4 czerwca i co dalej?
Na rocznicę wyborów parlamentarnych w 1989 r. KOD zapowiada manifestacje w całej Polsce. Mateusz Kijowski powiedział w TVN24, że nie popiera pomysłu przyspieszonych wyborów. Uzasadnił to demokratycznie: że PiS doszedł do władzy drogą demokratycznych wyborów.
Mógł dodać realistycznie, że w obecnym układzie sił w parlamencie i przy pisowskim prezydencie u władzy taki pomysł nie może wchodzić w grę. Tylko powtórka z roku 2007, kiedy PiS sam zgłosił wniosek o przyspieszone wybory, wchodziłaby w grę, lecz nowa władza ma na razie utrzymujące się poparcie sondażowe (choć niższe, niż można by się spodziewać) i nie musi dyscyplinować dwóch partyjek koalicyjnych, bo są one czasem nawet bardziej pisowskie niż sam PiS.
Opozycji pozostaje więc scenariusz wywierania stałej presji na ulicach, w niezależnych mediach i internecie. Oraz przygotowanie się na dzień zero, kiedy PiS utraci władzę. Najlepiej wychodzą manifestacje uliczne. Gorzej z akcją czysto polityczną. Platforma nadal nie stworzyła gabinetu cieni, nie przedstawiła choćby zarysu planu dla Polski po PiS. Same marsze nie wystarczą.
Hasło, że najważniejsze jest wygranie następnych wyborów, to grubo za mało. Trzeba zacząć przekonywać wyborców, dlaczego mają znów głosować na PO, partię, która nie zdołała wygrać po raz trzeci i skutecznie wesprzeć prezydenta, który z niej się wywodził.
Jeśli jest prawdą, że „straszenie PiS” przestało działać (choć każdy dzień po jego podwójnym zwycięstwie pokazuje, że strach jest uzasadniony), to czemu miałoby działać zawołanie, że tylko PO, która ostrzegała, ale przegrała, jest poważną i największą siłą opozycyjną, więc przeciwnicy PiS powinni znów na PO głosować? Mało kto uwierzy w PO bez nowych twarzy, nowych liderów, nowych idei i pomysłów.
Platforma odrzuciła koalicję Wolność, Równość, Demokracja. Oznacza to, że na razie gra w pojedynkę. Jednak sondaże pokazują, że w sumie parlamentarne demokratyczne partie opozycyjne (PO i Nowoczesna, niepewny PSL) miałyby wynik wyborczy podobny, a może nawet lepszy niż obóz pisowski.
Wniosek wydaje się oczywisty. Nowa władza sprawia wrażenie, że zrobi wszystko, by zniszczyć KOD, niezależne media, organizacje pozarządowe, instytucje kultury. Ma do tego siły i środki.
Opozycja nie ma na co czekać. Powinna wspólnym wysiłkiem rozpocząć już teraz, po przewidywanym sukcesie 4 czerwca, rozmowy o stworzeniu wspólnych list bloku demokratycznego. Nie chodzi jeszcze o nazwiska, chodzi o wolę polityczną, o sygnał do wyborców.
Polskę wciągnęła czarna dziura [SKARŻYŃSKI]
Premier Beata Szydło i Prezydent RP Andrzej Duda (Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)
Ur. w 1984 r., dziennikarz, socjolog. Doktorant w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, członek redakcji „Res Publiki Nowej”.Niewiarygodna jest pewność siebie i absolutny brak wątpliwości, który towarzyszy ludziom Prawa i Sprawiedliwości – Krystynie Pawłowicz, Jackowi Sasinowi, Beacie Kempie i wielu innym – podczas ich występów publicznych.Skąd to się bierze; czym jest to nieuchwytne coś, co pozwala im mówić bez przerwy i bez wahania, z zachowaniem całkowitej nieprzemakalności na fakty, argumenty i autorytety, na sprzeczność z ich wcześniejszymi wypowiedziami?
.
Czym TO nie jest
Może chodzi o kłamstwo? Proste, intencjonalne, pozbawione głębi mówienie nieprawdy.
Nie, bo równie często, a może nawet i częściej politycy PiS mówią prawdę niż nieprawdę.
A może centralne sterowanie? Od wielu lat wiemy, że w PiS istnieje „przekaz dnia”, czyli rozsyłany z centrali instruktaż, w jaki sposób politycy partii mają mówić o konkretnych sprawach. Taka lista kilkakrotnie wyciekała do mediów – nie jest więc fikcyjna.
Ale tak robią wszystkie partie.
Więc zbiorowe szaleństwo? Bzdura – na głowę, podobnie jak na wszystko inne, choruje się zawsze indywidualnie, a nigdy zbiorowo. Nie istnieją psychiczne choroby zakaźne.
To „coś” nie jest również głupotą. Mówienie tak dużo, jak mówią politycy PiS, na tak wiele tematów, niepogubienie się w tym wszystkim – to przecież wymaga kompetencji rozumowych i tych politykom Prawa i Sprawiedliwości nie brakuje. Oczywiście, bywają wśród nich mądrzejsi i mniej mądrzy – jak wszędzie – ale robienie z PiS związku ludzi głupich jest kompletnym nieporozumieniem.
CZYTAJ TEŻ: Kaczyński nie tylko z biedy. Dlaczego ludzie głosują na prawicę?
Diabli raczą wiedzieć
Więc to jest nie do pojęcia; jakby cała partia umówiła się na kretyński żart, że zawieszą międzyludzką umowę, na której podstawie staramy się przebywać w tej samej rzeczywistości, i będą – kiedy tylko uznają, że akurat na to czas – dowodzić z całą mocą i z pełnym przekonaniem, że białe jest czarne, a czarne białe.
Dla sportu? Z przekory? Diabli raczą wiedzieć po co; bo tak.
Do niczego też nie da się tych twierdzeń odnieść – ani do rzeczywistości, którą politycy PiS wyginają jak ugotowanego pora, ani do wartości, które są dla nich jeszcze bardziej elastyczne. Te wypowiedzi to nie argumenty ani przekonania, ani nawet opinie. To trawa, wata, trociny – słowa, zdania, równoważniki zdań bez znaczenia, które wypełniają przestrzeń publiczną, ale absolutnie nic do niej nie wnoszą. Wypełniają wszystkie media – po równo te upolitycznione, a dziś władzy pokorne, i te zwyczajne, do których politycy PiS również często i chętnie chodzą. Zadrukowane tym są setki stron prawicowych dzienników i tygodników, składają się z tego kolejne godziny produkcji telewizyjnych opanowanej przez PiS telewizji publicznej.
Gdy dodać dyskusje poświęcone znaczeniu wypowiedzi polityków prawicy, merytoryczne wyliczenia ich potknięć i analizy poświęcone porównaniu tego wszystkiego, dochodzi się do wniosku, że cała Polska debata publiczna i cała jej polityka kręci się wokół tego pęknięcia, tej dziury między rzeczywistością a obcym wymiarem, który przesącza się z wypowiedzi PiS.
Po kilku latach sporu o to, czy katastrofa smoleńska była zamachem, czy też katastrofą (nic, nic kompletnie nie pozwala na twierdzenia o zamachu!), wszyscy zajęli się „państwem w ruinie” (którego nie ma), by potem wirować niczym bączek wokół pytania, co jest, a co nie jest wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, choć dyskutować się na ten temat nie da. A zresztą: co to znaczy „niezwłocznie”? Tego już dziś nie wie nikt.
Polskę ostatnich 25 lat wciąga jakaś czarna dziura, a wszystkie analizy tego zjawiska prowadzą donikąd.
CZYTAJ TEŻ: Aleksander Hall. Każdy dzień rządów PiS-u szkodzi Polsce
Kołakowski na ratunek
Z podobnym problemem zmagał się przed przeszło półwieczem Leszek Kołakowski – młody wówczas intelektualista marksistowski, który przestał umieć godzić bycie intelektualistą z byciem marksistą. Jego drogę pięknie opisał Jan Tokarski w książce „Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego” (Universitas, Kraków 2016).
Jak wiadomo, komunizm opisany przez Karola Marksa określały dwa przymiotniki. Z jednej strony był dobry, z drugiej zaś – konieczny. Marks twierdził, że rewolucja jest historyczną koniecznością, która doprowadzi do komunizmu – ustroju doskonałego. Kołakowski postanowił to właśnie rozdzielić i zakwestionować. W „Pochwale niekonsekwencji” zadał pytanie o to, jak postępować będzie człowiek, gdy z tych dwóch przymiotników będzie mógł wybrać tylko jeden – albo dobro, albo konieczność.
Jak ulał te jego rozważania pasują do problemów dzisiejszej Polski, bo ta drobna z pozoru zmiana prowadzi do trzęsienia ziemi. „Za tymi figurami kryły się dwie skrajności ideowe, a nawet coś więcej jeszcze: dwa najzupełniej sobie obce typy ludzkiej wrażliwości, dwie najradykalniej różne metody oglądania i przeżywania świata: socjalizm i stalinizm” – pisze Tokarski.
Socjalizm jest wyborem dobra kosztem determinizmu – tak widziany marksizm przekształca się w zespół postulatów i wartości, których realizacja jest „moralną powinnością” – ale nie jest dziejową koniecznością. „W jakim stopniu owe wartości dają się praktycznie urzeczywistnić, to pytanie całkowicie niezależne od pytania, czy powinno się pracować nad ich urzeczywistnieniem” – pisał Kołakowski. Kłaniają się tu wszystkie te bezradnie miękkie, współczesne wartości, prowadzące do wiecznie bezowocnych prób poszukiwań dobrego sposobu na pogodzenie wszystkiego ze wszystkim.
Alternatywą jest stalinizm. To wybór konieczności, determinizmu, politycznego planu zaprowadzenia ludzkości do doskonałego świata – bez względu na cenę, którą trzeba będzie za to zapłacić. W tym miejscu właśnie, gdy nieuchronność dziejowa zajmuje miejsce dobra, a „moralna wartość czynów człowieka poszczególnego mierzy się jego udziałem w owym koniecznym procesie”.
Ten cytat uważam za kluczowy dla zrozumienia mechanizmu, który stoi za działaniem polityków i zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, ponieważ diagnoza przyszłości dzisiejszej Polski i dalszych działań PiS, którą wydobyć można z pism Kołakowskiego, jest jak najgorsza: nie ma takiego zła, do którego nie posuną się ludzie dążący do celu – bo skoro cel jest wszystkim, to każda zbrodnia, każde naruszenie zasad, każda ofiara ograniczone są do momentu historycznego, do przejściowego „tu i teraz”. W tej wizji świata zła ograniczać nie tylko nie trzeba, a nawet nie wolno – bo przeciwdziała to spełnieniu się konieczności. Konieczność jest fundamentem totalitaryzmu.
Jeśli rozważania Kołakowskiego są tu odpowiednią interpretacją, to ludzie PiS nie mogą się cofnąć przed niczym, bo liczy się tylko cel. Mogą łamać prawo. Mogą podsłuchiwać. Mogą kłamać. Rozbijać sojusze. Wyciąć całą Puszczę Białowieską, zakazać handlu ziemią i nieruchomościami. Wyjść z Unii Europejskiej. Wprowadzić każde, nieważne jak złe i szkodliwe prawo.
Wszystko to są złe rzeczy, ale jeśli są konieczne – to człowiek tylko wykonuje wyrok konieczności, a ten prowadzi do ostatecznego, absolutnego dobra.
CZYTAJ TEŻ: Ulica Durna pyta ulicę Mądrą. Jaka Polska po Kaczyńskim
„Zwyciężymy, bo musimy!”
Stalinizm w teoretycznym ujęciu Kołakowskiego pozwala na nowo spojrzeć na Jarosława Kaczyńskiego, w którego mowach programowych konieczność gra rolę absolutnie pierwszoplanową. Dominują u niego dwa rzeczowniki – „prawda” i „sprawiedliwość” – ale czasownik jest tylko jeden. To „musieć” – wyraz oznaczający właśnie konieczność.
Gdy odnieść siatkę pojęciową Kołakowskiego do konkretnego przemówienia Jarosława Kaczyńskiego – wybrałem to z 10 kwietnia tego roku – okazuje się, że prezesa bez żadnego trudu można ubrać w buty stalinowca, które Kołakowski uszył, opisując działanie partii komunistycznej w latach 50. ubiegłego wieku: „Jest w nas nadzieja, że sześć lat trwające wysiłki tych wszystkich, którzy nie chcieli zapomnieć, przyniosą w końcu rezultaty. One mają dotyczyć trzech porządków: porządku pamięci, porządku faktów i porządku sprawiedliwości”.
Każdy z elementów tego przemówienia uformowany jest za pomocą matrycy konieczności. „Bardzo wiele spraw nie jest jeszcze załatwionych. Tutaj, na tej ulicy, musi stanąć pomnik smoleński. Na tej ulicy musi stanąć pomnik Lecha Kaczyńskiego. Dość czekania!” – zaczyna. Później lista konieczności rośnie w tempie lawinowym: „Potrzebne są nazwy ulic, placów, rond. Musimy doprowadzić do tego, by ci, którzy zginęli, zostali odpowiednio uczczeni. Wbrew polskiemu establishmentowi! Nie mogą wygrać! My musimy zwyciężyć!”.
„Zwyciężymy! Zwyciężymy! Zwyciężymy!” – skanduje tłum.
Konieczność dotyczy również historii – tu słowo „musi” pada niemal w każdym zdaniu. „Prawda musi się znaleźć także w książkach, w podręcznikach. Musi się znaleźć. To jest nasze drugie wielkie zadanie. Musimy to wszystko opisać. Musimy znać fakty. Musimy ustalić fakty. To dzieło dopiero się dziś zaczyna”.
Nie inaczej jest w sprawie odpowiedzialności winnych – tej prawnej i tej moralnej: „Musimy ustalić prawdę i musimy wyciągnąć z niej wszystkie wnioski. (…) Jest odpowiedzialność moralna, moralne napiętnowanie i ono musi być dokonane. Tragedia smoleńska nie była przypadkiem. Musimy umieć wyciągnąć z tego wnioski! Także te moralne. One są potrzebne Polsce. Ci wszyscy, który tego nie rozumieją, szkodzą Polsce”.
„Przed nami jeszcze niełatwa droga. Wciąż idziemy do góry, wciąż rzucają w nas kamieniami, chcą zrzucić na nas lawinę. To się nie uda. Dojdziemy do szczytu, jeżeli będziemy zmobilizowani i będziemy maszerować w zwartym szyku” – kończy swoje przemówienie prezes.
Kołakowski: „Świat dzieli się na potępionych i zbawionych, na państwo boże i państwo szatana, między którymi granica jest bardziej niewątpliwa niż granica szczytu i doliny: granica ta przebiega przez każdą dziedzinę życia; każdy fakt, każda myśl, każda cząstka, z jakiej składa się materia życia społecznego, naznaczona jest wieczystym piętnem przynależności do któregoś z państw; plemię Abla i plemię Kaina rozdziela między siebie bez reszty idee, narzędzia, stosunki społeczne, moralność, sztukę, naukę, tradycję – więcej – prywatne uczucia i upodobania, niemal samą naturę. Między dwoma obszarami nie istnieją obszary neutralne ani obszary mieszane: można być tylko integralnie włączonym do jednego z nich”.
Leszek Kołakowski powiada nam więc zza grobu, że jesteśmy w poważnych kłopotach.
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Być jak Robert Lewandowski
Robert Lewandowski jest jak romantyczny bohater. Indywidualny, a zarazem niezdecydowany. Jak Gustaw-Konrad przechodzący w Jacka Soplicę. Kiedyś odrzucany, dziś staje się żołnierzem sprawy narodowej
Ryszard Bugaj: Dziś najbliżej mi do partii Razem
Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości
Prof. McMahan: Truman był w Hiroszimie terrorystą
Fakt, że aktów terroru dopuszczali się w II wojnie Niemcy, Rosjanie, Japończycy, Amerykanie, Brytyjczycy, nie zwalnia prezydenta USA z odpowiedzialności za śmierć tysięcy niewinnych ludzi w Hiroszimie i Nagasaki. Rozmowa Mariusza Zawadzkiego
Ameryka głosuje środkowym palcem
Trump nie wziął się znikąd. Kiedy Thomas Jefferson, człowiek, który pisał Deklarację Niepodległości, chciał zostać prezydentem, dowiedział się, że jest „zbyt uczony i ma tendencje do abstrakcyjnego myślenia”
Cicha rewolucja introwertyków
Jak się kończy era samopromujących się ekstrawertyków. Z Susan Cain rozmawia Agnieszka Jucewicz
Matthew Tyrmand: syn Leopolda, człowiek Trumpa
Każda epoka ma Tyrmanda, na jakiego zasłużyła
Pruszków Corp. Wzlot i upadek polskiej cosa nostry
To były karki, ale z głową na karku. Dziś zakładaliby start-upy albo robili kariery w korporacjach. Z Arturem Górskim rozmawia Marek Markowski
Prof. Krzysztof Pomian: Ta władza to pałka, która musi walnąć, czyli co z tym PiS-em?
Powstanie twardego jądra Unii, ale bez Polski, jest niemal przesądzone. Mogłoby być z Polską, ale nie z taką jak dzisiaj. Rozmowa Macieja Stasińskiego
„Der Spiegel”: Merkel nie mówi wszystkiego. Jej rząd ma plan w stosunku do Rosji
Kanclerz Angela Merkel i szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker w Berlinie (HANNIBAL HANSCHKE / REUTERS / REUTERS)
2. Według „Spiegla”, Berlin uzasadnia plany chęcią utrzymania jedności UE
3. Autorzy ostrzegają, że Moskwa może uznać ten gest za oznakę słabości
„Merkel przemilczała konkretne plany rządu”
Autorzy materiału przytaczają wypowiedź Merkel, że „na razie nie należy oczekiwać” zmiany polityki Zachodu wobec Rosji. „Merkel przemilczała jednak to, że w jej rządzie od dawna istnieją konkretne plany stopniowego złagodzenia, jeszcze w tym roku, restrykcji wobec Rosji” – podkreśla największy opiniotwórczy tygodnik niemiecki.
„Der Spiegel” przypomina, że dotychczas w polityce obowiązywała zasada, iż sankcje mogą być zniesione dopiero wtedy, gdy porozumienie z Mińska zostanie zrealizowane w całości – „sto procent za sto procent”.
Szef MSZ Niemiec: Sankcje nie sa celem samym w sobie
Zdaniem niemieckich dziennikarzy Berlin wykazuje obecnie gotowość do wyjścia Moskwie na przeciw pod warunkiem, że nastąpi postęp w realizacji umowy mińskiej. „Zawsze uważałem, że sankcje nie są celem samym w sobie. Jeżeli dojdzie do postępów w realizacji porozumienia z Mińska, będziemy mogli rozmawiać o złagodzeniu sankcji” – uważa szef MSZ Niemiec Frank-Walter Steinmeier.
Według „Spiegla” stanowisko socjaldemokratycznego szefa dyplomacji podziela urząd kanclerski. Merkel opowiadała się dotychczas za twardym podejściem do Kremla. „Teraz urząd kanclerski zajmuje bardziej miękkie stanowisko” – oceniają dziennikarze „Spiegla”.
Na początek zniesienie tych mniej dokuczliwych
Niemiecki plan przewiduje zniesienie pierwszych sankcji w zamian za współpracę Moskwy przy wyborach lokalnych we wschodniej Ukrainie. Jak twierdzą autorzy materiału, w grę wchodziłyby jednak nie najbardziej dokuczliwe, finansowe sankcje, lecz raczej zniesienie zakazu wjazdu do UE dla wybranych osób, w tym rosyjskich parlamentarzystów. Rozważana jest też możliwość skrócenia okresu sankcji do trzech miesięcy, zamiast – jak dotychczas – sześciu miesięcy.
Berlin uzasadnia swoje plany niechęcią rosnącej liczby krajów UE do kolejnego przedłużenia sankcji, co może zagrozić jedności Wspólnoty. „Najwyższym priorytetem jest utrzymanie jedności UE” – powiedział pełnomocnik niemieckiego rządu do kontaktów z Rosją Gernot Erler.
Rośnie liczba krajów kwestionujących sankcje wobec Rosji
Zdaniem „Spiegla” liczba krajów kwestionujących sens dalszych sankcji zwiększa się. Redakcja wskazuje m. in. na niedawne wypowiedzi wicekanclerza Austrii Reinholda Mitterlehnera i ministra gospodarki Francji Emmanuela Macrona. Węgierski minister spraw zagranicznych Peter Szijjarto zapowiedział, że jego kraj nie zaakceptuje automatycznego przedłużenia sankcji. Także Włochy od dawna sprzeciwiają się dalszym restrykcjom.
Przeciwne poluzowaniu sankcji są zdaniem „Spiegla” Wielka Brytania, kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa i Estonia) oraz Polska. Niemieckie plany krytykowane są też przez władze USA.
„Minimalne i obwarowane twardymi warunkami ograniczenie sankcji byłoby próbą poprawy relacji z Rosją bez powrotu do normalności, która byłaby dla Putina sygnałem, że Zachód pogodził się z aneksją Krymu i destabilizacją wschodniej Ukrainy” – pisze „Der Spiegel”. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że Putin odbierze ten krok jako oznakę słabości, co może go zachęcić do kolejnych agresji – ostrzega niemiecki tygodnik.
Waszczykowski dla „Die Welt”: Demokracja w Polsce nie jest zagrożona
Waszczykowski dla „Die Welt”: Demokracja w Polsce nie jest zagrożona
UE nie powinna być superpaństwem, a demokracja w Polsce nie jest zagrożona – to niektóre elementy przekazu szefa MSZ w rozmowie z niemieckim dziennikiem „Die Welt”. Witold Waszczykowski podkreśla też, że parlamenty krajów członkowskich UE powinny mieć więcej do powiedzenia w sprawach unijnych:
„UE nie powinna dążyć do tego, by stać się superpaństwem. Potrzebujemy dyskusji na temat wzmocnienia suwerenności narodowej”
Szef MSZ chwali też porozumienie Camerona z UE:
„Wejście w życie tego porozumienia, o ile Brytyjczycy opowiedzą się za pozostaniem w UE, będzie krokiem w odpowiednim kierunku, lecz niewystarczającym”
Waszczykowski w wywiadzie zapewnia też, że „Polska nie podejmie żadnych kroków, by wyjść z UE”. Podkreśla też, że demokracja w Polsce nie jest zagrożona w żaden sposób.
Petru, Trzaskowski, Gowin, Kosiniak, Nowacka, Streżyńska, Nitras… Co czytają politycy w długi weekend?
Ryszard Petru – który smsuje z nami z amsterdamskiego muzeum i wysyła zdjęcia obrazów Vermeera – stawia na “Mózg polityczny”, a największy “bibliofil” w naszym zestawieniu – posiadacz 10 000 książek, z których kilka zawsze nosi w ciężkim plecaku, czyli Rafał Trzaskowski – na autorów przybliżających historię, politykę i kulturę Chin. Ministrowie rządu PiS przyznają się do fascynacji Jaume’m Cabre, prezes PSL zdradzą swoja słabość do powieści detektywistycznych, Monika Rosa do “Ojca Chrzestnego”, a były minister sprawiedliwości – do literatury SF.
Na 300POLITYCE piszemy, jakie książki wzięli ze sobą politycy na długi weekend.
Petru, Trzaskowski, Gowin, Kosiniak, Nowacka, Streżyńska, Nitras… Co czytają politycy w długi weekend?
Ryszard Petru – który smsuje z nami z amsterdamskiego muzeum i wysyła zdjęcia obrazów Vermeera – stawia na “Mózg polityczny”, a największy “bibliofil” w naszym zestawieniu – posiadacz 10 000 książek, z których kilka zawsze nosi w ciężkim plecaku, czyli Rafał Trzaskowski – na autorów przybliżających historię, politykę i kulturę Chin. Ministrowie rządu PiS przyznają się do fascynacji Jaume’m Cabre, prezes PSL zdradzą swoja słabość do powieści detektywistycznych, Monika Rosa do “Ojca Chrzestnego”, a były minister sprawiedliwości – do literatury SF.
Jakie książki wzięli ze sobą politycy na długi weekend?
RAFAŁ TRZASKOWSKI
“Jestem bibliofilem (w “biblioteczce – 10 000 książek) i mam eklektyczny gust – czytam kilkanaście książek naraz, zależnie od nastroju Wyglądać to będzie na czcze przechwałki, więc może zostańmy przy eklektycznym guście i 3 przykładach.
Czytam teraz “Chiny bez Makijażu” Marcina Jakoby – świetna książka naszego rodzimego sinologa – historia, kultura, przeplata się z opisem współczesnych Chin – polityki, ale również kung-fu, kaligrafii i języka. Do tego autor ma prawdziwy literacki talent. Chapeau-Bas!
Kolejna pozycja: “On China” – byłego sekretarza stanu prezydenta Nixona, Henry’ego Kissingera – fantastyczna synteza chińskiej duszy, strategicznego myślenia i specyficznego podejścia do polityki zagranicznej. Kolejna książka, to już czysta rozrywka – Daniel Silva“Angielski Szpieg” – kolejna część sensacyjnej sagi o Danielu Allonie, izraelskim szpiegu i konserwatorze zabytków. Tym razem na tropie bezwzględnego terrorysty wywodzącego się z IRA”
JAROSŁAW GOWIN
“Mimo nawału pracy, w każdy weekend czytam po parę godzin, czasami udaje mi się to też w ciągu tygodnia. Ostatnio odkryłem dwóch znakomitych współczesnych pisarzy: Katalończyka Jaume Cabre i Francuza Patricka Deville. Przeczytałem już wszystko, co wydano po polsku, a co pochodzi spod pióra tych autorów. Z ostatnich lektur chętnie polecę też najnowszą, autobiograficzną powieść Amosa Oza, choć przyznam, że to pierwsza jego książka, która mnie naprawdę przekonała”
MONIKA ROSA
“Zazwyczaj czytam kilka książek jednocześnie. Inną na Śląsku, inną w Warszawie, inną w podróży. Najlepsze są książki papierowe, ale w podróży sprawdzają się ebooki i audiobooki. Obecnie czytam „Creme de la Kreml” Wacława Radziwinowcza, „Głód”Martina Caparrosa i „Wykluczonych” Artura Domosławskiego. Moja ulubiona książka – do której często wracam – to „Mistrz i Małgorzata”. Lubię również słuchać audiobooka„Ojciec chrzestny”, który otrzymałam na dworcu PKP, zamawiając kawę”
SŁAWOMIR NITRAS
“Właśnie skończyłem Reszkę – “Chciwość”, i zdecydowanie polecam tę lekturę każdemu. To dowód, jak niewinna rzeczywistość zamienia się okropność. Dosyć uniwersalne.Wczoraj zacząłem pierwszą część Knausgarda. Dawno się przymierzałem, by sięgnąć po tego skandynawskiego pisarza. Zacząłem też książkę Jana Musekampa “Miedzy Stettinem a Szczecinem”
RYSZARD PETRU
Lider Nowoczesnej wybiera książki polityczne. “Mózg Polityczny” Drew Westen’a,“Czas Kaczyńskiego” Roberta Krasowskiego, “Poligon Szatana” Igora Bunicza – to te lektury towarzyszą Ryszardowi Petru w długi weekend.
ANNA STREŻYŃSKA
“Z tych książek, które czytałam ostatnio, polecam: “Kilar – Geniusz o dwóch twarzach”Marii Wilczek-Krupy. Dostałam ją od przyjaciela, to piękna opowieść o człowieku, który gra w naszych sercach, a w jego sercu najpiękniej grała miłość do żony. Książka, która na długo zapada w pamięć, to “Shantaram” – książka o przyjaźni, poświęceniu, odwadze i o tym, że świat nie jest czarno-biały. Na weekend kupiłam “Cień eunucha” Jaume Cabre, to już chyba czwarta moja lektura tego autora. W wannie czytam Krasowskiego “Czas Kaczyńskiego”. Autor pomaga mi zmierzyć się z rzeczywistością i ustalić własne wobec niej stanowisko”
BARBARA NOWACKA
“Kilka dni wolnych, poza miastem, to szansa na zmniejszenie stosu książek czekających na przeczytanie lub dokończenie. Kończę bardzo ciekawą książkę Marty Abramowicz„Zakonnice odchodzą po cichu” – o byłych zakonnicach, ich życiu w zakonie i przyczynach, dla których odchodziły. Na dokończenie czeka też „Prześniona rewolucja”Andrzeja Ledera. I „Sekret w ich oczach” – argentyński kryminał Eduardo Sacheri. Z dziećmi poczytamy też „Małą Ninę” Sophie Scherrer, którą Zosia właśnie dostała na 6 urodziny”
AGNIESZKA POMASKA
“Zaczynam właśnie czytać biografię Steve’a Jobsa autorstwa Waltera Isaacsona. Przy okazji polecam biografię Elona Muska, twórcy Tesli i SpaceX. Obie książki nie tylko pokazują życie geniuszy i wizjonerów, ale przede wszystkim ich determinację i bezkompromisowość w dochodzeniu do celu. Podczas dalszych wyjazdów sięgam po książki związane z lokalną kulturą czy historią, jak np. “Cień Wiatru” Ruiz Zafona czy“Gomorrę” Roberta Saviano. Lubię też dobry kryminały. W kolejce do przeczytania czeka na mnie “Phantom” Jo Nesbo. Wśród książek, do których wracam, są z pewnościąreportaże Kapuścińskiego”
WŁADYSŁAW KOSINIAK-KAMYSZ
“Na weekend proponuję dwie książki – a tak właściwie to dwie serie. Pierwsza to powieść historyczno-detektywistyczna “Kacper Ryx” autorstwa Mariusza Wollnego, której akcja dzieje się w XVI-wiecznym Krakowie. Druga – to trylogia przygód komisarza Wiktora Forsta(“Ekspozycja”, “Przewieszenie”, “Trawers”), której autorem jest Remigiusz Mróz – młody (29 lat) pisarz, którego każda pozycja staje się bestsellerem”
STANISŁAW TYSZKA
“Ostatnio przeczytałem ponownie „Idee mają konsekwencje” Richarda M. Weaver’a, a z lżejszej literatury czytam w wolnych chwilach cykl Borysa Akunina o detektywie Fandorini”
CEZARY TOMCZYK
“W każdym miejscu, które jest dla mnie ważne, mam jedna książkę. Wszystkie książki czytam w tym samym okresie. W Warszawie wybieram “Chiny” Kissingera oraz „W domu”Billa Brysona. W samochodzie (jestem fanem audiobooków) mam książkę o majorze Hubalu, w Sieradzu – „Mózg polityczny”. Czytam cztery razy wolniej, ale cztery książki w tym samym czasie”
PATRYK JAKI
“Bogactwo i ubóstwo” Gildera, wszystko Ziemkiewicza, na długi weekend biorę też Krajewskiego – “Na straconych posterunkach”
BORYS BUDKA
“Na wyjazdach staram się czytać coś lekkiego. Porzucam więc prawo i ekonomię dla dobrego kryminału bądź literatury SF. Spośród polskich autorów wybieram Bondę lubMiłoszewskiego, natomiast z zagranicznych – cały wachlarz pisarzy skandynawskich. Jeśli chodzi o literaturę SF, zdecydowanie polecam Philipa Dicka. Zbiory jego opowiadań to moi nieodzowni towarzysze wakacyjnych w wyjazdów. Co więcej, co jakiś czas wracam do nich ponownie, za każdym razem odkrywając coś nowego”
„Polexit”? Waszczykowski w „Die Welt” odpowiada, czy Polska opuści UE
Minister Spraw Zagranicznych Witold Waszczykowski, 13.05.2016, Redzikowo k. Słupska (Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)
2. Witold Waszczykowski krytykuje jednak próby tworzenia unii politycznej
3. Podtrzymuje też negatywne stanowisko polskiego rządu ws. kwot imigrantów
Dziennik „Die Welt” obszernie opisuje dziś poglądy ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego nt. UE, jej problemów i roli państw członkowskich. Opis przeplata wypowiedziami ministra.
Waszczykowski walczy – pisze „Die Welt” – walczy o większą niezależność państw członkowskich i wspiera prawa specjalne, jakie w lutym uzyskała Wielka Brytania. Ale wg niego to za mało – szef polskiego MSZ chce odejścia od postanowień traktatu z Lizbony i „nowego myślenia” o kompetencjach Brukseli. Odrzuca dążenie do unii politycznej. – Taka unia zakładałaby, że istnieje naród europejski. Ale on na razie nie postał – zauważa w „Die Welt” Waszczykowski.
Krytykuje próby egzekwowania wspólnej polityki ws. uchodźców. – Każde państwo ma suwerenne prawo samemu decydować o przyjmowaniu migrantów – mówi. Zaznacza, że Niemcy miały „szlachetne zamiary”, otwierając w zeszłym roku granice. – Zadaję sobie tylko pytanie, czy skutki i wpływy tych decyzji muszą odbić się na innych krajach Europy.
Polexit? PiS tego nie chce
Zapowiada jednak, że – wbrew głosom we własnym obozie – PiS nie będzie dążyć do wyjścia Polski ze wspólnoty: – Rząd nie podejmie żadnych działań w kierunku wystąpienia Polski z UE.
Jak ocenia, na takie działania nie mogłaby sobie pozwolić żadna poważna polska partia. Temat „Polexitu” pojawił się, bo opozycja próbuje budować wokół niego „sztuczny konflikt”. Mimo tego ostatnie badanie opinii społecznej pokazuje, że już 38 proc. Polaków wyobraża sobie swój kraj poza UE.
A TERAZ ZOBACZ: Największy wycieczkowiec na świecie
W czym Unia powinna zacieśniać współpracę? Wg Waszczykowskiego przede wszystkim w obszarach gospodarczych i bezpieczeństwa. Minister po raz kolejny ostrzegł przy okazji przed budową drugiej nitki Gazociągu Północnego: – To, czy uda się zatamować negatywne efekty tego projektu, będzie egzaminem wiarygodności dla Unii – ocenia. Dodaje, że w przeciwnym razie Europa pogłębi swoją zależność od Rosji, a samej Europie Środkowej grozi destabilizacja.
Waszczykowski zapewnia też, że – mimo wywołania kryzysu wokół TK i innych kontrowersyjnych kroków PiS-u – „demokracja w Polsce nie jest zagrożona”. Polska pozostanie przewidywalnym partnerem we współpracy europejskiej i transatlantyckiej – zaznacza.
Tekst pochodzi z serwisu Deutsche Welle.
Sellin: Komisja Europejska sama sobie przyznała uprawnienia, które nie mają umocowania w traktatach
Jak stwierdził dziś w radiowej „Trójce” Jarosław Sellin, podczas dyskusji o TK
„Komisja Europejska sama sobie przyznała uprawnienia, które w Traktacie Lizbońskim umocowania nie mają. Chciała podjąć kroki [wobec Polski], które nie mają żadnego umocowania w traktatach. Na szczęście Komisja się zreflektowała”
Unia zablokuje pieniądze dla Polski? „Sankcje prawdopodobne. Pełne odcięcie finansowania”
Głównym celem KOD jest budowa społeczeństwa obywatelskiego. Kompromis ws. Trybunału pozwoli nam się wreszcie tym zająć
AGNIESZKA KUBLIK: Rozmawiał pan w Brukseli z Fransem Timmermansem, pierwszym wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej, dzień po jego wizycie w Polsce i rozmowie z premier Beatą Szydło. Timmermans był dobrej myśli? Bo z Brukseli płyną sygnały, że rozmowy nie poszły dobrze.
MATEUSZ KIJOWSKI: Frans Timmermans wciąż wierzy, a przynajmniej stara się wierzyć, że po stronie rządu jest gotowość do kompromisu.
Komisja Wenecka zaleciła opublikowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego i zaprzysiężenie przez prezydenta trzech legalnie wybranych w poprzedniej kadencji sędziów. Gdzie tu miejsce na kompromis?
– To prawda, trzeba stać na gruncie prawa, i to są dwa podstawowe warunki do spełnienia przez polskie władze. Kompromisu można jednak szukać w sposobie, w jakim rząd to uczyni.
No to jak?
– Np. wprowadzanie do Trybunału tych trzech sędziów na zasadzie suwaka wraz z trójką wybraną na ich miejsca w tej kadencji.
Ale ta druga trójka w myśl orzeczeń TK została wybrana na miejsca, które już były zajęte, czyli ich wybór nie ma mocy prawnej.
– Tak, oni wchodziliby na kolejne zwalniane miejsca na zmianę z tą pierwszą trójką. Jak rozumiem, Timmermans przyjmuje, że w tej chwili jesteśmy daleko od praworządnej procedury w sprawie Trybunału. Zjechaliśmy na manowce. Żeby wrócić na drogę prawa, trzeba się jakoś przez te manowce przedrzeć. Każde rozwiązanie tego konfliktu będzie nieestetyczne prawnie, ale jeśli skuteczne, to do zaakceptowania.
Sędziowski „suwak” byłby do zaakceptowania dla Timmermansa i Komisji Europejskiej?
– Wydaje się, że tak. To sposób na wyjście z twarzą dla wszystkich: orzekać będą i sędziowie wybrani przez poprzedni parlament, i wybrani przez obecny, choć będzie to rozłożone w czasie.
Druga trójka musiałaby zostać ponownie wybrana, skoro ich wybór nie ma mocy prawnej?
– Być może, choć o tym nie rozmawialiśmy, to w istocie kwestia techniczna, na pewno do rozwiązania przy dobrej woli.
A jakie kompromisowe rozwiązanie co do publikacji wyroków TK Komisja jest w stanie zaakceptować?
– Jak rozumiem, przestrzeń negocjacji jest taka, że np. rząd może ich publikację przekazać Trybunałowi, że niektóre wyroki zostaną opublikowane teraz, a pozostałe, w tym ostatni z 9 marca – kiedy będzie gotowa nowa ustawa o Trybunale.
Czyli kompromis dotyczyłby czasu publikacji, bo ostatecznie wszystkie dotąd przez rząd nieopublikowane wyroki byłyby opublikowane?
– Tak, wszystkie zostają opublikowane i wszystkie będą obowiązywać. Sytuacja nie jest prosta i trzeba szukać mało eleganckich rozwiązań. Idziemy przez błoto i buty muszą się pobrudzić, żeby wrócić na czystą ścieżkę prawa.
Frans Timmermans wymienia trzeci, też niezwykle istotny element, by uznać, że w Polsce praworządność jest przestrzegana. Chodzi o nową ustawę o Trybunale. Jego zdaniem rząd już teraz powinien mieć założenia projektu – takie, które pokazują, że nie ma powrotu do pomysłów niekonstytucyjnych. Musi być nowy projekt ustawy i on musi być sprawdzony przez Trybunał pod kątem zgodności z konstytucją.
Czy z rozmowy z Timmermansem wyniósł pan wrażenie, że premier Szydło zadeklarowała konkretne rozwiązania?
– Podejrzewam, że gdyby zadeklarowała, porozumienie byłoby już zawarte.
Coś w ogóle zadeklarowała?
– Nie wszystko mogę ujawnić. Istnieje tajemnica negocjacji, gdyby się wszystko mówiło publicznie, trudno byłoby dojść do porozumienia. Nie chcemy utrudniać tych rozmów – ważne, żeby wszyscy mogli wyjść z twarzą. Nie chodzi o to, żeby kogoś pognębić, lecz o znalezienie rozsądnego kompromisu do zaakceptowania przez wszystkich. W Brukseli usłyszeliśmy deklaracje, że nie chodzi o zwalczanie czy ośmieszenie polskiego rządu, tylko o to, żeby było przestrzegane prawo.
„Wiadomości” TVP snują od kilku dni opowieść, że KOD nie jest zainteresowany rozwiązaniem konfliktu o Trybunał, bo bez tego konfliktu przestanie istnieć.
– KOD nie jest ruchem obrony Trybunału. Naszym głównym celem jest budowa społeczeństwa obywatelskiego. Kompromis ws. Trybunału pozwoli nam zająć się wreszcie innymi sprawami.
Co będzie robił KOD, gdy wyroki TK zostaną opublikowane, a sędziowie legalnie wybrani – dopuszczeni do orzekania?
– Tworzymy własne media, już 4 czerwca serwis internetowy Koduj24.pl, który w niedługim czasie przerodzi się, mamy nadzieję, w portal informacyjny. Powstanie think tank, którym będą kierować Władysław Frasyniuk i prof. Radosław Markowski. Ich zadaniem będzie zaproponowanie lepszego języka opisu rzeczywistości. Oraz prostowanie manipulacji, insynuacji i półprawd serwowanych przez władzę.
5 czerwca otwieramy projekt „Przestrzeń wolności, czyli jakiej Polski chcemy”. Ma to być ogólnonarodowa dyskusja, do której chcemy wciągnąć wszystkich, żeby wymyślić Polskę bez podziałów i wojny domowej. Planujemy ją na jakieś dwa lata. A od 5 czerwca prawdopodobnie będziemy mogli już przyjmować członków do Stowarzyszenia KOD. Pracy mamy wiele. Konflikt o Trybunał, choć szalenie istotny, może opóźniać jedynie realizację tych poczynań.
Wizytę w Brukseli planowaliśmy dużo wcześniej, jechaliśmy tam, żeby rozmawiać o przyszłości, o współpracy KOD z instytucjami unijnymi. O tym, jak duży ruch społeczny, który ma zupełnie inny pogląd na demokrację niż władza, może tworzyć relacje z Unią. Z jednej strony, respektując wyniki wyborów, z drugiej – aspiracje obywateli, którzy nie godzą się, by władza nie szanowała fundamentalnych zasad demokracji. Chodzi o inwigilację, wolne media, niezależną prokuraturę.
O co pana pytał Frans Timmermans?
– Chciał wiedzieć, jak my się zapatrujemy na całą tę sytuację. Czy bylibyśmy w stanie przyjąć te rozwiązania, o których mówiłem wcześniej.
Pytał pana o to jako kogo?
– Jako lidera ruchu społecznego zainteresowanego przestrzeganiem prawa w Polsce. Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy – szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, przewodnicząca Zielonych w Parlamencie Europejskim Rebecca Harms, szef frakcji Europejskiej Partii Ludowej w PE Manfred Weber, lider liberałów Guy Verhofstadt i lider socjalistów Gianni Pittella – wszyscy oni wiedzieli o naszej proeuropejskiej demonstracji 7 maja. Zrobiła na nich wrażenie – to, że zależy nam na byciu w Unii i rozwiązaniu konfliktu, a nie na tym, by trwać w zacietrzewieniu. Bo przecież ostatecznie wszystkim nam chodzi o to, by Trybunał Konstytucyjny został odblokowany. Bo to powrót do normalnego funkcjonowania całego państwa.
Co dalej?
– Zrozumiałem, że rząd ma czas do wtorku, by przekazać Komisji Europejskiej konkretne propozycje, jak osiągnąć kompromis w trzech kwestiach: publikacja wyroków, dopuszczenie sędziów do orzekania, zgodna z konstytucją nowa ustawa o Trybunale.
Wierzy pan, że rząd ma taką wolę?
– Z publicznych informacji wnoszę, że jeśli rząd konkretów nie przedstawi, Komisja przyjmie w środę opinię o zagrożeniach praworządności.
Mateusz Kijowski: Platforma Obywatelska po odejściu od władzy utraciła umocowanie w rzeczywistości
W zeszłym tygodniu Mateusz Kijowski spotkał się z władzami Unii Europejskiej. Po powrocie z Brukseli był pełen entuzjazmu i nadziei na to, że rozwiązanie kryzysu konstytucyjnego jest coraz bardziej realne. Okazało się jednak, że lider KOD nie może liczyć na wsparcie Platformy Obywatelskiej, a odmowę udziału w koalicji traktuje jako słabość partii Grzegorza Schetyny.
Jak twierdzi Mateusz Kijowski, spotkania z przedstawicielami dały mu nadzieję, że przy pomocy Fransa Timmermansa uda się rozwiązać kryzys bez sięgania po „ostre kroki”.
– Myślę, że ci ludzie mają ogromną siłę przekonywania i ogromną siłę merytorycznej wiedzy. Mam nadzieję, że polscy politycy, którzy zawsze deklarują, iż chcą rozmawiać, współpracować, słuchać, pójdą w stronę tych wartości europejskich – powiedział Kijowski w programie „Piaskiem po oczach”.
Kijowski stwierdził, że rozczarowała go decyzja Platformy Obywatelskiej, która mimo tego, że Grzegorz Schetyna popiera KOD i bierze udział w marszach – nie dołączyła do koalicji „Wolność, Równość, Demokracja”. Jest to większą stratą dla partii niż dla samej koalicji. – Uważam, że w tej chwili PO po utracie władzy utraciła również jakikolwiek umocowanie w rzeczywistości – podsumował.
Jak pisaliśmy w naTemat, Kijowski był nastawiony entuzjastycznie po spotkaniu z Donaldem Tuskiem. – W serdecznej atmosferze omówiliśmy bieżącą sytuację w Polsce, relacje Polski z Unią Europejską oraz możliwe scenariusze rozwoju sytuacji – mówił wtedy Kijowski. Wydawało się, że ten ostatni człon jest najbardziej istotny. Bo pod hasłem „możliwe scenariusze rozwoju sytuacji” może kryć się współpraca KOD z Donaldem Tuskiem – jednak jak już wiemy, z pewnością nie z PO.
Prof. Krzysztof Pomian: Ta władza to pałka, która musi walnąć, czyli co z tym PiS-em?
Maciej Stasiński: Nie znaliśmy polskiego społeczeństwa, przynajmniej ja. Kto by się spodziewał, że po 26 latach demokracji, wolności i 12 lat po wejściu do wytęsknionej Europy zajrzy nam w oczy Polska nacjonalistyczna, endecko-oenerowska. Pamiętam, że w latach 1989-90 tylko Adam Michnik przed nią ostrzegał.
Krzysztof Pomian: Michnik nie mówił tego jako pierwszy. On był uczniem człowieka, który zawsze miał przed oczami groźbę Polski endeckiej. Ja też byłem jego uczniem w tej sprawie. Był nim Jerzy Giedroyc. Dobrze go znałem i byłem pod jego wpływem. Dla Giedroycia zasadnicza linia podziału odcinała etniczną i katolicką Polskę endecką od obywatelskiej Polski wielonarodowej i wieloreligijnej. On nawet się określał jako lewica, co u wielu ludzi wywoływało uśmieszek. Ale dla niego zasadnicza linia podziału tak właśnie przebiegała: endecja była prawicą, a antyendecja lewicą. Giedroyc miał dla Piłsudskiego uznanie za zamach majowy m.in. dlatego, że ten zamach był przeciw endecji.
Jako uczeń Giedroycia chcę przedłużyć jego myśl. Podział na Polskę endecką i Polskę obywatelską, skądinąd bardzo różnie rozumianą, wykrystalizował się przy końcu XIX i na początku XX wieku. Dał o sobie znać po 1918 r., gdy zamordowano prezydenta Gabriela Narutowicza. Potem przyszedł zamach majowy. Ja go oczywiście nie usprawiedliwiam, bo stoję na gruncie praworządności, tylko zwracam uwagę, jaka była intencja zamachu: powstrzymać endecję.
CZYTAJ TEŻ: Zabili nam prezydenta. 16 grudnia 1922 r. zginął Gabriel Narutowicz
Całą historię polityczną i ideową Polski ostatnich 100 lat można opisać jako dzieje konfliktu bloku nacjonalistyczno-katolickiego, bo składnik katolicki jest tu zasadniczo ważny, z całą resztą, czyli z wachlarzem różnych sił: katolickich, ale antynacjonalistycznych, liberalnych, socjaldemokratycznych, sanacyjnych, świeckich, lewicowych… Ich wspólną cechą było odrzucenie narodowej demokracji i ideologii, którą reprezentowała.
Endecja zresztą wyraźnie przed II wojną światową ewoluowała bardziej w stronę narodowego socjalizmu niż faszyzmu włoskiego, bo jej niezbywalnym wyróżnikiem był rasistowski antysemityzm. A sanacja w latach 30. krok po kroku ustępowała endecji i tylko agresja Hitlera powstrzymała Polskę przed popadnięciem w jakiś narodowo-socjalistyczny totalitaryzm.
Po objęciu władzy przez komunistów w 1945 r. wydawało się, że ten podział stracił aktualność. Ale już rok 1956 pokazał, że to tylko pozory. Wtedy Bolesław Piasecki, szef PAX-u, napisał słynny artykuł pt. „Instynkt państwowy”, który był obroną twardej linii sowieckiej, wrogiej wszelkim reformom. Okazało się, że władza radziecka w swej wielkiej mądrości zapewniła przez legalizację PAX-u obecność w życiu publicznym w Polsce skrajnej, oenerowskiej prawicy, która uznała kierowniczą rolę PZPR-u. Ta prawica była odsunięta od efektywnej władzy, ale pozostawała w odwodzie na wszelki wypadek, a zarazem świadczyła, że Sowieci mają w Polsce agenturę poza komunistami. Piasecki i PAX byli ich rezerwą.
Moczaryzm był związany z tym samym nurtem. Rok 1968 był ofensywą sił bardzo podobnych – chociaż w innym wcieleniu, narodowo-komunistycznym – do tych, które w latach 30. wywierały nacisk na sanację. Ostatecznie Moczar w 1968 r. nie zwyciężył, wkrótce wyciszono antysemityzm, który miał wówczas swój festiwal, odsunięto takich ludzi jak Tadeusz Walichnowski, choć zachowali oni znaczne wpływy.
To samo wróciło w czasach „Solidarności”, a zwłaszcza po ogłoszeniu stanu wojennego. Były wyraźne wypowiedzi antysemickie w radiu i w prasie. Było pismo „Rzeczywistość”, było Stowarzyszenie Patriotyczne „Grunwald” itd. Ale znowu te głosy wyciszono. Jaruzelski w tę stronę nie poszedł.
Widać, że tendencja nacjonalistyczna, ksenofobiczna, antysemicka, autorytarna wciąż się w polskim życiu reprodukuje. Ale po raz pierwszy dochodzi do władzy dopiero dziś za sprawą Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u.
CZYTAJ TEŻ: Prof. Krzemiński: Antysemityzm narodowo-katolicki
Skąd ta zdolność do odradzania się nacjonalizmu, który wraca do pionu jak wańka-wstańka mimo historycznych przełomów?
– Po pierwsze, tradycja rodzinna, skądinąd czcigodna. Antykomunizm rodzinny nadawał nacjonalizmowi polor zacności patriotycznej. Po drugie, nacjonalizm w jego wersji endeckiej przechowały znaczne odłamy hierarchii Kościoła katolickiego, z którego nie można zdjąć za to odpowiedzialności.
Wprawdzie po potępieniu nacjonalizmu integralnego Charles’a Maurrasa przez Piusa XI zdyscyplinowany członek Kościoła nie mógł oficjalnie opowiadać się za nacjonalizmem, ale w seminariach i parafiach on się krzewił. Zresztą Pius XII złagodził potępienie nacjonalizmu, tak że niewiele z niego zostało. Katolicka hierarchia kościelna w Polsce nigdy nie potępiła jednoznacznie ideologii endeckiej, a niektórzy hierarchowie i księża wręcz okazywali swą dla niej sympatię. Później Kościół polski nie przetrawił Soboru Watykańskiego II, który nadal jest obcy dominującej polskiej mentalności katolickiej.
Zagrożenie komunistyczne skłaniało polski Kościół ku Europie, ku pewnej otwartości, ku uznaniu gospodarki rynkowej i demokracji parlamentarnej z wbudowanymi w nią niezbywalnie zasadami liberalnymi. W tych warunkach doszli do głosu kardynałowie Wyszyński, Wojtyła, Kominek i tacy duchowni jak abp Józef Życiński czy księża Pasierb, Sadzik, Tischner oraz całe środowisko katolików świeckich związanych z „Tygodnikiem Powszechnym” i Znakiem (Kłoczowski, Świeżawski, Turowicz, Woźniakowski i inni).
Po 1989 r. zagrożenie komunistyczne przestało działać, a zarazem nadeszła zmiana pokoleniowa i niemal wszyscy ci ludzie odeszli. Został ks. Rydzyk. Wśród znacznej części Episkopatu zwyciężył nacjonalizm jako obrona Polski – matecznika katolicyzmu sprzed Vaticanum II – oraz jawne sympatie polityczne pokroju endecko-oenerowskiego.
Papież Wojtyła jest przecież ikoną polskich katolików i wybitnym człowiekiem dla wielu niekatolików. Przez 25 lat unosił się nad polskim Kościołem. Jak to się stało, że jego dziedzictwo, humanistyczne i uniwersalne, przeciwne nacjonalizmowi, europejskie, ulotniło się tak łatwo?
– To jeszcze wcale nie jest pewne. Dzień dzisiejszy nie jest nigdy miernikiem historii. Dopiero zobaczymy, czy nauki Wojtyły nie zostawiły w Polsce śladu i trwałego dziedzictwa. Może Kościół otwarty Karola Wojtyły znowu wyjdzie na wierzch. Są przecież masy katolików, którzy głosowali na PiS z najlepszymi intencjami i zmienią zdanie, gdy się rozczarują do jego rządów. Wybory są często przypadkowe, ludzie głosują przeciw czemuś, a nie za czymś. W ubiegłym roku głosowali, jak się zdaje, przede wszystkim przeciw PO i Komorowskiemu. Wybory, prezydenckie i parlamentarne, i zwycięstwo PiS-u w obu mogły być elementem przygodnej koniunktury i niekoniecznie świadczy o tym, że w Polsce istnieje większość endecko-oenerowska. Byłbym w tej kwestii ostrożny, staram się patrzeć spokojnie, chociaż czasami wpadam w czarną rozpacz.
Ale czym stoi ta żywotność nacjonalizmu i autorytaryzmu mimo zakrętów dziejowych i takiej szczęśliwej koniunktury, jaką Polska przeżywa od 1989 r.? Przecież to w gruncie rzeczy kilka pojęć prostych jak cepy.
– Będę trochę marksistą. W Polsce zostały utrwalone struktury życia wiejskiego, które dopiero dzisiaj ustępują przed wzorcami europejskimi. Komuniści chcieli przeprowadzić kolektywizację, ale ponieśli sromotną klęskę, co w 1956 r. stało się oczywiste. Postanowili więc postępować inaczej, by zgodnie z zaleceniem Lenina uniemożliwić „gospodarce drobnotowarowej” odtwarzanie kapitalizmu. Zakonserwowali wieś w zacofanych strukturach, archaicznych, w lęku przed obcym i nowym, w zamknięciu w wąskim środowisku, w parafiach, w swojskości.
To się łączyło z postępowaniem komunistów wobec Kościoła. Do 1955-56 r. komuniści walczyli z Kościołem ostro, potem jakiś czas niekonsekwentnie, łagodniej lub twardo, jak w okresie kampanii przeciw biskupom z okazji 1000-lecia chrztu Polski, a zwłaszcza orędzia do biskupów niemieckich, aż chyba w 1972 r. Edward Gierek postawił otwarcie na współpracę z Kościołem. 17 lat do 1989 r. to był najlepszy okres Kościoła w dziejach Polski. Powstało państwo w państwie. Dawano pozwolenia na budowę kościołów, przybywało powołań, rząd się nie wtrącał w nauczanie kościelne.
Z pozwoleniami było różnie – biskup Tokarczuk zbudował ponad 200 kościołów, ale bez zezwolenia.
– Ale też nic mu się nie stało. Zapanowało prawdziwe kondominium komunistyczno-kościelne. PAX zmarginalizowano, gdyż towarzysze uznali, że po co im PAX, skoro mogą paktować z hierarchami. Kościół zachował niewinność i zyskał kapitał.
Stąd zapewne ostrożność Kościoła w czasach „Solidarności”: kazanie prymasa Wyszyńskiego w 1980 r., które wzburzyło strajkujących, a po wprowadzeniu stanu wojennego więcej niż niefortunne wypowiedzi prymasa Glempa. Opozycja wówczas poszła pod opiekę Kościoła, bo potrzebowała parasola ochronnego. Pamiętam rozmowę ze Stefanem Kisielewskim. Pyta mnie: „Po co wam to podziemne Towarzystwo Kursów Naukowych, przecież to wszystko możemy robić w kościołach, a bezpieka nie przeszkadza”. Ja mu na to powiedziałem, że właśnie chodzi o to, żeby to była działalność świecka, poza Kościołem. Kisiel tego chyba nie rozumiał.
Krótko mówiąc, 45 lat PRL-u zakonserwowało, a nawet dowartościowało postawy narodowe i autorytarne. A po 1989 r. przyszły rzeczy dla Kościoła i sił katolicko-narodowych niepokojące. Nie wiem, jak zachowałby się polski Episkopat w sprawie wejścia do Unii Europejskiej, gdyby nie papież, który był kategorycznie za.
Dla większości biskupów z Zachodu szło zło: świeckość, wynaturzone obyczaje, jakiś katolicyzm głęboki, duchowy, intelektualny, jak francuski, zupełnie inny od polskiego. Postawa biskupa francuskiego wobec wiernych nie ma nic wspólnego z postawą polskiego biskupa. Po 2004 r., czyli po wejściu Polski do Unii, zagrożenie wzrosło i nastąpiła mobilizacja.
Jeśli można łatwo zrozumieć tę przetrwalnikową konserwę ideologii nacjonalistycznej na polskiej wsi i prowincji, wśród tradycyjnych społeczności chłopskich i prostych ludzi, to trudniej przychodzi tłumaczyć żywotność tego nacjonalistyczno-autorytarnego myślenia u ludzi z miejskiej inteligencji, związanej nawet kiedyś z opozycją demokratyczną, z uniwersytetem. Mam na myśli pisowskich intelektualistów, jak Andrzej Nowak, Wildstein, Ziemkiewicz, Karnowscy i inni.
– Przed wojną endecja była potężna w miastach. Po wojnie wielu z tych ludzi przeszło do PZPR-u. Przecież oni nie zginęli wszyscy i nie znikli. W Polsce nie było masowej eksterminacji wrogów jak w Związku Radzieckim. Pewna ciągłość ideowa i pokoleniowa została zachowana także w środowiskach miejskich, wśród ludzi wykształconych.
Poza tym zwrot na prawo odbywa się w całej Europie. Ten zwrot różnie przebiega w różnych krajach, ale wszędzie jest. W Hiszpanii trudniej być prawicowym, skoro się miało gen. Franco, ale w Polsce łatwiej, bo jest się przeciw komunistom, liberałom albo „postkomunistom”, którzy tylko udają, że się zmienili, bo nadal są przecież komunistami.
We Francji został wybrany na prezydenta socjalista Hollande, ale to było w pewnym sensie nieporozumienie i może się skończyć fatalnie w następnych wyborach: Marine Le Pen ma około 30 proc. popularności. W Austrii o włos od prezydentury był skrajny prawicowiec. W Niemczech rosną Alternatywa dla Niemiec i Pegida.
Nie można też ignorować ofensywy wojującego islamu. We Francji mamy islam na co dzień. Są muzułmanie, którzy walczą z Francją, i tacy, którzy jej bronią. Niekiedy jedni zabijają drugich. To jest codzienna rzeczywistość. Dlatego pogląd na islam jest trzeźwiejszy we Francji niż w Polsce, gdzie islam jest przecież fantazmatyczny. I może dlatego postrzegany jako groźniejszy niż na Zachodzie.
Ale mam jeszcze jeden domysł. Dzisiejszy polski autorytarny nacjonalizm jest również reakcją na wolny rynek i kapitalizm. Sprzeciwem zarówno wobec liberalizmu jako wolnego rynku, jak i liberalizmu jako zespołu swobód obywatelskich. Wielu ludzi nie widzi różnicy między jednym a drugim.
To nie tylko dziedzictwo komunizmu i PRL-u. Przed wojną kapitalizm był w Polsce słabiutki, ubogi, rozwijał się pod kuratelą państwa. Właściwie jego bastionami były tylko Śląsk i Łódź. Polska przedwojenna była krajem drobnotowarowym, gdzie jeździły wozy aprowizacyjne i wozy asenizacyjne, jak pisał Tuwim, zaprzężone w konie. A po wojnie przez 45 lat gospodarka była zetatyzowana i administrowana.
Polska zderzyła się z agresywnym kapitalizmem, pewnym siebie i przekonanym o swojej moralnej wyższości, dopiero po 1989 r. Obrońcy klasy robotniczej przeszli nawrócenie na wolny rynek. Wielu prostych ludzi, robotników było lekceważonych. Zostali oni wystawieni na „wilcze prawa rynku”, by zacytować Lenina, do którego narodowym radykałom bliżej, niż sądzą. Na bezrobocie lub lęki o pracę, o bezpieczeństwo socjalne. Nastąpiła reakcja antyliberalna na te lęki i zderzenie z kapitalizmem. Mój ojciec mawiał, że kapitalizm to bardzo dobry ustrój. Dla kapitalistów, dodawał po chwili. I tak jest.
Polska miała świetną passę w ostatnich 26 latach, ale bezrobocie jest prawdziwe, a lęki nie są bezpodstawne. Około 2 mln ludzi wyjechało za pracą za granicę. Dzisiaj, po kryzysie, zagranica się zatyka. W pewnym sensie Platforma zarobiła sobie na to, co ją spotkało. Sprzeciw wobec kapitalizmu i liberalizmu owocuje ucieczką po rzekomo wypróbowane recepty.
Wypróbowane? Kiedy i gdzie? Raczej mityczne.
– Zgoda, ale ważne jest to, że wierzy się w ich skuteczność, byle tylko były siły gotowe je wypróbować: więcej państwa, ukrócić rynek, wziąć kapitalistów za mordę, w imię dobra wspólnego poddać gospodarkę chrześcijańskiej moralności. To są może mityczne odpowiedzi, ale jakieś odpowiedzi. Transformacja ustroju zawsze ma swoich zwycięzców i przegranych. Nigdy nie jest tak, że wszyscy wygrywają. Każdy ruch rodzi zmarginalizowanych i takie procesy są nieuchronne.
Po 1989 r. wygrał obóz ludzi najbardziej prozachodnich i liberalnych. Wygrał Tadeusz Mazowiecki, a przegrał Jan Olszewski. Wygrał Geremek i Michnik, przegrali Kaczyński i Macierewicz. Wygrał Smolar, przegrał Wildstein.
Zaważył też dobór ludzi na stanowiska w latach 1989-90. Niektóre decyzje personalne były kluczowe dla przyszłości. Pamiętam rozmowy z Bronisławem Geremkiem, kiedy zachęcałem go do wzięcia na pokład niektórych ludzi, żeby zneutralizować sfrustrowane środowiska. Ale oni mieli swoich, grały względy osobiste i ambicjonalne.
Aż w końcu narodził się ruch „teraz, k…, my”, jak to określił Jarosław Kaczyński, kiedy AWS szedł do władzy.
– Właśnie tak. Szokowa terapia Balcerowicza była być może konieczna, nie chcę się mądrzyć, nie jestem specjalistą. Ale na pewno pozostawiła skrzywdzonych, którym przepadły np. oszczędności mieszkaniowe, a może można było je zamrozić. Inżynierowie i technicy poczuli się zdeklasowani. Później namawiano na kredyty we frankach szwajcarskich, a potem ludzi zostawiono samym sobie, kiedy frank zaczął wyczyniać brewerie. Pewnie jest dopiero do napisania studium, jak do Polski wkraczał kapitalizm. Bez tego trudno zrozumieć to, co się dzieje dzisiaj. Bo kiedy Kaczyński i PiS mówią, że „oni się wszyscy nakradli”, to to jest prymitywna krytyka kapitalizmu.
Prezydent Lech Kaczyński powiedział kiedyś: „Jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”.
– Kiedy się tak mówi, to się podpowiada domniemanie, że dorobić się majątku uczciwie nie można. Nie uważam, że kapitaliści zbijają fortuny na ascezie i uczciwości, często bywają brutalni w interesach i omijają prawo, bo każde prawo ma luki, a oni mają prawników. Ale nie można utrzymywać, że bogactwo przedsiębiorców bierze się tylko z brudnych interesów. Nie każdy może i potrafi być dobrym przedsiębiorcą.
W odrodzeniu autorytarnego nacjonalizmu nie można pomijać antykapitalizmu. Podobnie jak antysemityzmu, który przecież tradycyjnie miał także wymowę antykapitalistyczną.
O Kaczyńskich nie można powiedzieć, by byli z domu nacjonalistami, wojującymi katolikami czy antysemitami.
– Jarosław Kaczyński zmienił się bardzo po Smoleńsku, ale już wcześniej widać było, że ewoluował. Przede wszystkim jest różnica między politykiem a oszołomem. Polityk to ktoś, kto wykorzystuje poglądy ludzi do walki politycznej. Oszołom nie. Kaczyński jest, niestety, politykiem, w przeciwieństwie do oszołoma Macierewicza. Dla Kaczyńskiego ideologia i poglądy są tylko narzędziami. On wykorzystuje antysemityzm w politycznej walce o władzę. Jest politykiem wybitnym w tym sensie, że pracowicie pozbierał wszystkie frustracje społeczne i dał im głos i wyraz. Był także niedoceniany i lekceważony. Powoduje nim chęć odwetu.
I to jest jedynie ważne, czym się posługuje jako polityk, a nie, w co wierzy. Troskę o jego duszę zostawmy jego spowiednikowi albo Panu Bogu, który czyta w sercach i nerkach. A my powiedzmy, że jest to polityk, którego nie mierzi korzystanie z antysemityzmu i ksenofobii przez jego sojuszników, szerzenie strachu i nienawiści i sprzymierzanie się z bojówkarzami, a nawet robienie z nich gwardii pretoriańskiej PiS-u. To wystarcza, by go jednoznacznie potępić.
Dokąd to zmierza? Czy może się udać budowa polskiej autokracji endeckiej?
– Może się udać. Bardzo wiele zależy jednak od bardzo wielu czynników. Przede wszystkim od postawy społeczeństwa. Być może, powtórzmy, katolicyzm Wojtyły, liberalizm i proeuropejskość nie okażą się takie mniejszościowe, jak się dzisiaj wydaje. Jeśli Polacy rozczarują się do PiS-u, PiS może się znaleźć w mniejszości.
Wtedy dużo zależeć będzie od tego, jak zareaguje. Niepokoję się, bo jestem pewien, że obrona terytorialna ministra Macierewicza to nie żadna partyzantka na czasy wojny z Rosją – to śmiechu warte – tylko gwardia narodowa, czyli raczej legalizacja bojówek „narodowych” w służbie partii. To jest obliczone na chwilę, gdy gospodarka się pogorszy, budżet będzie miał kłopoty, rząd przestanie spełniać oczekiwania i opinia społeczna zacznie się odwracać od PiS-u.
Zależeć to będzie także od Unii, która dotąd, np. w sprawie Węgier, nie spisała się w egzekwowaniu kryteriów kopenhaskich, czyli zasad ustrojowych, których kraje członkowskie muszą przestrzegać.
Teraz Europa na nas naciska.
– Naciska, ale zobaczymy jak bardzo. Węgry będą przeciw i pewnie jeszcze ktoś się znajdzie. To nie jest sprawdzony mechanizm.
Przyszłość Polski zależy od tego, jak w ogóle potoczy się Europa. Co będzie, jeśli Brytyjczycy zagłosują za wyjściem, a we Francji wygra Marine Le Pen? Pozycja Merkel w Niemczech też nie jest za mocna. Osłabnie jeszcze, kiedy skrajna prawica wejdzie do Bundestagu, co nie jest wykluczone. To bardzo wzmocni PiS.
Można sobie wyobrazić, że Kaczyński zacznie rządzić zupełnie wbrew demokracji. Zrobi taką ordynację, żeby wygrać wybory, albo nawet je sfałszuje. Ekipa Kaczyńskiego, czyli Ziobro, Macierewicz, Kamiński, jest zdecydowana na wszystko, oni na pewno władzy nie oddadzą po dobroci, to psychologicznie pewne. Chętnie złożę samokrytykę, jeśli Kaczyński okaże się demokratą.
Ale droga do autorytaryzmu i odpadnięcia od Europy, kiedy za miedzą czyha Putin, to i tak droga donikąd. Liderzy PiS-u muszą o tym wiedzieć.
– Dla kogo donikąd? Dla pana? Dla kraju? Na pewno tak, ale nie dla nich. Politycy tak daleko nie myślą. Ile Kaczyński ma lat? 67. Dla niego horyzont jest krótki – pięć czy dziesięć lat.
Wszystkie siły antyeuropejskie ciążą w kierunku Rosji. A Putinowi, przynajmniej na krótką metę, wystarczy podzielić Europę i wyodrębnić pas krajów przyjaznych Rosji. On nie musi podbijać Budapesztu ani Warszawy.
Kaczyński sam nie wystąpi z Unii ani z NATO. A jakby wystąpił, toby od razu stracił większość, bo ta jest prounijna i pronatowska, słowem – prozachodnia.
Ale nie musi występować. Polska pozostanie na zewnątrz, gdy odtworzy się twarde jądro Unii.
– Tak zapewne będzie. Powstanie twardego jądra, ale bez Polski, jest niemal przesądzone. Mogłoby być z Polską, ale nie z taką jak dzisiaj.
Na razie są silne napięcia między krajami, które muszą je utworzyć – między Francją i Niemcami. Każdy francuski rząd zawetuje traktat o wolnym handlu między USA i UE, którego dzisiaj broni Angela Merkel. Bo ten traktat jest niekorzystny dla francuskiego rolnictwa, gdyż otwiera rynki dla amerykańskich farmerów. Bo neguje rozróżnienie między kulturą a przemysłem, którego broni Francja. Dla USA kino, wydawnictwa, informatyka to gałęzie przemysłu jak inne. Dla Francuzów kultura narodowa jest ważną wartością godną obrony. Trzeci przedmiot sporu to arbitraż: jak będziemy rozsądzać spory: wedle prawa anglosaskiego czy europejskiego, i przed jakimi sądami?
Czyli Francja poza nowym twardym jądrem Europy?
– Nie, to niemożliwe, bez Francji nie ma Europy. Traktat USA – UE będzie musiał zostać odłożony. Jądro w Europie powstanie, chociaż mam wątpliwości, czy ze wspólną polityką zagraniczną i obronną. W polityce zagranicznej Francja musi się orientować na basen śródziemnomorski, a Niemcy – na wschód.
Za to jądro UE powstanie zapewne ze wspólną polityką finansową i podatkową. Francja i Niemcy porozumieją się w sprawie euro i uzgodnią system gospodarczy. Łączy je także model europejskiego państwa socjalnego i dogadają się z Belgią, Danią, Włochami, Szwecją i pewnie Holandią. Nie mogę uwierzyć w zerwanie Unii Europejskiej. Ale ona obejdzie się bez Polski PiS-u, która się do niej nie nadaje ani tego nie chce. Polska PiS-u dołączyła do Czech, Słowacji i Węgier, czyli koalicji w gruncie rzeczy antyeuropejskiej.
Trzeba jednak zawsze pamiętać, że historia robi niespodzianki. Dziś nie jest ostatnim słowem dziejów. Ludzie są śmiertelni i wszystko się może zdarzyć.
Ale gdzie tu racjonalność? Powinno być jasne dla rozgarniętych Polaków, że wyjście na margines Europy to osamotnienie, zagrożenie ze strony Rosji i mniejszy dobrobyt. Że ta nacjonalistyczna wojna z wewnętrznymi wrogami to burzenie spoistości społecznej.
– Trzeba o to zapytać tę część społeczeństwa, która głosowała na PiS. Spoistość społeczna? Wreszcie pogonimy kolesiów, złodziei i kombinatorów. Teraz naród wreszcie wstanie dumny. Polska wielka i mocarstwowa wcale z głów nie wywietrzała. Jaka izolacja? Wreszcie decydujemy sami.
Trzeba poczekać. Proces trzeźwienia trwa. Niektórzy okażą się mniej zaślepieni i zobaczą to, czego nie widzieli. Choć często to wiara decyduje o tym, co się widzi, a nie to, co się widzi, o tym, w co się wierzy.
Trzeba, żeby ustawa policyjna dała się we znaki. Bo jak się daje władzę pałce, to pałka musi prędzej czy później walnąć. Ziobro znajdzie nowego dr. Garlickiego i nową Blidę. To jest zapisane w gwiazdach.
Jesteśmy ciągle w pierwszym okresie rządów PiS-u. Trzeba czasu. Jak mawiał Bergson, trzeba czekać, żeby cukier się roztopił. Lody mentalne muszą się rozpuścić, a one rozpuszczają się, niestety, powoli.
Historia nie jest po to, żeby sprawiać przyjemność jednostkom. Ale nie sądziłem, że sprawi mi aż taką przykrość. Po 1989 r. uważałem, że najgorsze mamy za sobą. Dziś boję się, że nie dożyję Polski wolnej od PiS-u. Ale prędzej czy później to nastąpi. Tylko jest istotne, czy prędzej czy później.
*Prof. Krzysztof Pomian – ur. w 1934 r., filozof, historyk, eseista, Przez wiele lat profesor CNRS (Francja) i UMK w Toruniu. Od 2001 r. dyrektor naukowy powstającego w Brukseli Muzeum Europy
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Być jak Robert Lewandowski
Robert Lewandowski jest jak romantyczny bohater. Indywidualny, a zarazem niezdecydowany. Jak Gustaw-Konrad przechodzący w Jacka Soplicę. Kiedyś odrzucany, dziś staje się żołnierzem sprawy narodowej
Ryszard Bugaj: Dziś najbliżej mi do partii Razem
Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości
Prof. McMahan: Truman był w Hiroszimie terrorystą
Fakt, że aktów terroru dopuszczali się w II wojnie Niemcy, Rosjanie, Japończycy, Amerykanie, Brytyjczycy, nie zwalnia prezydenta USA z odpowiedzialności za śmierć tysięcy niewinnych ludzi w Hiroszimie i Nagasaki. Rozmowa Mariusza Zawadzkiego
Ameryka głosuje środkowym palcem
Trump nie wziął się znikąd. Kiedy Thomas Jefferson, człowiek, który pisał Deklarację Niepodległości, chciał zostać prezydentem, dowiedział się, że jest „zbyt uczony i ma tendencje do abstrakcyjnego myślenia”
Cicha rewolucja introwertyków
Jak się kończy era samopromujących się ekstrawertyków. Z Susan Cain rozmawia Agnieszka Jucewicz
Matthew Tyrmand: syn Leopolda, człowiek Trumpa
Każda epoka ma Tyrmanda, na jakiego zasłużyła
Pruszków Corp. Wzlot i upadek polskiej cosa nostry
To były karki, ale z głową na karku. Dziś zakładaliby start-upy albo robili kariery w korporacjach. Z Arturem Górskim rozmawia Marek Markowski
Prof. Krzysztof Pomian: Ta władza to pałka, która musi walnąć, czyli co z tym PiS-em?
Powstanie twardego jądra Unii, ale bez Polski, jest niemal przesądzone. Mogłoby być z Polską, ale nie z taką jak dzisiaj. Rozmowa Macieja Stasińskiego
Ryszard Bugaj: Dziś najbliżej mi do partii Razem
Rys. Marcin Wicha
Ryszard Bugaj – ur. w 1944 r., profesor w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, w PRL w opozycji, uczestnik Okrągłego Stołu, poseł Komitetu Obywatelskiego i Unii Pracy, której był przewodniczącym. Startował też do Sejmu z list PSL. W 2003 r. opowiadał się przeciwko członkostwu Polski w Unii Europejskiej na wynegocjowanych warunkach. Był doradcą społecznym prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a w 2014 r. członkiem rady programowej PiS. W lutym 2016 r. zrezygnował z członkostwa w Narodowej Radzie Rozwoju Andrzeja Dudy, protestując przeciw popieraniu przez prezydenta „zawłaszczenia instytucji państwa przez aparat rządzącej partii”.
Adam Leszczyński: Odchodząc w lutym z Narodowej Rady Rozwoju, mówił pan, że pana „nadzieje gasną”. Jak człowiek lewicy mógł mieć nadzieje związane z PiS?
Ryszard Bugaj: W polityce nie wybiera pan spośród wszystkich możliwych koncepcji. Trzeba wybrać z tego, co jest w koszyku. PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości.
Teraz najbliżej mi do Partii Razem. Przypomina mi młodość. Z jej liderami długo rozmawiałem. To sympatyczni ludzie. Podczas wyborów zastanawiałem się, czy oddać na nich głos, ale uznałem, że byłby stracony, ponieważ i tak nie mają szans.
Omyliłem się. Osiągnęli ponad 3 proc.
CZYTAJ TEŻ: Razem. Pięć minut sławy i co dalej
Dostaną dotację z budżetu. Będą się mogli umacniać. Ale dlaczego PiS?
– Nie mogłem przecież głosować na PO. Nie miałem nadziei, że może dokonać korekty drogi, którą Polska szła przez 25 lat. A ta korekta jest konieczna.
W 2005 r. oddałem głos na PiS. W 2007 r. zostałem w domu. Mówiłem wtedy, że nie potrafię wybrać na podstawie kryterium mniejszego zła.
Przed ostatnimi wyborami widziałem trochę PiS od wewnątrz. Byłem formalnie w jego radzie programowej. To nie było ciało pracowite, a ja nie bardzo chciałem w nim uczestniczyć. Namówił mnie Piotr Gliński, którego trochę znam. Jednak to, co tam widziałem, i to, co widziałem na jednym z kongresów PiS, dawało jakieś nadzieje, że będzie istotny i rozsądny zwrot w sprawach polityki społeczno-gospodarczej. Może niewystarczający, ale będzie. A w sprawach politycznych – liczyłem – będzie więcej powściągliwości.
Nie boi się pan teraz, że oni rozmontują demokrację?
– Trochę się boję. Ale myślę, że jeśli zdemontują, to w ograniczonych granicach. Np. przez ogromną presję na administrację państwową sprawią, że stanie się bardzo stronnicza. Jest też problem manipulowania wymiarem sprawiedliwości. To nie tylko kwestia Trybunału Konstytucyjnego.
Mają już media. Ogląda pan „Wiadomości”?
– Oglądam. Są porażające, potwornie stronnicze. Po „Dzienniku” – coraz więcej ludzi mówi na to „Dziennik”, jak w PRL – widziałem niedawno kolejną rozmowę pani Holeckiej z Marianem Kowalskim. Traktowała go jak poważnego człowieka, jak polityka z pierwszych stron gazet!
Nie wierzę jednak w zamach na ordynację wyborczą. Jeżeli go nie będzie, to wszystko będzie zależeć od wyborców.
Przed wyborami też myślałem, że moi koledzy i koleżanki, którzy boją się PiS, histeryzują. A oni mieli rację.
– Myślę, że obie strony przesadziły z retoryką. Widziałem, że politycy PiS czuli się jak w oblężonej twierdzy.
Nie wiem, na ile to, co dziś robią, jest wyrozumowane, rozpisane na kroki, a na ile się w to wikłają. Nie mogę się jednak pogodzić z wizją Kaczyńskiego, który siedzi na Żoliborzu z kotem i knuje, co zrobi za tydzień, za miesiąc. Myślę, że wydarzenia go wciągają, chociaż rzeczywiście idzie w kierunku, w którym chciał iść.
Dla mnie jest kluczowe, co teraz PiS zrobi w sprawach społeczno-gospodarczych.
Zaraz do tego dojdziemy, ale chciałbym wrócić do pana drogi do PiS.
– Miałem wtedy do wyboru SLD, toksyczny alians Millera z Palikotem, wymiotny zupełnie. Byłem kiedyś bardzo otwarty na ludzi PRL. Potem trafiłem do Sejmu i ich zobaczyłem. Byli straszni. Liczyły się tylko stołek i kasa. Śladu kręgosłupa. Może z pewnymi wyjątkami, jak Włodek Cimoszewicz.
Byli też chłopi. Kiedyś miałem do nich dużo sympatii. Teraz jednak PSL stał się partią szemranego wiejskiego biznesu.
Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? To ugrupowanie nie ma żadnej tożsamości , a przynajmniej nie miało na starcie. Rysio Petru skalkulował, do pewnego stopnia słusznie, że PO wycofała się ze swojego twardego neoliberalnego projektu, więc on go przejmie. To jest socjotechnicznie trafny wybór, ale…
Ostatecznie zraziła mnie do niego próba obrony OFE. Ta reforma jest nie do obrony. To z całą pewnością porażka, która kosztowała nas dużo pieniędzy i będzie jeszcze kosztować emerytów, którzy dostaną niższe świadczenia. Dziś znów jesteśmy w roku 1997 i trzeba się zastanowić, co zrobić z systemem emerytalnym.
Podobne do OFE projekty emerytalne wprowadzano w latach 90. w wielu krajach pod dyktando Banku Światowego. Petru był w grupie ekspertów, którzy dokonali praktycznie przełożenia projektów banku na polskie realia, a raczej na polski język. Bank dokonał rachunku sumienia i w ogromnej mierze wycofał się z tamtych pomysłów. Petru nie.
Dlaczego PO była dla pana gorszym wyborem niż PiS?
– Pamięta pan jej początki? PO wystartowała jako bardziej neoliberalna partia niż Unia Wolności. Miała też populistyczny postulat – jednomandatowe okręgi wyborcze. Musiała wiedzieć, jaki jest rezultat takich wyborów – oddanie władzy jednej partii. Wystarczy chwilę się nad tym zastanowić.
Mam zrozumienie dla Pawła Kukiza, który sklecił ten sam postulat w 15 minut, ale nie dla PO. „Partia” Kukiza to rzeczywiście (choć nie wszyscy) antysystemowcy, a Kukiz to osobiście bardzo sympatyczny człowiek.
CZYTAJ TEŻ: Paweł Kukiz: Z piekła wyjąć uszy, złudzenia przywrócić
Jarosław Kaczyński podobno też jest uroczym człowiekiem.
– Złośliwym trochę, ale owszem. Nie wiem, co się z nim dzieje teraz, nie rozmawiałem z nim od roku. Jak obserwuję to, co PiS robi, to się zastanawiam, czy coś się z nim nie stało. Nie wykluczam tego.
Wróćmy jednak do PO. Chcieli podatku liniowego. Mieli hasło „3×15”. To oznacza jednolitą stawkę VAT. O ile VAT jest z zasady podatkiem degresywnym, czyli godzi bardziej w uboższych, to jeśli ma pan kilka stawek i ustanowi pan niższe stawki od towarów, które nabywają ludzie biedniejsi, to ten efekt można złagodzić.
Oni chcieli jednej stawki. Chcieli też 15 proc. podatku od firm i od dochodów indywidualnych. Wie pan, kto może się schować przed podatkami? Najmniejsze szanse mają emeryci. Potem zwykli pracownicy, dalej drobny biznes, a najłatwiej tym od samej góry. Pomysły podatkowe PO były prezentem dla bardzo zamożnych ludzi.
Pana zdaniem zadziałała tu ideologia czy była to próba kupowania tej grupy wyborców?
– Oni byli zanurzeni, jeśli chodzi o swój potencjalny aparat, wśród ludzi zamożnych. Ludzie zamożni są często głęboko przekonani, że jeśli dostaną całe pieniądze, to tak je zużyją, że skapnie też uboższym.
Zawsze uważałem, że nasza transformacja miała kształt zbyt liberalny. Nie byłem za omnipotentnym rynkiem, choć wiem, że musi mieć kluczowe znaczenie. Nie byłem też przeciwny prywatyzacji, ale tempo było zbyt szybkie.
Potem jednak mieliśmy już neoliberalne eksperymenty. Najgorsza była skrajnie rynkowa reforma ubezpieczeń emerytalnych. Skoro każdy ma tyle, ile sam sobie uzbiera, to ubezpieczenia społeczne właściwie przestają istnieć.
Trzeba przyznać, że PO w końcu zbuntowała się przeciw tej reformie i jej kosztom dla budżetu. Zrobił to Rostowski, który nie był zamknięty na rzeczywistość. Inaczej niż Leszek Balcerowicz, dla którego ważny jest tylko rynek.
Spotkałem kiedyś Rostowskiego w saloniku TVN 24. Powiedziałem: „Wygląda na to, że się robisz keynesistą”. Odpowiedział: „Wiesz, raz na 80 lat nawet Keynes może mieć rację”.
CZYTAJ TEŻ: Michał Boni: Byliśmy głusi
Przeczy pan sobie. Teraz mówi pan, że rządząca PO przestała być partią neoliberalną.
– Nie przestała, ale rewidowała pod wpływem zdarzeń (ściślej – słupków sondaży) niektóre decyzje. Robiła to chaotycznie. Bez głębszej diagnozy. Bez wizji. Korygowała różne rzeczy, ale kształt tego, co ma być na końcu, był niejasny i podlegał wahaniom w zależności od tego, co politycznie korzystne. Proszę sobie przypomnieć zgłoszony tuż przed wyborami „rewelacyjny” projekt podatkowy reklamowany przez premier Kopacz (i mętnie omawiany przez Janusza Lewandowskiego). PO stała się amorficzną, bezwładną partią władzy.
Mam wrażenie, że jest tam bardzo wielu ludzi, którzy poszli w politykę po to, aby im się zwróciło.
I przestało im się zwracać.
– Przestało, dlatego się teraz sypią, np. na Dolnym Śląsku. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jakie Schetyna ma poglądy w podstawowych sprawach. Poza tym, że chce mieć zwolenników i władzę. Co z nią zrobi? To się zobaczy. Jego polityka polega na knuciu: temu coś obiecać, powiedzieć coś niejasno, coś przepchnąć…
Z tego punktu widzenia PiS jest partią stosunkowo jasnej tożsamości.
To prawda: autorytarnej, katolickiej i narodowej. To się panu podoba?
– Nie. Ale podobało mi się, że zmierzą się z absolutnie centralnym problemem Polski, czyli rosnącym poziomem nierówności. Dla wszystkich, którzy pamiętali lata poprzednich rządów PiS, dla mnie też, ta obietnica nie była zbyt wiarygodna, ale jednak… Pewna odpowiedź – wątpliwa – jest w dokumencie Morawieckiego.
CZYTAJ TEŻ: Mateusz Morawiecki. Delfin prezesa
Według oficjalnych danych nierówności w Polsce nie są większe niż europejska średnia. A minister Morawiecki pokazał same slajdy. Nie opublikował żadnego dokumentu swojego planu.
– Nie wierzę w dane dotyczące nierówności. Myślę, że są znacząco zaniżone i po prostu niedoszacowane. Widać to na każdym kroku.
Z tymi slajdami ma pan rację. Jak słyszałem zachwyt ministra Gowina, że ten plan to przewrót kopernikański w gospodarce, to nawet myślałem, że coś przeoczyłem.
Na slajdach Morawieckiego jest przede wszystkim zarys diagnozy, no i pewien pomysł na to, jak Polska ma przełamać pułapkę średniego wzrostu, dogonić światową czołówkę i przy okazji zmniejszyć poziom nierówności.
Morawiecki proponuje – nie wiem, czy całkiem świadomie – to, co zrobiła Korea Południowa: polskie czebole, duże narodowe i prywatne firmy; państwo ma im pomagać wszystkimi środkami. Oczywiście muszą być powiązane z władzą.
Gigantyczne konfitury!
– Nie posądzam Morawieckiego, że robi to dlatego, żeby jego grupa dorwała się do konfitur. On jednak nie docenia zagrożenia. Ma być polski kapitalizm oparty na polskich prywatnych przedsiębiorstwach. Te, które już są, mają rosnąć, choć w ciągu 25 lat żadne nie uzyskało globalnej pozycji. Nikt nie wspomina, że w Korei to był bardzo kosztowny proces. No i gospodarka koreańska (podobnie jak japońska) była chroniona bardzo wysokimi cłami.
Płace rosły bardzo powoli i mieli dyktaturę.
– Dyktatura budowała ekspansję czeboli, które były zorientowane na eksport. Była to w praktyce niesłychanie silna promocja eksportu, potwornie kosztowna.
U nas to trudne do zrobienia. Jesteśmy członkiem Unii i – dzięki Bogu – mamy demokrację. Funkcjonujemy na jednolitym rynku. Jeżeli przedsiębiorstwo krajowe rośnie, to kupują je wielkie korporacje. Oferują dobre warunki. Właściciele sprzedadzą, bo dlaczego nie? Państwo nie ma żadnych instrumentów, aby tego zabronić.
Niestety, jedyną szansą są przedsiębiorstwa publiczne, przynajmniej w niektórych sektorach. Ale w firmach państwowych działa patologiczna polityzacja kadr.
Między innymi dlatego w latach 90. tak wielu ludzi było zwolennikami prywatyzacji – bo państwo nie potrafiło nimi zarządzać. Rynek – przy wszystkich niedoskonałościach, które znamy – można było uważać za mniejsze zło.
– Ten pogląd jest mi bliski. Z jednym zastrzeżeniem. Zakłada pan, że na patologiczne upartyjnienie jesteśmy skazani. Moim zdaniem nie jesteśmy. Można sobie wyobrazić zarządzanie firmami publicznymi analogicznie do… polityki pieniężnej. Może istnieć ciało – składające się z trochę bardziej niezależnych ludzi niż Rada Polityki Pieniężnej – które na podstawie tylko bardzo ogólnych wytycznych zarządza sektorem publicznym. Dokonuje ocen, kontroluje kadry.
To utopia. Władza musi nagradzać swoich zwolenników. A w firmach są konfitury.
– Jestem starszy od pana, ale mimo wszystko patrzę na świat bardziej optymistycznie.
Władza może zbudować efektywny sektor publiczny, który nie jest rozszarpywany przez bieżące roszczenia kadrowe, finansowe itd. Kiedy ten sektor osiągnie sukces, wyborcy to nagrodzą.
Może władzy bardziej opłaca się taka strategia: a) rozdajemy swoim zwolennikom posady w przedsiębiorstwach, b) dajemy ludziom po 500 złotych na dziecko. Potem liczymy, że wygramy następne wybory.
– Niech pan nie będzie taki cyniczny. Nie neguję, że z perspektywy kilku lat może się to wydać rozsądne. Ale politycy nie pracują tylko w dziale usług dla ludności. Mogą mieć poczucie misji, zrobić coś, co przekracza horyzont najbliższych wyborów.
Nie wiem, czy Piłsudski angażował się w PPS i w ruch niepodległościowy, licząc na to, że otrzyma posadę. Takich przykładów możemy przytoczyć sporo, łącznie z komunistami i opozycją demokratyczną, którzy potrafili działać z idealistycznych pobudek.
Czyli zagłosował pan na religijno-nacjonalistyczną prawicę, bo myślał pan, że zrealizuje ona lewicowe ideały. To brzmi rozsądnie?
– Nie uważałem wtedy, że są ostrą nacjonalistyczną prawicą. Myślałem, że są tylko konserwatywni. Nie bez znaczenia był okres, kiedy współdziałałem jakoś z Lechem Kaczyńskim. To mi kazało weryfikować pogląd o mediach liberalnych, które przyprawiały PiS gębę. Był to czas, kiedy Polska była krajem jednej gazety.
Bez przesady, nigdy tak nie było. Było „Życie” z kropką, a potem „Dziennik”. I wiele innych prawicowych mediów.
– Nie miały znaczenia, nigdy się nie liczyły! Mój rozwód ze środowiskiem „Wyborczej” – gdzie miałem całkiem sporo zaprzyjaźnionych ludzi – wziął się właśnie stąd, że od lat 90. powielaliście narrację niezrównoważoną, wiodącą do wątpliwych, jednoznacznych wyborów politycznych. Trąbiliście o tym, jak niebezpieczny jest PiS. Żadnych niuansów.
Próbuję zrozumieć drogę, która pana – człowieka lewicy – doprowadziła do PiS, a potem do odejścia. W latach 90. rozczarował się pan środowiskami liberalnymi.
– Bardzo. Potem miałem epizod w Unii Pracy.
To był trudny moment dla lewicy: silne SLD plus atmosfera pełnej wiary na świecie, że wolny rynek rozwiąże wszystkie problemy.
– Dlatego po przegranej Unii Pracy doszedłem do wniosku, że nie da się zbudować lewicy w takim rozumieniu, w jakim było to w Europie w latach 60. Dosyć rozpaczliwie się rozglądałem. Myślałem: machnąć ręką czy szukać szansy?
W tym czasie prawica prowadziła przez lata bardzo wytężoną edukację. Dziś wyniki sondaży pokazują, że wychowaliśmy pokolenie mocno antyliberalne – w całej sferze wartości, a nie tylko wiary w rynek. Pan ma pretensje do liberałów o politykę z lat 90., a tutaj zalewa nas brunatna fala. Tamte konflikty są dla nich bez znaczenia, liberałowie i lewica to dla nich tacy sami wrogowie.
– Mamy teraz do czynienia z wychyleniem historycznego wahadła w stronę prawicy… Ale ktoś to wahadło uruchomił.
Myślę, że to rezultat nie edukacji, ale doświadczenia egzystencjalnego młodych. Współczynnik niepewności ich losu jest ogromnie wysoki. Na „wolnym” rynku pracy dominują korporacje albo – jeszcze gorzej – drobne przedsiębiorstwa, w których pracownik ma status siły roboczej. Drogi kariery – w ogromnym stopniu – zależą od tego, kim jest tatuś.
Moim zdaniem w Polsce nie ma nabrzmiałego problemu nędzy, ale jest problem nierówności. Dwie trzecie ludzi zarabia mniej niż przeciętna! Z punktu widzenia dostępu do mieszkania młodzi są w gorszej sytuacji niż w czasach komunizmu. To im się wszystko zlepia.
CZYTAJ TEŻ: Pokolenie jednorożców. Młodzi 2016 chcą mieć ważne życie
Mówią: chrzanić system, stwórzmy wspólnotę narodową?
– Myślę, że po prostu chcą czegoś innego, niż było dotąd. Ta diagnoza jest niesłychanie ważna z punktu widzenia rozstrzygnięć wyborczych. Z jaką ofertą spotkają się w następnych wyborach? Bo wierzę, że będą. Tymczasem od opozycji słyszą: „Kontynuujmy to, co robiliśmy przez 25 lat, to był wielki sukces”. Oni mają po dziurki w nosie tego sukcesu.
A nie był to sukces?
– Nie neguję, wiele się udało. Ale średnia stopa wzrostu 4 proc.? Jak na kraj doganiający? To nie jest tak dużo. Z jednej strony sukces, z drugiej – jesteśmy gospodarczo na peryferiach Europy.
Wygrana prawicy nie spadła z nieba. To nie edukacja i nie kluby rekonstruktorów doprowadziły do tego zwrotu. Korzenie są znacznie głębiej.
W pierwszej połowie lat 90. przekaz telewizyjny był taki, że jeśli ktoś jeszcze nie założył hurtowni, to jest nieudacznikiem. Pamięta pan? „Każdy jest kowalem swojego losu”.
Było jeszcze: „Poznaj siłę swoich pieniędzy”. Pamiętam.
– Ludzie odrzucają już tę ideologię. Widzą, że to fałsz. Ona się zużyła. Załamuje się na naszych oczach. Nie tylko w Polsce, w Europie też.
Chce pan powiedzieć, że reakcją na kryzys było odrzucenie przez młodych całego modelu liberalnego – włącznie z szerszymi wartościami liberalnymi, takimi jak demokracja, do których jesteśmy przywiązani. Polacy uciekają przed niepewnością we wspólnotę narodową. Potrzebują oparcia, zmniejszenia ryzyka.
– Niepokoję się, że tak właśnie jest. Na razie mam wrażenie, że tylko liderzy Razem to rozumieją. Ale oni nie są wcale skazani na sukces.
CZYTAJ TEŻ: Polska. Macocha, nie matka. Rozmowa z Adrianem Zandbergiem
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Być jak Robert Lewandowski
Robert Lewandowski jest jak romantyczny bohater. Indywidualny, a zarazem niezdecydowany. Jak Gustaw-Konrad przechodzący w Jacka Soplicę. Kiedyś odrzucany, dziś staje się żołnierzem sprawy narodowej
Ryszard Bugaj: Dziś najbliżej mi do partii Razem
Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości
Prof. McMahan: Truman był w Hiroszimie terrorystą
Fakt, że aktów terroru dopuszczali się w II wojnie Niemcy, Rosjanie, Japończycy, Amerykanie, Brytyjczycy, nie zwalnia prezydenta USA z odpowiedzialności za śmierć tysięcy niewinnych ludzi w Hiroszimie i Nagasaki. Rozmowa Mariusza Zawadzkiego
Ameryka głosuje środkowym palcem
Trump nie wziął się znikąd. Kiedy Thomas Jefferson, człowiek, który pisał Deklarację Niepodległości, chciał zostać prezydentem, dowiedział się, że jest „zbyt uczony i ma tendencje do abstrakcyjnego myślenia”
Cicha rewolucja introwertyków
Jak się kończy era samopromujących się ekstrawertyków. Z Susan Cain rozmawia Agnieszka Jucewicz
Matthew Tyrmand: syn Leopolda, człowiek Trumpa
Każda epoka ma Tyrmanda, na jakiego zasłużyła
Pruszków Corp. Wzlot i upadek polskiej cosa nostry
To były karki, ale z głową na karku. Dziś zakładaliby start-upy albo robili kariery w korporacjach. Z Arturem Górskim rozmawia Marek Markowski
Prof. Krzysztof Pomian: Ta władza to pałka, która musi walnąć, czyli co z tym PiS-em?
Powstanie twardego jądra Unii, ale bez Polski, jest niemal przesądzone. Mogłoby być z Polską, ale nie z taką jak dzisiaj. Rozmowa Macieja Stasińskiego
Temat dnia „Gazety Wyborczej”: „Kaczyński jest w trudnej pozycji” – socjolog o dobrej zmianie i dialogu z PiS
SKĄD SIĘ BIERZE TA NIENAWIŚĆ?
Druga część rozmowy Cezarego Michalskiego z Michałem Bilewiczem.
Cezary Michalski: Skąd się bierze w Polsce narastanie mowy nienawiści, przestępstw z nienawiści, całe to nurkowanie polskiej polityki i sfery publicznej w kolejne paniki i lęki? Czy dominującym czynnikiem jest tu jakaś wojna kulturowa, zasilana peryferyjnym resentymentem i szokiem związanym z kulturową zmianą po roku 1989, czy jednak bliższe prawdy jest nieco zwulgaryzowane rozpoznanie marksistowskie, że gdyby zlikwidować bezrobocie, wprowadzić pensję minimalną, zdusić nierówności ekonomiczne lub choćby zablokować ich wzrost, ten lęk przed obcymi i przed pluralizmem można by zlikwidować lub znacznie zmniejszyć?
Michał Bilewicz: W tym argumencie marksistowskim wyodrębniłbym jeszcze jego dwie wersje. Oddzieliłbym najbardziej uproszczony i zwulgaryzowany argument, że ważne w tym kontekście są tylko bieda i ubóstwo, od takiego w stylu Richarda Wilkinsona i Kate Pickett, z którym bardziej się zgadzam, że większym problemem niż samo ubóstwo są nierówności. Jak patrzymy na wyniki badań sondażowych, okazuje się, że to wcale nie najbiedniejsi ludzie w Polsce są najbardziej uprzedzeni i najbardziej podatni na medialne paniki.
Najprostszy ekonomiczny wskaźnik, czyli dochód gospodarstwa domowego, nie pozwala wyjaśnić, czy ktoś będzie islamofobem, antysemitą, wrogiem imigrantów.
Najsilniej skorelowane z agresją, lękiem, odrzuceniem obcych jest poczucie relatywnej deprywacji – że ja mam mniej niż inni albo mniej, niż miałem w przeszłości.
Chodzi o „mniej” materialne czy raczej statusowe? Mniej mam, czy czuję się gorzej traktowany?
Nawet to materialne poczucie, że mam gorzej, może być irracjonalne, nieobiektywne, związane z miejscem zamieszkania, z otoczeniem, z kontekstem społecznym. Ten typ frustracji dotyka najczęściej wcale nie najbiedniejszych, ale niższe klasy średnie. Jak popatrzysz na twój ulubiony okres Niemiec Weimarskich, masz tam identyczną sytuację.
Owszem, mówiono w tym kontekście o drobnomieszczaństwie, inteligencji hybrydowej, grupach zablokowanych w awansie, który już rozpoczęły. To był faktyczny materiał „ruchów antysystemowych”. Heidegger albo Jünger też nie byli bezrobotnymi czy członkami proletariatu, choć Heidegger uważał, że ma gorszą pozycję niż profesorowie pochodzenia żydowskiego, łącznie z Husserlem. A do tego pojawiają się mityczni i konkretni Amerykanie, Anglicy, którzy są w jeszcze lepszej sytuacji jako całe narody, bo wygrali wojnę i są centrum tryumfującej modernizacji w wersji anglosaskiej.
Wracając do dzisiejszej Polski, to jest problem Pana Marka, który ma już całkiem nieźle, coś mu się udało, stworzył własny biznes, ale ciągle widzi, jak żyją warszawskie elity. Zatem poziom materialny i godnościowy jest tu bardzo pomieszany.
A propos tego, jak żyją „warszawskie elity”. Wiele lat temu przygotowywałem prawie w tym samym czasie dwa wywiady dla „Europy” – z Rafałem Ziemkiewiczem i Michałem Głowińskim. Ziemkiewicz przez cały czas opowiadał, jak świetnie warszawskie elity obłowiły się na swojej „pedagogice wstydu”. Wymieniał m.in. nazwisko Michała Głowińskiego, który wypowiedział się w jakieś dyskusji wokół Jedwabnego, zresztą wcale nie jakoś radykalnie. I parę dni później robiłem wywiad z Głowińskim. Ziemkiewicz o luksusie warszawskich elit, do których oczywiście on nie należy, opowiadał w stumetrowym mieszkaniu w odremontowanej kamienicy na bliskiej Woli, do którego właśnie dokupił kolejne sto metrów i ekipa przebijała przejście, żeby z tego zrobić jeden apartament. A Głowiński rozmawiał ze mną w klitce na Ursynowie, w bloku z wielkiej płyty, z widokiem z okna na jakiś Supersam. To jest gra cieni, gra luster, ja w ten czysto ekonomiczny wymiar naszej wojny kulturowej nie wierzę.
To jest uproszczenie, które prawica wykorzystuje tak, jak teraz mówisz. Natomiast ja ten problem widzę – jedni mieszkają w blokach, inni w dużych pięknych apartamentach, to buduje resentyment i niechęć. Ale to faktycznie nie oddziela środowisk liberalnych czy lewicowych od prawicowych, tylko tworzy podziały idące w poprzek tych środowisk czy formacji ideowych. Ja jednak myślę, że lepiej jest nie dążyć uparcie do konsumpcji na poziomie klas wyższych i cieszyć się z naszych mieszkań w blokach.
Ale to i tak nie ma kluczowego znaczenia, bo ty byłeś w tej radzie przy rządzie, no i wreszcie cię – „celebryto” – dopadli. Dzięki zwycięstwu Kaczyńskiego. Ten mechanizm buduje lojalność znacznej części elektoratu PiS-u.
Realne czynniki ekonomiczne się w tym wszystkim gubią. Pozostaje przekonanie, że ma się gorzej niż ktoś inny, że jest się mniej znanym niż ktoś inny, kto oczywiście na to nie zasłużył. A te niezasłużone przywileje wynikają z ideologii albo przynależności etnicznej. Albo też nasza sytuacja nie poprawia się tak szybko, jak „ich”. Ale moment statusowy też nas może zmylić, szczególnie wśród liderów tej formacji. Masz „Starucha”, który idzie do więzienia za kibolskie sprawy, a to jest absolwent Instytutu Kultury Polskiej. Ci ludzie nie mieszczą się w obrazie statusowo wykluczonych starszych ludzi z koła różańcowego. Podobnie jest zresztą w Niemczech. Frauke Petry była przecież obiecującą biochemiczką, z doktoratem z Getyngi, publikacjami w „Cancer Research” itp. Później zaczęła komercjalizować swoje osiągnięcia i stała się całkiem udaną business woman. A potem nagle zostaje szefową skrajnie ksenofobicznej AfD i zaczyna opowiadać o strzelaniu do imigrantów.
Jakie są zatem inne nieekonomiczne czynniki wzmagające lęk przed imigrantami? Poczucie zagrożenia obcością, doznanie znalezienia się w przestrzeni globalizacji, przez którą wędruje 70 milionów ludzi w poszukiwaniu lepszego życia i pracy; przestrzeni, która nie przypomina tego, w czym żyliśmy dotychczas?
Tylko że akurat w Polsce to znowu jest symboliczne, bo tej wędrówki ludów u nas nie ma. To paniki medialne i polityczne stwarzające wizerunek muzułmanów jako w pierwszym rzędzie, a właściwie wyłącznie, sprawców zamachów, terrorystów.
To pojawia się nawet w liberalnych mediach, nie mówiąc o prawicowych.
Gazeta.pl była jedynym portalem, który wyłączył możliwość komentowania informacji o zamachach, jak tam się zaczęła koncentrować wyłącznie rasistowska mowa nienawiści.
Takie działania są zwykle krytykowane jako cenzura, a w dodatku właściciele mediów wiedzą, że zablokowanie rasistowskiej mowy nienawiści to mniejsza „klikalność” i w konsekwencji ryzyko mniejszych zysków. Parafrazując pewien dawny cytat, niektórzy właściciele liberalnych mediów gotowi są sprzedać prawicowym populistom nawet sznur, na którym ci ich powieszą.
Używanie argumentu biznesowego jest śmieszne, bo masz wiele poważnych światowych gazet, które w ogóle nie mają komentarzy, a są czytane. Medium powinno brać odpowiedzialność za to, co prezentuje na swojej stronie, tymczasem powstaje szara strefa, za którą nikt nie bierze odpowiedzialności. To jest kolejna rzecz, którą zajmowaliśmy się jako Rada ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji. Zanim nas rozwiązano, organizowaliśmy spotkania z przedstawicielami mediów i portali społecznościowych, gdzie zastanawialiśmy się wspólnie, co zrobić, żeby te media nie produkowały stanu paniki. Czasem wystarczy bardzo prosta rzecz – dodanie do artykułu o zamachach informacji, że lokalna społeczność muzułmańska potępiła zamachy. Taki przekaz przestaje generować islamofobię.
Jeszcze raz przypomnę argument biznesowy, że panika lepiej się sprzedaje niż wyważony komunikat. Może to prawda, może nie, ale takie przekonanie zniszczyło media jako narzędzie dostarczania informacji i zrównoważonego kształtowania opinii.
W konsekwencji te media doprowadziły w Polsce do tego, że w ostatnich wyborach PiS, Kukiz ’15 i KORWIN podzieliły między siebie 60–70 procent głosów najbardziej podatnych na manipulację najmłodszych wyborców. To był efekt paniki antyuchodźczej i antyislamskiej. Przechodzącej dodatkowo w przekonanie, że „my teraz wystąpimy jako obrońcy polskich kobiet”.
Ale ci gentlemańscy obrońcy kobiet są jednocześnie straszliwymi mizoginami. Nieraz do granic perwersji, kiedy zaczynają sugerować, że kobiety broniące imigrantów chcą zostać zgwałcone. I to już nie są głosy anonimowych internautów, ale publicystów, działaczy partyjnych, posłów, a nawet szefa pewnego klubu parlamentarnego. Mizoginia prawicowych mężczyzn wyraża się także, wyjątkowo swobodnie, w dyskusjach nad zaostrzeniem prawa antyaborcyjnego.
Panika seksualna części polskich mężczyzn ma różne wymiary. Deklarowana przez nich publicznie obawa, że polskie kobiety będą gwałcone przez imigrantów ukrywa inny lęk, czysto darwinistyczny, że śródziemnomorscy faceci będą atrakcyjniejsi. Ta intuicja, w Polsce nie poparta jeszcze danymi, potwierdziła się w badaniach, które zostały zrobione w Szwajcarii.
W Polsce to wynika także z historycznego zachwiania rozmaitych tradycyjnych ról męskich – w wyniku zaborów, utraty państwa, patologii naszej „męskiej” sfery publicznej.
To tylko hipoteza, którą chcemy sprawdzić w badaniach, ale próbujemy zrozumieć, co sprawia, że taki młody człowiek wchodzi w tę panikę, kupuje te hasła i zaczyna je wykrzykiwać.
Na pewno jednak już wiemy, że mowa nienawiści w mediach czy w sieci ma ogromne konsekwencje antypedagogiczne.
Kazaliśmy studentom – zwyczajnym, dobranym w maksymalnie reprezentatywny sposób – czytać bardzo dużo hejterskich komentarzy antysemickich, antyislamskich. I po pewnym czasie ci ludzie zaczęli deklarować, że nie zaakceptowaliby muzułmanina jako sąsiada albo nie chcieliby, żeby jakiś Żyd został zatrudniony w firmie, gdzie będą pracować. Rzeczy nie mające wcześniej dla nich żadnego znaczenia, zaczęły je mieć.
Człowiek jest zwierzęciem społecznym, sfera społecznej komunikacji musi go kształtować.
To wpływa na studentów, ludzi edukujących się, a więc potencjalnie bardziej otwartych. Panika antyuchodźcza w mediach, podparta skojarzeniem islamu wyłącznie z terroryzmem, a nie z jakąkolwiek formacją życia społecznego i religijnego, sprawia, że bardzo łatwo kupujesz wizję świata, który się kończy, Europy, która się kończy. Stajesz w jej obronie. To jest paradoksalna sytuacja, której nie da się sprowadzić do godnościowego dyskursu „resentymentu peryferiów”. Ci młodzi ludzie są przekonani, że oni występują w obronie Europy, w obronie „białego Zachodu”.
Ale to jest obrona tak paradoksalna, że zaczyna się ten Zachód atakować, bo w rzeczywistości on nie jest „biały”, jest pluralistyczny i liberalny, zatem tego typu „obronę” odrzuca. A wówczas Kaczyński czy Szydło zaczynają mówić, że Unia i Zachód „atakują Polskę”. A biskup Libera mówi podczas uroczystości religijnych w Płocku, że „Zachód boi się Polski”. I ta obrona Zachodu zaczyna niepokojąco przypominać antyzachodnie ataki Putina.
Jest jeszcze jedna rzecz, która bardzo wyraźnie odróżnia np. sytuację w Niemczech od sytuacji w Polsce. W Lipsku, gdzie i tak PEGIDA czy AfD mają większe poparcie niż w zachodnich landach, co miesiąc w poniedziałek odbywa się demonstracja sympatyków PEGIDY, na którą przychodzi zazwyczaj około 700 osób. Ale każda taka demonstracja jest skonfrontowana z kilkutysięczną kontrmanifestacją mieszkańców Lipska, którzy są przeciwni rasizmowi, ksenofobii, panice skierowanej przeciw imigrantom. Sympatycy PEGIDY idą osłaniani kordonem policji i otoczeni masą ludzi głośno protestujących przeciwko ich hasłom. To jest coś, co ja pamiętam z Polski, jeszcze z końca lat 90., kiedy demonstracje antyfaszystowskie były liczne, organizowało się blokady marszów narodowców. To się skończyło. I to jest dla mnie bardzo niepokojące. ONR przechodzi przez Białystok i nikt nie wychodzi im naprzeciw, co powoduje wrażenie, że są tylko oni. We Wrocławiu w demonstracji, na której spalono portret Dutkiewicza w jarmułce, uczestniczyło może ze stu narodowców. Byłem we Wrocławiu na spotkaniu o uchodźcach organizowanym przez Komisję Europejską i tam przyszło tyle osób, że gdyby tylko one wyszły na ulicę, byłoby ich więcej niż tych narodowców. Liczbowo by pokazali, że są we Wrocławiu ludzie, którzy się na takie rzeczy nie godzą. To by miało ogromne znaczenie także z punktu widzenia zagranicznych studentów z Erasmusa, imigrantów, obcokrajowców, którzy widzą, że sytuacja w Polsce zmienia się na gorsze. Gdyby widzieli regularnie Polaków manifestujących na ulicach przeciwko nienawiści.
Skoro nie możemy liczyć na premiera, ministra kultury, że zabiorą głos w tej sprawie, bo oni wykonują gesty adresowane do narodowców, to żebyśmy mogli liczyć na społeczeństwo obywatelskie, że wyjdzie na ulice, że zabierze głos.
Ludzie powinni wychodzić na ulice nie tylko w obronie Trybunału Konstytucyjnego, ale także wówczas, kiedy może to oznaczać konfrontację fizyczną z grupą stu skrajnych narodowców. Tego nie ma i to jest dla mnie niepokojące, bo oznacza, że oddajemy nienawiści ulice, oddajemy nienawiści ważną przestrzeń publiczną.
Ostatnia sprawa. Mnie samego przekonywał w latach 90. konserwatywny argument na rzecz ostrożności w zwalczaniu nacjonalizmu czy mowy nienawiści. A także na rzecz ostrożności w różnego typu historycznych rozliczeniach z polską historią i tradycją, w rodzaju sprawy Jedwabnego. Należałem wówczas do ludzi, którzy nie twierdzili, że tego nie było, ale uważali, że na razie trzeba o tym mówić ostrożniej, bo Polacy są historycznie straumatyzowani – rozbiory, okupacje, klęski, nieewidentny dla wielu środowisk i grup społecznych sukces wyjścia z komunizmu, bardziej geopolityczny, niż „wywalczony”, po obu stronach tamtej barykady podszyty nieufnością i poczuciem „zdrady”. Wielu z nas – bardziej konserwatywnych prawicowców – naprawdę wówczas wierzyło, że gdyby Michnik nie ostrzegał przed antysemityzmem czy fundamentalizmem religijnym, to by ich w Polsce nie było. Dziś widać, że to nieprawda, ale to alibi wciąż jest używane przez ludzi prawicy. Przynajmniej przez tych, którzy jeszcze uważają antysemityzm czy fundamentalizm za coś nieprzyjemnego. A jednocześnie nienawiść, chęć rewanżu, różnego typu fundamentalizmy narastają, od kiedy prawica czuje się coraz silniejsza, coraz bardziej tryumfalistyczna. Zatem nie jest to już wynik lęku czy złego obchodzenia się z traumą. Na ile – twoim zdaniem – ten dawny konserwatywny argument miał w ogóle jakiś związek w rzeczywistością w połowie lat 90., a na ile już wówczas on był naiwnością i błędem?
Zanim ci odpowiem, też chciałem się trochę uderzyć we własne piersi, skoro ty się bijesz w swoje. Jeśli np. chodzi o Jedwabne, to nie powinno być pytania, czy trzeba było o tym mówić, bo na pewno było trzeba. Najgorszy jest negacjonizm, który teraz wraca, bo faktycznie wynika z poczucia siły prawicy, a nie z jej poczucia zagrożenia. Jak dzisiaj zajrzysz np. na portal wpolityce.pl, to tam się toczy ostra walka o to, żeby w ogóle udział Polaków w tej zbrodni zanegować. Rewizjoniści Jedwabnego powracają do tego, że tam były niemieckie łuski, więc to sami Niemcy zrobili itp. Są to rzeczy, które już dawno zostały rozstrzygnięte przez IPN.
Tak jak nacjonalbolszwicy w Rosji zawsze wracają do negacji Katynia, kiedy się czują silniejsi, a nie kiedy czują się słabsi. Też zresztą używając „niemieckich łusek” jako argumentu. Mimo że w „lepszych czasach” (czyli wówczas, kiedy nacjonalbolszewicy byli słabsi) dyskusja dotyczyła już tylko tego, jak Rosja mogłaby się od tej zbrodni zdystansować z najmniejszymi wizerunkowymi stratami. Poczucie siły ośmiela nienawiść bardziej niż trauma, czego ja, jako konserwatysta, w latach 90. jeszcze nie brałem pod uwagę.
Błąd środowisk liberalno-lewicowych był z kolei taki, że nie tylko mówiliśmy o Jedwabnem, co było konieczne, ale że to była próba zbudowania na tym własnej tożsamości dystynktywnej. My chcemy sobie zapewnić – jak pisał Tomasz Zarycki o inteligencji w Polsce – lepsze samopoczucie mówiąc, że to zrobili Polacy, podczas gdy my, dokonując osądu, sami się z tego wyłączamy. I wówczas to jest rzeczywiście „pedagogika wstydu”, która nie może działać. Jak czytam Elżbietę Janicką czy paru innych autorów, znajduję tam sugestię, że samą esencją kultury polskiej, esencją polskości jest mordowanie Żydów. To jest nadużycie. Ja bym chciał, żebyśmy umieli w jasny sposób powiedzieć: w polskości kryją się treści, które powodują, że Irena Sendlerowa czy Jan Żabiński ratują Żydów, ale także w polskości mieści się potencjał do pogromów i wydawania Żydów. Psycholog powie, że każdy człowiek ma w sobie potencjał, żeby stać się ludobójcą. A jednak ludzie stają się ludobójcami tylko w sytuacjach granicznych. Ostatecznie to ideologie są ludobójcze, a nie „ludzie” czy „całe narody”. Tak chciałbym myśleć. Uważam, że tylko takie myślenie daje szansę jakiejkolwiek pedagogice społecznej. Inaczej mamy pedagogikę wstydu, uprawianą z pozycji dystynktywnej, niczym nieufundowanej. I ona nie działa. Niemcy są dzisiaj ostatnim narodem w Europie, który dokonałby zbrodni tej skali, jaką widzieliśmy w XX wieku. A jednocześnie przy pewnej ideologii, w pewnej sytuacji, oni byli w stanie taką zbrodnię dokonać.
Dzisiaj w Polsce w nazewnictwie obozów koncentracyjnych znów zaczęto podkreślać, że one były „niemieckie”, a nie „nazistowskie”, bo użycie kategorii etnicznych, że to jest „niemieckie, nie nasze”, ma nas uspokajać, że nam to się nigdy nie przydarzy, bo się tylko Niemcom przydarza. Nawet w twoim Toruniu, gdy niedawno umieszczono nową tabliczkę informacyjną w miejscu po synagodze, to zastąpiono na niej „hitlerowców” „niemieckimi okupantami”. Ale po drugiej stronie, w pewnej odmianie lewicowego dyskursu, masz z kolei próbę powiedzenia, że polskość jest czymś tak głęboko złym, antysemickim, że musi prowadzić do Jedwabnego. Niektórzy tak piszą do dzisiaj. I to jest też przecież traktowanie narodowości, etniczności, jako klucza do wyjaśnienia wszystkiego.
To by w dodatku oznaczało oddanie polskości całkowicie w ręce dzisiejszej prawicy. Nawet jeśli mogą się przytrafiać momenty załamania, depresji, kiedy widzi się, jak współczesne błędy bardzo głęboko wyrastają z całej lokalnej tradycji. Sam mam dzisiaj taki moment załamania.
Jak czytasz debatę wokół Jedwabnego z 2001 roku, to z jednej strony masz rozsądne głosy – np. Dariusz Stola, który napisał bardzo ciekawy esej, że to było nowoczesne ludobójstwo, wynikające z pewnego szerszego połączenia lęków i uzasadnień. Są próby zrozumienia, co się tam właściwie stało. Ale z drugiej strony masz głosy w rodzaju: „My jesteśmy dumni, że się potrafimy z Jedwabnego rozliczyć”, ale tak naprawdę bijemy się w cudze piersi. To nie poszło w dobrą stronę i niesie za sobą konsekwencje, które widać także w badaniach. Jak dzisiaj pytamy w sondażach, kto bardziej ucierpiał w czasie II wojny światowej, Polacy, Żydzi czy obie grupy tak samo, generalnie z roku na rok coraz mniej ludzi uważa, że Żydzi ucierpieli bardziej, a coraz więcej, że bardziej ucierpieli Polacy.
Sądzę, że to jest coraz bardziej efekt dzisiejszego poczucia siły prawicy niż jej dawnej traumy i poczucia zagrożenia. Nawet jeśli dzisiejszy rewanż zawsze buduje się na faktycznej lub wyobrażonej przeszłości. Na przykład dopiero dzisiaj, po zwycięstwie prawicy, faktycznym całkiem już oficjalnym fundamentem polityki historycznej Kaczyńskiego, Glińskiego, Szydło, Nowaka, Krasnodębskiego, Ziemkiewicza stała się „zazdrość o Holocaust”. I przekonanie o wizerunkowym zysku z Holocaustu, który w prawicowej wyobraźni „Żydzi umieją eksploatować” i „trzeba się od nich uczyć”.
To jednocześnie pokazuje całkowitą nieskuteczność tego, co prawica nazywa „pedagogiką wstydu”, a co faktycznie było widoczne w tym dystynktywnym odseparowaniu się części inteligencji od „Polaków, którzy zrobili Jedwabne, ale my do nich się nie zaliczamy”. Jednak problem pojawia się wówczas – i to jest dowód na prawdziwość twojej hipotezy, że patologie „prawicowej polityki historycznej” nie były wyłącznie wynikiem źle obsługiwanej traumy, skoro umacniają się wraz z narastaniem poczucia siły – kiedy Andrzej Duda nazywa w czasie kampanii wyborczej „pedagogiką wstydu” każde mówienie o Jedwabnem. I kiedy obiecuje stworzenie instytutu, który będzie walczył z mówieniem o jakichkolwiek zbrodniach, które Polacy dokonali na Żydach. A jeśli ktoś napisze prawdziwy artykuł o Berezie Kartuskiej, to pójdzie siedzieć, bo to przecież był „polski obóz koncentracyjny”. Tę grę trzeba kiedyś przerwać, może teraz, kiedy dostaliśmy nauczkę, warto poświęcić trochę czasu na zrewidowanie założeń. Można jakoś o tym normalnie mówić. Ja jestem trochę pozytywistą. Sądzę, że trzeba umieć powrócić do faktów, trzeba umieć otwarcie rozmawiać o faktach zarówno wtedy, jak ma się władzę, jak też wówczas, kiedy jest się jej pozbawionym.
W którymś momencie trzeba też opuścić ten poziom ogólnej, trochę abstrakcyjnej „polskiej tożsamości”, „narodowej tożsamości”. Ja na poziomie wspólnot lokalnych mam doświadczenia ciekawsze.
Choćby organizowane przez Forum Dialogu warsztaty dla dzieciaków w małych miastach, gdzie kiedyś mieszkali Żydzi. To są nieraz obszary silnego antysemityzmu, jednocześnie z bardzo wyidealizowaną pamięcią historyczną: „wszyscy ratowaliśmy Żydów”. Ale uczestnicy tych warsztatów zaczynają nie od tych dyskusji, ale od tego, że Żydzi to nie jest jakaś abstrakcja. Żydzi nie są skądinąd, to nie są wyłącznie ludzie, którzy żyli w getcie warszawskim i ginęli w Auschwitz. To ktoś, kto realnie i konkretnie był tu obecny. Podczas tych warsztatów namawia się dzieciaki, żeby rozmawiały z dziadkami, babciami. I nagle się okazuje, że jakaś pani Pomeranc sprzedawała na rynku najlepszą oranżadę. Oni nagle odkrywają, że ci Żydzi są ich, są „tutejsi”. Pewne tożsamości abstrakcyjne, występujące wyłącznie w przepychankach z poziomu „polityk historycznych”, stają się konkretnym elementem lokalnej tożsamości tych miejsc i ludzi tam mieszkających.
Ale przed „polityką historyczną” się nie ucieknie, bo babcia przecież nie powie wnuczkom, że jak jakaś rodzina żydowska przeżyła i wróciła po wojnie do swojego domu, została przepędzona albo jeszcze gorzej, bo ten dom był już zasiedlony przez babcię i dziadka. To nie jest przykład zPokłosia , ale z linii otwockiej.
Oczywiście – ludzie chętniej opowiadają takie historie, które ich samych ukazują w korzystnym świetle. Ale nawet te nieco zniekształcone lokalne historie mają i tak większą szansę to wszystko odzyskać, bo pozwalają najpierw oswoić Żydów, a potem dzięki temu zrozumieć ich cierpienie. Pozwalają wyjść poza konfrontację „polityk historycznych”.
Obawiam się, że w paroksyzmie tej dużej gry politycznej to już nie działa. Ja ciągle opowiadam historię o tym, że w Toruniu niemieckie i „tutejsze” mieszczaństwo zorganizowało zwycięskie powstanie przeciwko Krzyżakom, a potem sfinansowało zwycięską wojnę Rzeczypospolitej z Zakonem, bo Pierwsza RP miała wtedy dla hanzeatyckich miast pruskich nieporównanie lepszą ofertę wolności i praw. Ale to już się sprzedaje raczej jako prowokacja niż element żywej pamięci, bo Toruń po II wojnie światowej jest etnicznie i tożsamościowo zupełnie innym miastem – tylko architektura została. Opowieść, jak to było w XV wieku, a nawet „przed wojną”, przegrywa z realną ujednoliconą tożsamością i pamięcią. Łatwą do zdefiniowania lękowego i zaprzęgnięcia w panikę wobec obcego.
To smutne, ale ja bym chciał przezwyciężyć fatalizm myślenia o Polsce, szukać konstruktywnego wyjścia. Kiedy w czasie drugiej kadencji Busha mieszkałem przez jakiś czas w Nowym Jorku, wszyscy moi liberalni znajomi byli przekonani, że wszystko jest już pozamiatane, przegrane na długo, tymczasem zawsze po Bushu może przyjść Obama. Walka o model tożsamości społecznej nigdy się nie kończy, także jeśli chodzi o Polskę.
Zachowując wszelkie proporcje, po Hitlerze faktycznie w Niemczech doszedł do władzy Adenauer, ale tylko dlatego, że połowa Niemiec została zaorana anglosaskimi dywanowymi bombardowaniami, a druga połowa rozjechana radzieckimi czołgami. Ta zmiana przyszła z zewnątrz i bardzo brutalnie, bo „suwerennie” Niemcy się skolapsowały.
Te scenariusze mogą być różne, ale ja sądzę, że ciągle jeszcze jesteśmy na ścieżce umożliwiającej korektę wewnętrzną. Czytałem właśnie Snydera, który bardzo ciekawie pisze o żywiołach antypaństwowych, które się ujawniły w Niemczech w latach 30., i wśród których mógł wyrosnąć nazizm. U nas ciągle jest jeszcze państwo, na średnich szczeblach administracji i policji wciąż są sensowni ludzie, których poznałem, jak współpracowaliśmy z nimi, gdy istniała Rada. Oni ciągle są w strukturach tego państwa, nawet jeśli kierownictwo polityczne państwa się zmieniło i mówi coraz dziwniejsze rzeczy. Są też struktury społeczeństwa obywatelskiego, to ciągle jest do skorygowania. Snyder mnie wyleczył z takiego „frankfurckiego” myślenia o Holocauście, jako nieuniknionej konsekwencji pewnej ścieżki modernizacji Zachodu. To były raczej żywioły anarchiczne, nad którymi można zapanować, kiedy istnieje nowoczesne społeczeństwo i państwo.
Całkowicie się zgadzam, Niemcy weimarskie były słabym państwem, w dodatku uderzonym przez kryzys. W Rosji totalitaryzm też doszedł do władzy, jak państwo i społeczeństwo zostały mocno osłabione przez I wojnę światową. Nawet reformistyczna rewolucja lutowa nie mogła tego odbudować.
Więc ja myślę, że nadzieja jest tak długo, jak długo istnieje nasze prawdziwe państwo, a naszym prawdziwym państwem jest Unia Europejska i struktury państwa polskiego z nią powiązane – przez wartości, przez ludzi, przez prawo. Unia ma prawdziwe możliwości instytucjonalnego działania. Na tym możemy opierać obronę praw mniejszości, obronę wolności obywatelskich, znacznie bardziej efektywną, niż na izolowanych państwach narodowych. Tak długo, jak długo ta stabilizacja istnieje.
Niestety prawica wygrała grając – przynajmniej wobec swojego elektoratu – w grę: „nie ma już Unii Europejskiej, ona już nie dyscyplinuje i nie stabilizuje”. Kaczyński, z udziałem prawicowych ideologów i dziennikarzy, zbudował narrację, że Unia nie tylko nie jest dla Polaków gwarancją bezpieczeństwa i dobrobytu, ale to ona ściąga na nas tych „imigrantów” i „islamistów”. Nie wiem, czy sam Kaczyński w to wierzy, czy użył tego wyłącznie po to, aby rzucić na kolana Platformę. Ale już wielu jego działaczy i młodych wyborców wierzy w to na pewno.
Ja mam tylko nadzieję, że oni nie znajdą skutecznego języka, żeby wytłumaczyć ekonomiczne następstwa tego, co robią. A izolacja Polski doprowadzi do prędzej czy później do zastoju. I wtedy przyjdzie opamiętanie tego Pana Marka, drobnego przedsiębiorcy, który w pewnym momencie zobaczy, że zbudowano mu wcześniej fajną drogę, a teraz państwo nie ma pieniędzy, żeby tę drogę utrzymać. PiS wtedy przegra, jeśli oczywiście nie potrafi przekierować tego rozczarowania w jakąś jeszcze bardziej skrajną antyelitarną, antyimigrancją, antyzachodnią nagonkę.
I jeśli nie będzie dowodów z Unii na to, że ona faktycznie ginie. Choć oczywiście nawet dzisiaj Unia bardziej istnieje, jak się wyjeżdża z obszaru działania polskich mediów, gdzie ona już dawno „zginęła”.
Faktycznie, każdy wyjazd z obszaru oddziaływania polskich panik medialnych i politycznych do krajów, gdzie oczywiście różne napięcia są, ale jest też normalnie działające, pluralistyczne społeczeństwo i państwo, jest jak wyrwanie się z jakiegoś mrocznego snu. Dlatego mi się podoba, że na manifestacjach KOD-u są flagi unijne. My musimy trochę wrócić do europejskiego tryumfalizmu, bo Unia Europejska to jest nadal potęga ekonomiczna i to jest cywilizacja, która ma ogromną zdolność integrowania imigrantów. Oczywiście nie bez napięć i lęków, które ciągle trzeba przezwyciężać, ale ja oglądałem niedawno okładki „Spiegla” z lat siedemdziesiątych, gdzie pojawiało się krzyczące pytanie: „Czy Niemcy pozostaną Niemcami?!”, bo przecież jest półtora miliona imigrantów tureckich. Niemcy są bez wątpienia Niemcami, nieźle zintegrowanych imigrantów tureckich jest dziś jeszcze więcej, a nikt dziś w Niemczech nie mówi o zagrożeniu tureckim.
W Wielkiej Brytanii co roku 700 tysięcy ludzi wchodzi na rynek pracy, z tego połowa spoza Unii. Kiedy jednak wybuchła panika zorkiestrowana przez media Murdocha, UKIP Farage’a i prawe skrzydło Partii Konserwatywnej bojące się o swoich wyborców, udało się język mówienia o imigracji całkiem zafałszować. Nikt już nie mówi prawdy, że to brytyjski biznes ściąga imigrantów, ale mówi się – od mediów Murdocha po BBC – że imigranci przyjeżdżają po brytyjskie zasiłki i trzeba coś z tym zrobić.
Polacy też przyzwyczaili się do tanich truskawek i tanich szparagów. Ale ktoś je musi zebrać – robią to Ukraińcy. Robią nie tylko to, skoro grubo ponad pół miliona ukraińskich pracowników zostało przyjętych przez polski rynek pracy.
A jednocześnie masz antyukraińską propagandę – od księdza Isakowicza-Zaleskiego, po ludzi atakujących ukraińskich studentów czy bijących „ruskich” w Brzeszczach, rodzinnym mieście pani premier, o czym ona milczy, bo mówienie o takich rzeczach to by było „obrażanie Polaków”.
Przy tej skali obecności ukraińskich studentów i pracowników mogłoby być gorzej. Sondaże opinii pokazują, że Ukraińcy, których trafiły do nas setki tysięcy, są nadal przez przeciętnego Polaka raczej lubiani. Polacy umieliby zintegrować duże grupy imigrantów, pod warunkiem, że politycy i media – z różnych powodów, realizując różne interesy – nie będą uruchamiać panik uniemożliwiających jakąkolwiek integrację
Michał Bilewicz, ur. 1980, psycholog społeczny, publicysta, profesor UW. Pracuje na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i jest kierownikiem Centrum Badań nad Uprzedzeniami Społecznymi. Wiceprezes fundacji Forum Dialogu, członek zespołu „Krytyki Politycznej”. W latach 2013–2016 był jednym ze społecznych członków zlikwidowanej przez premier Beatę Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji.
Czytaj pierwszą część rozmowy:
Nie można unowocześnić kraju, w którym nienawidzi się „obcych”
**Dziennik Opinii nr 146/2016 (1296)
Kijowski apeluje o „niekłócenie się opozycji przed kamerami” i mówi: „PO musi się uporządkować wewnętrznie”
Kijowski apeluje o „niekłócenie się opozycji przed kamerami” i mówi: „PO musi się uporządkować wewnętrznie”
– Przestańcie się kłócić przed kamerami – apelował dziś do polityków partii opozycyjnych Mateusz Kijowski w „Piaskiem po Oczach”. – Platforma musi się uporządkować wewnętrznie, mam nadzieję, że nie dojdzie tam do rozłamu – dodawał lider KOD.
Kijowski stwierdził także, iż nie chciałby przyspieszonych wyborów parlamentarnych.
Kijowski: Nie ma możliwości niezaprzysiężenia 3 legalnie wybranych sędziów i nieopublikowania wyroku – takie jest zdanie Timmermansa
– Nie ma pola do kompromisu w obszarze przestrzegania prawa, czyli nie ma możliwości niezaprzysiężenia 3 legalnie wybranych sędziów i nieopublikowania wyroku – takie jest zdanie Fransa Timmermansa – przyznał dziś – po swoich rozmowach w Brukseli – w „Piaskiem po Oczach” lider KOD Mateusz Kijowski. – Pole do kompromisu sprowadza się do tego, jak te cele zrealizować, w jaki sposób – podkreślał.
Nowy sondaż: Koalicja KOD bez PO wygrałaby z PiS, PO tylko 11%
Według najnowszego sondażu przeprowadzonego przez Instytut Badań Pollster dla „Super Expressu”, koalicja KOD – która w ramach porozumienia Wolność-Równość-Demokracja zrzesza m.in. Nowoczesną, PSL oraz Inicjatywę Polską – zwyciężyłaby w wyborach parlamentarnych z wynikiem 28% i wyprzedziła PiS (27%).
Platforma – która decyzją większości członków zarządu zdecydowała się nie wchodzić do koalicji WRD – mogłaby liczyć dopiero na trzeci wynik (11%). 6% – tyle otrzymałaby formacja Kukiz’15. Próg wyborczy przekroczyłby jeszcze KORWiN (5%), do Sejmu nie weszłaby Partia Razem (3%).
Odsetek niezdecydowanych wyborców – 20%. Sondaż przeprowadzono w dniach 23-25.05 na reprezentatywnej grupie 1026 dorosłych Polaków.
http://www.kod-praga-poludnie.pl/2016/05/26/demokracja-sie-obudzi/
UNIA EUROPEJSKA VS. POLSKA, CZYLI JAK W PÓŁ ROKU ZNISZCZYĆ OPINIĘ O POLSCE.
Odkąd Polską rządzi PiS niestety tak dobra opinia o Polsce i szacunek do jej rządzących, którzy nie działali za wszelką cenę, a dążyli do kompromisu (jak w sprawie imigrantów). Dzisiaj, to jest droga Polski w zaparte. Nie liczą się żadne kompromisy, ustępstwa. Liczy się zdanie prezesa, posła (jak kto woli) Kaczyńskiego. Z wpływowego, 6. najbogatszego kraju UE zostają pomału już tylko popłuczyny. Tracimy szacunek, wiarygodność i wpływy na arenie unijnej. Obrażając polityków innych państw, naszych sojuszników, przyjaciół, takich jak USA, a także naszych współpracowników w Unii Europejskiej stajemy się niewygodnym i niemile widzianym partnerem, wręcz szkodnikiem.
Oczywiście, zgadzam się z twierdzeniem, że nie należy poddawać się wszystkiemu, co mówi Unia Europejska (chociaż sami tego chcieliśmy w 2003 roku głosując entuzjastycznie za wstąpieniem do wspólnoty), ale nikt nie mówi, że ktokolwiek tak robił. Owszem, tak robił rząd Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku negocjując Traktat Lizboński i śp. Prezydent Lech Kaczyński w 2009 roku podpisując tenże dokument. Poprzedni rząd nie uginał się pod napięciem UE w sprawie imigrantów, także jeśli chodzi o inne sprawy nie zgadzaliśmy się i przyklaskiwaliśmy wszystkiemu, na szczęście także nie robili tego, co robią obecnie rządzący, całkowicie negując wszelkie działania Wspólnoty, a negocjowało, jako czołowy gracz Unii.
Niszczenie Trybunału Konstytucyjnego, ustawa inwigilacyjna, skok na media publiczne, plany skoku na sądownictwo, szkolnictwo podstawowe i wyższe, a także i prawdopodobnie na wolność mediów komercyjnych spowodowały, że bardzo przychylna nam dotąd Komisja Europejska straciła swą cierpliwość i, sprawy, które były przez Komisję bagatelizowane i uznawane za mało istotne, dzisiaj wychodzą na światło dzienne, powodując, że Polska może mieć ogromne kłopoty, przede wszystkim finansowe, co dobije naszą, póki co znakomicie rozwiniętą gospodarkę.
Dzisiaj, w świąteczny w Polsce dzień Komisja Europejska zgłosiła do Trybunału Sprawiedliwości UE wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko Polsce, za niewdrożenie dyrektywy w sprawie systemów gwarancji depozytów z 2014 roku, która wzmacnia ochronę deponentów. Termin wdrożenia dyrektywy upłynął 3 lipca 2015 roku. Drugi pozew jest związany z wprowadzonymi w polskim prawie ograniczeniami dotyczącymi importu niektórych biopaliw i surowców do ich produkcji. (za polsatnews.pl). Za to Polsce grożą sankcje nałożone przez TS. Znając życie… gdyby polski rząd nie narażał się za każdym razem naszym sojusznikom, takie sprawy nie miałyby miejsca. Nie można nigdy wojować bez powodu, bo także bez powodu nam oddadzą i to ze zwielokrotnioną siłą.
Jeśli stosunek PiS-u do reszty świata (poza Węgrami i ew. Rosją) się nie zmieni, to za 3,5 roku Polska będzie tak samo nieznaczącym, peryferyjnym państwem Unii, jak dzisiaj, wcześniej wspomnieni przeze mnie Węgrzy. To, na co pracowaliśmy przez 26 lat, może zostać stracone kilka razy szybciej.
W SOBOTĘ W NP: Rok Dudy, czyli jak z wykształconego człowieka zrobić marionetkę.
neopublicystycznie.wirdpress.com
Kto podkłada bomby? To oczywiste: KOD, media i opozycja
Marsz KOD i Opozycji. To – wedle nowej narracji medialnej – naczelni polscy terroryści (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
Czwartkowe „Wiadomości” powiązały próby zamachu na jeden z warszawskich komisariatów z Komitetem Obrony Demokracji i opozycją. Punktem wyjścia była nieoficjalna informacja Radia RMF FM, że trzej mężczyźni działali z pobudek politycznych.
Informacje na temat tych młodych chłopaków są jednak takie, że czują się raczej anarchistami. Ta sama stacja radiowa podała, że z kolei bomber z Wrocławia – wedle sąsiadów – był spokojnym obywatelem o prawicowych poglądach, który regularnie chodził do Kościoła. I tego już „Wiadomości” nie podały.
Portal Fronda.pl też wiąże próby zamachów z KOD, podobnie jak publicysta tygodnika „Do Rzeczy” Rafał Ziemkiewicz, który na Twitterze napisał do KOD i mediów krytycznych wobec PiS: „Wasze szczucie nie idzie marne”.
Jednym słowem machina propagandowa PiS buduje taką oto opowieść: kto krytykuje PiS, ten wzywa do przemocy.
Głoszenie tego typu poglądów ma w sobie subtelność walenia cepem. To tak jakby za czyn wrocławskiego bombera obarczać Kościół: tak jest to głupie.
Po stronie krytyków PiS zdarzają się niemądre wypowiedzi, zdarzają się skandaliczne wpisy internautów przeciwko PiS. Ale KOD konsekwentnie się od nich odcina, nawołuje do spokoju. I tępi radykalne hasła na swoich demonstracjach.
Tymczasem po drugiej stronie to nie anonimowi internauci, lecz sam Jarosław Kaczyński razem z Joachimem Brudzińskim krzyczą na demonstracji, że uczestnicy marszu KOD to „komuniści i złodzieje”. I w ogóle nie przychodzi im do głowy sumitować się, tak jak to robią liderzy KOD.
Na demonstracji PiS jej uczestnicy nieśli zdechłego lisa, sugerując, że życzą śmierci Tomaszowi Lisowi. Kibole wywiesili transparent z napisem ” KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice – dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice!”.
Tego napisu jakoś redaktor Ziemkiewicz nie uznał za szczucie. Media PiS-owskie nie uznały też za szczucie hasła ONR „Na drzewach zamiast liści wisieć będą syjoniści”. Gdy ktoś sfałszował wpisy Mateusza Kijowskiego, w których miał rzekomo wzywać do przemocy wobec Jarosława Kaczyńskiego, PiS natychmiast rozdmuchał to w Sejmie. Gdy okazało się to fałszywką, PiS nigdy lidera KOD za oskarżenia nie przeprosił.
Trzeba potępiać wszystkie objawy nienawiści, niezależnie od tego, po której stronie politycznej barykady się pojawią. Ale jest chyba oczywiste, że strona PiS (z wyjątkiem nielicznych prawicowych publicystów) ze swojego języka nienawiści nie zamierza się tłumaczyć i nie zamierza potępiać np. kiboli, a druga strona jest bez przerwy w defensywie, bo nie chce – mówiąc kolokwialnie – „dorzucać do pieca”, i wciąż napomina także swoich zwolenników oraz tłumaczy się nie ze swoich win.
Warto dostrzec te proporcje. Warto wiedzieć, do czego zmierza ta ofensywa medialna: do uciszenia tych wszystkich, którzy krytykują PiS. I do zwalenia winy na opozycję, w razie gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia. Aby nikt przypadkiem nie rozliczał służb z ich nieudolności, bo wiadomo: kiedyś mieliśmy przysłowiową „winę Tuska”, teraz wszystko jest „winą KOD”.