policjanci mogą blokujących nie tylko spisać, ale i siłą usunąć z drogi – tak jak robili to m.in. 16 grudnia 2016 r. wobec blokujących wyjazd z Sejmu. Prokuratura wszczęła wtedy postępowanie w sprawie stosowania przemocy w celu zmuszenia kogoś do jakiegoś działania lub jego zaniechania (art. 191 § 1. kodeksu karnego), za co grozi do 3 lat więzienia.

“Jesteśmy przygotowani na konsekwencje” – zapowiada Kasprzak.

 

OKO.press

 

Codzienne roraty i droga krzyżowa w mieszkaniu. „Newsweek” o rodzicach Dudy i religijnym wychowaniu

dafa, 26.03.2017

Rodzice prezydenta Andrzeja Dudy

Rodzice prezydenta Andrzeja Dudy (TOMASZ STAŃCZAK)

Jan Duda zawsze pilnował, żeby jego dzieci miały piątki z religii i z polskiego. I żeby Andrzej raz w miesiącu się spowiadał. Dziś przestrzega przed „lewactwem i libertynizmem” – czytamy w najnowszym „Newsweeku”.

Tygodnik opisuje dzieciństwo Andrzeja Dudy i wpływ jaki na wychowanie jego i rodzeństwa mieli rodzice. Jak zwraca uwagę Renata Grochal, autorka tekstu, sąsiedzi i mieszkańcy Prądnika Białego gdzie mieszkają Jan i Janina Dudowie dziś nie są skorzy do opowieści. A ci, którzy się zdecydowali, przyznają, że odkąd Andrzej Duda „wygrał wybory, rodzice zrobili się bardzo wrażliwi na punkcie tego, kto i co o nich mówi”. Część rozmówców anonimowo podkreśla jednak, że

„państwo Dudowie to ludzie bogobojni, a liberalne media robią z nich katolickich talibów”.

O tym,że wychowanie w wierze miało kluczowe znaczenie przypomina sama matka Andrzeja Dudy. W cytowanej przez „Newsweek” rozmowie-rzece, którą Milena Kindziuk przeprowadziła z rodzicami prezydenta, Janina Milewska Duda opowiada, że razem z dziećmi odprawiali w domu drogę krzyżową, klęcząc i rozważając kolejne stacje męki Pańskiej. „Przez cały adwent budziliśmy dzieci o świcie i o 6.30 rano byliśmy już w kościele na roratach. Codziennie” – podkreślała.

Także ojciec prezydenta, prof. Jan Duda publicznie wyraża swoje poglądy na wychowanie w wierze katolickiej. 15 marca był gościem specjalnym spotkania Mężczyzn św. Józefa. Mówił wtedy:

– Kiedy zaczynałem być ojcem, to zastanawiałem się, jak św. Józef wychował Pana Jezusa. To był dla mnie taki szczególny wzorzec. Teraz św. Józef jest dla mnie także szczególnym patronem, bo to patron dzieci adoptowanych [jedno z dzieci Dudów jest adoptowane – przyp. red.). I ja się już wtedy zastanawiałem, jak św. Józef to zrobił, że wychował człowieka tej klasy

Tłumaczył też, że „chłopcy powinni być zmuszani do odprawiania pierwszych piątków. Bo nie ma lepszego kursu na chłopca niż częsta spowiedź.”

A TERAZ ZOBACZ: Mocne przemówienie Tuska na szczycie UE

gazeta.pl

 

 

NIEDZIELA, 26 MARCA 2017 13:20

Szydło o Tusku: Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd

13:20

Szydło o Tusku: Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd

W poniedziałkowym „wSieci” ukaże się rozmowa z Beatą Szydło pt. „Cicho siedzieć nie będziemy”. Premier zdradza m.in. kulisy przedłużenia kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej oraz przebieg szczytu w Brukseli. Jak mówi:

„Nie było to łatwe doświadczenie. Wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność polityczna. Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd. To byłoby wywieszenie białej flagi. To oznaczałoby utratę wiarygodności (…) Nie przegraliśmy. To była potyczka, która przyniesie nam za jakiś czas dobre rezultaty. I nie będzie to bardzo długi czas. Proszę mi wierzyć, nasz prestiż – jako tych, którzy potrafią twardo bronić swoich racji – naprawdę wzrósł. A że coś można było zrobić inaczej? Na pewno. W polityce nigdy nie ma idealnych warunków”

300polityka.pl

Wrogowie UE ustawiają się w kolejce do Jarosława Kaczyńskiego

Cezary Michalski, 26.03.2017

Polityka europejska stała się dla Polaków kluczowym elementem naszej polityki wewnętrznej, dlatego twardo rozliczamy naszych polityków ze zdolności do jej prowadzenia.

Kiedy mieszkańcy Warszawy i wielu innych miast europejskich szli ulicami, żeby manifestować swoje poparcie dla Unii (robili to dobrowolnie, często wysłuchując okrzyków demonstrujących równie swobodnie przeciwników Unii) tuż obok nas, w Mińsku, policja na usługach „w pełni suwerennego” peryferyjnego tyrana Łukaszenki tłukła i zamykała swoich obywateli za to, że wychodzili na ulice w tych samych sprawach, w których Polacy wychodzili na ulice w PRL-u 40 lat temu, kiedy też nie byliśmy częścią UE.

Białorusini walczą o zupełnie podstawowe minimum wolności i dobrobytu. A ponieważ Polskę i Białoruś oddziela tylko jedna państwowa granica, która jest jednocześnie granicą Unii Europejskiej, trudno się dziwić, że Polacy pozostają jednym z najbardziej euroentuzjastycznych narodów. Świadomość, że jako członkowie UE i NATO żyjemy dzisiaj po lepszej stronie berlińskiego muru, po wewnętrznej stronie Jałty, na pewno polski euroentuzjazm wzmacnia i czyni bardziej świadomym.

Jarosław Kaczyński wyciąga Polskę na coraz dalszy margines Unii Europejskiej. Jarosław Kaczyński wyciąga Polskę na coraz dalszy margines Unii Europejskiej.

Ale w takim razie dlaczego rządzi nami Jarosław Kaczyński, który konsekwentnie – choć nie wiadomo w jakiej proporcji jest to wynik działania świadomego, a w jakiej proporcji konsekwencja dyplomatycznej nieudolności jego ekipy – wyciąga Polskę na coraz dalszy margines Unii Europejskiej, w coraz głębszą izolację?

Odpowiedź brzmi – ponieważ Kaczyński kłamie i kłamie skutecznie. Otoczył swój twardy elektorat murem propagandy i mediów. Zbudował całkowicie wyizolowany świat, w którym, owszem, Polska oddala się na coraz dalszy margines Unii, ale jest to wina wyłącznie Parlamentu Europejskiego, Komisji, Niemców, polskiej opozycji… Odbiorcy codziennych przekazów rządzącej partii nie mają prawa wiedzieć (niektórzy nie chcą wiedzieć), że za narastanie napięcia pomiędzy Polską i instytucjami wspólnotowymi, za coraz większą izolację Polski w Unii odpowiadają politycy niszczący dzisiaj w Polsce wszystko to, co czyniło nas naturalną częścią UE – Trybunał Konstytucyjny, państwo prawa, niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy, w miarę bezstronne publiczne media, choćby odrobinę świeckiego państwa.

Kaczyński wie, że w kraju pamiętającym czym jest członkostwo w Unii oficjalne głoszenie doktryny eurosceptycyzmu oznaczałoby samobójstwo polityczne. 

Zaprzestano współfinansowania in vitro, jakby ta normalna w Europie procedura medyczna była jakimś kanibalizmem albo Holocaustem. Urzędujący minister zdrowia z dumą ogłasza kolejne ograniczenia w dostępie polskich kobiet do antykoncepcji, jakby to także było jakimś przestępstwem czy patologią. W praktyce odrzucana jest europejska polityka klimatyczna (wypracowana przez całą UE, oparta na wielu kompromisach, wraz z wprowadzaniem nieco bardziej wymagających norm zanieczyszczenia i smogu dająca państwom członkowskim gigantyczne środki na modernizację własnej gospodarki). Łamiemy unijne normy i procedury ochrony środowiska, bo minister Szyszko uważa się w swoim prymitywizmie za pierwszego biblijnego człowieka, któremu sam Bóg wydał tę ziemię na totalną eksploatację, pozwolił zabijać i niszczyć wszystko, co mu w ręce wpadnie.

Jednak Kaczyński wie, że w kraju pamiętającym czym jest członkostwo w Unii, ponieważ wciąż pamiętającym czas, kiedy w Unii nie byliśmy, oficjalne głoszenie doktryny eurosceptycyzmu oznaczałoby samobójstwo polityczne – także w części elektoratu PiS. Zadowala się więc polityką faktów dokonanych. A każda reakcja Parlamentu Europejskiego czy Komisji na te działania jest przez niego przedstawiana jako nieuzasadniony atak na Polskę.

W przedpokoju Theresy May

Polska jest dziś obserwowana przez wszystkich wrogów Unii Europejskiej jako jej najsłabsze ogniwo. Nie dlatego, że Polacy są eurosceptykami, ale dlatego, że nasze państwo jest rządzone przez ekipę absolutnie niekompetentną w obszarze polityki zagranicznej. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji ustawiła się cała kolejka chętnych do „współpracy” z Jarosławem Kaczyńskim, czyli do użycia Jarosława Kaczyńskiego jako narzędzia do realizacji własnych interesów i własnych długofalowych celów politycznych, których warunkiem jest zniszczenie lub choćby osłabienie Unii.

W tej kolejce ustawili się Trump, Marine Le Pen, Theresa May, Putin – ten ostatni bez świadomości większości polityków PiS, choć Kaczyński i Macierewicz z absolutnym cynizmem, a więc jednak z pewną świadomością, używali tej „pomocy” do uprawiania polityki wewnętrznej, np. świadomie wykorzystując działania rosyjskie w sprawie wraku i ustalenia komisji Anodiny do radykalizowania polsko-polskiego konfliktu wokół Smoleńska.

Sam Jarosław Kaczyński wysiadywał ostatnio przez 48 godzin w przedpokojuTheresy May, po terrorystycznym ataku na Westminster naprawdę zajętej ważniejszymi sprawami. Tylko po to, żeby jako polityk państwa będącego członkiem UE, któremu powinno zależeć na wzmocnieniu pozycji Brukseli w negocjacjach brexitowych, jeszcze raz ochotniczo zgłosić się na sojusznika państwa, które z Unii wychodzi i chce pozycję negocjacyjną Brukseli maksymalnie osłabić.

Ta polityka już raz zakończyła się fiaskiem, kiedy Theresa May zagłosowała wraz ze wszystkimi innymi państwami UE poza Polską za kandydaturą Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej pokazując wszystkim, że rząd PiS-u nie jest dla niej żadnym poważnym partnerem. A przecież wcześniej Beata Szydło podczas wizyty w Londynie też obiecała Brytyjczykom rozmiękczanie przez Polskę pozycji UE w brexitowych negocjacjach.

Co nam dała UE? Zobacz wideo:

Dlaczego Theresa May wie, że musi Brexit negocjować z Brukselą, a nie z Kaczyńskim? Dlaczego nieprawdziwe są twierdzenia Kaczyńskiego i Szydło, że oferując się Londynowi jako koń trojański w UE mogą zrobić więcej dla Polaków w Wielkiej Brytanii? Otóż siła blokująca czy choćby kształtująca politykę unijną, jaką dysponuje Polska osamotniona w wyniku absolutnej fuszerki dyplomatycznej Waszczykowskiego, jest dzisiaj żadna.

Na mocy Traktatu Lizbońskiego (który w 2007 roku Jarosław Kaczyński negocjował, a Lech Kaczyński później podpisał, o co nie mam do nich pretensji, mam raczej pretensję do Jarosława Kaczyńskiego, że dziś zapomniał, na co się wraz bratem z Unią Europejską umawiał) wszystkie ustalenia negocjacji brexitowych będą musiały zostać zaakceptowane przez co najmniej 55 procent rządów państw członkowskich plus jeden reprezentujących w dodatku co najmniej 65 procent obywateli UE (zasada podwójnej większości).

Nawet żeby na chwilę opóźnić przyjęcie jakichś brexitowych ustaleń będzie potrzebna koalicja co najmniej czterech państw zamieszkanych przez co najmniej 20 procent Europejczyków (tzw. kompromis z Joaniny). Jak pokazały ostatnie dni, rząd PiS nie jest w stanie zbudować koalicji nawet z jednym państwem. I właśnie dlatego Theresa May, nawet jeśli trzyma w swoim przedpokoju Kaczyńskiego, negocjować Brexit będzie jednak z Brukselą.

Za jeden komplement

Wielka Brytania przyjmuje hołdy Kaczyńskiego, bo płacić za nie niczym nie musi. Sama natomiast działa zgodnie z wypowiedzianą kiedyś wprost przez jednego z jej premierów zasadą głoszącą, iż „Anglia nie ma wiecznych wrogów ani wiecznych przyjaciół, ma tylko wieczne interesy”. Tymczasem europejska polityka Kaczyńskiego z coraz większą determinacją powtarza największy błąd, przed którym przestrzegali polityczni realiści powtarzający po doświadczeniach XVIII, XIX i XX wieku, że o ile inne narody walczą o terytorium, ropę, bronią własnych dobrze zdefiniowanych interesów, to „Polacy giną nie dla pieniędzy, nie dla terytorium, Polacy są w stanie umrzeć dla jednego komplementu”.

Jako kolejny „sojusznik”, który chętnie zapłaci Kaczyńskiemu jednym mocno przechodzonym komplementem za działania wbrew realnym interesom Polski jako członka UE ustawia się Donald Trump. Nowy amerykański prezydent zamiast poważnych urzędników swojej administracji zajmujących się w niej ekonomią czy bezpieczeństwem (tych posłał do Londynu, Berlina, Pekinu), jako pierwszych wysłał do Warszawy ludzi specjalizujących się w wojnach obyczajowych i ideologicznym mobilizowaniu religii – Ralpha Reeda (szef Koalicji Chrześcijańskiej zajmującej się mobilizowaniem po stronie Trumpa ludzi walczących z prawem do aborcji i świeckością państwa) i Kennetha Blackwella (były czarny burmistrz Atlanty także od lat specjalizujący się w tematyce obyczajowo-religijnej, walce z aborcją i mobilizowaniu najbardziej konserwatywnej części czarnych ewangelikanów).

Wszyscy w świecie już wiedzą, że polska prawica szuka sojuszników nie do racjonalnej polityki europejskiej, ale do wojny kulturowej prowadzonej przeciwko Unii Europejskiej zdefiniowanej jako zła, liberalna, świecka, promująca patologiczne wzorce i obce wartości. Zatem prawicowa Warszawa została przez ekipę Trumpa „obsłużona” na takim właśnie poziomie.

Co zrobią Polacy

Polska PiS to dzisiaj państwo bez polityki zagranicznej – bez jej doktryny, bez narzędzi jej prowadzenia, bez dyplomatów. Jarosław Kaczyński w ogóle nie jest zainteresowany (jeśli popatrzeć na całą jego polityczną karierę widać, że nie był zainteresowany nigdy) polityką zagraniczną. Interesuje go wyłącznie polityka wewnętrzna. Wszystkie sukcesy i porażki, wszystkie narracje dotyczące polityki europejskiej, a nawet wszystkie narzędzia tej polityki, łącznie z personaliami, są przez Kaczyńskiego skrojone wyłącznie na użytek wewnętrzny. Dla swego braku zainteresowania polityką zagraniczną i europejską Kaczyński stworzył nawet teorię uzasadniającą to desinteressement: „tylko Polacy dają władzę i tylko Polacy władzę odbierają”.

To wszystko prawda, ale Kaczyński nie przewidział, że ponieważ większość Polaków w przeciwieństwie do niego czuje się zarówno obywatelami Polski, jak też obywatelami Unii, zdolność lub niezdolność prowadzenia polityki europejskiej stała się dla nas ważnym argumentem także w polityce wewnętrznej. W świecie PiS-owskiej propagandy i mediów, gdzie oddalanie się Polski od Unii jest wyłącznie konsekwencją działań przeciwników PiS-u, a nie Kaczyńskiego, mieszka tylko 20-30 procent Polaków. Reszta analizuje fakty, porównuje ze sobą źródła informacji. Jeśli Kaczyńskiemu coś w polityce wychodzi, to go chwali, jeśli mu coś nie wychodzi, to go rozlicza.

Najważniejszą w ostatnich dniach deklaracją Polaków na rzecz Unii nie była nawet sympatyczna manifestacja w Warszawie w 60 rocznicę podpisania Traktatów Rzymskich, ale wyniki dwóch ostatnich sondaży partyjnych.

Dlatego najważniejszą w ostatnich dniach deklaracją Polaków na rzecz Unii nie była nawet sympatyczna manifestacja w Warszawie w 60 rocznicę podpisania Traktatów Rzymskich, ale wyniki dwóch ostatnich sondaży partyjnych. W obu PiS oberwał i w obu wyraźnie wzmocniło się PO. Z pozoru w polskiej polityce nie wydarzyło się nic, co by uzasadniało tę zmianę. Pieniądze z programu 500+ są wypłacane, wiek emerytalny będzie obniżony, Grzegorzowi Schetynie – przy całym szacunku dla człowieka, pod którego rządami Platforma jednak się nie rozpadła – skokowo nie przybyło charyzmy. Tymi sondażami Polacy niezamieszkujący zamkniętego świata pisowskiej propagandy i mediów zrecenzowali europejską politykę Prawa i Sprawiedliwości. Politykę realnie wyprowadzającą nas z Unii, politykę oddającą interesy Polski za wątpliwej wartości komplementy Orbana, Trumpa czy Theresy May.

Symbolem tej polityki było głosowanie 27 do 1 w sprawie przedłużenia kadencji Donalda Tuska. Niezdolność rządu PiS do zbudowania koalicji z nikim. Kompletna izolacja zarówno w całej Unii, jak też wśród krajów grupy wyszehradzkiej i krajów bałtyckich. Tylko Kaczyński nazywa tę politykę sukcesem, choć nawet on w ten sukces nie wierzy. Dlatego przynajmniej Deklarację Rzymską pozwolił Beacie Szydło podpisać. Co na tle wcześniejszych błędów polityki europejskiej PiS-u błędem przynajmniej nie jest.

msn.com.pl-pl

 

 

https://wiadomo.co/kierwinski-urojenia-macierewicza-kontra-fakty/

Spisek rządzi światem

Iwan Krastew*, 24 marca 2017

Jeśli to Putin doprowadził do wyboru Trumpa, to demokraci nie muszą się zastanawiać, dlaczego Hillary nie przekonała Amerykanów

Jeśli to Putin doprowadził do wyboru Trumpa, to demokraci nie muszą się zastanawiać, dlaczego Hillary nie przekonała Amerykanów (Valerii Sidelnykov / 123RF)

Ideologie, których tak się boimy, produkują fanatyków, ale także buntowników i dysydentów. Teorie spiskowe, którymi kochamy się dzielić
na Facebooku, produkują wyłącznie zombi, które nie potrafią się sprzeciwić sprytnym przywódcom. [TYGODNIK EUROPEJSKI]

Gdy słucham polityków i śledzę newsy, uderza mnie to, w jakim stopniu Ameryka i Europa są zalane myśleniem spiskowym. Sercem polityki są dziś teorie spiskowe, nie ideologie. To one mobilizują ludzi do wyjścia na ulice, one łączą przywódców politycznych z ich zwolennikami i one decydują o wyniku wyborów. Ale jak mówi stare powiedzenie: „To, że jesteś paranoikiem, nie oznacza, że nie idą po ciebie”.

Zhakowanie serwerów komitetu wyborczego Partii Demokratycznej przez Rosjan nie było teorią spiskową, ale faktem. Wcześniej faktem było podsłuchiwanie kanclerz Niemiec i prezydent Brazylii przez Stany Zjednoczone. Większość obecnych skandali korupcyjnych w świecie zachodnim to nie żadne teorie, tylko rzeczywiste spiski.

Jednak czy istnienie faktycznych spisków to wystarczający powód, aby wszystko widzieć w tym świetle? Czy epidemia nieufności, która niszczy społeczeństwa, czyni nas bardziej, czy też mniej wolnymi? I czy powstanie nowego typu obywatela – nazwijmy jego lub ją „paranoicznym obywatelem” – nie zagraża naszym demokracjom?

Kontrolowane wyburzenie, czyli teorie spiskowe jako gatunek popkultury

W Polsce wielu podziela przekonanie, że katastrofa lotnicza w pobliżu Smoleńska, w której śmierć poniósł Lech Kaczyński i 95 przedstawicieli polskich elit, była zamachem, a nie wypadkiem. Teoria ta została oficjalnie zdementowana, ale korelowała z głosowaniem na Prawo i Sprawiedliwość w ostatnich wyborach prawdopodobnie bardziej niż poziom wykształcenia, dochodów, uczęszczanie do kościoła czy jakikolwiek inny czynnik.

W Stanach Zjednoczonych bardzo niewielu demokratów wątpi, że Trump jest w kieszeni Kremla. Po drugiej stronie sceny niewielu republikanów jest skłonnych publicznie potępić nieuzasadnione oskarżenia Trumpa, jakoby jego kampania wyborcza była podsłuchiwana na rozkaz Obamy. Jeszcze mniej kwestionuje kłamstwo, jakoby protestujący przeciwko nowemu prezydentowi byli opłacani przez lewicowych miliarderów.

Wysyp teorii spiskowych o Obamie

Nowe technologie komunikacyjne i hermetyczne medialne bańki, które tworzą, są odpowiedzialne za rozprzestrzenianie się teorii spiskowych. Jednak ważniejszym pytaniem jest nie to, dlaczego ludzie są skłonni uwierzyć niemal we wszystko, ale to, jak polityczne tożsamości zbudowane wokół wspólnych teorii spiskowych – zamiast wspólnych ideologii – zmieniają wewnętrzną logikę demokracji i zdolność obywateli do pociągnięcia liderów do odpowiedzialności.

Teorie spiskowe odbierają ludziom władzę. W światopoglądzie przez nie ukształtowanym przywódcy mogą uniknąć konsekwencji złych decyzji, zrzucając winę na niewidzialnych, potężnych wrogów. Polityka oparta na teoriach spiskowych jest bardziej niebezpieczna niż ta bazująca na ideologii. Tak, XX wiek pokazał, jak śmiercionośne potrafią być ekstremalne ideologie, jednak teorie spisku potrafią atrakcyjnie wyjaśnić, co się stało i kogo należy za to winić – ale brakuje im jakiejkolwiek wizji, w jakim świecie chcielibyśmy żyć.

Kto da radę jaszczurom?

Ideologie produkują fanatyków, ale także dysydentów. Wielu opozycjonistów z Europy Wschodniej to głęboko wierzący komuniści, którzy zwrócili się przeciw obowiązującej ideologii, gdy tej nie udało się spełnić utopijnych obietnic równości i sprawiedliwości. Teorie spiskowe natomiast nie produkują dysydentów, tylko zombi, które albo nie chcą, albo nie potrafią sprzeciwić się politycznym przywódcom.

Tożsamość oparta na teoriach spiskowych podważa konieczność samokrytyki. Łatwiej jest obywatelom pociągnąć przywódców do odpowiedzialności w ramach ideologii niż we mgle myślenia spiskowego. Jeśli to Putin doprowadził do wyboru Trumpa, to demokraci nie muszą się zastanawiać nad tym, dlaczego Hillary Clinton przegrała ani co w jej kandydaturze nie przekonało Amerykanów. A jeśli protestujący przeciw Trumpowi to opłacane narzędzia, to republikanie są zwolnieni z odpowiedzialności za patrzenie prezydentowi na ręce i mogą łatwiej stanąć za nim murem – zamiast odnieść się do tych właśnie kwestii, przeciwko którym tak wielu ich rodaków protestuje.

Nie brakuje dziś ględzenia o postprawdach i fałszywych newsach. Ale fundamentalną zmianą w polityce jest to, że kiedy tożsamości polityczne zaczynają się opierać na wspólnych teoriach spiskowych, ludziom zależy nie na dojściu do prawdy, ale na ujawnieniu sekretów. Idea prawdy przemawia do naszego zdrowego rozsądku. W spiskowych teoriach najbardziej kuszące jest to, że apelują do naszej wyobraźni. Człowiek na własną rękę może dotrzeć do prawdy, ale sekret może jedynie zostać mu ujawniony. A żeby był wystarczająco przekonujący, powinien być szokujący i nieoczekiwany.

Bilewicz: Polityka i spiski

W kryminałach oczywisty podejrzany nigdy nie jest winny – ale w prawdziwym życiu często jest. Ufanie własnym oczom lub osobistemu doświadczeniu jest dziś oznaką naiwności. Ale ignorowanie osobistego doświadczenia i pomijanie oczywistego nie tylko sprawia, że nie potrafisz skutecznie rozwiązywać problemów, ale też zagraża twojej swobodzie osądu.

Dużo łatwiej jest zidentyfikować wyzwanie, jakim dla naszych demokracji jest myślenie konspiracyjne, niż na nie odpowiedzieć. Lepiej walczyć ze spiskowymi teoriami czy je zignorować? Lepiej głośno krzyczeć czy serdecznie się śmiać? I czy aby nie czas stworzyć Anonimowych Teoretyków Spisku, by jakoś radzić sobie z naszym uzależnieniem?

Przeł. Katarzyna Wężyk

*Iwan Krastew – ur. w 1965 r., bułgarski politolog, szef Centrum Strategii Liberalnych w Sofii i wykładowca w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu

wyborcza.pl

Unia Europejska. Mamy wybór: przerost biurokracji albo ciągłe wojny

Wojciech Orliński, 24 marca 2017

W Rzymie trwają przygotowania do 60. rocznicy podpisania Traktatów rzymskich

W Rzymie trwają przygotowania do 60. rocznicy podpisania Traktatów rzymskich (Alessandro Di Meo / AP)

Zanim cokolwiek zaczniemy w zjednoczonej Europie naprawiać, połóżmy na jednej szali wszystkie niedociągnięcia – przerost biurokracji, zbędne regulacje, dysfunkcjonalną politykę rolną, kryzys eurozony – a na drugiej bezprecedensowe 60 lat bez wojny. Co gorsze: płonące miasta czy spór o definicję oscypka? [TYGODNIK EUROPEJSKI]

Po co stworzono Unię Europejską? Warto zadać sobie to pytanie, bo bodajże najczęściej powtarzanym euromitem jest oskarżanie Brukseli o rozmijanie się z jakimiś pierwotnymi założeniami (nie wiadomo zresztą jakimi, bo ludzie wysuwający tę tezę rzadko to precyzują). Cofnijmy się więc do roku 1957 i do owych założeń.

W tamtych czasach europejscy politycy bardziej przypominali Tadeusza Mazowieckiego niż jego następców. Ojcowie założyciele Unii byli wszechstronnie wykształconymi erudytami i doskonale znali historię Europy.

Musieli więc być świadomi uderzającego podobieństwa między mapą tworzonej przez nich Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej a mapą imperium Karola Wielkiego. Traktat z Verdun zawarty w 843 roku miał zapobiec walkom między wnukami cesarza i podzielił je na trzy części.

Zachodnia i wschodnia dały początek Francji i Niemcom. Środkowa, rozciągająca się od dzisiejszego Beneluksu po Italię, przypadła najmłodszemu Lotarowi i natychmiast stała się polem wojny, która trwała do 1945 roku.

Rzym i Bruksela, czyli o jedności europejskiej [ORLIŃSKI]

Na oficjalnej liście ojców założycieli Unii widnieje 11 polityków. To nie przypadek, że aż dziewięciu z nich pochodzi z dawnego dziedzictwa Lotara. Priorytetem dla nich było zakończenie permanentnej wojny niemiecko-francuskiej, której dwie ostatnie erupcje, pierwszą i drugą wojnę światową, obserwowali na własne oczy. Chcieli powstrzymać ten nieustanny przemarsz armii ze wschodu na zachód i z powrotem, bo za każdym razem płonęło przy tym ich rodzinne miasto.

Z tego punktu widzenia traktat rzymski był oszałamiającym sukcesem. Nawet nie na miarę stulecia, tylko tysiąclecia.

Między Verdun a Rzymem było bowiem wiele podobnych inicjatyw – traktatów mających raz na zawsze zaprowadzić ład w Europie: pokój westfalski, kongres wiedeński, traktat wersalski. O żadnym z zawieranych w latach 843-1957 nie powiedzielibyśmy w 60. rocznicę, że przyniosły pokój Europie.

Warto to sobie uświadomić, zanim cokolwiek zaczniemy w Unii naprawiać, bo na razie bilans wygląda tak: po jednej stronie mamy wszystkie wady i niedociągnięcia – przerost biurokracji, zbędne regulacje, dysfunkcjonalną politykę rolną, kryzys eurozony i tak dalej. Po drugiej – bezprecedensowy okres pokoju w Europie. Co gorsze: płonące miasta czy spór o definicję oscypka?

Ojcowie założyciele wyciągnęli wnioski z porażki poprzednich takich inicjatyw. Pokój westfalski w 1648 r. wprawdzie zakończył pustoszące kontynent od stulecia wojny religijne, ale formuła „westfalskiej suwerenności” na dalszą metę stworzyła układ jeszcze bardziej niestabilny.

Do tej formuły nawiązują dziś politycy PiS, mówiąc na przykład, że skoro suweren zadecydował o likwidacji niezależności sądownictwa, to jest to nasza wewnętrzna sprawa i Europa nie ma prawa się wtrącać. To współczesny wariant zasady „cuius regio, eius religio” („czyja władza, tego wiara”) wypracowanej we wcześniejszym (i jeszcze bardziej niestabilnym) pokoju augsburskim z 1555 r.

Na dalszą metę pokój westfalski przyniósł Europie coś, co historycy nazywają „kadrylem dyplomatycznym”: permanentną wojnę wszystkich ze wszystkimi w ciągle zmieniających się sojuszach. Te sojusze nie opierały się na wspólnych wartościach (bo przecież wartości to sprawa każdego suwerena), więc były niestabilne. Gdy tylko ktoś za dużo zyskał w kolejnej wojnie, natychmiast porzucali go dotychczasowi sprzymierzeńcy, więc ginęli kolejni cywile i żołnierze, ale mapa Europy wyglądała wciąż z grubsza tak samo. W latach 1740-48 Europę pustoszyła więc wojna o sukcesję austriacką, w której koalicja francusko-prusko-hiszpańsko-szwedzka walczyła z koalicją brytyjsko-austriacko-holendersko-rosyjską. Zaraz potem wybuchła wojna ośmioletnia (1755-63) między koalicją brytyjsko-portugalsko-hanowersko-brunszwicko-pruską a francusko-austriacko-rosyjsko-hiszpańską. I tak aż do Napoleona.

Świat według Kissingera. Gdzie jest miejsce Polski?

Nieaktualny podręcznik Szydło

Wspólnotę Europejską od początku obmyślano jako sojusz państw wyznających wspólne wartości. To była lekcja wyniesiona z długiej historii sojuszów budowanych wokół doraźnych korzyści.

Te wartości określają obecnie kryteria kopenhaskie z 1993 roku oraz Karta Praw Podstawowych z roku 2000. Można się spierać co do detali (zresztą dzięki heroicznej postawie Jarosława Kaczyńskiego jego rządowi udało się w 2007 roku osłabić ochronę praw polskich obywateli w Unii – u nas Karta Praw Podstawowych obowiązuje w okrojonej wersji), ale nie co do samej zasady.

Polski rząd tymczasem chce cofnąć kalendarz przed rok 1957 i zakwestionować najświętszą zasadę Unii, a przedtem Wspólnoty: że to jest organizacja zrzeszająca państwa, w których sądownictwo jest niezawisłe, a niezależna instytucja stoi na straży swobód konstytucyjnych. Otóż Unia nam tego nie daruje, bo darować nie może.

Gdyby chociaż polski rząd grał tu zręcznie tak jak Orbán, który za każdym razem przytakuje Brukseli i zapewnia, że wciela w życie zalecenia, choć tak naprawdę głównie pozoruje działania. Jednak z każdą kolejną wypowiedzią o braku prawa Unii do pouczania nas w kwestii praworządności rząd PiS pogrąża się jeszcze bardziej. Prędzej czy później doigra się sankcji.

Prawo weta, którego zaczął się domagać po sukcesie Tuska, gdy premier Szydło wydała deklarację, że „szczyt jest nieważny, bo ona go nie uznaje”, też już należy do przeszłości. W swoim pierwotnym kształcie w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej rzeczywiście każde państwo mogło zerwać szczyt albo zawetować kluczowe decyzje.

Właśnie po to, by zapobiegać takim sytuacjom, w roku 1986 przyjęto Jednolity Akt Europejski. Od tego czasu sprzeciw pojedynczego państwa ma mniejsze znaczenie – prowadzi najwyżej do przegranej w głosowaniu 27:1.

Polski rząd albo ma nieaktualne podręczniki, albo kalendarze, bo zachowuje się, jakby nadal były lata 80. Tymczasem ogólna logika ewolucji instytucji europejskich to: ograniczanie prawa weta, uściślanie katalogu wspólnych wartości, osłabianie pozycji rządów państw członkowskich.

Dokąd to wszystko zmierza? To właśnie najciekawsze pytanie, któremu w Polsce poświęcamy za mało uwagi, bo nie da się prowadzić sensownej debaty, gdy rząd krzyczy: „Ratujcie mnie, kiedy biją mnie Niemcy!”.

Problem? Wymyśli się jakąś instytucję

Wielu spośród 11 ojców założycieli Unii nie ukrywało, że dalekosiężnym celem jest dla nich stworzenie europejskiego państwa federalnego – czegoś w rodzaju Stanów Zjednoczonych Europy. Otwarcie nawoływali do tego m.in. Robert Schuman, Paul-Henri Spaak, Jean Monnet, Altiero Spinelli i Winston Churchill.

Ten ostatni na liście jest niejako honorowo, bo nie uczestniczył w pracach nad traktatami rzymskimi – był wtedy liderem konserwatywnej opozycji przeciwko eurosceptycznemu rządowi Labour Party. To zresztą pokazuje, że od samego początku idea europejska nie jest sama z siebie lewicowa ani prawicowa, podziały biegły w poprzek wszystkich ugrupowań. To dziś już tylko historyczna ciekawostka, ale nawet zachodnie partie komunistyczne podzieliły się w końcu na zwolenników Moskwy i zwolenników Brukseli.

Ale jak tę federację zbudować? Od 60 lat to budowanie biegnie zgodnie ze słynnym cytatem Jeana Monneta: „Jednej Europy nie da się skonstruować pojedynczym aktem czy też zaprojektować z góry. Jedyną drogą są kolejne konkretne posunięcia, wokół których zjednoczą się aktywne wspólnoty zainteresowanych”.

W tych słowach kryje się źródło sukcesu – ale i wszystkich problemów Unii. Ubocznym skutkiem jest bowiem nadmiar instytucji czy zwyczajów, które kiedyś wprowadzono ad hoc do obejścia konkretnego problemu – i zostały z nami na długo.

Typowym przykładem jest problem konstytucji europejskiej. Jeśli z Unii mają się kiedyś wyłonić Stany Zjednoczone Europy, muszą mieć ustawę zasadniczą. Traktat konstytucyjny przyjęto w Rzymie w 2004 roku i zdążyło go już ratyfikować kilkanaście państw, ale rok później odrzucili go w referendum Francuzi i Holendrzy.

Po długich deliberacjach przyjęto w końcu rozwiązanie tymczasowe w postaci traktatu lizbońskiego z 2007 roku z klauzulą ułatwiającą w przyszłości proces ratyfikowania całkowicie nowego traktatu konstytucyjnego. Nie wiadomo, czy go dożyjemy, bo nie ma nic trwalszego od prowizorki.

Każda biurokracja jest „aktywną wspólnotą zainteresowanych” udowadnianiem niezbędności swojego istnienia. W Unii łatwiej więc powołać nową instytucję, niż zlikwidować czy choćby zreformować którąś z istniejących. Stąd iście barokowa struktura organów o często pokrywających się kompetencjach.

Za ten bałagan odpowiadają jednak w pierwszej kolejności eurosceptycy, którzy przy każdej okazji walczą o maksimum uprawnień dla rządów krajów członkowskich oraz torpedują prace nad wspólną konstytucją. I tak głównym argumentem eurosceptyków przeciw Europie jest to, że Europę paraliżują eurosceptycy.

Ten bałagan jednak jest faktem i na dalszą metę nie ma z niego innego wyjścia niż zwiększanie uprawnień Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej jako odpowiednika (a póki nie ma konstytucji – prowizorycznej namiastki) władz federalnych. Alternatywą jest coraz większa biurokracja jako bezpośredni skutek rywalizacji o władzę stolic państw członkowskich z Brukselą.

Oliwa pokoju

Gdybyśmy wehikułem czasu zabrali ojców założycieli na wycieczkę do roku 2017, to myślę, że nie byliby przesadnie rozczarowani obecnym stanem Unii Europejskiej. Nie jest to może wzorowo zarządzany organizm, ale Włochy, Wielka Brytania, Belgia czy Francja też takimi nie były w roku 1957.

Byliby za to zachwyceni tym, że z szóstki państw Europę udało się pokojowo powiększyć do dwudziestki ósemki. Brexit by ich zapewne trochę martwił, ale przecież w ich czasach nie było nawet co marzyć o Brenterze.

Myślę, że najbardziej byliby rozczarowani rzeczą pozornie drugorzędną, ale dla przetrwania zjednoczonej Europy kluczową. To zasada pomocniczości (subsydiarności), o której ciągle w Unii słyszymy, ale z wprowadzaniem jej w praktyce jest źle i zdecydowanie gorzej niż 60 lat temu.

Marna pociecha, że ta zasada niezbyt dobrze sprawdza się także w Kościele, który ją wymyślił. Zgodnie z nią kompetencje władzy nadrzędnej powinny się ograniczać do tych spraw, w których ta władza może realnie w czymś pomóc jednostce podrzędnej. Gdzie ta jednostka sama da sobie radę, władza nie powinna się wtrącać. W teorii więc biskup w działalność proboszcza (a Watykan w działalność biskupa) ingerować powinien tylko wtedy, jeśli może w czymś pomóc. W praktyce bywa z tym różnie. Zarówno w Kościele, jak i w Europie.

W 2013 roku Komisja Europejska zirytowała nie tylko eurosceptyków propozycją zakazu serwowania oliwy w restauracjach w dzbankach i karafkach. Intencje były zacne (dzbanki nie zawsze są czyste i nie wiadomo, jakiej jakości produkt zawierają), ale trudno o lepszy przykład złamania zasady pomocniczości. Takie regulacje powinny pozostać w gestii lokalnego sanepidu!

W ogniu krytyki Komisja wycofała się z tego pomysłu, a to z kolei pokazuje, jak bardzo fałszywe są porównania Unii do ZSRR czy Trzeciej Rzeszy, których pełne są dziś w Polsce media prorządowe. Unia słucha głosów krytyki, w odróżnieniu od polskiego rządu.

Prywatnie uważam, że Polacy mają w Unii ten sam interes, co Robert Schuman czy Paul-Henri Spaak. Nasz kraj też leży na szlaku przemarszu wielkich armii w każdym europejskim konflikcie. Ktokolwiek z kimkolwiek będzie walczyć, my będziemy jedną z pierwszych ofiar.

Jeśli to cena za pokój, to trudno, będę lać oliwę z brzydkiej butelki, a nie ze ślicznej karafki.

 

wyborcza.pl

Berlin, stolica młodej Polski. Tu nasza babcina kuchnia sprzedawana jest jako hipsterski street food

Nadia Pantel*, 24 marca 2017

Kinga i Stanisław Halamodowie w swojej berlińskiej kawiarni Oak&Ice

Kinga i Stanisław Halamodowie w swojej berlińskiej kawiarni Oak&Ice (Fot. PAP/DPA)

Typowy obrazek ze sklepu z polskim designem w Berlinie: „Wow, ależ ma pani tu fantastyczne rzeczy”. „To prawda, dzbanek jest z polskiej manufaktury. Wszystko tutaj zostało wyprodukowane w Polsce”. Na to klient pospiesznie: „Ależ to mi zupełnie nie przeszkadza!” [TYGODNIK EUROPEJSKI]

W 1828 r. do Berlina przyjechał z Warszawy 18-letni cudowny młodzieniec. Chodził do opery, sam dał koncert, jak to zwykli robić cudowni młodzieńcy, i po kilkudniowych przechadzkach w liście do rodziny tak zawyrokował o tej pruskiej stolicy: „Ogólne zaś moje zdanie o Berlinie: że za szeroki dla Niemców, zdaje się, że jeszcze drugie tyle ludności snadnie zmieścić by się w nim mogło”. Cudowny młodzieniec zdobył później sławę jako Fryderyk Chopin i być może byłby kontent, gdyby dzisiaj przyszło mu się tłoczyć w berlińskim U-Bahnie z Niemcami, Hiszpanami, Turkami, Arabami, Polakami, Rosjanami i Szwedami. Berlin jest dzisiaj pełny.

No Wódka, tu się nie napijesz

Kiedy w 2013 r., a więc 185 lat po Chopinie, do Berlina przyjeżdża z Polski Aleksandra Kozłowska, nie musi spędzać pięciu dni w dyliżansie. Wystarczy niecała godzina lotu, by przemieścić się z Warszawy do niemieckiej stolicy. Oprócz Aleksandry Kozłowskiej przybyło tu też 100 tys. innych Polek i Polaków. Po Turkach Polacy stanowią drugą co do liczebności mniejszość w Niemczech.

To ist nasz Land. Ile Polaka w Niemcu, a Niemca w Polaku?

Czyżby dlatego Berlin, żeby odnaleźć ślady Chopina albo Róży Luksemburg? Niekoniecznie. Polska działaczka socjalistyczna została w Berlinie nie tylko zamordowana, ale też zawłaszczona przez Niemców, a z kipiącego polskiego i polsko-żydowskiego życia kulturalnego, które odciskało piętno na Berlinie aż do czasów przed II wojną światową, we wczesnych lat 90. zostało ledwie paru polskich handlarzy papierosami.

W 2014 r. berlinianka z wyboru Aleksandra Kozłowska postanowiła otworzyć w tym potajemnie polskim mieście sklep z wyrobami polskich projektantów. Nigdzie w tym minimalistycznie urządzonym pomieszczeniu nie uświadczysz informacji „Made in Poland”. Za to u drzwi i na ścianie sklepu widnieje wielki biały szyld: „No Wódka”. – To dlatego, żeby ludzie od razu wiedzieli, że nie znajdą tutaj tego, czego zazwyczaj spodziewają się u Polaków – mówi Kozłowska. – Żadnej wódki, żadnych papierosów, żadnych sprzątaczek.

– Czyżby Niemcy nadal mieli tak ograniczone spojrzenie na sąsiada jak 20 lat temu, kiedy to przy spotkaniach towarzyskich i w telewizyjnych show próbowano zatuszować swoją własną gruboskórność dowcipami na temat leniwych i kradnących wszystko Polaków? – zastanawia się Kozłowska. Oprócz porcelany, mebli i mody w jej sklepie można już dostać także przewodniki po Warszawie i Wrocławiu. Jej klienci nie tylko u niej kupują, ale też chcą się dowiedzieć więcej o swoich sąsiadach.

Steffen Möller: Polak, Niemiec – dwa bratanki

Jednocześnie jeden z klasycznych dialogów w jej sklepie przebiega mniej więcej tak: klient podziwia porcelanowy dzbanek do kawy: „Wow, ależ ma pani tu fantastyczne rzeczy”. Kozłowska uśmiecha się i mówi: „To prawda, dzbanek jest z polskiej manufaktury. Wszystko tutaj zostało wyprodukowane w Polsce”. Na to klient pospiesznie: „Ależ to mi zupełnie nie przeszkadza!”.

Może Niemcy o parę razy za dużo użyli utartego określenia „polska gospodarka”, „polnische Wirtschaft”, mając na myśli zwyczajny bałagan. Może za często wmawiali sobie, że to nic złego, że Polacy za jakieś śmieszne wynagrodzenie zbierają szparagi. Być może z powodu tych swoich zachwytów nad Ameryką, Francją czy Włochami nie mają już miejsca w głowie i w sercu, żeby pojąć, że sąsiadująca z nimi Polska nie tylko jest piękna, ale też najpierw została m.in. przez Niemcy podzielona, potem zniszczona bombami, a na koniec zapomniana? A teraz stoją w sklepie Kozłowskiej i koniecznie chcą kupić fotel bujany w socjalistycznym stylu z lat 60. albo skarpetki z sylwetą warszawskiego Pałacu Kultury.

Kozłowska właśnie skończyła 33 lata. Mówi, że otwarcie tego sklepu to była „decyzja estetyczna”. Chciała się otoczyć przedmiotami, które uważa za piękne. A to, że takie przedmioty znalazła głównie w Polsce, samą ją zaskoczyło.

W wieku ledwie 20 lat miała tylko jeden cel: wynieść się z ojczystego kraju. Jej rodzinny Szczecin był zbyt katolicki, zbyt drobnomieszczański, zbyt ciasny. Po studiach humanistycznych w Berlinie i rozlicznych pracach Kozłowska jedzie do Polski z zupełnie innym spojrzeniem: – Otwarcie tego sklepu ma też w sobie coś z autoterapii. Pokazuję sobie samej i moim klientom, ile to pięknych rzeczy można znaleźć w Polsce.

Obcokrajowcy w Berlinie dzielą się na fajnych i niefajnych. Do fajnych należą Francuzi, Hiszpanie, Anglicy, Włosi

Nie jest zagorzałą patriotką, ale mimo to wierzy, że w tych artystycznych przedmiotach tkwi trochę polskiej mentalności: – Nie trzeba mieszkać w lofcie, żeby te przedmioty ładnie wyglądały, one sprawdzają się w każdym wnętrzu. I to też jest efekt polskich doświadczeń. Nikt nie mówi w naszym języku, nasza historia jest zbyt zagmatwana, żeby ją szybko opowiedzieć, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się zintegrować.

Przez długi czas taka integracja oznaczała dla Polaków niewidzialność. W eseju „Jestem tym, którego nie widzisz” dziennikarka Emilia Smechowski opisywała, jak pod koniec lat 80. jej rodzina przyjechała do Niemiec i jak wszyscy starali się po prostu zapomnieć o kraju, który zostawili za sobą: – Niemcy znaczyły dla nas sukces i pieniądze, Polska to była bieda i trochę brudu.

Kiedy rodzice gotowali, to były „pomidory z mozzarellą, lasagne i tiramisu. Pierogów mieli już dosyć”. I właśnie ta „wzorowa emigracja” w ostatnich latach bardzo się zmieniła.

Pokazuje to nie tylko sklep Kozłowskiej No Wódka w dzielnicy Prenzlauer Berg. Kilka przystanków tramwajowych dalej otwarto Tak Tak Polish Deli, dokładnie przy Rosenthal Platz, w samym centrum Berlina. Polska babcina kuchnia sprzedawana jako hipsterski street food. W dzielnicy Kreuzberg Polka Julia Bosski raz w miesiącu organizuje rozbuchane przyjęcia: zaprasza słynnych szefów kuchni z Warszawy, a watahy młodych mieszkańców niemieckiej metropolii płacą po 40 euro za jej polskie pięciodaniowe posiłki. A w dzielnicy Neukölln obok kilku nowych polskich kawiarni dla skacowanych turystów imprezowiczów otworzyła swoje podwoje także pierwsza polska księgarnia w zjednoczonym Berlinie.

W kolejce po niemiecki socjal. Polacy stracą prawo do zasiłków w Niemczech

Z gruzów socjalizmu

Buchbund, czyli „związek książek”, tak brzmi nazwa księgarni Marcina Piekoszewskiego. Nad drzwiami powiewa polska flaga, w środku słychać amerykańskiego bluesa, na froncie wyłożono niemieckie i amerykańskie nowości, w głębi lokalu są ekspres do kawy i lada z ciastkami, a do tego literatura: Szymborska, Stasiuk czy Gombrowicz – po niemiecku i po polsku. Buchbund przypomina wiele innych nowo otwartych lokali w tej dzielnicy – widać po nim, że ktoś nie tylko zarabia tu pieniądze, ale też spełnił swoje marzenie.

Przyczyna, dla której Piekoszewski od ponad dziesięciu lat mieszka w Berlinie, jest prosta. Zakochał się. W niemieckiej studentce, która przyjechała do Polski w ramach Erasmusa. Dzisiaj razem wychowują dwoje dzieci w dwóch językach, niemieckim i polskim. Zanim otworzył księgarnię, sam nie miał pewności, ile tak naprawdę mieszka w sąsiedztwie zainteresowanych Polską osób. Teraz już wie. Całkiem sporo.

Kupują u niego Niemcy, którzy poznali Polskę w czasie Erasmusa albo którzy po spędzonym u najbliższego sąsiada urlopie nabrali smaku na polską literaturę. Do jego stałych klientów zaliczają się tłumacze, nauczyciele akademiccy, literaci, dziennikarze. Jednym słowem – ludzie, którzy żyją niemiecką codziennością, a w Buchbundzie znaleźli miejsce, gdzie mają zarówno polskie książki dla dzieci, jak i wieczory dyskusyjne poświęcone europejskiej kulturze i polityce.

Jak mówi Piekoszewski, on sam się dziwi, dlaczego nikt przed nim nie wpadł na pomysł, żeby otworzyć polską księgarnię w tym mieście, skoro jest tutaj, było nie było, 100 tys. potencjalnych klientów. Nie zgadza się z tezą, że Polacy są w Niemczech niewidzialni. Sam mówi powolną, poprawną niemczyzną i odgarnia włosy z wysokiego czoła, kiedy podczas rozmowy porządkuje myśli: – Wydaje mi się, że to jest problem niemiecki, a nie polski. W mieście jest tyle polskich imprez kulturalnych, koncertów, odczytów, wystaw. A mimo to Niemcy twierdzą, że Polacy są niewidoczni. Czy to nie oznacza raczej, że Niemcy po prostu nie chcą dostrzec Polaków?

Zauważa, że każdego roku przed Bożym Narodzeniem niemieckie zainteresowanie polską literaturą jest największe. Przychodzą wtedy klienci, którzy chcą kupić jakąś książkę dla swojej polskiej sprzątaczki, opiekunki mamy czy babci albo dla człowieka, który odmalował im kuchnię.

Niewidzialność Polaków w Niemczech to fenomen nie tylko kulturalny, ale też ekonomiczny. Kto jest biedny, tego się pomija i nie dostrzega. Dotyczy to w równym stopniu biednych Niemców dostających zasiłki w ramach programu socjalnego Hartz 4, mających dorywczą pracę i mikroskopijne mieszkania, co biednych Polaków. Różnica polega jednak na tym, że prawdopodobieństwo zostania biednym, kiedy się jest Polakiem, jest wyraźnie większe, niż kiedy się jest Niemcem. Migracja ze Wschodu na Zachód to od momentu upadku muru berlińskiego wędrówka z gruzów socjalizmu w stronę szans na awans w zachodnim kapitalizmie. Dla całych pokoleń Polaków oznaczało to, że będą musieli zająć miejsce w drugim albo nawet trzecim rzędzie tego kapitalizmu. Tam, gdzie nie ma ani stałego zatrudnienia, ani pieniędzy za urlop, ani ubezpieczenia.

Ta dynamika zmieniła się wraz z gospodarczym sukcesem Polski. Młodzi warszawiacy przyjeżdżają dzisiaj do Berlina z tą samą świadomością, z jaką robią to młodzi ludzie ze Szwecji czy Francji. To, że są Europejczykami, jest dla nich czymś oczywistym. Podobnie jak to, że Zachód to nie jest ziemia obiecana. Młodzi Polacy robią w Berlinie to samo co wszyscy nowi berlińczycy: imprezują, kochają się, kłócą, szukają swojego miejsca w życiu. A jeśli bycie Polakiem pomaga nadać pomysłowi na biznes rozpoznawalność, wymyślają sobie jakąś drobną grę słów z paroma słowiańskimi spółgłoskami, żeby intrygująco wyglądała na wizytówce.

Dyplomacja oddolna

I zupełnie jakby polityka była średnio oryginalnym filmem telewizyjnym, dokładnie w momencie osiągnięcia tej normalności dzieje się rzecz dokładnie odwrotna, niż się wszyscy spodziewali: wybory w Polsce wygrywa nacjonalistyczno-populistyczny PiS. M.in. dlatego, że poprzedni rząd do tego stopnia ignorował jakiekolwiek kwestie społeczne, że PiS mógł się zaprezentować umęczonym masom niemalże jako Zbawiciel.

Po wyborach zmieniło się też życie Piekoszewskiego. Zamiast o książkach klienci wolą rozmawiać o polityce. Czy Polacy to tak na serio? Czy to długo potrwa? Księgarnia próbuje udzielić odpowiedzi na te pytania za pomocą imprez, paneli dyskusyjnych i książek, w których Polacy patrzą na swoją historię w sposób bardziej krytyczny i bardziej naznaczony ciekawością niż władza.

Księgarz wcale nie uważa, że w Polsce wcześniej działo się wyłącznie dobrze. Przecież nikomu nie przyszło do głowy, żeby wprowadzić np. konkretny dodatek na dziecko. Dlatego nie był zaskoczony wygraną prawicy – ale było mu wstyd. Bo teraz Polska prezentuje się jak przejaskrawiona wersja wszystkich tych stereotypów: niekompetencja, nadwrażliwość na własny temat, ksenofobia.

Zdaniem Piekoszewskiego najlepszym sprzymierzeńcem nacjonalistów pokroju Kaczyńskiego, Orbána, Trumpa czy Le Pen jest ignorancja. Kto nic nie wie o Polsce, szybko przyjmie za swoje nieprzyjazne stereotypy: – Jeśli wymianę między naszymi krajami pozostawimy politykom, to wystarczy jeden dotknięty obłędem rząd i wszystko pójdzie w diabły.

Nadia Pantel – dziennikarka „Süddeutsche Zeitung”

Przeł. Ryszard Turczyn

 

wyborcza.pl

Premier o Donaldzie Tusku: Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd

WB, PAP, 26.03.2017

Beata Szydło

Beata Szydło (Kancelaria Premiera)

– Nie oczekiwałam nawet, że Tusk poprosi nas o poparcie. Minimum przyzwoitości było jednak poinformowanie nas, że będzie się ubiegał o reelekcję – powiedziała premier w wywiadzie dla „wSieci”, odnosząc się do sprawy wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej.

 

– Nie było to łatwe doświadczenie. Wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność polityczna. Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd. To byłoby wywieszenie białej flagi. To oznaczałoby utratę wiarygodności – powiedziała premier Beata Szydło wywiadzie, którego fragmenty opublikowano w niedzielę na stronie internetowej tygodnika.

„Nie było owacji, całkowita cisza”

– Nie przegraliśmy. To była potyczka, która przyniesie nam za jakiś czas dobre rezultaty. I nie będzie to bardzo długi czas. Proszę mi wierzyć, nasz prestiż – jako tych, którzy potrafią twardo bronić swoich racji – naprawdę wzrósł. A że coś można było zrobić inaczej? Na pewno. W polityce nigdy nie ma idealnych warunków – powiedziała Szydło.

Jak informuje tygodnik „wSieci”, w wywiadzie premier zdradza kulisy wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. – Nie było owacji, nie było fety. Całkowita cisza, gęsta atmosfera. Jakby wszyscy zdawali sobie sprawę, że coś poszło nie tak – powiedziała premier Beata Szydło. Dodała, że tylko ona zabierała głos w tej sprawie.

„Nie oczekiwałam, że poprosi nas o poparcie”

Tygodnik podał, że szefowa rządu całą sytuację wokół wyboru Tuska uważa za trudną.

– Nigdy nie było ze strony Donalda Tuska jakiejkolwiek próby rozmowy na ten temat. Nie oczekiwałam nawet, że poprosi nas o poparcie. Minimum przyzwoitości było jednak poinformowanie nas, że będzie się ubiegał o reelekcję. Nie mówił o tym nawet podczas swojej wizyty w kancelarii premiera w Warszawie, przed szczytem w Bratysławie – powiedziała premier.

Kapitał lokowany za granicą

Beata Szydło zabrała też głos w sprawie rządowej Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju i sytuacji budżetowej. – Mamy udane programy, np. Start in Poland, a Kongres 590 pokazał, jak wielki jest potencjał. Pomysłowe i innowacyjne społeczeństwo to nasz największy kapitał. Przez lata był on lokowany za granicą pomnażał dobrobyt innych krajów, my chcemy to zmienić – zadeklarowała premier.

gazeta.pl

„wSieci”: Nadzorca z Niemiec redagował polskie gazety

26.03.2017

W najnowszym wydaniu tygodnika „wSieci” publicyści demaskują, jak daleko posunęła się ingerencja przedstawicieli zagranicznych podmiotów w serwowany Polakom przekaz medialny.

W tygodniku ponadto dodatek specjalny przygotowany na Kongres Innowatorów Europy Środkowo-Wschodniej.

Wojciech Biedroń w artykule „Redaktorzy pod nadzorem” ujawnia relacje niemieckiego „doradcy” Petera Priora z polską redakcja „Faktu”, które polegały na regularnym pomaganiu dziennikarzom w „rozwijaniu warsztatu dziennikarskiego”. W rzeczywistości „konsultacje” Priora w dzienniku miały charakter stricte polityczny, był on swego rodzaju nadzorcą ideologicznym „Faktu”, choć nie mówił nawet po polsku.

Artykuły przygotowywane przez dziennikarzy były najpierw tłumaczone przez sekretarkę, a potem przesyłane mu mailem. Prior czytał i pouczał dziennikarzy, jeśli ci napisali artykuły krytyczne wobec rządu PO, Donalda Tuska czy Lecha Wałęsy. Ale atakował też za to, że zbyt życzliwie piszą o nowo wybranym prezydencie Andrzeju Dudzie – ujawnia dziennikarz.

Obok historii ideologicznego nadzorcy z Niemiec w jednym z największych polskich dzienników, w najnowszym wydaniu tygodnika „wSieci” znajdujemy także wnikliwą analizę tekstu, który spowodował ostatnie zamieszanie wokół mediów. Bronisław Wildstein w swoim artykule zatytułowanym „Europejski patron i krajowi lokaje” tłumaczy na czym polega „wyjątkowość” listu Marka Dekana i dlaczego jest on tak oburzający: Mamy więc do czynienia ze złamaniem kilku podstawowych zasad, do których oficjalnie odwołuje się UE, w tym RASM. Nie istnieją wolne media i niezależni dziennikarze, którym właściciel poleca, co mają pisać. Demokracja kończy się, kiedy obywatele pozbawieni są bezstronnej informacji, tak jak kończy się – wraz z wolnością – kiedy dopuszczalny jest tylko jeden światopogląd narzucany przez najsilniejszych. List Dekana demonstruje więc realność, która zaprzecza oficjalnej doktrynie. Robi to z ostentacją, która wymaga zastanowienia.

W tygodniku także rozmowa Jacka i Michała Karnowskich z premier Beatą Szydło pt. „Cicho siedzieć nie będziemy”. Prezes Rady Ministrów zdradza m.in. kulisy przedłużenia kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej oraz przebieg szczytu w Brukseli.

Nie było to łatwe doświadczenie. Wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność polityczna. Nie mogliśmy poprzeć człowieka, który chciał obalić nasz rząd. To byłoby wywieszenie białej flagi. To oznaczałoby utratę wiarygodności – przekonuje Szydło i dodaje – Nie przegraliśmy. To była potyczka, która przyniesie nam za jakiś czas dobre rezultaty. I nie będzie to bardzo długi czas. Proszę mi wierzyć, nasz prestiż – jako tych, którzy potrafią twardo bronić swoich racji – naprawdę wzrósł. A że coś można było zrobić inaczej? Na pewno. W polityce nigdy nie ma idealnych warunków.

W nowym wydaniu tygodnika Marek Pyta i Marcin Wikło w artykule „Smoleńsk: sprawa międzynarodowa” odsłaniają kulisty śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Zwracają uwagę na coraz większe zaangażowanie w wyjaśnienie katastrofy różnych, także międzynarodowych instytucji. Przekonują: Prokuratorzy sięgnęli po pomoc najlepszych w Europie laboratoriów kryminalistycznych. Powstaje projekt bez precedensu na skalę światową. Cztery laboratoria (z Hiszpanii, Anglii i jeszcze dwóch państw – tu umowy zostaną niebawem podpisane) wypracowują wspólne procedury badawcze (włącznie z ujednoliconymi metodami pobierania śladów w czasie sekcji zwłok), by z wykorzystaniem najnowocześniejszych technik kryminalistycznych przeprowadzić kluczowe badania fizykochemiczne w najważniejszym śledztwie toczącym się w Polsce. Specjalnie na potrzeby naszego postępowania zachodnie laboratoria zakupiły poszerzone wzorce z substancjami, których obecność chcą zweryfikować śledczy. Nie będą wyrokować o przyczynach katastrofy, lecz w naukowy sposób odpowiedzą jedynie na pytanie, czy na jej miejscu – na wraku i na ciałach ofiar – znajdują się ślady materiałów wybuchowych.

W artykule „Polowanie na Petru” Stanisław Janecki nakreśla, dlaczego polityczna kariera Ryszarda Petru i jego ugrupowania to pasmo wpadek i porażek, a jej zejście ze sceny politycznej jest właściwie tylko kwestią czasu. Według publicysty sytuacja w opozycji może się rozstrzygnąć już w najbliższym czasie, gdy deputowani Nowoczesnej zdadzą sobie sprawę, że nie są w stanie efektywnie wziąć udziału w nadchodzących wyborach samorządowych:

Grzegorz Schetyna liczy na to, że w kolejnych miesiącach 2017 r. Nowoczesna będzie się staczać po równi pochyłej, a jej członkowie się upewnią, iż nie są w stanie samodzielnie przeprowadzić samorządowej kampanii wyborczej. To ma sprawić, że w partii dojdzie do pałacowego zamachu stanu (przy cichym wsparciu PO), a zwycięscy zamachowcy na kolanach przyjdą do Platformy po pomoc. W takiej sytuacji bez wyjścia może się znaleźć Nowoczesna nawet pod przywództwem Ryszarda Petru. Ale i wtedy Schetyna będzie raczej dążył do usunięcia założyciela Nowoczesnej.

Z kolei Dorota Łosiewicz w artykule „Kwaśne ciacho Makłowicza” komentuje zakończenie współpracy TVP z Robertem Makłowiczem. Wszystko zaczęło się od spotu, który miał promować wiosenną ramówkę TVP. W reklamówce wystąpiły twarze związane z telewizją publiczną, które miały powiedzieć, jaka ona jest, używając przymiotników. Dopiero w końcówce spotu okazuje się, o kim mówią „znani i lubiani”. „Smakuje wyłącznie słodko i doskonale” – mówi w reklamówce swoją kwestię Makłowicz – przypomina Łosiewicz. Przytacza również stanowisko znanego kucharza i zastanawia się czy sprawa znajdzie swój finał w sądzie.

Nowy numer „wSieci” zawiera także specjalny dodatek przygotowany na Kongres Innowatorów Europy Środkowo-Wschodniej, będący kolejnym szczytem Grupy Wyszehradzkiej. Spotkanie zakończyć się ma podpisaniem „Deklaracji warszawskiej”. Dodatek zawiera m.in. list wicepremiera Mateusza Morawieckiego, który liczy, że[…]podpisanie Deklaracji przyczyni się do zwiększenia liczby ponadnarodowych projektów w zakresie badań i rozwoju, realizowanych przez instytucje naukowo-badawcze oraz przedsiębiorstwa z państw wyszehradzkich – w tym wspólnych projektów realizowanych w ramach programu Horyzont 2020. Ponadto w ramach Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego planowane jest wydzielenie dedykowanej linii budżetowej ukierunkowanej na realizację wspólnych projektów w obszarze B+R+I. W specjalnym dodatku ponadto listy wicepremiera, ministra nauki i szkolnictwa wyższego, Jarosława Gowina oraz minister cyfryzacji Anny Streżyńskiej.

W nowym wydaniu tygodnika ponadto komentarze bieżących wydarzeń pióra Katarzyny i Andrzeja Zybertowiczów, Wiktora Świetlika, Roberta Mazurka, Janusza Szewczaka, Aleksandra Nalaskowskiego, Krystyny Grzybowskiej, Piotra Skwiecińskiego, Andrzeja Rafała Potockiego, Krzysztofa Feusette, Marty Kaczyńskiej czy Bronisława Wildsteina.

wSieci.pl

MOSZYŃSKI: WDEPNĄŁEM PRZYPADKIEM W TVP INFO…

24.03.2017

Piotr Moszyński (były korespondent TVP we Francji) o twardej” polityce międzynarodowej rządu Beaty Szydło.

Piotr Moszyński

22 godziny temu

W ten słoneczny i zrelaksowany sobotni poranek zastanawiam się, w jakim wcieleniu występuje w Rzymie Pani Beata Szydło, przywdziawszy swój śliczny żółto-czarny zestaw. Czy chce podkreślić swoje umiejscowienie polityczne, prezentując się jako Kaczuszka, czy też raczej chodzi o stworzenie przyjaznej i sympatycznej atmosfery po katastrofie brukselskiej, dzięki obraniu wcielenia Pszczółki Maji lub Naszego Słoneczka?
Tak, tak, oczywiście mam większe problemy, ale wrócę do nich po weekendzie 😉.

polityczek.pl

Duda na koniec wywiadu udziela życiowej rady Misiewiczowi: Powinien najpierw dojrzeć

26.03.2017

– Nie jest zachowaniem dojrzałym sytuacja, w której człowiek chodzi na dyskotekę, pije tam piwo, a jednocześnie ma dostęp do dokumentów i rozmów o poważnych bardzo sprawach – mówił o Bartłomieju Misiewiczu Andrzej Duda, który był „Gościem Wiadomości”.

Prezydent Andrzej Duda był Gościem Wiadomości TVP. Pod koniec wywiadu Danuta Holecka spytała go, czy problem Misiewicza istnieje. – Poważna polityka i poważna działalność państwowa, a taka na pewno prowadzona jest w MON, wymaga tego, aby brali w niej udział wyłącznie ludzie dojrzali – odparł Duda.

– Nie jest zachowaniem dojrzałym sytuacja, w której człowiek – czy to młody, czy to starszy – chodzi na dyskotekę, pije tam piwo, a jednocześnie ma dostęp do dokumentów i rozmów o poważnych bardzo sprawach, choćby związanych z bezpieczeństwem państwa

– mówił.

Według publikacji prasowych, 19 stycznia 2017 r., były rzecznik MON miał przyjechać służbowym samochodem, „luksusowym BMW” przed jeden z klubów w centrum Białegostoku, w którym potem się bawił. – Taka osoba powinna najpierw dojrzeć, a potem dopiero móc w takich sprawach uczestniczyć – podkreślił prezydent.

„To był pierwszy telefon przewodniczącego Tuska do mnie”

Pojawił się również wątek wyboru Donalda Tuska na kolejną kadencję na stanowisku szefa Rady Europejskiej. Zdaniem prezydenta, były premier ingerował w sprawy wewnętrzne Polski jako przewodniczący RE, czego „nie wolno” mu robić.

– Pan wysłał gratulacje do Tuska z nadzieją, że współpraca w tej kadencji będzie się układała przynajmniej lepiej czy nawet dobrze. Czy była odpowiedź? – pytała Holecka. – Dla mnie odpowiedzią był telefon Tuska w środę. To był pierwszy telefon przewodniczącego do mnie, odkąd ja jestem prezydentem, w sprawie ważnej dla Europy i dla Polski – mówił Duda.

– Jestem zadowolony, że mogliśmy porozmawiać, że mogłem przedstawić polskie stanowisko w tej sprawie, być może w jakimś sensie uspokoić pana Tuska. Skoro do mnie dzwonił, to chyba miał jakieś obawy – przypuszczał prezydent. – Tak powinna wyglądać współpraca pomiędzy przewodniczącym RE a władzami państwa – dodał.
„Gdybym chciał odwołania Macierewicza…”

Prezenterka „Wiadomości” pytała też głowę państwa o pisma, jakie wystosował do ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza. Prezydent wyraził w nich, jak mówił Marek Magierowski, zaniepokojenie brakiem obsady ataszatów wojskowych w ważnych państwach sojuszniczych. – Natychmiast pojawiły się zarzuty, czy ja chcę odwołania Macierewicza – mówił w TVP1 Duda.

– Gdybym chciał jego natychmiastowego odwołania, to pismo w tej sprawie byłoby skierowane do pani premier. Napisałem pisma z prostej przyczyny – one dotyczą jego ustawowych kompetencji jako ministra obrony narodowej – mówił. Prezydent zaznaczył, że „państwo wymaga transparencji”, dlatego też pytania skierował w formie urzędowych pism, a nie np. w prywatnej rozmowie z szefem MON.

msn.co.pl-pl

Waszczykowski udziela wywiadu „Spieglowi”. I zaczyna: Czy to ja mógłbym zadać pierwsze pytanie?

Barbara Cöllen, Deutsche Welle, 26.03.2017

Szef MSZ Witold Waszczykowski

Szef MSZ Witold Waszczykowski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Szef dyplomacji udzielił wywiadu niemieckiemu tygodnikowi „Der Spiegiel”. Rozmowa przybrała jednak dość niespodziewany obrót – Witold Waszczykowski spytał na wstępie, czy dziennikarz otrzymał do tej rozmowy „polityczne dyrektywy”.

Rozmowę z ministrem spraw zagranicznych Polski „Der Spiegel” poprzedza kilkoma słowami wstępu. Tygodnik cytuje dwie uwagi ministra z zamieszczonego poniżej wywiadu: „Polska czuje się ignorowana i niesprawiedliwie traktowana” i Waszczykowski „wyprasza sobie każdą ingerencje, przede wszystkim ze strony Niemiec”.

Ponadto hamburski tygodnik przypomina dawne wypowiedzi szefa polskiego MSW, „którymi się wsławił”: „Polsce grozi, że zginie w mieszance kultur i ras i stanie się częścią świata rowerzystów i wegetarian”. Tygodnik zauważa, że teraz, po roku urzędowania, Witold Waszczykowski wyraża się bardziej dyplomatycznie.

Rozmowa z hamburskim tygodnikiem odbyła się w siedzibie polskiego MSZ w tydzień po ponownym wyborze Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Przeprowadzający wywiad Jan Pohl zauważa, że w gabinecie ministra wisi portret marszałka Piłsuckiego, „który po I wojnie światowej zdobył dla Polski wolność – a później zamachem znów obalił demokrację”.

„Czy to ja mógłbym zadać pierwsze pytanie?”

Rozmowa rozpoczyna się prośbą Witolda Waszczykowskiego pod adresem niemieckiego dziennikarza. Minister pyta go, czy wyjątkowo to on mógłby zadać pierwsze pytanie. Gdy ten się zgadza, szef polskiej dyplomacji pyta Pohla, czy został wysłany do przeprowadzenia rozmowy z nim otrzymując „do wykonania polityczne dyrektywy”?

Dziennikarz zaprzecza i pyta, czy ma to rozumieć jako aluzję do listu, jaki niedawno wydawnictwo Ringer Axel Springer adresował do dziennikarzy swojej polskiej spółki z prośbą, „aby informowali o wydarzeniach w duchu proeuropejskim”. Pohl został następnie proszony o ocenę takiego postępowania. Minister zasugerował przy tym, że być może wszystkie niemieckie media otrzymują polityczne dyrektywy.

– To, co zrobiło wydawnictwo, jest oczywistym przykładem  ingerencji w sprawy sąsiedniego kraju. Przy tym, także z Niemiec, od półtora roku zarzuca się nam wywieranie wpływu na prasę. Teraz wydaje się, że mamy dowód na to, że jest odwrotnie – stwierdza Waszczykowski. Dziennikarz „Spiegla” odpowiada, że polecenia we wspomnianym liście nie wydali politycy, lecz prywatny koncern medialny. – U Państwa to rząd próbuje wywierać wpływ – odrzekł Jan Pohl, zapewniając polskiego ministra spraw zagranicznych, że pytania, które mu zada, sam przygotował.

„Musimy bronić własnych polskich interesów”

W pierwszym pytaniu niemiecki dziennikarz pyta Witolda Waszczykowskiego o jego niedawną wypowiedź, że Polska musi „drastycznie obniżyć zaufanie do UE” i „prowadzić także negatywną politykę”. Szef polskiej dyplomacji stwierdza: – Przez wiele lat przekonywano nas, że UE jest klubem altruistów, że nie ma już rywalizujących ze sobą interesów narodowych. Najpóźniej od szczytu przed dwoma tygodniami wiemy, że tak nie jest. Nauczyliśmy się, że musimy bronić własnych, polskich interesów. Jasne jest, że mamy mniej władzy i mniejszy potencjał gospodarczy niż Niemcy. Ale chcemy, żeby nasze interesy traktowane były poważnie.

Zapytany o sprecyzowanie, gdzie polskie interesy są naruszane, szef polskiej dyplomacji odpowiada, że „wszędzie!” – w obszarze energetyki budową Nord Stream i ochrony klimatu. Waszczykowski zaznacza, że obostrzenia ws. emisji CO2 szkodzą polskiej gospodarce. – Nie stać nas na to, żeby być zacofanym krajem ze świeżym powietrzem – powiedział. Jak dodał, choć Polska potrzebuje wzrostu i czystego środowiska, „UE mogłaby stawiać łagodniejsze wymogi i postępować w duchu europejskiej solidarności”.

Redaktora tygodnika „Der Spiegel” dziwi rozczarowanie szefa polskiej dyplomacji, któremu przypomina, że Polska jest największym beneficjentem środków unijnych. Na to Waszczykowski odpowiada , że to „UE jest największym beneficjentem członkostwa Polski!”. Minister wskazuje w tym kontekście na polski rynek , gdzie tylko Niemcy sprzedają towar za 55 mld euro. Po czym mówi, że „pieniądze z funduszy strukturalnych są dla nas kompensacją za otwarcie naszego rynku”.

Dziennikarz zauważa również, że „Polska jednak ostatecznie wyraźnie na tym korzysta”, gdyż budowane są drogi, tworzone miejsca pracy, wspierany jest rozwój rolnictwa. – Oczywiście, że wykorzystujemy te pieniądze – zgodził się Waszczykowski. Chwilę później spytał jednak: – A kto to buduje te drogi? Zachodnie koncerny? Jak wskazał, Polsce nic z tych pieniędzy nie zostaje, bo „z jednego euro z Brukseli 80 centów wraca na Zachód”.

O czym jeszcze rozmawiano w wywiadzie?

Dziennikarz „Spiegla” poruszył też w rozmowie temat ponownego wyboru Donalda Tuska na szefa rady Europejskiej, Unii kilku prędkości czy reformy UE, którą zaproponował polski rząd.

Artykuł pochodzi z serwisu ”Deutsche Welle”

http://vdt.dw.com/index.php?rss=http://rss.dw.com/xml/pol-veu-VdT_Player_620&w=620&d=1&lg=pl&ps=pause

gazeta.pl

Marcinkiewicz: Ta władza ma wszystkich w d…

MARZEC 25, 2017, KAMILA TERPIAŁ

Na ostatnim spotkaniu rządu przy Nowogrodzkiej, tak wynika z moich informacji, prezes bardzo mocno skrytykował działania dwóch osób: Antoniego Macierewicza i Andrzeja Dudy. Macierewicza skrytykował m.in. za utratę dobrego obrazu PiS-u przez głupią obronę Misiewicza. A z drugiej strony zaatakował prezydenta, że wykorzystuje sytuację i zaczyna przyjmować spojrzenie opozycji na to, co dzieje się w armii. To nie było spotkanie na temat UE. W PiS-ie zaczyna się coś dziać, Jarosław Kaczyński traci nerwy, bo rozumie, że traci władzę nad wszystkimi osobami i to go bardziej denerwuje niż strata w sondażach – mówi nam były premier Kazimierz Marcinkiewicz, kiedyś związany z PiS

Kamila Terpiał: „Yes, yes, yes!” – tak skomentował pan efekty szczytu UE w 2009 roku, kiedy udało się wynegocjować korzystne dla Polski środki unijne. Co premier Beata Szydło powinna zrobić i powiedzieć po ostatnim szczycie w Brukseli i przegranej 1:27?

Kazimierz Marcinkiewicz: Myślę, że pani premier zachowała się akurat dobrze, dlatego że miała strasznie ponurą minę, była zdruzgotana i nie udawała, że jest inaczej.

No właśnie chyba udawała.

Nie udawała, mówiła tylko coś innego. Ale jej mina mówiła absolutnie wszystko na temat tego szczytu.

Czyli co? Przegrałam i jest mi wstyd?

Polska przegrała w sposób haniebny, niezrozumiały dla świata. A może nawet więcej, świat był zdumiony, że nienawiść pomiędzy politykami może być tak duża, że może wkraczać na arenę międzynarodową. Pani premier nie jest głupia i doskonale to rozumie. Dlatego jej mina nie była miną aktorską, tylko prawdziwą.

Polska przegrała w sposób haniebny, niezrozumiały dla świata.

Czyli mówiąc, że tak naprawdę wygrała, zaklinała tylko świadomie rzeczywistość?

Nie ma takiej rzeczywistości, to jest jakieś wydumanie. To było widać wyraźnie, że ona została do tego zmuszona. To jest gra Jarosława Kaczyńskiego, on ją do tego przymusił. Ona chcąc nie chcąc miała złą minę, ale dobre słowa, czyli mina była jej, a słowa były Kaczyńskiego. Wiedząc o tym, prezes zebrał całą świtę i pojechał na lotnisko, żeby kwiatami wynagrodzić kobiecie ten trud.

Pana tak nie witali.

Nie, ale mnie witali ludzie. Ze szczytu poleciałem prosto do Szczecina na obchody Grudnia ’70. Wszyscy byli wobec mnie bardzo ciepli. Pamiętam tamtą wizytę do dzisiaj. Ludzie cieszyli się z tego osiągnięcia. Nie spodziewałem się, że ludzie odbiorą ten sukces w Brukseli aż tak ciepło.

Jarosław Kaczyński przegraną na ostatnim szczycie zapamięta na długo. Mamy pierwsze tak wyraźne tąpnięcie PiS-u w sondażach.

Ja bym jeszcze się tymi sondażami nie zachłystywał.

W wizji Kaczyńskiego jedno jest cały czas stałe – chęć przejęcia władzy. To jest kluczowe, on będzie robił wszystko, co będzie powodowało, że będzie mógł zdobyć i utrzymywać władzę.

Ale to jednak pokazuje, albo raczej potwierdza, jaki jest stosunek Polaków do UE i do Donalda Tuska.

Pokazuje, że miękki elektorat PiS-u, który dał mu te 38 proc., zaczął się odsuwać od Prawa i Sprawiedliwości i zaczął się wahać. To nie jest pierwszy raz, 10 lat temu była bardzo podobna sytuacja. Wtedy działania Jarosława Kaczyńskiego powodowały w państwie chaos i teraz też mamy taki chaos.

Tylko że teraz ten chaos jest zdecydowanie większy. PiS może zrobić więcej, bo ma większość.

Ale wtedy mieliśmy do czynienia z próbą zaatakowania przez służby specjalne urzędującego wicepremiera i przejęcia jego elektoratu. To też wprowadzało wtedy ogromny chaos i dezinformację. To była wojna polityczna. Dzisiaj ona jest rzeczywiście silniejsza, nie tylko wewnętrzna, ale także zewnętrzna. PiS przenosi te spory także na arenę europejską.

To, co się ostatnio stało, to skutek tylko i wyłącznie nienawiści Kaczyńskiego do Tuska? Jest w stanie zrobić wszystko i zaryzykować wiele, żeby próbować mu zaszkodzić?

W wielu przypadkach Jarosław Kaczyński ma jakąś ideę tego, co w Polsce powinno się dziać. To nie jest idea całościowa, ona przez 25 lat jego działalności ewoluowała. W tej jego wizji jedno jest cały czas stałe – chęć przejęcia władzy. To jest kluczowe, on będzie robił wszystko, co będzie powodowało, że będzie mógł zdobyć i utrzymywać władzę. Dlatego to, co się dzieje, wszystkie elementy zmian związane z prokuraturą, sądami, Trybunałem Konstytucyjnym, służbami specjalnymi, są tylko po to, aby utrzymać władzę. One nie są po to, aby działo się lepiej, aby Polakom się żyło lepiej i pewniej, one są potrzebne tylko dla jednego celu, czyli utrzymania władzy. Drugim elementem, który kieruje Jarosławem Kaczyńskim, jest nienawiść do Donalda Tuska i jego obozu. Do Tuska to jest nienawiść personalna, on jakby mógł, to by pewnie udusił Tuska własnymi rękoma. Dlatego że przegrał z Tuskiem wielokrotnie, dlatego że uważa, że to Tusk kierował kpinami wobec jego brata i że w jakiejś mierze przyczynił się do katastrofy smoleńskiej.

Jednym z elementów, jakich używa Jarosław Kaczyński, aby utrzymać władzę jest skłócanie Polaków. On tak naprawdę napuszcza Polaków na Polaków przez 25 lat.

Jak bardzo katastrofa smoleńska zmieniła Jarosława Kaczyńskiego?

Bardzo. On miał w swoim życiu tylko dwie miłości, kochał tylko dwie osoby – mamę i brata. Stracił coś, co miał najbardziej wartościowego w życiu. Tym bardziej, że w odniesieniu do Smoleńska on zdaje sobie sprawę, że się do tego przyczynił i ma wyrzuty sumienia. To on wepchnął na siłę Lecha Kaczyńskiego do polityki, on nie chciał być politykiem, nie lubił polityki, robił to tylko dla brata. W związku z tym to wewnętrzne poczucie wyrzutów sumienia wyładowuje na Tusku. Dlatego ta nienawiść jest tak silna.

Władza i nienawiść – to mieszanka wybuchowa.

Mieszanka jest okropna. Proszę zwrócić uwagę na to, że jednym z elementów, jakich używa Jarosław Kaczyński, aby utrzymać władzę jest skłócanie Polaków. On tak naprawdę napuszcza Polaków na Polaków przez 25 lat. Zaczynał od Lecha Wałęsy, ale potem „napuszczał” na wiele innych osób i środowisk. W 2005 roku w kampanii wyborczej były już takie ataki na PO, że my momentami byliśmy przerażeni. My, będąc w jego obozie i prowadząc kampanię wyborczą, byliśmy naprawdę przerażeni, bo on robił to w sposób straszliwy, kłamliwy i bezsensowny.

Tacy ludzie, jak na przykład Suski, Brudziński, Kuchciński, Karczewski, można jeszcze wymieniać i wymieniać, gdyby im zabrać to, co dzisiaj mają, byliby nikim.

A był ktoś, kto mu to powiedział? Czy nie słuchał?

Wtedy jeszcze słuchał, można było zmienić jego zdanie, można było go przekonać. My go przekonywaliśmy. Udało się namówić go na przykład do obniżenia podatków, mimo iż pół roku wcześniej głosował za 50-proc. stawką podatkową. Zresztą udało nam się w wielu rzeczach przekonać go do racjonalnego programu.

Ale nie do zmiany polityki wobec Platformy Obywatelskiej?

To było tak, że on nawet przyznawał nam rację, ale jednocześnie ma w sobie taki bodziec, który powoduje, że on tego nie wytrzymuje. On nie jest w stanie podporządkować się nawet samemu sobie, musi wybuchnąć. Jak spojrzymy na ostatnie 10 lat, to on co jakiś czas wybucha, na przykład wobec Angeli Merkel. To jest silniejsze od niego, on musi jakoś swoją nienawiść wyrzucić.

Na czym polega w takim razie jego siła? 

Przez jakiś czas wiele osób w Polsce uważało, że Kaczyński jest jednym z lepszych analityków politycznych, że jego opis rzeczywistości jest dobry, ciekawy, lepszy niż innych. Potrafi dostrzec błędy w różnych miejscach i strukturach państwa, a te analizy na spotkaniach PiS-u są wciągające.

Kaczyński gra Smoleńskiem przy pomocy Antoniego Macierewicza.

Na tyle, że nie widać tej drugiej strony? Jest w stanie przekonać ludzi do łamania zasad demokracji?

Tak. Wokół siebie zgromadził ludzi, którzy w większości są mu podporządkowani w 100 proc., nie mają własnych poglądów i są od niego uzależnieni. Beata Szydło mogłaby zostać jeszcze raz burmistrzem, ale w tej większej polityce sama by się nie odnalazła, ona jest wytworem Kaczyńskiego. A tacy ludzie, jak na przykład Suski, Brudziński, Kuchciński, Karczewski, można jeszcze wymieniać i wymieniać, gdyby im zabrać to, co dzisiaj mają, byliby nikim.

Antoniego Macierewicza nie ma w tej grupie. Na czym polega relacja Kaczyński-Macierewicz, dlaczego ma tak silną pozycję?

Ta silna pozycja wynika z trzech elementów. Pierwszym jest ojciec Rydzyk, Macierewicz jest jego pupilkiem, to są jakieś ich wewnętrzne układy i dziwna przyjaźń. Drugim elementem jest to, że dość dobrze poznał służby specjalne w Polsce, już od początku lat 90. Posiadł taką wiedzę, która może nie jest bardzo ważna, ale służby to jest jednak siła, a sama wiedza jest interesująca. Trzecim elementem jest to, że on zdjął Kaczyńskiemu z pleców Smoleńsk. Dla Jarosława Kaczyńskiego Smoleńsk jest bardzo ważny jako instrument. I Kaczyński, i Macierewicz dokładnie wiedzą, co się tam wydarzyło. Przypominam, że były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, gen. Piotr Pytel, powiedział publicznie, że Antoni Macierewicz przyznał w rozmowie z nim, że Smoleńsk to tylko i wyłącznie gra polityczna. Trudno się spodziewać, żeby generał kłamał. To jest tak, że gra tym tematem jest wszystkim na rękę, ale najbardziej PiS-owi. I tak Kaczyński gra Smoleńskiem przy pomocy Antoniego Macierewicza.

Od 2 tygodni Jarosław Kaczyński zastanawia się, w jaki sposób odwołać Antoniego Macierewicza i zastąpić go Joachimem Brudzińskim.

A może to już Macierewicz gra Smoleńskiem, wykorzystując Kaczyńskiego? „Religia smoleńska” to teraz przecież jego siła.

Ale proszę zauważyć, że Antoni Macierewicz zatrzymał się w podtrzymywaniu tej religii. Przez półtora roku bycia szefem MON nie poczynił ani pół kroku naprzód. Dopiero niedawno złożył wniosek w sprawie tak zwanej zdrady dyplomatycznej Donalda Tuska. Zrobił to z jednego powodu, żeby ratować swój tyłek. Od 2 tygodni Jarosław Kaczyński zastanawia się, w jaki sposób odwołać Antoniego Macierewicza i zastąpić go Joachimem Brudzińskim. Chce to zrobić z dwóch powodów, dlatego że opór w wojsku wobec Macierewicza narasta, ale także dlatego, że stał się nieposłuszny, na przykład w sprawie Bartłomieja Misiewicza. Kaczyński już podjął decyzję i wstrzymał się z jej wykonaniem, dlatego że Macierewicz go uprzedził, właśnie składając ten wniosek. Uratował swoją pozycję, oczywiście nie wiadomo, na jak długo.

Ale w końcu skończy się dymisją? To już otwarty konflikt?

Panowie już są lekko skonfliktowani. Jarosław Kaczyński nie lubi, jak ktoś mu się stawia, i to w taki arogancki sposób, i nie lubi młodych ludzi, zwłaszcza aroganckich. Na ostatnim spotkaniu rządu przy Nowogrodzkiej, tak wynika z moich informacji, prezes bardzo mocno skrytykował działania dwóch osób: Antoniego Macierewicza i Andrzeja Dudy. Macierewicza skrytykował m.in. za utratę dobrego obrazu PiS-u przez głupią obronę Misiewicza. A z drugiej strony zaatakował prezydenta, że wykorzystuje sytuację i zaczyna przyjmować spojrzenie opozycji na to, co dzieje się w armii. To nie było spotkanie na temat UE. W PiS-ie zaczyna się coś dziać, Jarosław Kaczyński traci nerwy, bo rozumie, że traci władzę nad wszystkimi osobami i to go bardziej denerwuje niż strata w sondażach.

Wszystko w Polsce zmierza do konfrontacji, ona prędzej czy później nastąpi.

Ale cały czas ma większą władzę nad Dudą niż nad Macierewiczem.

Psychologicznie Duda jest totalnie uzależniony, nie ma żadnych szans na to, żeby się postawił. Największą odwagę ma w tym, że szybko jeździ na nartach.

Wracając do Ministerstwa Obrony Narodowej, zmiana na stanowisku szefa tego resortu to tylko kwestia czasu?

Zależy od tego, co Antoni Macierewicz pokaże. Jeśli się pokaja, posprząta, usunie Misiewicza, jeśli zacznie być posłuszny, to Kaczyński go na jakiś czas zostawi.

Czym sprawa katastrofy smoleńskiej może się w dłuższej perspektywie zakończyć?

Wszystko w Polsce zmierza do konfrontacji, ona prędzej czy później nastąpi. Myślę, że głupota PiS-u, wprowadzająca nowe prawo o zgromadzeniach, tylko jeszcze bardziej zaostrza sytuację i tym bardziej do tego prowadzi. 10 kwietnia na ulicę wyjdzie dużo ludzi, i to z obu stron.

Jestem pewien w stu procentach, że Jarosław Kaczyński ma koszmary, a jego koszmarem jest milionowa, albo nawet dwumilionowa demonstracja przeciwko niemu.

Emocje są tak silne, że muszą wybuchnąć? I mogą wybuchnąć już 10 kwietnia?

Może, chociaż mam nadzieję, że tak się nie stanie. Mam nadzieję, że jeszcze powtarzając, że Polska jest naszym wspólnym krajem i dobrem, ludzie się powstrzymają. Chociaż jest duża zawziętość po obu stronach. Po stronie PiS-u jest większa, ludzie zdobyli władzę, są nią zachłyśnięci, są zachłyśnięci Kaczyńskim i są pełni agresji. Po tej stronie jest ogromna zawziętość, ale też narasta sprzeciw po stronie opozycyjnej. Przy czym nasze pokolenie było jednak wychowywane w nurcie walki bez przemocy. Teraz sytuacja w młodym pokoleniu jest inna, bo polscy nacjonaliści, a nawet faszyści są agresywni wobec wszystkich. Ich nie jest dużo, ale ich agresja jest ogromna. Po drugiej stronie brakuje jeszcze odpowiednika, ale on zaczyna się powoli pojawiać. Na razie młodzi ludzie są mniej aktywni, ale wydaje mi się, że to się zmieni. I w końcu może doprowadzić do większych spięć i także ulicznego chaosu.

Jarosław Kaczyński zdaje sobie z tego sprawę, czy się tym nie przejmuje?

Jestem pewien w stu procentach, że Jarosław Kaczyński ma koszmary, a jego koszmarem jest milionowa, albo nawet dwumilionowa demonstracja przeciwko niemu. Wielokrotnie powtarzał – i słyszę jego głos jak dzisiaj – że demonstracje uliczne to jest element demokracji.

Jedyna możliwość odebrania PiS-owi władzy – i teraz, i w czasie wyborów – to odciąć ich od wyborców i ich skłócić. Ale skłócić nie manipulacjami, tylko prawdą. Chodzi o to, żeby pokazywać, jak jest i jakie Polacy mają zdanie.

Teraz obraża protestujących, nazywa gorszym sortem, złodziejami, komunistami…

Ale wcześniej tak mówił i tak robił. Demonstracje uliczne, na przykład przeciwko Wałęsie na początku lat 90., miały właśnie taki wymiar. On pokazywał siłę właśnie przez demonstracje uliczne, pokazywał, że nas jest wielu, że nas jest więcej. On cały czas o tym myśli, bo wie, że demokracja uliczna to jest prawdziwa demokracja. Można zbyć demonstrację 100-tysięczną, okłamać obywateli, że ludzi było mniej, ale jak na ulicę wyjdzie milion osób – a to jest możliwe – to Jarosław Kaczyński polegnie.

Jak?

Oni się tego przestraszą i zaczną się dzielić. Jedyna możliwość odebrania PiS-owi władzy – i teraz, i w czasie wyborów – to odciąć ich od wyborców i ich skłócić. Ale skłócić nie manipulacjami, tylko prawdą. Chodzi o to, żeby pokazywać, jak jest i jakie Polacy mają zdanie.

Czyli warto protestować, bo to może w którymś momencie zadziałać?

Ja nie chcę być odebrany jako człowiek, który do tego namawia. Ja raczej chcę opisać rzeczywistość. A ona jest taka, że to jest pierwsza władza, która w takim stopniu lekceważy obywateli. PO też to robiła, ale od czasu do czasu siadała do stołu, negocjowała, były spotkania, dyskusje, w TVP były programy prowadzone przez dziennikarzy o innych poglądach. A to jest władza, która kompletnie ma wszystkich w d…

Trzeba pokazywać szkodnictwo władzy i protestować przeciwko temu. Musimy demonstrować przeciwko łamaniu demokracji, bo w Polsce demokracja jest nagminnie łamana.

W związku z tym, dlaczego pan nie namawia do tego, żeby strajkować i demonstrować?

Namawiam oczywiście, nie chcę być tylko odbierany jako ten, który namawia do siłowych rozwiązań. Jedyna możliwość, jaką mamy, to protesty, muszą strajkować poszczególne grupy, musimy pokazywać, że to, co robi władza, jest niedobre dla Polski i dla obywateli. Trzeba pokazywać szkodnictwo władzy i protestować przeciwko temu. Musimy demonstrować przeciwko łamaniu demokracji, bo w Polsce demokracja jest nagminnie łamana, po prostu nagminnie, i to w taki najgorszy, karykaturalny sposób.

Spodziewał się pan takiego rozwoju wydarzeń po wygranej PiS-u?

Tak. Nie wstydzę się ani jednego słowa, które wypowiedziałem w październiku, listopadzie i grudniu 2015 roku. Nigdy nie starałem się obrażać ludzi, nawet jeżeli opis rzeczywistości jest tragiczny. Staram się raczej zrozumieć i opisać.

Jak z tej perspektywy patrzy pan na swoją polityczną przeszłość?

To był inny PiS, bo był inny Jarosław Kaczyński. Też był taki zaściankowy, ale dawał się przekonać, można było z nim normalnie rozmawiać, można było namawiać go na różne rzeczy. Zresztą nasz program był wtedy w jakimś stopniu koherentny z programem PO, przez te dwa lata Platforma część projektów PiS-u popierała w głosowaniach. I to było wspaniałe. A potem Kaczyński przegrał jedne wybory, był bardzo zawiedziony, potem przegrał kolejne i kolejne, i katastrofa smoleńska… Stał się totalnie przegranym człowiekiem i politycznie, i osobiście. I to zmieniło go diametralnie. On się teraz nie liczy z ludźmi, ani z Polską, on chce tylko zrobić odwet na państwie polskim, Tusku i elitach, które to państwo budowały.

To był inny PiS, bo był inny Jarosław Kaczyński. Też był taki zaściankowy, ale dawał się przekonać, można było z nim normalnie rozmawiać, można było namawiać go na różne rzeczy. Teraz on się nie liczy z ludźmi, ani z Polską, on chce tylko zrobić odwet na państwie polskim, Tusku i elitach, które to państwo budowały.

Jakie były pana relacje z Jarosławem Kaczyńskim? Dlaczego pana tak potraktował?

Ja nigdy go nie oszukałem, prowadziłem sprawy rządowe, myślę, że sprawnie i pożytecznie. To był najpiękniejszy okres w moim życiu, bez dwóch zdań. Nie grałem nigdy przeciwko niemu. Jednym z powodów mojego odwołania było to, że ktoś mu powiedział, że ja wziąłem miliard dolarów łapówki od firm amerykańskich. Obiecał mi start w wyborach na prezydenta Warszawy, miał dać pieniądze i nie dał, obiecał mi 30 proc. miejsc na listach, nie dostałem nic, obiecał mi, że zostanę prezesem spółki Skarbu Państwa, nie zostałem. Oszukał mnie kompletnie we wszystkim. On ludziom obiecuje, a później nie dotrzymuje danego słowa, i robi to bez zmrużenia oka. Jest niesłownym człowiekiem. Ja się czuję zdradzony i oszukany przez niego. Przez 10 lat nie mieliśmy żadnych relacji.

Dosyć powszechna jest taka opinia, że schował się za panem, że sterował z tylnego siedzenia. Tak jak teraz.

Nie. Akurat było tak, że ja nie pamiętam – oprócz jednego przypadku – ani jednej rzeczy, w której czułbym się przez niego sterowany. My spotykaliśmy się w piątki na godzinę i ja mu opowiadałem, co dzieje się w państwie. On słuchał i pytał mnie o niektóre rzeczy, ale w normalny sposób.

Jednym z powodów mojego odwołania było to, że ktoś mu powiedział, że ja wziąłem miliard dolarów łapówki od firm amerykańskich. Obiecał mi start w wyborach na prezydenta Warszawy, miał dać pieniądze i nie dał, obiecał mi 30 proc. miejsc na listach, nie dostałem nic, obiecał mi, że zostanę prezesem spółki Skarbu Państwa, nie zostałem. Oszukał mnie kompletnie we wszystkim.

Naprawdę nigdy nie wydał panu żadnego polecenia?

Nie wydawał mi poleceń. Jedna rzecz, która była dla mnie przykra, to jak na Komitecie Politycznym PiS-u zaczął strasznie „jechać” na rząd, szczególnie na Zbigniewa Ziobrę, Ludwika Dorna i Mariusza Kamińskiego. Mnie to wtedy strasznie zdenerwowało, że tak politycznie rozgrywa moich ministrów, dlatego wstawiłem się za nimi. To było jedyne spięcie między nami.

Dlaczego wtedy wybrał pana?

Bo ja byłem najbliżej PO, miałem liberalne poglądy gospodarcze. Chodziło o to, żeby zabrać ludzi głosujących na Platformę dla Leszka. To była prosta polityczna taktyka. Ja mu pomogłem.

W kraju będzie bardzo duży chaos, będą protesty i strajki. Utrzyma się buta władzy, bo oni będą musieli się trzymać razem, a żeby się trzymać razem, będą musieli być agresywni wobec świata zewnętrznego.

Co będzie za rok? W Polsce, czy będziemy w UE, jaka będzie Unia?

Moje obawy dotyczą kilku spraw. Jestem przekonany, że w polityce zagranicznej będziemy mieli bardzo złą sytuację, wszyscy będą przeciwko nam, rozgrywać nas będzie Wielka Brytania. Będziemy mieli dużo trudniejszą sytuację gospodarczą, pewnie będziemy mieli przekroczony próg 55 proc. długu publicznego, wtedy powinniśmy mieć uruchomioną procedurę, ale zostanie zmieniona, bo TK zrobi wszystko, co trzeba zrobić. Natomiast UE jawnie nie odbierze nam pieniędzy, ale wprowadzi włoski strajk, będzie o wszystkie pieniądze dla Polski pytać 3 razy, prosić o nowe programy, raporty. Dlatego też sytuacja finansowa nie będzie najlepsza. W kraju będzie bardzo duży chaos, będą protesty i strajki. Utrzyma się buta władzy, bo oni będą musieli się trzymać razem, a żeby się trzymać razem, będą musieli być agresywni wobec świata zewnętrznego.

Przyspieszonych wyborów nie będzie?

Myślę, że w przyszłym roku nie. Żeby odbyły się przyspieszone wybory, to PiS musi pęknąć, musi stracić większość. Czyli musi odejść 30-40 posłów, bo przypominam, że mają po swojej stronie ugrupowanie Kukiza. Tylko w takiej sytuacji będą mogły być przeprowadzone przyspieszone wybory, a na to się nie zanosi, więc niestety szybko ich nie będzie.

wiadomo.co