Karl Ove Knausgård, 05.09.2016

 

top05.09.2016

 

Marsz KOD w Gdańsku: Duża frekwencja i Mateusz Kijowski z ochroną

psz, 05-09-2016
Radomir Szumełda, Jan Hartman, Olga Krzyżanowska

Przewodniczący Komitetu Obrony Demokracji Radomir Szumełda, prof. Jan Hartman, była wicemarszałek Olga Krzyżanowska podczas marszu protestacyjnego Komitetu Obrony Demokracji pod hasłem „Dość dyktatury! Nie pozwolimy niszczyć Polski” na gdańskich ulicach  /  fot. Roman Jocher  /  źródło: PAP

Komitet Obrony Demokracji wraca na ulice. O ile wakacyjne spotkania demonstrantów nie cieszyły się dużą frekwencją, o tyle protestujących w niedzielę w Gdańsku zebrało się już nieco ponad 2 tysiące. Społeczna inicjatywa Mateusza Kijowskiego wraca do formy?

Marsz KOD przeszedł w niedzielę ulicami Gdańska. Celem manifestacji, jak zapowiadali organizatorzy, było wyrażenie sprzeciwu wobec „destrukcyjnych dla Polski zmian i skandalicznych reakcji polityków partii rządzącej na ataki wymierzone w członków KOD”. Komitet miał na myśli incydent sprzed dwóch tygodni, kiedy to także w Gdańsku na pogrzebie „Inki” i „Zagończyka” grupa mężczyzn z ONR zaatakowała Mateusza Kijowskiego i towarzyszących mu działaczy.

Niedzielna manifestacja KOD-u oficjalnie rozpoczęła się pod gdańskim Urzędem Wojewódzkim, ale do samego startu zadawano sobie pytanie, jak liczna będzie tym razem. Powód? Na sierpniowym spotkaniu pod pałacem prezydenckim w Warszawie w rocznicę zaprzysiężenia Andrzeja Dudy na prezydenta oraz na późniejszym proteście pod Trybunałem Konstytucyjnym pojawiła się raptem garstka osób. Media nieprzychylne KOD-owi pisały wówczas o „klapie KOD-ziarskiej manifestacji”.

 

W Gdańsku dodatkowym powodem do zmartwień były niesprzyjająca aura i deszcz, które mogły zmniejszyć frekwencję. Mimo tego mieszkańcy Trójmiasta stawili się na demonstracji całkiem licznie. Sami przedstawiciele Komitetu Obrony Demokracji mówią o trzech tysiącach osób. Policja obliczyła, że ulicami miasta przemaszerowało o połowę mniej demonstrantów.

 

„Pięścią i pałą KOD-u nie rozwalą”

Na Placu Solidarności, pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców zebrani tradycyjnie wysłuchiwali przemówień gości. W marszu udział wzięli m.in: Bogdan Borusewicz, Olga Krzyżanowska i prof. Jan Hartman. Pomorski przewodniczący KOD Radomir Szumełda w swoim wystąpieniu nawiązał do ostatnich wydarzeń: – Spotkaliśmy się z agresją werbalną i agresją fizyczną, napadli na nas ludzie, którzy myślą, że są jedynymi patriotami w Polsce. Gdzie jest kościół? – pytał.

Spotkaliśmy się z agresją werbalną i agresją fizyczną, napadli na nas ludzie, którzy myślą, że są jedynymi patriotami w Polsce. Gdzie jest kościół?

 

W związku z atakami na działaczy KOD-u, na plakatach demonstrantów pojawiły się hasła: „Dość dyktatury” czy „Pięścią i pałą KOD-u nie rozwalą”. Demonstranci skandowali też: „Wolną Polskę obronimy, a Was wszystkich rozliczymy”. Na czele gdańskiego pochodu KOD jechali motocykliści, w tym lider Komitetu Mateusz Kijowski, tym razem w asyście osobistego ochroniarza. Po zajściu z ONR-em lider KOD twierdzi, że ma powody do obaw o swoje zdrowie.

kodNabiera

newsweek.pl

Wiadomości TVP, czyli pisogranda u Kurskiego [RECENZJA]

Agnieszka Kublik, 05.09.2016

„Wiadomości” TVP 1, 05.09.2016 (screen: http://wiadomosci.tvp.pl/)

PiS jest na wojnie z konstytucją. Jarosław Kaczyński jest na wojnie z prezesem Trybunału Andrzejem Rzeplińskim. Antoni Macierewicz jest na wojnie z faktami smoleńskimi. A „Wiadomości” w TVP Jacka Kurskiego są na wojnie z nimi wszystkimi. Muszą o tych wszystkich frontach wojennych raportować dzień w dzień.
I tak w ramach programu informacyjnego atakują opozycję, Donalda Tuska, kanclerz Merkel, KOD, prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, prezydenta Komorowskiego (i jego dzieci), a nawet sędziego w stanie spoczynku Jerzego Stępnia. Zawsze ktoś się znajduje, mniej lub bardziej związany z najważniejszymi wydarzeniami dnia. Ale co tam, na wojnie liczy się ostrzeliwanie.

Więc „Wiadomości” dla wiadomości nie ma co oglądać. Chyba że ktoś się specjalnie ekscytuje raportami z tych starych i tych nowo otwieranych frontów Kaczyńskiego.

A tak zwanych zwykłych Kowalskich przed telewizorami coraz mniej, coraz mniej. Według danych Nielsen Audience Measurement (firmy, w której wyniki Jacek Kurski wierzy, gdy ma się czym chwalić, i w które nie wierzy, gdy to jego krytycy się tymi wynikami chwalą) „Wiadomości” systematycznie od stycznia (wtedy Jacek Kurski posadę prezesa dostał od rządu PiS) tracą widownię.

I tak, w sierpniu „Fakty” TVN oglądało średnio 2,42 mln widzów, „Wiadomości” – 2,38 mln, a „Teleexpress” – 2,21 mln. A jeszcze rok temu najwięcej widzów miał „Teleexpress”, potem „Wiadomości”, a „Fakty” były dopiero trzecie.

Ale to chyba nic dziwnego. O czym na przykład „Wiadomości” poinformowały widzów w sobotę w czasie nadzwyczajnego Kongresu Sędziów Polskich? Że w pozwie Kamila Zaradkiewicza, szefa Zespołu Orzecznictwa i Studiów Trybunału Konstytucyjnego, jest informacja, jakoby były prezes TK Jerzy Stępień nazwał wybranych sędziów” ch***mi, marionetkami i uzurpatorami”. Pozew jest z lipca, a Stępień miał się tak wyrażać w grudniu zeszłego roku. I to była pierwsza informacja 2 września!

A po kongresie dziennik doniósł, że środowisko sędziowskie jest mało wiarygodne. Zareagował na to nawet sędzia Waldemar Żurek, rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa i współorganizator tego nadzwyczajnego kongresu. W specjalnym komunikacie odniósł się w poniedziałek do sposobu relacjonowania kongresu przez TVP: „Niepokoi sposób, w jaki media publiczne relacjonują i komentują przebieg Kongresu. Mówi się w nich o politycznym spotkaniu grupy zbuntowanych sędziów, tendencyjnie dobiera rozmówców o jedynie słusznych poglądach, pokazuje, że sędziowie zgromadzeni na Kongresie wysłuchali nieformalnego hymnu Unii Europejskiej, a nie pokazuje, że Kongres rozpoczął się hymnem Polski”.

Poniedziałkowe „Wiadomości” komunikatu sędziego Żurka, rzecz jasna, nie zauważyły.

Jacek Kurski chce stanąć do konkursu na szefa TVP, bo – jak sam to ujął – „wie, jak zbudować wielką telewizję narodową”. – Zacząłem to dzieło – mówi skromnie.

Na razie ta jego telewizja ani narodowa, ani wielka. Kłamstwa i manipulacje, jak co dzień. PiS-owska propaganda w „Wiadomościach” Kurskiego to granda. Taka codzienna pisogranda.

Zobacz także

wiadomości

wyborcza.pl

Premiera Smoleńska w Teatrze Wielkim. Część rodzin ofiar nie dostała zaproszeń. Są za to politycy PiS i zwolennicy prawicy

psz, 05-09-2016

smoleńsk premiera

Satyryk Ryszard Makowski i nowy dyrektor TVP 2 Marcin Wolski na premierze filmu „Smoleńsk”  /  fot. Marta Ciastoch

Dziś wieczorem w sali Teatru Narodowego odbędzie się specjalny pokaz filmu „Smoleńsk”. Zaproszono na niego tylko wybranych gości – przede wszystkim sympatyków PiS i polityków tej partii. Miejsca zabrakło choćby dla części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Do Teatru Narodowego wstępu nie mieli także dziennikarze. Mimo to nasi reporterzy będą na miejscu, by relacjonować wszystko, co uda im się zobaczyć.

Jak wyglądały przygotowania do premiery „Smoleńska”? Przed Teatrem Narodowym byli nasi reporterzy:

https://www.facebook.com >>>

Na uroczystą premierę filmu Antoniego Krauze trzeba było długo czekać. „Smoleńsk” miał wejść do kin już wiosną, ale chociaż ogłoszono już datę i pojawiły się plakaty, to premierę w ostatniej odwołano.

Teraz film na pewno zostanie zaprezentowany, ale tylko wybranym widzom. Wśród nich są m.in. prezydent Andrzej Duda i prezes PiS Jarosław Kaczyński. Nie zabrakło też premier Beaty Szydło oraz ministrów jej rządu, w tym w tym wicepremierów Piotr Glińskiego i Mateusza Morawieckiego, szefa MON Antoniego Macierewicza, a także marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego. Specjalnie na tę okazję wynajęto największy teatr w Polsce – Teatr Wielki w Warszawie, który pomoże pomieścić nawet 1700 widzów.

Na premierze „Smoleńska” pojawili się niemal wszyscy ważni politycy PiS. Wśród nich był oczywiście prezes Jarosław Kaczyński:

 

Lista gości wybierających się na pokaz specjalny do Teatru Wielkiego nie była znana opinii publicznej. Od początku było jasne, że nie zabraknie przedstawicieli PiS, a także sympatyzujących z tą partią dziennikarzy i komentatorów. Nasi wysłannicy napotkali m. in. satyryków Ryszarda Makowskiego i Marcina Wolskiego, który niedawno został dyrektorem TVP2. Nie zabrakło też posłanki Joanny Lichockiej czy pracujących w kancelarii premier Szydło Rafała Bochenka i Elżbiety Witek.

 

Na pokazie nie będzie na przykład przedstawicieli części rodzin ofiar katastrofy. Wśród pominiętych znalazł się na Paweł Deresz, mąż Jolanty Szymanek-Deresz, która zginęła w katastrofie. Zaproszeń nie dostali także Barbara Nowacka, córka Izabeli Jarugi-Nowackiej i Małgorzata Szmajdzińska, żona Jerzego Szmajdzińskiego – napisała „Gazeta Wyborcza”. – Spodziewałem się, że zaproszenia nie będzie. Nasza obecność mogłaby zostać źle odebrana w tym towarzystwie wzajemnej adoracji. Pójdę na ten film później – powiedział Deresz w rozmowie z „GW”.

W takiej sytuacji dziwić może, że zaproszenia dostały osoby, których katastrofa nie dotknęła osobiście – jak choćby Dorota „Doda” Rabczewska. Celebrytka pochwaliła się nim na Instagramie, publikując zdjęcie z komentarzem „właśnie odpakowałam zaproszenie”. Nie potwierdziła, czy na pokaz specjalny się wybiera, ale po krytycznych komentarzach pod postem napisała tylko: „będę chodzić, na co mam ochotę”.

Filmu nie zobaczą także dziennikarze. Chociaż organizatorzy przyznawali najpierw akredytacje na pokaz niektórym redakcjom, to potem okazało się, że nie upoważniają one do obejrzenia filmu, a reporterzy będą mogli przebywać wyłącznie we foyer. Ostatecznie wycofano się także z tej deklaracji, a wszystkie akredytacje zostały cofnięte.

Premiera „Smoleńska” – co wiemy przed pokazem w Teatrze Wielkim?

Do tej pory scenariusz „Smoleńska” utrzymywany jest w ścisłej tajemnicy. Mimo to produkcja i tak wzbudza liczne kontrowersje. Powód? Kilkakrotne przekładanie daty premiery i polityczne ingerencje w fabułę filmu, którego pierwsza wersja nie spodobała się podobno samemu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i stąd opóźnienie premiery. Prace nad filmem przedłużyły się także ze względu na problemy z efektami specjalnymi, które zostały przerobione i teraz mają być atutem produkcji.

Sam reżyser Antoni Krauze – znany m.in. z pozytywnie przyjętego filmu „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” o „Smoleńsku” mówi tak: – Film adresuję zarówno do tych, którzy mają poczucie, że prawda o katastrofie nie jest jeszcze ujawniona, jak i do tych, którzy uznali, że wszystko już zostało wyjaśnione i Smoleńskiem nie ma sensu się zajmować.

Reżyser: Film adresuję zarówno do tych, którzy mają poczucie, że prawda o katastrofie nie jest jeszcze ujawniona, jak i do tych, którzy uznali, że wszystko już zostało wyjaśnione
Kto zagra w „Smoleńsku”? Początkowo w roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego miał zostać obsadzony Marian Opania, ale aktor odmówił. W efekcie prezydenta zagra Lech Łotocki, w rolę Marii Kaczyńskiej wcieli się Ewa Dałkowska, a dziennikarkę śledczą dociekającą prawy o katastrofie zagra Beata Fido.
Choć niektórzy aktorzy występujący w filmie mają do niego dość zdystansowany stosunek. W kwietniu burzę wokół „Smoleńska” wywołała Anna Samusionek, która przyznała, że nie podziela teorii o zamachu, ale warto bronić prawa Krauzego do zekranizowania takiej właśnie wersji wydarzeń: – Czemu nie? Oglądamy filmy o zombie, o kosmitach… Nie jest to film dokumentalny i nie można w związku z tym zarzucić mu, że przekłamuje sytuacje i historię czy to, co się wydarzyło – stwierdziła.

 

Mimo tajemnic obejmujących scenariusz, wiadomo już, że niektóre przedstawione w „Smoleńsku” wątki różnią się od rzeczywistych okoliczności katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Najgłośniejsza sprawa dotyczy operatora TVP, który jako pierwszy pojawił się na miejscu, gdzie spadł polski samolot. Z najnowszego zwiastuna filmu możemy się dowiedzieć, że zmarł on w Moskwie w tajemniczych okolicznościach. W rzeczywistości chodzi o Sławomira Wiśniewskiego, którego prawdopodobnie pomylono z operatorem TVN Krzysztofem Knyżem. Ten drugi w Smoleńsku w ogóle nie był obecny, a zmarł po kilku tygodniach, ale w Warszawie na sepsę.

 

CrnRO7-WAAIWUwA

Newsweek.pl

Udało nam się skontaktować z jedną z osób, które oglądają film. „Gra aktorów OK.Świetny Łotocki w roli Kaczyńskiego. Szybka akcja” – pisze nam. „Ewa Błasik – główna rola obok dziennikarki” – dodaje. Zwraca uwagę, że z jej perspektywy opowiedziana jest spora część dzieła. Dla odmiany, postać reporterki prowadzącej śledztwo jest, jego zdaniem, źle skonstruowana. W filmie pojawia się także wątek lądowania w Gruzji.

Jest „Sopot, molo, Tusk, Putin” – pisze nasz informator. Pojawia się też, jak dodaje, wątek miłosny… Film mocno sugeruje, że katastrofa nie była dziełem przypadku. W finale dochodzi do wybuchu w powietrzu – najpierw zniszczone zostaje skrzydło tupolewa.

Tomasz Golonko

gazeta.pl

 

Cd8XGwXW0AANYEF

 

Crm9T8bXYAQs4hd

PE znowu potępi działania PiS w Polsce. Nie tylko atak na TK, ale także sytuację w mediach i wycinkę Puszczy

Parlament Europejski przygotowuje się do przyjęcia kolejnej rezolucji potępiającej działania rządu PiS w Polsce.
Parlament Europejski przygotowuje się do przyjęcia kolejnej rezolucji potępiającej działania rządu PiS w Polsce. Fot. aksoys / 123RF

Wracają problemy Polski z instytucjami europejskimi. Jak informuje RMF FM, znane są już szczegóły projektu rezolucji, którą wkrótce w sprawie sytuacji nad Wisłą może przyjąć Parlament Europejski. Kluczowym punktem tego dokumentu jest wezwanie rządu w Warszawie do pozytywnego wykorzystania okresu wyznaczonego przez Komisję Europejską na wypracowanie kompromisu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego.

Z informacji ujawnionych w poniedziałkowe popołudnie przez RMF FM wynika też, że największe frakcje Parlamentu Europejskiego zamierzają wyrazić stanowczą krytykę wobec rządu Prawa i Sprawiedliwości za działania związane z upartyjnieniem mediów publicznych. Rezolucja ma dotyczyć także wprowadzenia budzących obawy o poszanowanie praw i swobód obywatelskich ustaw o policji i tzw. antyterrorystycznej. Osobny punkt dotyczy potępienia wycinki Puszczy Białowieskiej.

 

Przypomnijmy, że problemy Polski z instytucjami Unii Europejskiej na dobre zaczęły się pół roku temu, gdy Komisja Europejska oficjalne oświadczyła, iż pojawiły się podejrzenia o to, że demokracja i praworządność nad Wisłą są zagrożone. „Bez praworządności nie ma mowy o demokracji i poszanowaniu praw podstawowych” – można było przeczytać w jednym z dokumentów sygnowanych wówczas przez pierwszego wiceprzewodniczącego KE Fransa Timmermansa.

Przygotowywana rezolucja nie będzie też pierwszym działaniem w tej sprawie Parlamentu Europejskiego. Pierwszą rezolucję dotyczącą sytuacji w Polsce europarlamentarzyści przyjęli już w kwietniu. Za przyjęciem dokumentu potępiającego działania rządu PiS było wówczas 513 członków PE, przeciwko 142, a 30 wstrzymało się od głosu.

źródło: RMF FM

znane

naTemat.pl

Uroczysta premiera „Smoleńska” Krauzego. Kto dostał zaproszenie do Teatru Wielkiego?

TS, jsx, 05.09.2016

Premiera

Premiera „Smoleńska” (Tomasz Golonko)

Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński, a także część rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Dziś długo oczekiwana premiera kontrowersyjnego filmu w reżyserii Antoniego Krauzego.

 

Ten film budził kontrowersje, jeszcze zanim szersze grono widzów mogło go obejrzeć. Dziś zostanie pokazany tylko nielicznym. Wśród zaproszonych są m.in. prezydent Andrzej Duda i prezes PiS Jarosław Kaczyński oraz… piosenkarka Doda.

Na miejscu jest nasz reporter, Tomasz Golonko. Jak relacjonuje, w Teatrze Wielkim panuje spory chaos, przedstawiciele mediów stoją w trzech różnych miejscach. – Wiele osób nie wie, gdzie ma stać, dokąd iść. Na wydarzenie wszedł jakiś człowiek z kamerą, ale bez wejściówki. Został wyproszony przez ochronę. Wszyscy – także aktorzy grający w filmie – poddani są bardzo skrupulatnej kontroli. Na czerwonym dywanie ustawione są bramki – mówi.

Filmu nie zobaczą dziś dziennikarze, a także… część rodzin smoleńskich. Jak podaje„Gazeta Wyborcza”, zaproszenia nie dostali Paweł Deresz, mąż Jolanty Szymanek-Deresz, Barbara Nowacka, córka Izabeli Jarugi-Nowackiej, oraz Małgorzata Szmajdzińska, żona Jerzego Szmajdzińskiego.

jesteśmy

gazeta.pl

PONIEDZIAŁEK, 5 WRZEŚNIA 2016

Informacje zawarte w oświadczeniu majątkowym sędziów będą jawne. Rząd przyjął projekt ustawy

16:42

Informacje zawarte w oświadczeniu majątkowym sędziego będą jawne. Rząd przyjął projekt ustawy

Informacje zawarte w oświadczeniu majątkowym sędziów będą jawne, analogicznie do uregulowań dotyczących prokuratorów. Oświadczenia majątkowe sędziów i prokuratorów będą publikowane w Biuletynie Informacji Publicznej. Rząd na dzisiejszym posiedzeniu przyjął stosowny projekt ustawy, przedłożony przez Ministerstwo Sprawiedliwości.

Składając fałszywe oświadczenie majątkowe sędzia poniesie odpowiedzialność karną (będzie to przestępstwo), a nie jak dotychczas tylko dyscyplinarną. Ponadto przewidziano wydłużenie okresu, w którym będzie można wszcząć postępowanie dyscyplinarne wobec sędziego z 3 do 5 lat od chwili popełnienia czynu.

Przewidziano też wydłużenie przedawnienia dyscyplinarnego z 5 do 8 lat, w przypadku wszczęcia postępowania dyscyplinarnego przed upływem 5 lat. Oznacza to, że dopiero po upływie pięciu lat od momentu dokonania przewinienia dyscyplinarnego nie będzie można wszcząć postępowania dyscyplinarnego. W razie wszczęcia postępowania dyscyplinarnego przed upływem 5 lat, przedawnienie dyscyplinarne nastąpi po 8 latach od chwili popełnienia czynu.

300polityka.pl

„Ministrowie nie radzą sobie z rasizmem w Polsce, a problem chcą rozwiązać w Wielkiej Brytanii?!”

dżek, 05.09.2016

Mariusz Błaszczak i Witold Waszczykowski

Mariusz Błaszczak i Witold Waszczykowski (Fot. Agencja Gazeta)

Marcin Celiński bezlitosny w ocenie wyjazdu ministrów po atakach na Polaków w Wielkiej Brytanii.

– Trzech ministrów, nieradzących sobie z ksenofobią i rasistowską agresją u siebie, zamierza rozwiązać analogiczny problem w Wielkiej Brytanii – napisał na Twitterze Macin Celiński, redaktor naczelny „Liberte”.

marcin celiński

Chodzi do wyjazd ministrów Błaszczaka i Waszczykowskiego do Wielkiej Brytanii.

Celiński pisze o trzech, bo w w ostatniej chwili odwołano wylot ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry.

– Delegacja ministrów udaje się do Londynu w związku z incydentami przeciwko polskim obywatelom – oświadczył Rafał Sobczak, dyrektor biura rzecznika prasowego MSZ, na zwołanej wczoraj naprędce konferencji prasowej.

Polska strona chce, aby z polskimi ministrami spotkali się ich brytyjscy odpowiednicy. – Załatwiamy oczywiście wszystko drogami dyplomatycznymi, rozmawiamy za pośrednictwem naszych ambasadorów, ustalamy agendę spotkań, które będą miały szanse odbyć się dzisiaj jak i jutro, ponieważ prawdopodobnie ta wizyta naszych przedstawicieli polskiego rządu będzie trwała dwa dni – wyjaśnił rzecznik rządu Rafał Bochenek.

Ataki na Polaków

W niedzielę w brytyjskim Harlow znów pobito Polaków. To tam kilka dni wcześniej na skutek podobnej napaści zginął inny polski obywatel. Policja bada incydent, jako potencjalnie motywowany nienawiścią na tle narodowościowym. Do ataku na Polaków w niedzielę nad ranem doszło ledwie kilkanaście godzin po tym, jak ulicami Harlow przeszedł liczący ponad 700 uczestników marsz milczenia, upamiętniający śmierć zabitego Polaka.

Jurasz: to jest pusty gest

Gest ministrów źle ocenia też Witold Jurasz z Ośrodka Analiz Strategicznych: Taka wizyta to w języku dyplomacji bowiem tyle, co oświadczenie, iż mamy zastrzeżenia nie do brytyjskich chuliganów, ale w stosunku do państwa brytyjskiego. To bardzo mocne demarche.

– Gest ten jest pusty. Niczego nie załatwi. Polakom nie pomoże – może jedynie sprowokować brytyjską chuliganerię do dalszych ataków na Polaków. Na pewno uda się jednak upokorzyć Brytyjczyków. No chyba, że Londyn uzna, że jesteśmy krajem po prostu innym niż Niemcy, Francja, czy też Hiszpania i machnie na to ręką. Sam już nie wiem co lepsze. Czy to, żeby Brytyjczycy poczuli się urażeni, czy żeby uznali nas za kraj inny od Niemiec, Francji czy też Hiszpanii – pisze Jurasz.

https://www.facebook.com >>>

witold jurasz

Pojawiają się doniesienia, że ruch premier Szydło, która zleciła wyjazd na Wyspy był nie do końca przemyślany. Krzysztof Skórzyński z Faktów TVN napisał na Twitterze, że w rządzie pojawiają się głosy, że ”trochę przegrzali”.

Informacje z „okolic” rządu: „trochę przegrzaliśmy z podróżą TRZECH ministrów do Londynu.”

informacja

Zajmijcie się napaściami na tle rasowym na terenach, które doświadczają waszej władzy. Mam pełne zaufanie do rządu Wielkiej Brytanii w sprawie moje

Zobacz także

ten dziennikarz

CrmP9c0WYAUJL-z

TOK FM

Rzecznik sędziów o „retoryce wojennej” polityków PiS

ES, 05.09.2016

Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich

Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa w komunikacie odnosi się do reakcji polityków i rządowych mediów na Nadzwyczajny Kongres Sędziów.

Sędzia Waldemar Żurek, rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa i współorganizator Nadzwyczajnego Kongresu Sędziów, który odbył się w sobotę w Warszawie, wydał komunikat, w którym odnosi się do komentarzy polityków PiS, w tym wiceministrów sprawiedliwości i wicemarszałka Sejmu Joachima Brudzińskiego, dotyczących Kongresu:

„Joachim Brudziński, mówił: ‚Nie cofniemy się ani o krok’. Patryk Jaki stwierdził: ‚Jesteśmy [chodzi prawdopodobnie o rząd] na wojnie z elitami prawniczymi’. Jest to retoryka wojenna nie prowadząca do jakiegokolwiek konstruktywnego dialogu. Także wypowiedź podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, sędziego Łukasza Piebiaka, budzi głębokie zdziwienie. Sugerował on, że Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich to przedsięwzięcie polityczne. Warto zwrócić uwagę, że jako wiceminister sprawiedliwości niejednokrotnie, zastępując swojego szefa, zasiada w Sejmie w ławach rządowych. Przykre, że nie dostrzega w swoim zachowaniu naruszenia zasady apolityczności, a zarzuca je sędziom, którzy rozmawiają, jak obronić w Polsce konstytucyjne zapisy trójpodziału władzy”.

Dalej czytamy:

„Niepokoi sposób, w jaki media publiczne relacjonują i komentują przebieg Kongresu. Mówi się w nich o politycznym spotkaniu grupy zbuntowanych sędziów, tendencyjnie dobiera rozmówców o jedynie słusznych poglądach, pokazuje, że sędziowie zgromadzeni na Kongresie wysłuchali nieformalnego hymnu Unii Europejskiej, a nie pokazuje, że Kongres rozpoczął hymn Polski”.

Rzecznik KRS przypomina, że na władzy sądowniczej ciąży konstytucyjny obowiązek dialogu z pozostałymi władzami, ale trudno go realizować, skoro nie przychodzi na posiedzenia Rady. Także nikt z zaproszonych przedstawicieli władzy: prezydent, premier, marszałkowie Sejmu i Senatu, przewodniczący klubów parlamentarnych, nie przyszedł na Kongres. „Tym bardziej niepokoją wypowiedzi przedstawicieli Ministerstwa Sprawiedliwości, którzy tuż po zakończeniu Kongresu mówią o „sędziokracji”, o służeniu sędziów samym sobie i podają przykłady innych krajów, w których liczba sędziów przypadająca na 100 mieszkańców jest mniejsza. Nie dodają, że w tych krajach znacznie mniejsza jest także liczba spraw, którymi sądy muszą się zajmować. W Polsce rocznie to ponad 15 mln spraw, a kolejne uchwalane ustawy wciąż poszerzają zakres pracy sądów i tę liczbę”.

Rzecznik KRS stanowczo odpiera zarzut, że Kongres był „polityczny”:

„Uchwały i wypowiedzi uczestników Kongresu najlepiej pokazują, że w trakcie obrad poruszano wszystkie najważniejsze problemy, które nurtują sędziów: brak rzeczywistych reform wymiaru sprawiedliwości, które usprawniłyby pracę i pozwoliłyby na skrócenie czasu rozpoznania wpływających spraw, zmniejszenie liczby spraw, którymi sądy muszą się zajmować, racjonalizacja przydziału spraw dla jednego sędziego, ale także sytuacja sędziów w Turcji. (…) Często słychać zarzuty, że sądy nie komunikują się ze społeczeństwem, ale, kiedy na Kongresie omawiane są zagadnienia dotyczące reform, które pozwoliłyby usprawnić pracę sądów, ten fragment nie jest pokazywany w mediach publicznych”.

Zobacz także

rzecznik

wyborcza.pl

Zła obrona dobrego imienia

Wojciech Sadurski*, 05.09.2016

Hanna Pyrzyńska

Przyjęty przez rząd na wniosek ministra Zbigniewa Ziobry projekt zmian ustawowych, mających na celu „obronę dobrego imienia Polski”, jest prawniczym potworkiem. Ale też nie o prawo tu chodzi, tylko o godnościowe nadęcie połączone z przypodobaniem się nacjonalistycznej prawicy i – jednocześnie – pogrożeniem historykom i publicystom, gdyby mieli pokusę głoszenia niewygodnych prawd niezgodnych z obecną oficjalną polityką historyczną.

Projekt nowego zapisu ustawy o IPN głosi, że kto publicznie i wbrew faktom przypisuje narodowi polskiemu lub państwu polskiemu odpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie lub inne zbrodnie przeciw ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne, podlega karze grzywny lub karze pozbawienia wolności do lat trzech. W przyjętej dziś przez rząd retoryce przepis ten prezentowany jest jako kara za „polskie obozy koncentracyjne” lub zagłady, lub śmierci.

Ale słów takich w Polsce (na szczęście) nikt nie używa, a ręce polskiego wymiaru sprawiedliwości są zbyt krótkie, by komukolwiek za granicą realnie zagrozić. Gdy więc minister Ziobro mówi, że przyjmując ten projekt, rząd „uczynił ważny krok w kierunku stworzenia mocniejszych narzędzi prawnych pozwalających skuteczniej dochodzić naszych praw, bronić prawdy historycznej, ale też bronić dobrego imienia Polski wszędzie na świecie”, to oszukuje sam siebie.

Polska jak Turcja

Zbigniew Ziobro był wedle wszelkich świadectw kiepskim studentem prawa na UJ, ale musi wiedzieć od swych współpracowników w ministerstwie, że szanse doprowadzenia jakiegokolwiek zagranicznego „pomawiacza” przed oblicze polskiego wymiaru sprawiedliwości są żadne. Nikt z własnej woli nie przyjedzie jako oskarżony do kraju, który broni swego „dobrego imienia” za pomocą kar więzienia, a żadne inne państwo nie wyda takiego delikwenta w drodze ekstradycji. Warunkiem współpracy prawnej jest w tym przypadku bowiem penalizacja takiego samego czynu także w kraju popełnienia domniemanego „przestępstwa”.

Żadne znane mi państwo demokratyczne nie karze za kłamliwe przypisywanie państwu lub narodowi odpowiedzialności za zbrodniczą przeszłość. Jedyną analogią jest prawo tureckie zakazujące „obrażania tożsamości tureckiej” (przez co rozumiane jest także mówienie o ludobójstwie Ormian). Polska stanęłaby w jednym szeregu z Turcją, gdzie np. swojego czasu oskarżenie na tej podstawie wielkiego pisarza Orhana Pamuka stało się światowym skandalem. Ale nawet Turcja nie wyraziła na razie chęci karania za słowa „ludobójstwa Ormian” ludzi za granicą – jak zamierza to czynić rząd Beaty Szydło. Polska z tym nowym przepisem będzie pośmiewiskiem demokratycznego świata.

Analogia z karaniem za tzw. kłamstwo oświęcimskie – rzeczywiście ścigane w wielu demokratycznych porządkach prawnych, m.in. we Francji, w Niemczech czy Austrii – jest całkowicie chybiona. Jest bowiem zasadnicza różnica między zaprzeczaniem (lub bagatelizowaniem) faktu Zagłady a przypisywaniem odpowiedzialności za fakty historyczne innemu państwu niż to, które jest winne. Kto nie widzi różnicy, ma nie tylko kłopoty ze rozumieniem prawa, ale też z logiką. Zresztą, kara za „kłamstwo oświęcimskie” w polskim prawie jest już od dawna i nie to jest celem obecnego rządowego projektu.

Przepis z gumy

Cel jest oczywiście polityczny, a nie prawny. Nie chodzi tu wcale o zapobieżenie kłamliwym wypowiedziom, bo jest to cel nie do osiągnięcia przez groźbę karania: lepsze są metody dyplomatyczne lub publicystyczne. Chodzi o coś innego – o zademonstrowanie przez rząd patriotycznej gorliwości i o przelicytowanie swych politycznych rywali.

Liberalnym politykom i publicystom jest bowiem niezręcznie krytykować przepis, który umożliwia ściganie oszczerców Narodu Polskiego. Przeciwnik karania za przypisywanie odpowiedzialności za niepopełnione przez Polaków zbrodnie łatwo naraża się na zarzut, że jest sprzymierzeńcem oszczerców.

Nie powinniśmy ulec takiemu szantażowi. Tym bardziej że koszty wprowadzenia takiego przepisu i wynikające zeń zagrożenia są całkowicie realne – i są to zagrożenia nie dla cudzoziemskich dziennikarzy, ale jak najbardziej dla Polaków, w Polsce.

Wczytajmy się w nowy przepis: „Przypisywanie narodowi polskiemu lub państwu polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie lub inne zbrodnie.”. Od razu widać, jak bardzo gumowe są to sformułowania, jak wiele teorii i wypowiedzi da się podciągnąć pod ten przepis. Czy np. publiczne twierdzenia o skali szmalcownictwa w Polsce podczas okupacji uznane zostaną za przypisywanie narodowi współodpowiedzialności za zbrodnie nazistowskie?

Naród przecież jako taki nic nie robi: działają tylko jednostki. A zatem, od którego punktu obwinianie licznych jednostek o zbrodnie zostanie utożsamione z obwinianiem całego narodu? Jakie zastrzeżenia uchronią autora przed odpowiedzialnością karną: czy wystarczy, jeśli zadeklaruje, że kolaboracja z nazistami miała charakter odosobniony? Albo że wierzy w obecność, albo inspirację, albo tylko przyzwolenie przez Niemców na zbrodnię w Jedwabnem? Prace historyczne mają być wyłączone spod tego przepisu, ale publicystyka już nie. Co to będzie znaczyło dla debaty publicznej o przeszłości?

Efekt mrożący

Ale nawet jeśli w praktyce ten bezsensowny przepis będzie rzadko stosowany, jeśli oświeceni prokuratorzy z IPN nie zechcą zbyt gorliwie namierzać swych ofiar, a sądy będą łagodne dla podsądnych, to i tak wielu autorów, redaktorów i wydawców przedłoży ostrożność nad ryzyko. W prawie znane jest to jako „efekt mrożący”. Największe szkody dla debaty publicznej powodowane są przez samo zagrożenie karą: autocenzura jest groźniejsza, bo bardziej rozległa niż karanie już po fakcie.

Ze strony rządu i prawicowej publicystyki słyszymy, że chodzi o „obronę dobrego imienia Polski”, a naród musi bronić prawdy historycznej i swej godności. Wpisuje się to w dzisiejszą atmosferę paranoicznej nadwrażliwości każącej nam skwapliwie wyszukiwać wszelkie przejawy braku szacunku, za które moglibyśmy spektakularnie się obrazić.

Ciekawe jednak, że dokładnie ci sami ludzie, którzy tak gorliwie cierpią za obrazę dobrego imienia Polski, jednocześnie tak bardzo denerwowali się, gdy prezydenci RP „przepraszali za Jedwabne”. Obrońcy godności narodowej mówili wtedy, że to przecież nie oni palili Żydów w tamtej stodole, ale dziś publicznie odczuwają ból w imieniu całego narodu, gdy ktoś gdzieś na świecie napisze kłamliwe słowa o „polskich obozach”. Prawica nie chce uczestniczyć w zbiorowej historycznej odpowiedzialności za zbrodnie, ale jednocześnie czuje się zbiorowo zraniona pomówieniami Narodu. Gdzie tu konsekwencja?

Ironii całej tej sprawie dodaje to, że głównym realizatorem nowego prawa miałby być Instytut Pamięci Narodowej. To właśnie ustawa o IPN zawierać ma nowy przepis. Oraz towarzyszący mu przepis: taka sama kara grozić ma za „rażące pomniejszanie odpowiedzialności rzeczywistych sprawców tych zbrodni”. Czy ściganiu podlegał będzie prezes IPN Jarosław Szarek, jeśli publicznie, kłamliwie i wbrew ustaleniom samego IPN będzie w dalszym ciągu rażąco pomniejszał odpowiedzialność rzeczywistych – polskich sprawców zbrodni w Jedwabnem? A może w ten zawoalowany sposób Zbigniew Ziobro wysyła ostrzeżenie Jarosławowi Szarkowi, by nie brnął w przestępczą recydywę?

———-

* Wojciech Sadurski jest profesorem filozofii prawa na Uniwersytecie Sydnejskim i profesorem w Centrum Europejskim UW

Zobacz także

 

prawniczy

wyborcza.pl

Demokracja walcząca

Jacek Żakowski („Polityka”, Collegium Civitas), 05.09.2016

Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich

Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Demokracja w III RP nigdy nie była tak żywa jak przez ostatni rok. Obserwowaliście Kongres Sędziów Polskich? Ja tak, w miarę możliwości. I – podobnie jak na grudniowych marszach KOD – jedna myśl chodziła mi po głowie: dlaczego, do jasnej cholery, tak późno? A w bardziej depresyjnej wersji: dlaczego zawsze za późno? I druga: dobrze, że już tak mocno, ale dlaczego wciąż jeszcze tak słabo.

Kongres Sędziów był super. Dobrze, że KRS go zwołała razem ze stowarzyszeniami sędziów. Frekwencja jak na Polskę była imponująca. Dziesięć procent sędziów z całego kraju spontanicznie, na własny koszt pofatygowało się do Warszawy, by dyskutować o czarnych chmurach wiszących nad praworządnością w Polsce. Taka mobilizacja nie miała precedensu. Dyskusja też była na najwyższym poziomie. Ale wnioski, choć absolutnie trafne, nie były zbyt odkrywcze. Nawet postulat, żeby administracyjny nadzór nad sądami sprawował I prezes Sądu Najwyższego, można było zgłosić i wcielić w życie, zanim ryzyko autorytarnych rządów próbujących kontrolować m.in. sądy stało się w Polsce faktem. Bo ono zawsze nad nami wisiało. Tylko dzięki różnym szczęśliwym zbiegom okoliczności nigdy wcześniej się aż w takim stopniu nie zmaterializowało.

Niestety, ryzyko autorytarne przez lata nie materializowało się w Polsce głównie dzięki zbiegom okoliczności, a nie dlatego, że zdołaliśmy zbudować żywą demokrację obywateli mających poczucie odpowiedzialności. I wciąż jej jeszcze nie mamy.

Dziesięć procent sędziów uczestniczących w Kongresie to jak na III RP imponująco dużo, ale jak na skalę zagrożeń – żenująco mało. Co sobie myśli te 90 proc. polskich sędziów, których w Warszawie zabrakło? Akceptują to, co PiS robi z państwem prawa? Czy po prostu olali albo raczej stchórzyli?

Boję się, że o dramacie naszej sytuacji więcej mówi 90-proc. absencja niż 10-proc. frekwencja. Bo na moje oko wśród nieobecnych zdecydowana mniejszość uważa, że PiS dobrze robi, a zdecydowana większość uważa, że lepiej się nie wychylać i zająć się swoimi sprawami. To znaczy, że sądownictwo niszczone jest nie tylko przez kryzys polityczny, lecz także przez kulturowy. Bo nie wytworzyła się wystarczająco silna i powszechna demokratyczna kultura odpowiedzialności i zaangażowania. A człowiek pozbawiony poczucia odpowiedzialności za dobro wspólnoty od biedy może być ogrodnikiem, ale nie może być dobrym sędzią, nauczycielem, dziennikarzem ani urzędnikiem.

Polski dramat polega dziś na tym, że wprawdzie kolejne grupki obywateli się budzą i aktywizują publicznie, ale wciąż, nawet w tzw. elitach, dominuje patologiczne, pańszczyźniane poczucie nieodpowiedzialności i samoprzyzwolenie na bierność. To dotyczy też dewastowanych przez władzę środowisk. Lekarzy, nauczycieli, naukowców, urzędników, dziennikarzy, twórców, przedsiębiorców, nawet lokatorów. Wciąż jeszcze nieliczni się angażują, a większość narzeka albo siedzi cicho. W takim społeczeństwie demokracja ani praworządność nigdy nie będą bezpieczne. I takie społeczeństwo prędko ich nie odzyska. Demokracja ani praworządność same się nie robią. Trzeba o nie walczyć. Nieustannie.

Zobacz także

gdzie

wyborcza.pl

Przemawia poseł Jarosław Kaczyński. „Regulamin i ograniczenia czasowe nie obowiązują”

lulu, 05.09.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,147963,20646096,video.html?embed=0&autoplay=1
Prezes PiS przekroczył w Sejmie czas swojego wystąpienia.

Posłowie wrócili po wakacjach. Sejm zaczął pracę od rozpatrzenia wniosku PO o odwołanie marszałka Marka Kuchcińskiego. Opozycja zarzuca mu stronniczość i łamanie regulaminu Sejmu.

Głos w obronie marszałka zabrał głos prezes PiS Jarosław Kaczyński. Oskarżał PO, że to ona nie miała szacunku do opozycji. – Marszałek nie zostanie odwołany. Będziemy przeciwko temu! – zakończył.

 

Posłowie zwrócili uwagę, że przekroczył czas swojego wystąpienia (każdy z posłów miał przemawiać 5 min.). – Przemawia poseł Kaczyński – regulamin i ograniczenia czasowe nie obowiązują – skwitował Adam Szłapka z Nowoczesnej. Na swoim Twitterze zamieścił też zdjęcie.

Nie był jedyny. – Nadprezes przekracza wystąpienie o ponad minutę, marszałek Brudziński boi się zareagować – komentował Krzysztof Brejza z PO.

– Bardzo dziękuję panie premierze. Czuję się w obowiązku poinformować wysoką izbę, iż uznałem za dalece zasadne umożliwienie dłuższego zabrania głosu panu premierowi Kaczyńskiemu – stwierdził na koniec przemówienia Kaczyńskiego Joachim Brudziński.

Między innymi tak jest łamany regulamin przez marszałków PiS. Jedni płacą za przekroczony czas, PiS nie.

1:22 sek. Przekroczenia czasu przez posła J.Kaczyńskiego. Są równi i równiejsi na tej sali…

J.Kaczyński przekroczył czas wystąpienia w Sejmie. Prezes PiS nie został za to ukarany przez marszałka Sejmu, jak wcześniej posłowie PO.

Nadprezes przekracza wystąpienie o ponad minutę, marszałek Brudziński boi się zareagować 😉

Inni musieli zapłacić

W maju karą 5 tys. zł został za blokowanie mównicy ukarany poseł PO, Tomasz Lenz. Z kolei poseł Michał Szczerba (PO), który przekroczył regulaminowy czas wystąpienia o minutę, dostał 2,5 tys. zł kary. – To są metody zapożyczone z parlamentu Węgier – mówił wówczas Szczerba. CZYTAJ WIĘCEJ >>>

 

TOK FM

 

TvPolsat

PONIEDZIAŁEK, 5 WRZEŚNIA 2016

Kaczyński: Jest pytanie, kogo PO chce odwołać – pana marszałka czy mnie?

11:34

Kaczyński: Jest pytanie, kogo PO chce odwołać – pana marszałka czy mnie?

Jest pytanie, kogo PO chce odwołać – pana marszałka czy mnie? – tak Jarosław Kaczyńśki zaczął swoje wystąpienie w trakcie sejmowej debaty nad odwołaniem marszałka Kuchcińskiego. Jak mówił dalej:

„Z przemówienia wynikało, że raczej mnie. Opozycja ma prawo złożyć taki wniosek, my tego rodzaju praw honorujemy. Naszym obowiązkiem jest odpowiedź, bo Sejm to debata, rozmowa. W ciagu 8 lat PO nie ukrywała, ze jej celem jest anihilacja jedynej realnej opozycji i przedsięwzięcia miały szeroki charakter – odnosiły się do różnych spraw. Godzono w demokracje i wolność słowa”

11:31

Lenz do Kuchcińskiego: Spełnia pan tylko oczekiwania Kaczyńskiego

Zawiódł pan posłów, nie spełniając naszych oczekiwań. Spełnia pan tylko oczekiwania Jarosława Kaczyńskiego i to jemu podporządkowuje funkcjonowanie parlamentu. Wielokrotnie łamał pan polskie prawo i będzie je pan łamał dalej – mówił Tomasz Lenz w trakcie sejmowej debaty nad odwołaniem Marka Kuchcińskiego.

11:28

Lenz o Kuchcińskim: uniemożliwia pracę dziennikarzom

Jak mówił podczas sejmowej debaty, przedstawiciel wnioskodawców Tomasz Lenz z PO:

„Ogranicza Pan możliwości pracy dziennikarskiej. W marcu zamknął Pan kuluary Sejmu. Docelowo chce ich Pan zamknąć w jednym pomieszczeniu, uniemożliwiając pracę i kontakt z parlamentarzystami. Od lat wiadomo, że autorytarnej władzy nie jest po drodze z mediami”

11:25

Lenz: Sejmowe głosowania zaczynają się później, bo Kaczyński nie lubi rano wstawać

Głosowania w tej kadencji potrafią zaczynać się o 11, albo później. Dlaczego? Bo Jarosław Kaczyński nie lubi rano wstawać. 459 posłów musi dostosować się do rytmu pracy dnia jednego parlamentarzysty – mówił Tomasz Lenz w trakcie debaty nad odwołaniem marszałka Kuchcińskiego.

11:17

Lenz do Kuchcińskiego: Stał się pan strażnikiem interesów monowładzy Kaczyńskiego

Mijające kolejne miesiące okazały się dla klubów opozycyjnych negatywnym zaskoczeniem. Jak określiła moja koleżanka z klubu, premier Kopacz: co się panu porobiło? Z wicemarszałka obytego z regulaminem, lubianego parlamentarzysty stał się pan strażnikiem interesów monowładzy Jarosława Kaczyńskiego, szukającym na opozycję różnych metod odbierania głosu, wykluczenia z obrad i kar finansowych – mówił w Sejmie Tomasz Lenz, uzasadniając wniosek o odwołanie marszałka Kuchcińskiego.

300polityka.pl

Święta zdrajcom odebrać

Michał Olszewski, 05.09.2016

Krakowskie obchody Święta Wojska Polskiego. Józef Pilch (na zdjęciu) wypowiedział marszałkom województwa umowę o wspólnej organizacji obchodów świąt państwowych

Krakowskie obchody Święta Wojska Polskiego. Józef Pilch (na zdjęciu) wypowiedział marszałkom województwa umowę o wspólnej organizacji obchodów świąt państwowych (fot. Jakub Dąbrowski / Agencja Gazeta)

W piątek z Krakowa w Polskę popłynęły dwa istotne sygnały.

Najpierw wojewoda Józef Pilch wypowiedział marszałkom województwa umowę o wspólnej organizacji obchodów świąt państwowych. Dotychczas program obchodów ustalali wspólnie samorządowcy z urzędu marszałkowskiego i rządowa agenda w postaci gabinetu wojewody. Oba urzędy dzieliły się też kosztami. Teraz urząd wojewódzki uznał, że samorząd powinien zająć się budową dróg i remontami szpitali, a święta państwowe pozostawić wojewodzie. Pierwsze święto już wkrótce – 11 listopada.

Oficjalnego potwierdzenia nie ma, ale wyjaśnienie tej decyzji wydaje się bardzo proste: władzy zależy, by podczas uroczystości państwowych wygłaszać apel smoleński. Ma się on co prawda np. do nadchodzącej rocznicy odzyskania niepodległości jak pięść do nosa, ale dla Prawa i Sprawiedliwości jest politycznym i duchowym aktem wiary, partia wciska go więc, gdzie może.

W województwie małopolskim rządzi koalicja PO-PSL i trudno przypuszczać, by apel nie wywołał awantury. Przejęcie świąt państwowych jest najprostszym sposobem na uniknięcie sytuacji takich jak ta, która miała miejsce w Poznaniu, gdzie podczas obchodów rocznicy Czerwca ’56 prezydent miasta do wygłoszenia apelu próbował nie dopuścić. Dla władzy musiał być to gest tyleż bluźnierczy co niewygodny. W Krakowie będzie można przetestować nową formułę – wojewoda zorganizuje obchody od początku do końca, nie będzie się musiał z nikim konsultować, ofiary katastrofy zostaną po raz kolejny dopisane do listy męczenników, którzy – wedle świętych ksiąg nowej polityki historycznej – złożyli życie na ołtarzu ojczyzny. Podobnie w innych miastach wojewódzkich.

W piątek też krakowski radny PiS i pracownik Instytutu Pamięci Narodowej Adam Kalita poszedł do Radia Kraków, żeby wziąć udział w audycji o dekomunizacji. Zapał i podejrzliwość lokalnych prawicowców są tak duże, że zastanawiają się nawet nad zmianami nazw ulic Przybosia czy Słomczyńskiego. Kalita zaś przypomniał słuchaczom o ulicy Dworcowej, której nazwa jego zdaniem nie bierze się bynajmniej od położonego w pobliżu dworca kolejowego, tylko od mało znanego radzieckiego pisarza socrealistycznego Nikołaja Dworcowa. Kalita dał się złapać na dowcip krążący od kilku miesięcy po sieci, co w niczym nie zmienia tego, że skompromitował się do szpiku kości.

Co łączy ze sobą te dwa zdarzenia? Józef Pilch w imieniu władzy przejął święto państwowe, żeby służyło ono interesom jednej partii, pokazując przy okazji, że samorządowcy do oficjalnego patriotyzmu mieszać się nie mają prawa. To nic innego jak kolejny etap dewastowania polskiej państwowości, tym razem rozgrywany na poziomie lokalnym. Pozornie groteskowy przypadek Kality (prywatnie dobrego znajomego Pilcha) pokazuje zaś, że zmiana ta w terenie jest przeprowadzana rękami ludzi, którym, jak w słynnym dowcipie, wszystko się kojarzy, tyle że nie z seksem, ale ze zdradą. Nawet niewinna ulica w pobliżu dworca kolejowego.

A to jest równie groźne.

Zobacz także

 

wyborcza.pl

ZAPAMIĘTAJCIE TEN MEM. ZAPISZCIE. UMIESZCZAJCIE GO W SIECI ZAWSZE, GDY PiS BĘDZIE NISZCZYŁ KOLEJNYCH LUDZI.

Crkw1aSWEAEETxZ

 

Crk2DySW8AAbqTH

 

zgadza

Ziobro, Waszczykowski i Błaszczak lecą do Londynu. Plan? Nikt nic nie wie

lulu, 05.09.2016

Witold Waszczykowski

Witold Waszczykowski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

• Po południu polska delegacja leci do Wielkiej Brytanii
• Wyjazd jest związany z atakami na Polaków w Harlow
• MSZ przyznaje: Nie ma jeszcze planu spotkań

 

– Szczegóły wizyty są ustalane przez naszą placówkę w Londynie – mówił na specjalnej konferencji prasowej rzecznik MSZ Rafał Sobczak. Zaznaczył, że dokładny plan spotkań może być ustalony nawet po przylocie polskiej delegacji do Londynu. Wizyta może zostać przedłużona do jutra.

Na szczeblu politycznym MSZ liczy na spotkania ministrami spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych oraz ministra sprawiedliwości. W planach jest też spotkanie z Polonią.

Kto poleci do Wielkiej Brytanii? Rzecznik MSZ nie określił. Jak mówił, być może będzie to dwóch, a może trzech ministrów.

, że w delegacji mają uczestniczyć minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i szef MSWiA Mariusz Błaszczak.

Sobczak określił, że wylot ma odbyć się dziś po południu. – Rządowy samolot zarezerwowany na 14.30 – dowiedział się reporter RMF FM, Patryk Michalski.

Trwają ustalenia,z kim spotka się delegacja ministrów w.ie,rządowy samolot zarezerwowany na 14.30, powrót o 22.00. @RMF24pl

patryk michalski

ziobro

gazeta.pl

Skąd się wzięła Kaponiera? Na początku było to ceglane pomieszczenie na 5 strzelców i działa

Elżbieta Polcyn, 04.09.2016

Przebudowa Mostu Uniwersyteckiego - zwanego wówczas Kaponierą - 1924 r.

Przebudowa Mostu Uniwersyteckiego – zwanego wówczas Kaponierą – 1924 r. (NAC)

Podobno Edward Gierek przyznał, że katowiccy drogowcy powinni brać przykład z tych poznańskich, budujących rondo Kaponiera, wówczas rondo im. Mikołaja Kopernika. Wtedy było ono synonimem nowoczesności.

To miejsce nie zawsze było rondem, którego przebudowa zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Kiedy w 2011 r. zaczynano prace na ul. Roosevelta, plan zakładał, że uda je się zakończyć przed nadchodzącym Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie. Minęło Euro – tyle że we Francji cztery lata później – a Kaponiera jak była w budowie, tak nadal jest. I większość chyba przyzwyczaiła się już do funkcjonowania bez tego miejsca lub z jego niewielkim wykorzystaniem.

Jaka jest historia miejsca, o którym momentami mówiło się w całej Polsce?

Kolejowy bastion pod mostem

Przenieśmy się do czasów pruskich. Pierwsze plany wybudowania w Poznaniu fortyfikacji pojawiają się pod koniec 1815 r., jednak przez ponad kolejne dziesięć lat, z powodu braku funduszy, prace nad nimi nie ruszają. W 1828 r. na budowniczego poznańskiej twierdzy mianowano kapitana Moritza von Prittwitz, a prace zaczęły się od fortyfikacji Winiar, Ostrowa Tumskiego i Cytadeli. W drugim etapie – po 1840 r., a do lat 60. XIX wieku – zbudowano bastiony oplatające pierścieniowato miasto. Każdy z bastionów posiadał kaponierę, czyli budowlę fortyfikacyjną, wykorzystywaną do ostrzału w przypadku zagrożenia. I tu jest pierwszy trop współczesnej nazwy poznańskiego ronda.

W roku 1843 rozpoczęto konstruowanie Bramy Berlińskiej – głównego wjazdu do miasta od strony zachodniej. Znajdowała się w miejscu dzisiejszego skrzyżowania ul. Św. Marcin i Kościuszki. Otwarto ją uroczyście w sierpniu 1850 r. Jej znaczenie było ogromne – powstała w trakcie szos: berlińskiej, wrocławskiej i kostrzyńskiej, prowadzących odpowiednio w kierunku Niemiec i Śląska. Nieopodal znajdował się także dawny dworzec kolejowy na Jeżycach, wybudowany w 1848 r. (funkcjonował do 1879 r., kiedy wybudowano dworzec centralny, łączący wszystkie linie kolejowe). Tą bramą dostarczane było zaopatrzenie do miasta, żywność, tu pobierane też były opłaty celne i również tędy wchodzili do miasta wszyscy przybywający do niego pieszo. Między rokiem 1867 a 1869 bramę przebudowano i poszerzono, a od roku 1880 przejeżdżały przez nią elektryczne tramwaje.

Linie kolejowe zyskiwały na znaczeniu – według źródeł, w samym tylko 1865 r. przez Poznań przejeżdżało ok. 44 składów kolejowych dziennie. Dlatego w niecałe 20 lat później wybudowano tzw. kaponierę kolejową, czyli samodzielne fortyfikacje, wchodzące w skład Twierdzy Poznań, dzięki którym można było osłaniać składy jadące w kierunku Torunia i Szczecina. Zlokalizowano je pod mostem, na którym biegła droga w kierunku Bramy Berlińskiej.

Pięciu strzelców i działa

Jak wyglądała Kaponiera Kolejowa? Było to ceglane pomieszczenie z półokrągłymi sklepieniami, gdzie można było ustawić pięciu strzelców i działa. Była właściwie niewidoczna, bo przykryta ziemnym wałem i „wtopiona” w nasyp wiaduktu kolejowego. W ścianach przewidziano również miejsce na strzelnice. Na planach miasta z tamtego okresu oznaczano ją jako „Eisenbahn Caponiere”.

Jak pisze Zbigniew Zakrzewski w „Ulicami mojego miasta”, do 1939 r. Kaponierą nazywany był oficjalnie most Uniwersytecki – i tak określało się go potocznie. Pochodzenie tej nazwy tłumaczy następująco: „Kaponiera to element fortyfikacyjny, szaniec obronny przy fosie. Szaniec ten, fragment pasma wzniesionych w zeszłym stuleciu obwarowań okalających miasto, częściowo rozkopany przy budowie nowego dworca kolejowego, został w pierwszych latach naszego wieku całkowicie usunięty razem z Bramą Berlińską”.

I dalej: „Od roku 1911, po otwarciu nowych mostów: Dworcowego i Teatralnego, Kaponiera została komunikacyjnie odciążona. Jak tylko sięgam pamięcią, estetyka najbliższej okolicy tego mostu pozostawiała wiele do życzenia. Stoki i przestrzeń przy torach kolejowych były nieraz zaśmiecone papierami i odpadkami. Przeważały tu zarośla i dzika roślinność”.

Schrony, a potem piwnice na wina

Późniejsza historia Kaponiery Kolejowej jest opisana mniej szczegółowo. Prawdopodobnie w 1909 r., dodając nowe tory kolejowe, zamurowano strzelnice. W czasie wojny służyła jako schrony, a potem jako magazyn win Centralnych Piwnic Win Importowanych. Resztę zmieniła decyzja o budowie nowego ronda pod koniec lat 60. XX w. Wtedy też wysadzono obiekty po Prusakach, by nie były przeszkodą na budowie nowych układów drogowych.

Zanim rondo powstało, ulice zbiegały się w zwykłe skrzyżowanie. A ponieważ było ono bardzo oblegane, podjęto decyzję o przebudowie, by usprawnić ruch. Budowa rozpoczęła się – to nie żart – w prima aprilis 1968 r., choć władze Poznania już wcześniej nosiły się z tym zamiarem. Obiekt zaprojektowało czterech inżynierów: Zbigniew Dziubak, Antoni Głowiak, Bogumir Wołowczyk oraz Włodzimierz Staniszewski.

Saperzy i wybuchy

Na początku rozebrano część torów wzdłuż ul. Roosevelta, przełożono instalacje i wytyczono drogę dojazdową na plac budowy. Projekt zakładał budowę ronda z podziemnym przejściem dla pieszych, a inwestycja wymagała współdziałania różnych służb i instytucji miejskich. Mimo że głównym wykonawcą było Przedsiębiorstwo Robót Mostowych z Płocka, to działało wspólnie z MPK i poznańskimi przedsiębiorstwami Robót Drogowych, Budownictwa Przemysłowego oraz Wodociągowo-Kanalizacyjnym. Inwestycja była zakrojona na dużą skalę, ale udało się – co dzisiaj niebywałe – zachować przejazd tramwajowy i kolejowy w okolicy. Na archiwalnych zdjęciach widać, jak budowlańcy ułożyli szyny tramwajowe, idące po łuku obok hotelu Merkury, dzięki którym komunikacja miejska funkcjonowała prawie bez zmian.

Ponieważ projekt zakładał również część podziemną, na budowę w roku 1971 r. wszedł specjalny oddział saperów. Ich zadaniem było wyburzenie pozostałości po dawnej Kaponierze Kolejowej – ręczne rozbijanie murów byłoby kosztowne i czasochłonne. Podobno w tamtym okresie przez dwa miesiące saperzy wyburzyli 3 tys. m kw. konstrukcji, a z placu budowy wywieziono ponad 2,5 tys. ton gruzu. Postępy z prac saperów relacjonowały lokalne gazety, a w okolicznych budynkach i hotelu Merkury zaklejano okna, by drgania od wybuchów nie wybiły ich z framug.

Kiedy budowlańcy położyli tzw. płytę środkową, można było ułożyć nowe tory tramwajowe, prowadzące ku ul. Czerwonej Armii (dziś Św. Marcin) oraz zająć się przejściem podziemnym. Zaprojektowano w nim nie tylko lokale usługowe, ale również specjalny system wentylacji, tak by nawet przy ujemnej temperaturze na dworze, we wnętrzu było przynajmniej 5 st. C. Zadbano również o zejścia – cztery na przystanki tramwajowe wokół ronda oraz kolejne – na główne ulice wokół ronda.

Gierek był zachwycony

Oficjalnie prace na budowie zakończyły się 15 maja 1973 r., trzy dni później obiekt otwarto. Podziemia uroczyście otworzyli przedstawiciele władzy: Jerzy Zasada – I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Tadeusz Grabski – przewodniczący prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej oraz Stanisław Cozaś – przewodniczący Rady Narodowej Miasta Poznania. Nieco później, w czerwcu 1973 r. nowe rondo im. Mikołaja Kopernika (bo właśnie przypadała 500. rocznica śmierci wielkiego astronoma) podziwiał pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek. Podobno później opowiadał, że drogowcy w Katowicach powinni uczyć się od tych poznańskich nowoczesności.

W sumie budowa ronda kosztowała ok. 200 mln zł, a sam obiekt służył Poznaniowi aż do remontu przed Euro 2012. W 1992 r. zmieniono mu nazwę – z ronda im. Mikołaja Kopernika na rondo Kaponiera. Pod rondem mieściło się Muzeum Motoryzacji Automobilklubu Wielkopolski, a w części pustych przestrzeni zimowały nietoperze. Dziś czekamy na ostateczne oddanie ronda do użytku po gruntownej przebudowie. Kiedy to nastąpi? Podobno jeszcze we wrześniu.

Wykorzystałam m.in. Kronikę Miasta Poznania, Święty Marcin 2006, Zbigniew Zakrzewski, Ulicami mojego Poznania.

skąd

poznan.wyborcza.pl

 

 

Czemu buczałem w filharmonii

Piotr Balcerowicz*, 05.09.2016

Filharmonia Narodowa

Filharmonia Narodowa (Fot. Waldemar Gorlewski / Agencja Gazeta)

Koncert wieńczący tegoroczną, 12. edycję festiwalu muzycznego Chopin i Jego Europa w Filharmonii Narodowej 30 września miał ponure zakończenie, które budzi co najmniej niesmak i dezaprobatę. Ministerstwo Kultury postanowiło nadać temu ważnemu wydarzeniu wydźwięk polityczny w liście ministra kultury Piotra Glińskiego odczytanym przez wiceminister kultury Wandę Zwinogrodzką.

Wprowadziło w podwoje Filharmonii Narodowej silne akcenty polityczne, które nigdy nie powinny się tam znaleźć, tym samym naruszając apolityczny charakter sali filharmonicznej i festiwalu muzycznego. Min. Gliński już wcześniej próbował nadać wymiar polityczny zakończeniu Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena i został gromko wybuczany przez publiczność.

Sytuacja się teraz powtórzyła, kiedy jego polityczne wystąpienie zostało odczytane przez panią Zwinogrodzką. Minister wolał zapewne już sam nie ryzykować kolejnego dyshonoru i negatywnej oceny jego poczynań ze strony melomanów i tych, którym sztuka jest bliska, więc kurtuazyjnie przekazał to zadanie pani wiceminister.

Nadwiślański narodowy socrealizm

Publiczność nie wytrzymała, w momencie kiedy minister kultury w odczytywanym liście przekonywał, że muzyka i sztuka są nośnikiem wartości narodowych, Chopin zaś w swojej muzyce prezentował te właśnie wartości narodowe, które są także priorytetem rządu. Nic bardziej mylnego. Chopin nie pisał polityki, lecz muzykę.

Prawdziwa sztuka i muzyka nie są ani nie mogą być nośnikiem wartości narodowych z bardzo wielu powodów. Muzyki Chopina czy Lutosławskiego nie słucha się od Japonii po Kanadę dlatego, że traktuje się ją tam jako nośnik narodowych wartości polskich, którym hołduje PiS, a symfonii Ludwiga Beethovena czy Gustava Mahlera nie ceni się w Polsce dlatego, że są one nośnikiem narodowych wartości niemieckich czy austriackich.

Myślenie, jakie prezentuje minister Gliński, chciałoby zamknąć najcenniejsze wytwory kreatywności artystów i kompozytorów w gorsecie lokalnego trybalizmu i sprowadzić je do przekaźnika narodowo-politycznego komunikatu. Znamy te wzory choćby z epoki stalinowskiej. Każdy, komu sztuka i muzyka są szczerze bliskie, dobrze wie, że takie właśnie wpasowywanie sztuki w ideologiczne okowy legło u podstaw sztuki totalitarnej – III Rzeszy czy socrealizmu – a po próbie czasu pozostaje po tym co najwyżej niesmak i gablota w muzeum po słusznie minionej epoce. W wydaniu zaktualizowanym byłby to zapewne nadwiślański narodowy socrealizm.

Polityczni „jednorazowi bywalcy”

Tak, byłem jednym spośród licznego grona osób, które w Filharmonii Narodowej skwitowało buczeniem zarówno ministra Glińskiego wiosną, jak i teraz narodowo-kulturowe bezsensy odczytywane przez panią wiceminister z tych właśnie powodów – muzyka i sztuka nie służą ideologiom, lecz stanowią wartość samą w sobie, ponad narodowymi klatkami – i to przede wszystkim dlatego potrafią nas tak poruszać i wzruszać. Klaszcząc w sali operowej czy filharmonicznej, wyrażamy aplauz i aprobatę, natomiast prawomocnym i od wieków uznanym środkiem ekspresji dezaprobaty w takich miejscach jest buczenie.

Każdy bywalec to wie. Doskonale znam sceny operowe i filharmoniczne od Tokio po Nowy Jork. Byłem choćby świadkiem, jak publiczność wiedeńska potrafiła swego czasu wybuczeć występ jednego z najlepszych tenorów XX wieku Placido Domingo.

Niestety, podczas zakończenia festiwalu Chopin i Jego Europa obecni byli też polityczni „jednorazowi bywalcy”, którym świat filharmonii i opery jest obcy, a trafiają tam wyłącznie przy okazji akademii politycznych. Ten oksymoron jest zamierzony: oni sami, choć w miejscach kultury wyższej się nie pojawiają, uważają się za bywalców: nie widzą niczego niestosownego w tym, że zaklaszczą w każdej przerwie kompozycji, ale też oburzają się na buczenie.

W odróżnieniu od tych „jednorazowych bywalców” sam do Filharmonii Narodowej, Opery Narodowej i innych ważnych miejsc dla muzyki i sztuki w Warszawie chodzę nieprzerwanie od początku lat 80., wysłuchując czasem kilku koncertów na tydzień. Wysłuchałem też niemal wszystkich koncertów w ramach tegorocznego festiwalu Chopin i Jego Europa.

Nie można tego z pewnością powiedzieć ani o ministrze Glińskim, ani o wiceminister Zwinogrodzkiej, ani o wielu innych osobach, które przyszły na zakończenie festiwalu z „rozdzielnika partyjnego” na modłę PRL-owską, chcąc przeistoczyć wydarzenie kulturalne w wiec polityczny.

Kilku „obrońców wartości narodowych” postanowiło wyłowić na zakończenie osoby, które wcześniej miały czelność wybuczeć polityczne wystąpienie. Ktoś, kto wyglądał na esbeka przeszkolonego jeszcze w czasach PRL, szarpał mnie, chcąc wywlec z sali koncertowej. W swojej agresji, nie będąc w stanie się kontrolować na elementarnym poziomie, wznosił w powietrze rozmaite okrzyki.

W tej „garstce popaprańców” był też autor tegoż właśnie określenia – Jan Pospieszalski. Jak ulał do nich wszystkich pasują jego słowa zamieszczone w internetowym serwisie w Polityce.pl o „barbarzyństwie, chamstwie, brutalności i braku wrażliwości wewnętrznej, żeby tak się zachować” w świątyni muzyki po wysłuchaniu koncertu z motywami polskimi, które rzekomo aż tak bardzo się ceni, że w ich imię jest się gotowym dokonywać samosądów w świątyni sztuki wobec myślących inaczej niż on.

Wieczna słoma

Ten z pozoru drobny incydent pokazuje w pigułce co najmniej pięć poważnych problemów, które zdecydowanie wykraczają poza ramy filharmonii czy muzyki.

Po pierwsze – szermierze „dobrej zmiany” zawłaszczają ośrodki kultury i zamieniają wydarzenia kulturalne w akademie polityczne.

Po drugie – wnoszą oni nowe, orwellowskie zasady semantyki, zgodnie z którymi jedyny język dozwolonej ekspresji i komunikacji to aplauz i uznanie dla władzy: oklaski. Dezaprobata i sprzeciw są niedopuszczalne, karalne.

W odróżnieniu od nich ja sam, szanując godność drugiego człowieka, w pełni akceptuję jako naczelną zasadę współżycia społecznego i dialogu to, że możemy się różnić w poglądach i mamy też prawo dawać im wyraz bez użycia przemocy. Brak zaś akceptacji dla wyrażania poglądów odmiennych od naszych jest przejawem myślenia totalitarnego.

Po trzecie – faktycznie osoby te brutalizują miejsca kultury i uznają, że w imię swoiście wydumanych „wartości narodowych” mają prawo stosować przemoc fizyczną i naruszać nietykalność osobistą odbiorców sztuki i muzyki lub szerzej: uczestników życia społecznego i politycznego.

Po czwarte – przy skrajnym braku ogłady – jako „jednorazowi bywalcy” – zupełnie nie rozumieją oni zasad, którymi miejsca kultury rządzą się od dziesiątek lub setek lat. Jest to najwyraźniej wieczna słoma, która zawsze będzie im z butów wychodzić nie dlatego, że może mieli lepszy czy gorszy start w życiu, ale dlatego, że nie chcą się uczyć tego, co dla nich jest nowe.

Po piąte – incydent ten dowodzi, jak bardzo szermierze nowej zmiany instrumentalizują muzykę i sztukę, ale też szerzej: całe polskie dziedzictwo kulturowe, na które monopolu nie mają ani mieć nie będą.

Ręce precz od kultury

Osobiście nie mogę się zgodzić na te nowe obyczaje narzucane przez „jednorazowych bywalców” w miejscach sztuki i muzyki ani na monopolizowanie kultury pod szyldem „kultury narodowej” przez jedną grupę polityczną z co najmniej dwóch powodów. Sztuka, muzyka, kultura z zasady są pluralistyczne i wielowymiarowe – tworzone przez artystów o różnych wizjach świata, odmiennej wrażliwości i rozmaitych korzeniach dla podobnie zróżnicowanych odbiorów. Kultura nie jest monolityczna. Chyba że jest totalitarna.

Ponadto, w imię tej kultury, którą instrumentalizują i zawłaszczają aktualni „obrońcy wartości narodowych”, zginęli w walkach o niepodległość z rąk niemieckich moi pradziadkowie pod koniec I wojny światowej, członkowie mojej rodziny byli torturowani i więzieni przez gestapo, a obaj moi dziadkowie po nadejściu Armii Czerwonej zostali wywiezieni na Sybir i tam zamordowani.

Daje mi to więc moralne prawo powiedzieć takim osobom jak panowie Gowin i Pospieszalski: ręce precz od kultury, bo nie tylko do was ona należy.

Lada moment zacznie się nowy sezon w Filharmonii Narodowej i będzie on – miejmy nadzieję – wolny od takich „jednorazowych bywalców”, politycznych aktywistów i ich akademii.

———-

*Piotr Balcerowicz – filozof, orientalista, kulturoznawca, profesor UW

Zobacz także

filozof

wyborcza.pl

 

Crk3yk0WYAAO776

Szef włoskiego MSZ: chcemy, by powstał „węższy krąg” państw UE

pap, luna, 05.09.2016

Paolo Gentiloni (na zdjęciu po lewej), szef włoskiej dyplomacji, wypowiadał się o Unii Europejskiej. Na zdjęciu z szefem MSZ Niemiec

Paolo Gentiloni (na zdjęciu po lewej), szef włoskiej dyplomacji, wypowiadał się o Unii Europejskiej. Na zdjęciu z szefem MSZ Niemiec (John MacDougall / AP / AP)

Włochy będą zabiegać o to, aby w Unii Europejskiej powstał „węższy krąg” krajów podzielających kilka aspektów wspólnej polityki – zadeklarował włoski minister spraw zagranicznych Paolo Gentiloni. Jego zdaniem w grupie tej mogłoby się znaleźć od 7 do 12 państw.

– Uważam, że licząca dzisiaj 28 państw Unia Europejska mogłaby zawierać w sobie węższy krąg, który łączyłyby wspólna waluta, układ z Schengen i przede wszystkim większa koordynacja obrony – oświadczył szef dyplomacji podczas debaty politycznej w Rzymie w niedzielę wieczorem.

– Włochy będą walczyć o ten nowy model Unii – podkreślił Gentiloni. Nie wymienił krajów, które jego zdaniem znalazłyby się w tej grupie.

Władze Włoch, jednego z krajów założycielskich Unii Europejskiej, od dłuższego czasu krytykują jej obecny kształt i brak większej spójności. Kraj domaga się zmiany unijnej polityki zarówno imigracyjnej, jak i gospodarczej, by działać na rzecz większego wzrostu.

Zobacz także

 

zaczyna

wyborcza.pl

Schetyna: To Platforma zasponsorowała 500+

Rozmawiała Renata Grochal, 05.09.2016

Grzegorz Schetyna, przewodniczący Platformy Obywatelskiej

Grzegorz Schetyna, przewodniczący Platformy Obywatelskiej (.Fot . Wojciech Nekanda Trepka / Agencja Gazeta)

Nie można ze sobą walczyć w opozycji i szukać wrogów po tej stronie. Najpierw zwycięstwo z PiS, a potem osobiste ambicje – mówi przewodniczący PO

RENATA GROCHAL: Sprawa reprywatyzacji w Warszawie będzie gwoździem do trumny PO?

GRZEGORZ SCHETYNA: Nie, to jest sprawdzian dla Platformy. Nie mam wątpliwości, że PiS, a jeszcze bardziej nasi konkurenci w opozycji chcą z tej sprawy zrobić oręż do ataku na PO.

Nie zaskoczył pana brak nadzoru Hanny Gronkiewicz-Waltz nad tym, co się dzieje w ratuszu?

– Rzeczywiście. Dlatego Hanna Gronkiewicz-Waltz musi jednoznacznie to wyjaśnić i przejąć inicjatywę. To kwestia jej wiarygodności jako prezydenta miasta, wiceprzewodniczącej PO, a także jako prawnika.

Powinna się podać do dymisji, do czego wzywa ją PiS? Dla Platformy byłaby to szansa ucieczki do przodu. Według przepisów po 90 dniach trzeba rozpisać przyspieszone wybory w stolicy.

– Przepisy mówią też, że trzeba publikować wyroki Trybunału Konstytucyjnego, a PiS się tym nie przejmuje. Wybory rozpisuje premier i proszę nie mieć złudzeń, że Beata Szydło to zrobi. Rezygnacja Hanny Gronkiewicz-Waltz byłaby oddaniem PiS władzy w Warszawie do następnych wyborów, które nie wiadomo, kiedy się odbędą. Musimy uniknąć takiego scenariusza. Trzeba zrobić niezależny, zewnętrzny audyt i pokazać, co się działo z reprywatyzacją przez ostatnie 26 lat. To nie jest afera Hanny Gronkiewicz-Waltz, tylko całej polskiej klasy politycznej, która po 1989 r. nie była w stanie uporać się z problemem reprywatyzacji.

Czy Hanna Gronkiewicz-Waltz nie stała się ofiarą zaniechań PO, która przez osiem lat rządów nie załatwiła tej sprawy?

– Chcieliśmy rozwiązać kwestię reprywatyzacji, ale gdy w 2008 r. upadł Lehman Brothers i rozpoczął się światowy kryzys, musieliśmy pilnować budżetu. Dokładanie do tego reprywatyzacji byłoby szaleństwem. Ale niech rzuci kamieniem ten, kto sprawę reprywatyzacji załatwił. Niech mi ktoś przedstawi chociaż jeden projekt innych partii w tej sprawie. PiS nawet podczas głosowania nad małą ustawą reprywatyzacyjną wstrzymał się od głosu.

PiS zapowiada, że nie poprze projektu ustawy reprywatyzacyjnej, który PO złożyła w Sejmie.

– To ważny projekt, bo kompleksowo rozwiązuje te problemy. Proponujemy, by prawem do zwrotu zostali objęci tylko prawowici właściciele i ich spadkobiercy, to kończy handel roszczeniami. Wykluczeni z nich będą ci, którzy zwrot otrzymali na mocy międzynarodowych umów, oraz wprost zakazujemy zwrotu kamienic z lokatorami. Nie wyobrażam sobie, by w tej sytuacji PiS odmówił poparcia tego dobrego i sprawiedliwego projektu.

Czy PiS powoła komisarza w Warszawie?

– PiS będzie chciał wykorzystać sprawę Warszawy do tego, by rozpocząć wojnę z samorządami, odebrać im wiarygodność. I to w skali całego kraju. Kontrole CBA, kierowanego dzisiaj przez polityków PiS, w urzędach marszałkowskich w związku z wykorzystaniem środków europejskich, również temu mają służyć. PiS chce pokazać, że tylko scentralizowane państwo może dobrze dbać o interesy obywateli. Będą spektakularnie działać w Warszawie, by później robić tak samo w innych miastach. Będą chcieli pokazać, że samorząd jest skompromitowany, nieuczciwy, a trzeba wydawać środki europejskie, więc nie możemy tego zostawić samorządom województw, tylko musimy przenieść to do Ministerstwa Rozwoju. To ich chora filozofia. Jeśli PiS znajdzie w parlamencie sojuszników do takiego myślenia – nie chcę już powiedzieć: użytecznych idiotów – to będzie koniec samorządności w Polsce.

Nowoczesna, która atakuje PO w Warszawie, występuje w roli użytecznego idioty?

– Nie chcę tego tak nazywać, ale Nowoczesna działa na rzecz PiS.

Gdyby przyjąć pański punkt widzenia, nie można byłoby rozliczyć nieprawidłowości.

– Wręcz przeciwnie. Gronkiewicz–Waltz zwołała nadzwyczajną sesję Rady Warszawy po to, by sprawę wyjaśnić. Choć, jak widzieliśmy, zamiast debaty był tam sterowany, polityczny spektakl. Ale jeśli ktoś politycznie atakuje obecną prezydent Warszawy i doprowadza do tego, że PiS wprowadzi komisarza, to znaczy, że wprost działa na rzecz PiS. A to warszawiacy powinni zdecydować, kto będzie prezydentem Warszawy, a nie PiS. Jeśli PiS odwoła Hannę Gronkiewicz-Waltz i wprowadzi komisarza, to będzie kolejny element świadczący o tym, że łamie demokrację, bo nie ma żadnych podstaw do wprowadzenia komisarza. Będziemy to pokazywać Polakom.

Podczas Rady Warszawy zabrakło dwóch głosów PO do poszerzenia porządku obrad o powołanie komisji reprywatyzacyjnej. Czy nie można było zmobilizować radnych, żeby przyszli zagłosować?

– To nie jest pytanie do mnie, tylko do szefa klubu radnych, który przygotowywał klub na to posiedzenie.

Na razie nie jesteście zbyt przekonujący. W ostatnim sondażu CBOS PiS miał 41 proc. poparcia, PO – 16 proc., a Nowoczesna 12 proc.

– Rok, dwa po wyborach, a nawet w czasie kryzysu finansowego w 2008 r. mieliśmy ponad 50 proc. poparcia. PiS dał 500+ i ma 41 proc. W większości sondaży Platforma i Nowoczesna mają w sumie w okolicach PiS lub nawet więcej niż on.

W tygodniku „Do Rzeczy” mówił pan, że jest zwolennikiem utrzymania przez Platformę konserwatywnej kotwicy. To zapowiedź skrętu w prawo?

– Absolutnie nie. Mówiłem o utrzymaniu konserwatywnej kotwicy, by nie powstało społeczne wrażenie, że PO dryfuje wyłącznie w lewą stronę, bo w Sejmie nie ma lewicy. Nie chcę sytuować Platformy po lewej stronie sceny politycznej. Tylko partia szerokiego spektrum może odebrać PiS władzę, a nie partia lewicowa czy prawicowa. Chcę, by PO była silną partią centrową, a taka partia musi mieć kotwicę konserwatywną i kotwicę liberalną. Tylko partia szerokiego centrum, bez radykalizmów lewicowych i prawicowych, jest w stanie w przyszłym Sejmie rozmawiać o koalicji z liberalną lewicą i z nienacjonalistyczną prawicą. Myśmy byli taką partią od 2001 r. Później straciliśmy ten rys, bo nie ma już Płażyńskiego, Rokity, Komorowskiego kojarzonych z nurtem konserwatywnym. Musimy to odbudować i odzyskać wyborców centroprawicowych, którzy z różnych powodów zagłosowali na PiS w 2015 r.

Czy to oznacza, że PO wycofuje się z popierania in vitro, konwencji antyprzemocowej? Tak została odebrana decyzja Hanny Gronkiewicz-Waltz, że gmina nie sfinansuje in vitro w stolicy.

– Ciągle popieramy in vitro i konwencję antyprzemocową. Nasi radni w Bydgoszczy i w Łodzi przegłosowali dofinansowanie in vitro. Ale dofinansowanie in vitro powinno być programem rządowym. PiS ten program zlikwidował, więc radni, którzy znają możliwości swoich budżetów, muszą zdecydować, czy ich gmina może sobie pozwolić na taki wydatek. Nigdy nie będę mówił, żeby tego nie robili.

Jakie ma pan przekonania w kwestiach światopoglądowych?

– Jestem konserwatywnym liberałem. Popieram in vitro i konwencję antyprzemocową, która niepotrzebnie została w Polsce zideologizowana. Głosowałbym także za wprowadzeniem związków partnerskich, przecież chadecka CDU wprowadziła je w Niemczech . Potrzebujemy debaty o tym, jaka ma być Platforma. W październiku pokażemy wizję, a później mamy dwa lata do wyborów samorządowych i trzy do wyborów parlamentarnych na przygotowanie ostatecznego programu.

Co nowego PO zaproponuje w październiku?

– W 2007 r. zaproponowaliśmy modernizację i rzeczywiście zmieniliśmy Polskę. Teraz musimy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przegraliśmy wybory. Polska ma autostrady, lotniska, stadiony, nowoczesne filharmonie, ale portfele Polaków są takie, jakie były. Ludzie oczekiwali, że spowodujemy, by więcej zarabiali.

Dacie 1000+?

– Nie możemy dać, bo Polski na to nie stać, trzeba być elementarnie przyzwoitym. Ale trzeba wprowadzić kryterium dochodowe, by 500 zł nie dostawali najbogatsi. Muszą być pieniądze na pierwsze dziecko, bo od tego będzie zależało, czy Polki będą się w ogóle decydować na posiadanie dzieci.

Cała opozycja ciągle odnosi się do PiS, zamiast narzucać własne tematy.

– PiS miał osiem lat na to, by wymyślić 500+.

Czyli osiem lat chce pan być w opozycji?

– Chcę tylko powiedzieć, że takiej idei nie wymyśla się ot tak.

Skoro PiS pokazał, że można dać ludziom 500+, to po co ludzie mieliby głosować na PO?

– Można było dać ludziom 500+, bo nasz minister zostawił 9 mld zł z aukcji LTE, a prezes NBP Marek Belka następne 8 mld. Te 17 mld zostawione przez nas dało właśnie program 500+. Pytanie, co będzie dalej. Trzeba ludziom mówić, że wariant grecki czy argentyński jest możliwy.

Dalej nie widzę nowej idei, która poniesie PO.

– Kiedyś dylemat polityczny między socjalistami a liberałami był taki, że jedni dawali rybę, a drudzy wędkę. Dziś wędka to za mało. Musimy zrobić staw, zarybić go, zrobić podbieraki, zbudować pomost i ułatwić ludziom dostęp do dobrobytu.

Czyli jednak socjal?

– Nie chodzi o to, żeby dawać, ale o to, by stworzyć możliwości pracy, zaangażowania – czyli liberalizm bardziej wrażliwy społecznie.

Zgadza się pan z tezą, że tylko zjednoczona opozycja może odsunąć PiS od władzy?

– Tak, dlatego nie można ze sobą walczyć w opozycji i szukać wrogów po tej stronie. To utrudni współpracę w przyszłości, np. budowę wspólnych list, jeśli PiS zmieni ordynację. Ze względu na dojrzałość PO to na naszych barkach spoczywa większa odpowiedzialność za stworzenie tego porozumienia, tak jak kiedyś na „Solidarności” przy budowie AWS. Ryszard Petru niepotrzebnie widzi wroga w Platformie, bo nie może zaakceptować tego, że w sondażach PO zaczyna górować nad Nowoczesną. To dziecinne zachowanie.

Dla mnie politycznym przeciwnikiem jest Jarosław Kaczyński i PiS, a nie Nowoczesna. Chcę zatrzymać PiS, a nie ograniczać wpływy Nowoczesnej. Dziś każdy musi budować swoją siłę, walczyć o swój elektorat. Na razie jest praca, a nie podział tortu, którego nie ma. Najpierw zwycięstwo z PiS, a potem osobiste ambicje.

Zobacz także

pytamy

wyborcza.pl

MON nie rozrusza gospodarki. Program modernizacji armii utknął w ministerstwie

Paweł Wroński, 05.09.2016

Czerwiec 2016 r., Antoni Macierewicz na zakończeniu ćwiczeń Anakonda

Czerwiec 2016 r., Antoni Macierewicz na zakończeniu ćwiczeń Anakonda (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Antoni Macierewicz w rywalizacji z wicepremierem Mateuszem Morawieckim zdobywa kolejne przyczółki. W sierpniu departament programów offsetowych przeniesiono z Ministerstwa Rozwoju do MON. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku MON nie będzie silnym wsparciem dla pobudzenia gospodarki.

Departament programów offsetowych zajmował się inwestycjami wynikającymi z programów obronnych. Ostatnio znany był głównie z tego, że przesunięto tam negocjacje z francuskim Airbusem w sprawie śmigłowców Caracal. O stanie tych negocjacji pojawiały się sprzeczne informacje z MON i Ministerstwa Rozwoju. Wiceminister obrony narodowej sugerował, że skończyły się klapą. Wicepremier Mateusz Morawiecki twierdził, że nadal trwają. Od sierpnia kwestia offsetu zostanie przeniesiona do MON wraz z szefem departamentu Hubertem Królikowskim. W przeszłości, gdy istniało Ministerstwo Gospodarki, jego kolejni szefowie robili wszystko, aby właśnie ten departament nie został przeniesiony do MON.

Rzeczniczka Ministerstwa Rozwoju Marta Lau twierdzi, że żadnego konfliktu nie ma i ta kwestia została ustalona przy tworzeniu nowej struktury ministerstwa. Co dalej z caracalami? – Będzie je negocjował międzyresortowy komitet koordynacyjny – mówi. Jej zdaniem także w przyszłości kwestie offsetowe będą załatwiane w dyskusjach między ministerstwami.

Wiadomo, że szef MON Antoni Macierewicz obsadził swoimi ludźmi kierownictwo i rady nadzorcze wszystkich ważniejszych przedsiębiorstw zbrojeniowych z Polską Grupą Zbrojeniową i Hutą Stalowa Wola na czele. Ministerstwo Rozwoju w tych sprawach niewiele miało do powiedzenia. Szefem PGZ został w ubiegłym roku Arkadiusz Siwko, bliski współpracownik Antoniego Macierewicza. W lipcu twórca ostatnich sukcesów HSW Antoni Rusinek przestał być jej dyrektorem, a został nim Bernard Cichocki związany z branżą gazowniczą.

Rywalizacja może być tym bardziej interesująca, że właśnie branża zbrojeniowa ma być w przyszłości ważnym elementem „Planu na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” wicepremiera Mateusza Morawieckiego. To właśnie wydatki zbrojeniowe, podniesione w tym roku do 2,01 proc. PKB (czyli 37,3 mld zł), mają być dźwignią rozwoju kraju. Na przykład według jego przewidywań Polska ma się stać państwem specjalizującym się w budowie dronów, w tym dronów bojowych, czy nowoczesnych radarów.

Problem polega jednak na tym, że do tej pory MON nie przedstawił nowego programu modernizacji technicznej sił zbrojnych. Poprzedni stworzony przez koalicję PO-PSL na lata 2012-23 został na dziewięć miesięcy wstrzymany. Większość negocjacji faktycznie utknęła z powodu braku decyzji w MON. Ministerstwo twierdzi, że w 2017 r. jego priorytetami mają być obrona przeciwlotnicza, bezpilotowce, system rakietowy Homar, unowocześnienie broni pancernej, zakup okrętów podwodnych. Szczegóły jednak nadal pozostają nieznane.

Ministerstwo Obrony chce w przyszłym roku na modernizację techniczną wydać 9,499 mld zł. W przeszłości MON zapowiadał, że rok 2017 ma być kluczowy z punktu widzenia programów rozwojowych. Nie zanosi się na to, aby przyszłoroczny budżet był budżetem przełomu, który napędzi plan Morawieckiego. Wydatki na modernizację sił zbrojnych zwiększono o ledwie 1,4 proc., choć cały budżet jest wyższy o 4 proc. Jednak równocześnie „koszty osobowe”, czyli pensje i dodatki, mają wynieść 8,78 mld. Do tego dochodzą wydatki na renty i emerytury (6,61 mld).

Zobacz także

spór

wyborcza.pl

Czy Polska ma prezydenta? Tomasz Lis pyta, czy Duda nie jest „tylko teoretycznie” prezydentem

Czy Polska ma prezydenta? Tomasz Lis pyta, czy Duda prezydentem nie jest tylko teoretycznie
Czy Polska ma prezydenta? Tomasz Lis pyta, czy Duda prezydentem nie jest tylko teoretycznie Fot. „Newsweek”

Andrzej Duda zasugerował, że po 1989 r. Polską tylko „teoretycznie” nie rządzili zdrajcy. Tomasz Lis w najnowszym „Newsweeku”pyta zaś o autentyczność prezydenta Dudy, który zdaje się nie dostrzegać wielu negatywnych działań PiS. – Czy wszystko to popiera? Czy może brakuje mu odwagi, by się temu przeciwstawić? – zastanawia się Tomasz Lis.

– Niegodne prezydenta były jego słowa o tym, że po 27 latach Polska odzyskuje godność – pisze Tomasz Lis. Zdaniem redaktora naczelnego tygodnika „Newsweeka”, uchybiające godności urzędu oraz prawdzie były także sugestie, że Polską po 1989 r. być może dalej rządzili zdrajcy. To właśnie Andrzejowi Dudzie poświęcona jest spora część artykułu Lisa.

 

W naTemat zamieszczaliśmy „brakujący fragment” wspomnianego prezydenta. Andrzej Duda z pewnością odczytałby go, gdyby był prezydentem wszystkich Polaków.

Ale dostaje się nie tylko głowie państwa, która nie wykonuje swojego urzędu w należyty sposób. Zdaniem Lisa, PiS tworzy dziś w Polsce swoistą demokrację stanu nadzwyczajnego.

– Żaden normalny demokratyczny kraj nie jest tak zideologizowany jak państwo PiS. W żadnym normalnym demokratycznym kraju władza nie dąży do supremacji absolutnej, korzystając z metod w oczywisty sposób bezprawnych. W żadnym takim kraju rządzący nie posługują się językiem degradującym wszelkich oponentów i wypychającym ogromną część społeczeństwa poza margines prawdziwej wspólnoty – czytamy.

Tomasz Lis dostrzega w partii rządzącej rysy bolszewickie. PiS, zdaniem redaktora naczelnego „Newsweeka”, zrujnował wizerunek Polski w zaledwie dziesięć miesięcy. Między innymi przez to, że interes partii i potrzeby jej prezesa są ważniejsze niż interes państwa i potrzeby Polaków. I właśnie wobec tego obojętnie nie powinien przechodzić prezydent. Przynajmniej teoretycznie.

Więcej w najnowszym numerze tygodnika Newsweek

 

czyPolska

naTemat.pl

KOD pokazuje siłę na ulicach Gdańska. „Dość Dyktatury! Nie pozwolimy niszczyć Polski”

KOD pokazuje siłę na ulicach Gdańska. "Dość dyktatury!" - ostro i konkretnie o rządach PiS
KOD pokazuje siłę na ulicach Gdańska. „Dość dyktatury!” – ostro i konkretnie o rządach PiS Fot. Edyta Nowicka / Twitter.com

Komitet Obrony Demokracji bardzo ostro i jednoznacznie nazywa to, w jaki sposób rządzi Polską Prawo i Sprawiedliwość. – Dość Dyktatury! Nie pozwolimy niszczyć Polski – można było usłyszeć dziś na gdańskich ulicach.

Wśród uczestników marszu pojawili się między innymi Mateusz Kijowski, Bogdan Borusewicz i prof. Jan Hartman. Pomimo niesprzyjającej pogody, w proteście wzięły dziś udział prawdziwe tłumy. Powód? Destrukcyjne dla Polski zmiany i skandaliczne reakcje polityków partii rządzącej na ataki wymierzone w członków KOD.

KOD w opublikowanym na Facebooku oświadczeniu krytykuje rząd, który publikuje jedynie wybrane przez siebie wyroki Trybunału Konstytucyjnego. „Osoby publiczne i urzędnicy związani z opozycją, doświadczają w świetle kamer pomówień i szykan ze strony prokuratury na polityczne polecenie Zbigniewa Ziobry” – czytamy.

KOMITET OBRONY DEMOKRACJI

Fragment oświadczenia zamieszczonego na Facebooku

Członkowie Komitetu Obrony Demokracji, w tym kobiety, biorący udział w uroczystościach państwowych, na które Pani Premier zapraszała WSZYSTKICH obywateli zostają poturbowani w czasie Mszy Świętej – a władza twierdzi, że to sama obecność KOD była prowokacją, chroniąc agresorów! Czytaj więcej

„Dość tej dyktatury! Dość autorytarnego traktowania Państwa Polskiego i nas: obywateli! Dość przyzwolenia na faszystowskie postawy w debacie publicznej!” – grzmią działacze KOD.

Gdańsk dał radę! Dziękuję wszystkim, którzy mimo deszczu dziś tu byli 🙂 @KODpomorskie @Kom_Obr_Dem

źródło: tvn24.pl

 

kodPokazuje

naTemat.pl

Demonstracja KOD w Gdańsku. „Jarosław, Polskę zostaw”

Krzysztof Katka, 04.09.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,35636,20643666,video.html?embed=0&autoplay=1
Około 2, 5 tysiąca sympatyków KOD-u manifestowało w Gdańsku w niedzielne popołudnie pod hasłem „Dość dyktatury”. – Dlaczego polski Kościół milczy na temat incydentu na uroczystościach pogrzebowych „Inki”. Czy to oznacza przyzwolenie na faszystowską agresję – przemawiał Radomir Szumełda, lider KOD na Pomorzu.

Protest był sprzeciwem wobec ataku na działaczy KOD-u, którzy zostali wyzwani i poszarpani podczas uroczystości pogrzebowych „Inki” i „Zagończyka” 28 sierpnia w Gdańsku, a także brakiem reakcji rządu PiS na ten atak.

Niedzielny marsz rozpoczął się pod Urzędem Wojewódzkim. Tłum zaczął zbierać się tam przed godziną 14. Z powodu padającego deszczu organizatorzy obawiali się o frekwencję, ale ludzi z parasolami wciąż przybywało i ostatecznie w manifestacji wzięło udział ok. 2,5 tysiąca osób. Uczestnicy przeszli Wałami Jagiellońskimi na Plac Solidarności. Na czele pochodu o długości kilkuset metrów jechali motocykliści, a wśród nich lider KOD Mateusz Kijowski. Sympatycy KOD skandowali hasła „Jarosław, Polskę zostaw”, „Wolność, równość, demokracja”. „Wolność wybieramy, przemocy się nie damy”, „Chodźcie z nami”. Po drodze rozwinęli z wiaduktu wielką biało-czerwoną flagę, którą zanieśli pod pomnik Poległych Stoczniowców.

„Zderzyliśmy się z agresją werbalną i fizyczną”

KOD rozpoczął wiec na Placu Solidarności od odśpiewania hymnu państwowego i odniesień do historii miejsca – masakry robotników w grudniu 1970 r. oraz podpisania Porozumień Sierpniowych w sierpniu 1980. Ze sceny przypomniano trzy postulaty Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z sierpnia 1980 r., które według KOD nie zostały spełnione. Jeden z nich, mówiący o obsadzaniu stanowisko według klucza kompetencji, a nie przynależności partyjnej, wzbudził szczególne rozbawienie zebranych.

– Podczas państwowej uroczystości, jaką był pogrzeb „Inki” i „Zagończyka” stała się rzecz haniebna. Zderzyliśmy się z agresją werbalną i fizyczną. Napadli na nas, ci którzy myślą, że są lepszymi Polakami – mówił na Placu Solidarności Radomir Szumełda, szef KOD-u na Pomorzu.

Tłum skandował „Pięścią i pałą KOD-u nie rozwalą”.

– Spodziewaliśmy się reakcji władz państwowych, tymczasem dowiedzieliśmy się od premier Szydło i ministra Błaszczaka, że to my byliśmy winni, bo ośmieliliśmy się uczestniczyć w uroczystościach państwowych – mówił Szumełda. – Ci chłopacy, co na nas napadli, oczywiście są winni. Ale tak naprawdę odpowiedzialność za wszystko, co dzisiaj dzieje się w Polsce: za załamanie konstytucji i za tę agresję odpowiada jeden człowiek. Człowiek z Żoliborza, Jarosław Kaczyńskiego. I z tej odpowiedzialności go rozliczymy – przemawiał.

Szumełda pytał też, dlaczego na temat incydentu milczy polski Kościół. – To się zdarzyło podczas mszy świętej, obok kościoła. Czy to milczenie Kościoła jest przyzwoleniem na faszystowską agresję? – zastanawiał się Szumełda.

Jestem zachwycona tymi marszami, ale…

– Nie możemy mówić o samej nienawiści – zwróciła się do zebranych Olga Krzyżanowska, harcerka Szarych Szeregów i była wicemarszałek Senatu. – Jestem zachwycona tymi marszami, ale nie zmienimy nimi Polski. Namawiałabym do rozmów z ludźmi inaczej myślącymi. Zakładajmy małe koła, pomagajmy ludziom, także tym zwalnianym z pracy. Zajmijmy się polskimi sądami, które są fatalne – radziła.

– Jestem z wami, żeby zaprotestować przeciwko użyciu siły – mówił wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz. – Niektórzy obawiają się tego, co PiS może zrobić jesienią. Ja się nie będę obawiał, dopóki będziecie przychodzić na manifestację – ocenił.

Na zakończenie wiecu przemawiał Mateusz Kijowski. – Kiedy nas atakują, obrzucają błotem, kiedy odmawiają prawa do polskiej flagi w nas budzi się sprzeciw. Chciałoby się tych ludzi wykluczyć, ale nie tak powstawała Solidarność. Więc nie wykluczajmy innych – mówił Kijowski.

trojmiasto.wyborcza.pl

 

 

knausgard