Poeta, 24.03.2016

 

Top TOK FM – 24.03.2016

top24marca2016

CZWARTEK, 24 MARCA 2016

Petru z propozycją kompromisu ws. TK: „To rozwiązanie najbardziej akceptowalne prawnie”

11:32
petru1

Petru z propozycją kompromisu ws. TK: „To rozwiązanie najbardziej akceptowalne prawnie”

– Rozwiązanie wymaga zaangażowania wszystkich sił politycznych, ponad podziałami. Polacy oczekują wyjścia z tego klinczu, w którym się znaleźliśmy. Historycznie było tak, że w takich sytuacjach Polacy potrafili się dogadać. O to apeluję zarówno do opozycji, jak i partii rządzącej – mówił dziś w Sejmie Ryszard Petru. I po raz kolejny przedstawił swoją propozycję na wypracowanie kompromisu konstytucyjnego w związku z TK. W tej sprawie wysłał również listy – m.in. do premier, prezydenta oraz marszałka Sejmu.

Zdaniem lidera Nowoczesnej, podstawowym warunkiem do osiągnięcia kompromisu musi być opublikowanie wyroku Trybunału. Drugim warunkiem ma być to, że opozycja nie zgłasza kandydatów TK. Osobą, która ma zostać przyjęta w poczet członków TK, będzie pierwsza osoba zgłoszona przez PiS w grudniu. Równolegle prezydent miałby przyjąć ślubowanie od pierwszej osoby, która została powołana przez poprzedni parlament w czerwcu – i ten mechanizm byłby powtórzony – wedle Petru – trzy razy. –W kolejnym okrążeniu dotyczyłby prof. Rzeplińskiego, który odchodząc, zwolniłby miejsce dla kandydata PiS – mówił polityk. Jak dodał:

„Kolejne osoby wskazane przez PiS wchodziłyby w skład TK na zasadzie porozumienia partyjnego, a prezydent w tym samym tempie przyjmuje ślubowania od sędziów TK, którzy zostali powołani przez Sejm w poprzedniej kadencji”

Jednocześnie Petru podkreślił, iż zdaje sobie sprawę z niedoskonałości całego procesu, ale stwierdził, iż konieczne jest poszukiwanie takich rozwiązań, które byłyby akceptowalne dla wszystkich stron sporu. Równocześnie powiedział, iż jego propozycja jest najbardziej uzasadniona pod względem prawnym.

300polityka.pl

rzecznikKardynała

Rzecznik kardynała Nycza odpowiada Kijowskiemu: Ks. Małkowski mówił w swoim imieniu

Michał Wilgocki, 24.03.2016
„Jest powszechnie zrozumiałe, że słowa ks. Stanisława Małkowskiego nie były oficjalnym stanowiskiem Kościoła, lecz jego prywatną opinią” – pisze ks. Przemysław Śliwiński, rzecznik archidiecezji warszawskiej w odpowiedzi do Mateusza Kijowskiego, założyciela Komitetu Obrony Demokracji.
 

W wywiadzie udzielonym portalowi Fronda.pl ks. Stanisław Małkowski stwierdził, że „przynależności do KOD nie da się pogodzić z praktyką wiary katolickiej, z przyjmowaniem komunii świętej”, bo „związany jest z obecną opozycją, a poprzednią władzą, popiera to, do czego poprzednia władza dążyła i dąży nadal jako opozycja”. – Czyli do osłabienia państwa polskiego na rzecz „mafii”, oligarchów, służb specjalnych i budowania na gruzach Polski pewnego rodzaju kondominium rosyjsko-niemiecko-izraelskiego – stwierdził.

Po tej wypowiedzi „Wyborcza” poprosiła o komentarz archidiecezję warszawską. Ks. Śliwiński odpowiedział nam, że ks. Małkowski mówił we własnym imieniu, ale nie będzie ukarany czy wezwany na rozmowę. Bo taka interwencja mogłaby mieć miejsce wtedy, gdyby wypowiedź padła podczas pełnienia posługi, na przykład w kazaniu, a nie w wywiadzie.

Kijowski pisze do kardynała

W tym samym czasie list otwarty do kardynała Kazimierza Nycza skierował Mateusz Kijowski, założyciel Komitetu Obrony Demokracji.

„Bardzo dziś brakuje stanowczego głosu Księdza Kardynała w obronie najważniejszych wartości chrześcijańskich – miłości bliźniego, prawdy i dobra wspólnego” – pisze w liście Kijowski. Jak podkreśla, słowa ks. Małkowskiego o zwolennikach KOD „wpisują się w ciąg wypowiedzi nacechowanych brakiem miłości bliźniego, siejących zgorszenie i podważających wzajemne zaufanie”.

„Ksiądz Małkowski oskarża reprezentowany przeze mnie Komitet Obrony Demokracji o dążenie do osłabienia Polski na rzecz ‚mafii’, oligarchów i służb specjalnych, uważa, że przynależności do KOD-u nie da się pogodzić z praktyką wiary katolickiej i z przyjmowaniem Komunii świętej” – pisze Kijowski. I tłumaczy: „Wielu katolików uczestniczy w działaniach KOD-u, bo są zatroskani stanem demokracji, brakiem szacunku dla prawa i współobywateli. Przychodzą poruszeni słowami dzielącymi nasz naród na ludzi lepszych i gorszych, słowami głęboko sprzecznymi z Chrystusowym wezwaniem: ‚abyście byli jedno’. Oskarżenia księdza Małkowskiego wpisują się w ciąg wypowiedzi nacechowanych brakiem miłości bliźniego, siejących zgorszenie i podważających wzajemne zaufanie, całkowicie sprzecznych z przekazem miłości i pokoju, jaki niosą wypowiedzi Ojca Świętego Franciszka”

Rzecznik kardynała odpowiada

Ks. Śliwiński w odpowiedzi zaznacza, że ks. Małkowski wyraził swoją prywatną opinię „w wywiadzie dla jednego z niewielkich portali, niebędącego portalem katolickim”.

„Zdarza się, że kapłani ujawniają osobiste poglądy, sytuując się po różnych stronach politycznych dyskusji. W świetle wolności słowa, niekwestionowanej wartości demokracji, mają do tego prawo” – pisze ks. Śliwiński i powtarza to, co wcześniej powiedział „Wyborczej” – że ksiądz nie może wikłać się w polityczne spory podczas mszy. I że kardynał Nycz apeluje do księży archidiecezji, by unikali deklaracji angażujących Kościół w spór polityczny.

„Życie polityczne i życie Kościoła są z zasady autonomiczne. Czynne angażowanie się w sprawy polityczne na rzecz dobra wspólnego to zadanie wiernych świeckich, którzy – jak słusznie Pan zauważył – są obecni po obu stronach konfliktu” – pisze rzecznik kardynała, zaznaczając, że nie należy się spodziewać, by w spór „polityczny i prawny” włączyli się pasterze Kościoła.

rzecznik

wyborcza.pl
katarzynaKukieła

Igor Jarek, górnik i poeta: Nadstawiam łba za 1800 ziko

Jarosław Mikołajewski, 24.03.2016

Igor i Judyta, a za nimi jeden z ich poetyckich komiksów

Igor i Judyta, a za nimi jeden z ich poetyckich komiksów (Fot. Mateusz Skwarczek)

Pytam, czy naprawdę fedruje? Naprawdę. W kopalni Staszic. Nie, żona nie fedruje. Żona jest po ASP
 

A wszystko wzięło się stąd, że dostałem 11 wierszy z propozycją, bym jeden wydrukował w „Wyborczej”, w rubryce „Wiersz jest cudem”. „Przesyłam – pisał ich autor – kilka tekstów z „Garry kontra Księżycowy Człowiek”. Proszę dać znać czy mogę się jeszcze chociaż trochę postrzegać jako osobę, która robi coś więcej niż tylko fedrowanie węgla”.

Różnie mam z tym czytaniem nadsyłanych wierszy. Wolę sam prosić, choć wtedy rzadko mogę liczyć na niespodziankę, zwłaszcza taką jak ta. Bo przyznasz, że to niespodzianka dostać w załączniku do maila taki wiersz, niepodobny do innych:

jeden z problemów Garrego

Jego nazwisko jest imieniem i chociaż nie jest to poważna przypadłość,
Garry widział już gorsze: jego babcia ma raka a dziadek marnuje kolejny sezon uzależniony od telewizyjnych transmisji snookera,
Garry jest pewny, że z tego nie wyjdzie. Jego nazwisko jest imieniem a kumple to kompletni idioci

wciąż powtarzający Stary przesadzasz ale co oni mogą wiedzieć? Skoro ich nazwiska trzymają ludzi na dystans a nazwisko Garrego? Szkoda gadać. On
sam twierdzi, że jest przez nie całkowicie pozbawiony podstawowej ludzkiej odporności ale nie potrafi wytłumaczyć o co dokładnie tu chodzi. Po prostu

budzi się spierdolony i taki zasypia. Po otwarciu oczu nie wie: śmiać się? Płakać? Koledzy tłumaczą, że to spotyka wszystkich ale Garry nie wierzy kolegom, którzy normalnie odbiliby się od jego nazwiska i już nigdy nie wrócili
Ale Garry ma dwa imiona i ludzie myślą, że to im daje prawo żeby go tykać

Żeby się zaraz pytać o najcięższy grzech. O sen z wtorku na środę. Kim chciałby być, gdyby nie był tym, kim jest i czego się najbardziej boi? Garry milczy: jego nazwisko jest imieniem i chociaż nie jest to poważna przypadłość Garry jest pewny, że z tego nie wyjdzie. Nie chce. Jeszcze by wlazł w coś gorszego,

dostał raka, albo zaraził się snookerem? A tak jest bezpieczny. Właśnie zjada
płatki i idzie do urzędu pracy. Staje w kolejce. Dopuszczony w końcu przed oblicze urzędniczki parę razy powtórzy: proszę się skupić gdyż moje nazwisko to imię. Urzędniczka kiwając głową ze zrozumieniem, uśmiecha się. Garry wdycha

bijący od niej żar ale wcale nie czuje się pewniej.

Wiersz – nie wiersz, raczej opowiadanie, majak senny, relacja z życia zmieszanego ze stanem zmęczenia, ale przecież wiersz, skoro od lewej zaczyna się pod linijkę, a po prawej każdy wers jest szarpany, jak to w poezji bywa najczęściej. Ale jeśli spytasz, co to za Garry, to ja nie odpowiem, bo nie wiem, choć domyślam się, bo Garry jest w każdym wierszu, i jest trochę tak, jak gdyby był bohaterem, a trochę jak gdyby autorem.

Autor, jak widzisz, pisze mi w liście, że fedruje węgiel, a w wierszach pisze niezmiennie, jakby był górnikiem, więc bez dwóch zdań: autor to ja liryczne w trzeciej osobie, ja liryczne to autor, i już. Zdradza się sam ze sobą, przede mną, przed nami. Jego nazwisko jest imieniem, pisze, i przecież tak właśnie się nazywa, jak gdyby był tym z wiersza: Igor Jarek. Jego nazwisko to moje imię, moje imię zdrobnione to jego nazwisko.

Wiersz jest cudem. „metry” Igora Jarka

Tylko Garry nie dał się porwać

Z tym Garrym trochę jak z Panem Cogito, że jest nim samym, ale spuszczonym z tożsamości, żeby można było popatrzeć na niego z daleka, jak na kogoś innego. Ale przecież nie wiem, bo w poezji nigdy wiedzieć nie można: jedni się zakrywają, żeby się odkryć, inni na pozór się odkrywają, żeby powiedzieć coś poważnego, ale móc się zaraz wycofać, że to niby nie oni. Garry jest górnikiem, czuje się jak inni, lecz też czuje się inny od innych. Mówi o swoim czasie, czasie wspólnym dla wszystkich, co są w jego tutaj i teraz, ale stawia na odrębność, na życie prywatne. W kapitalnym wierszu pisze o sobie i górnikach, kiedy wszystkim odbiło na punkcie skarbu ukrytego przez hitlerowców:

Cała Kopalnia od miesiąca żyje za złoto z nazistowskiego pociągu
i robi to tak świetnie jakby górnicy nie zajmowali się w życiu niczym
innym jak wydawaniem hitlerowskiej fortuny i tylko Garry nie dał się
porwać tym upiornym zakupom. Tylko Garry jeszcze pamięta żeby
nie jeść słodyczy przed obiadem, deseru po śniadaniu, że są takie sny
których należy się wstydzić i ludzie, którzy z dwójką dzieci i telewizorem
w kącie są przekonani, że jakoś to będzie nawet jeśli jakoś zapewne oznacza dywanowe bombardowania miast i masakrę cywilów w jeszcze większej niż
dotychczas palecie barw…

Tak, czy inaczej, podoba mi się to wszystko, jakoś podoba się on sam, więc piszę maila, że wybieram do druku wiersz, gdzie tak „tąpie od spągu,/ że kombajn skacze na półtorej metra a ludźmi rzuca jak szmatami „, i proszę o telefon, podaję numer, on dzwoni jeszcze tego samego dnia.

Ostatni rolnik w Smykowie ma 25 lat. Reszta wsi ziemię sprzedała

Spielberg albo Elvis

Głos ma młody, energiczny, mówi zabawnie, jakby tłumił żart, na który jeszcze nie wie, czy w ogóle ja zasługuję. I trochę tak, jak gdyby gwarę śląską trzymał na postronku nerwowego ziewania. Głos z ust dźwięcznie mu schodzi do gardła. Pytam, czy mogę przyjechać do Katowic, bo chcę go poznać. Mówi, że pewnie, i że w te dni jest nawet wolny, bo urodziła się córka, mniej niż miesiąc temu. Imię? Iga. Żona tak postanowiła, bo on jest Igor. Gdyby była synkiem? Na imię miałby Judasz, bo żona jest Judyta.

Czy naprawdę fedruje? Naprawdę. W kopalni Staszic. Mieszka w Katowicach. Nie, żona nie fedruje. Żona jest po ASP. Jest na macierzyńskim, prowadzi bloga „hopsiup”.

– Razem – opowiada – robimy komiksy.

Pytam, choć to śmieszne, czy będę mógł iść z nim na przodek, pogapić się na świat jego podziemny, ale on śmieje się tak, że w ogóle nie ma dyskusji.

– Po pierwsze – mówi – to jest niebezpieczne. Po drugie, a może jednak po pierwsze, już do końca życia koledzy mówiliby na mnie „Spielberg” albo „Elvis”, że taki jestem ważny, aż zjeżdżam na dół z facetem z „Wyborczej”.

Pytam naiwnie, czy na kopalni nie lubią „Wyborczej”.

– Lubią – śmieje się – do owijania kanapek.

Podkuwacz koni: W podwarszawskich stajniach pełno jest smutku

Komiksy chciałbym wieszać na mojej mazowieckiej ścianie

Po rozmowie wchodzę na adres bloga, który zdążył mi przesłać, na http://udzydu1.wix.com/hopsiup . Oglądam komiks z 20 lutego, urodzinowy, o „ojcu, który urodził się czterdzieści lat wcześniej i który nie do końca byłby zadowolony, że musiałem obliczyć jego wiek na kalkulatorze, ale też nie byłby tak do końca zły…” Komiks, raczej historyjka obrazkowa, bo bez dymków, tylko z opowieścią wpisaną w czarno-biały obrazek, poetycko opowiada o słońcu, które z ciemnych drzwi robi „drzwi całkowicie jasne”, o ojcu właśnie, który w wojsku był strzelcem wozu bojowego, na poligonie stracił trzy zęby, z daleka trafiał pięćdziesięciogroszówkę i śpiewał Beatlesów. Zastanowienie nad ojcem, liryczne, łagodne, ale i dowcipne, jak ten fragment o ojcu, który, kiedy był młodszy od autora komiksu, „miał już wychodowanego prawdziwego wąsa, a w dłoniach wielki karabin, czyli dwie rzeczy, których ja nigdy mieć nie będę, bo ciemny blondyn, choćby niewiadomo jak się starał, nigdy nie wychoduje takiego zarostu i takiego wielkiego karabinu”… Przepisuję jak jest. Poeta dwojga imion bez nazwiska albo dwojga nazwisk bez imienia „niewiadomo” pisze razem, a wyhodowany przez „ch”: tak ma być w jego świecie, koniec i kropka.

Tekstowi wiernie towarzyszy rysunek, delikatny i mocny, kontrastowy jak dzień i noc na jednym arkuszu papieru, z chłopakiem, który myśląc o ojcu, wygląda jak Franz Kafka w chwili najbardziej wyjątkowego samozwątpienia, a ojciec tego chłopaka jak wszyscy czterej pancerni z psem naraz.

Pozostałe komiksy… Myślę, że po prostu są piękne. Cholernie zdolna ta Judyta Sosna. Przesadzam na pewno, lub przesadzam może, ale właśnie tak myślę, jak mówię. Chciałbym rozbierać je scena po scenie, naklejać jeden obok drugiego, oprawiać i wieszać na mojej mazowieckiej ścianie.

Wiadra z węglem

Jadę z dworca taksówką, bo nie znam Katowic. Jest trzecia, trochę po trzeciej. Igor Jarek mówi, żebym wysiadł przed Biedronką, bo adresu kierowca może nie znaleźć. Kierowca zatrzymuje się jednak przed domem, precyzyjnie, wysiadam, dzwonię, Igor Jarek spod Biedronki idzie mi naprzeciw.

Szczupły, dość wysoki, ciemnowłosy, śniady. Uprzejmie się wita i wprowadza do domu.

Dom jest dziwny, nigdy nie widziałem takiego. Murowany od zewnątrz, w środku cały drewniany, drewniane schody, drewniane korytarze, jakoś szersze od naszych klatek schodowych, a od tych korytarzy szerokich jak place rozgałęziają się drzwi. Powiedziałbym od razu, że to dom górniczy, ale nie wiem, dlaczego tak bym właśnie powiedział. Nic nie wiem o domach górniczych. Może dlatego, że po drodze mijam wiadra z węglem, a powietrze jest ciepłe od węgla w piecykach i wszędzie pachnie tym, co nie znając węgla, od dzieciństwa nazywam węglem.

Wchodzimy, wyskakuje do mnie mały piesek. Biały w łaty brązowe i czarne. Jack Russell, który nazywa się Tito. Szczeka, ujada, nie daje się długo uciszyć. Może dlatego, że przywiozłem z Warszawy na nogawkach zapach mojej Luny.

W wewnętrznych drzwiach pojawia się Judyta. Wprowadza do środka, siadamy. Ja na kanapie, z której, jak mi wróżą, zaraz się zacznie wysuwać poducha i tylko patrzeć, jak osunę się na podłogę.

Podkówka w górę, podkówka w dół

Jest ciepło, czysto i ładnie. Za oknem szary pejzaż, zamglony, deszczowy.

Po kilku minutach, kiedy postawią przede mną herbatę, dopiero wtedy zobaczę, jacy są ładni. Piękni są, bez przesady. On, jak mówiłem, szczupły, śniady, ciemnowłosy, chyba umięśniony pod koszulą, ona długowłosa, pozornie zachmurzona, jakoś tak z góry, jakby od początku świata wiedziała, że zanim się kogoś pozna, to trzeba się naburmuszyć, lecz jej jasna buzia dziewczyny i młodziutkiej mamy pod każdym pretekstem z podkówki w dół robi się podkówką do góry. Lubię ich z punktu. Z punktu się czuję jak… No właśnie, jak nie wiem kto. Jeszcze nie wiem, że powinienem czuć się jak pawulon, i że nawet pawuloni mają szansę być cool.

Mówią, że ciężko im przejść ze mną na ty.

– W korporacji – mówi Judyta – wszyscy mówią sobie na ty, więc forma jest bez znaczenia. Na uczelni niektórzy profesorowie próbowali przez ty skrócić dystans, ale nie wychodziło…

Judyta teraz jest na macierzyńskim, ale tak w ogóle projektuje gry na telefon. Kończyła ASP, grafikę warsztatową. Igor wtrąca, że była najlepsza. – Ale nikt poza kolegami tego nie wie, bo jej nie zależy, żeby wystawiać.

– Bo ja nie lubię – potwierdza Judyta ustami w podkówkę do dołu – wernisaży. Krępują mnie. Poza tym nie lubię mówić, co mi się podoba, a co nie. Lubię, jak już nikt na wystawę nie przychodzi. Wtedy chodzę sobie i myślę, co myślę.

Wszyscy Jarkowie są ładni

Są śliczni, ona i on. Po chwili, na chwilę, wchodzi młodszy brat Igora, też górnik, też Jarek, Łukasz Jarek, równie piękny i śniady co twórca Garry’ego. Mieszka w tym samym mieszkaniu.

– Wszyscy Jarkowie są ładni i do siebie podobni – mówi Judyta, mając na myśli nie mnie, ma się rozumieć, tylko męża i szwagra młodszego, który mieszka z nimi, i Szymona, szwagra starszego, który mieszka oddzielnie i jest, jak mówią, kimś lepszym, bo jako jedyny nie jest górnikiem, tylko geologiem.

– Nikt tu nie chce być górnikiem – dodaje podkówka – ale wszyscy muszą.

– Urodziłem się na Nikiszowcu – mówi Igor i pokazuje na okno. – Tam za oknem, ta kościelna wieża, to już Nikisz… Kiedyś była tam bieda, zwykłe miasteczko górnicze, rządzili dresiarze, wszyscy za Ruchem Chorzów, na ścianach malowane kutasy, a teraz wszędzie puby, hipsterskie kawiarnie, wszystko odnowione.

– To zabawnie wygląda – potwierdza Judyta – jak na tym Nikiszu hipstersi parkują jeepy, siadają w lokalu, wyjmują maki, ich żony wyjmują piersi i karmią. Myślą, że taki właśnie jest tutejszy luz.

– Trochę na pokaz – śmieje się Igor, który śmieje się prawie bez przerwy – żeby przyjezdni mogli pomyśleć, że są jak górnicy, siedzą, piją wódkę i piwo, mogą niby jak górnik powiedzieć kurwa i klepnąć żonę po tyłku. Tymczasem gdybym ja przynajmniej raz klepnął Judytę, to już nie miałbym ręki… Tak, jest coś takiego jak sposób bycia górników. Jest on normalny na dole, wynika z pośpiechu, brudu tej roboty. Niektórym z zewnątrz to się podoba, jak starzy górnicy smarczą w palce, ale kiedy sami smarczą jak górnicy, na palcach nie zostaje im pył od węgla, bo oni nie pracują w kopalni. Czystość smarków ich zdradza. A ja nie smarczę, bo mi się to nie podoba, nie lubię, choć jakbym smarknął, to palce miałbym brudne jak od smoły.

Kiedy patrzę, jak się do siebie odnoszą, jest tak, jakbym oddychał powietrzem wolnym od sadzy, naturalnym jak węgiel. Nie ma w tym żadnego udawania, przymilania, gestów na wyrost. Jest uprzejmość, jakoś naturalna, jak gdyby byli siostrą i bratem. Jakby byli ze sobą od pierwszego Chaosu. Igi nie ma, jest u rodziców Igora.

Panicznie bałam się Niemców. A Ślązacy wcale. Bo kogo się bać? Brata, szwagra, krewnych?

Janów Ociepki i Sówki

– Wszyscy w rodzinie byli górnikami – mówi Igor, rozstawiając butelki piwa. – Ojciec, dziadek, pradziadek od strony mamy. Wszyscy na kopalni Wieczorek, tylko ja na Staszicu. Choć tylko tam fedruję, bo formalnie zatrudnia mnie firma. Takich jak my górnicy pracujący bezpośrednio pod Staszicem nazywają pawulonami.

Śmieje się, a ja nie rozumiem. Próbuję się domyślić, wyczytać z „pawulona” jakiś stary śląski źródłosłów, ale kiedy Igor mówi o „pawulonie” po raz trzeci, pytam w końcu, a on się śmieje, że to od Pavulonu, leku zwiotczającego, znanego z afery „łowców skór”. Pawulon, mówi Igor, to u nas górnik, który przeszedł już na emeryturę, ale wraca na kopalnię, żeby dalej pracować.

Pytam, dlaczego młodsi górnicy traktują pawulonów z dystansem.

– Bo wracając na kopalnię – wyjaśnia – pawulon przeczy sensowności emerytury po 25 latach pracy.

Słuchając, głaszczę Tito, który dał się udobruchać. Pozwala się miętosić. Pytam, czy ich dzielnica to wciąż jest Nikiszowiec.

– Nie – mówi Judyta. – To Janów. Ten od Grupy Janowskiej malarzy prymitywistów, Ociepki i Sówki. A to mieszkanie było rodziców Igora. Kiedy umarł pradziadek, przenieśli się do jego domu, na parter. Mieli starego amstaffa, było im łatwiej.

Górnicy z kopalni Makoszowy: Nie chcemy waszych pieniędzy. Dajcie nam pracować

Pokój na Słowaku

– Ale najpierw – mówi Igor – kiedy jeszcze nie byliśmy razem, musiałem się stąd wyprowadzić. W liceum mi nie poszło, oblałem dwa razy, rodzice nie robili problemu, dawali tysiące szans, ale powiedzieli, że skoro tak sobie wymyśliłem życie, to żebym poszukał sobie pracy i wynajął coś za własne pieniądze. Pracowałem jako kwiaciarka, mieszkałem w kilku miejscach, nie zawsze płaciłem, więc chowałem się przed właścicielem do szafy. W końcu wprowadziłem się z kolegą z filmówki do dużego studenckiego mieszkania, pięciopokojowego. Na Słowaku. Czyli na Słowackiego. Tylko ja z całego towarzystwa nie byłem studentem. Tam poznałem Judytę. Mieszkała w pokoju z koleżanką z ASP…

– W takiej dziwnej dobudówce – wtrąca Judyta. Łagodnie podciąga nogi na kanapę, siada sobie na wygiętych stopach. Jakoś karmi spokojem Igora, który siedzi trochę spięty, może dlatego, że to nim zainteresował się facet z „Wyborczej”, w którą na kopalni owija się kanapki.

– Tak czy inaczej – Igor rozkłada ręce – nie skończyłem liceum. Mam tylko podstawówkę i gimnazjum. I ten Słowak to był mój powrót do normalności, końcówka niezbyt udanej egzystencji. Judytka bardzo mi w tym pomogła.

Pytam, czy był łobuzem, czy zwykłym leserem. – Chyba leserem – śmieje się. – Nie umiałbym być łobuzem. Pokłóciłem się ostatnio z szefem, potem mówił, że mu groziłem, ale gdzie tam! Niczego takiego nie było. Wkurzyło mnie, że zaniżył mi pensję, i tyle.

Pytam, jak można zaniżyć górnikowi pensję.

– Moja wypłata – mówi – uzależniona jest od postępu przodka, czyli tak zwanych metrów, a nie od ilości wydobytego węgla, jak liczy się wypłaty górnikom pracującym na ścianach. I chociaż metry łatwo policzyć, to gorzej z przeliczeniem ich na poszczególnych ludzi, dlatego nigdy nie wiemy, jakie dostaniemy wypłaty. Najśmieszniej, że nie kłóciłem się o dziewięć tysięcy, bo dostałem osiem. Dostałem tysiąc osiemset, a twierdzę, że należało mi się dwa trzysta.

Czy Ślązacy są narodem?

Tata Judytki załatwił mi tę kopalnię

– Nieważne – Igor macha ręką. – Zawsze jakoś dawałem sobie radę. I kiedy rodzice pozwolili nam tu zamieszkać, zacząłem udowadniać, że wracam do tak zwanej normalności. Zatrudniłem się w McDonaldzie, potem tata Judytki załatwił mi tę kopalnię.

Judyta wraca jeszcze do Słowaka. Mówi, że zrobili razem książkę. Tytuł: „Słowackiego”. Napisał Igor, rysowała ona. Książka wyjdzie jakoś niedługo w wydawnictwie Kultura Gniewu.

Wiersz w rysunku, rysunek w wierszu, rysunek z wierszem. Z wierszem na przykład takim:

rynek

Jest nas troje ale gada tylko koleżanka pani ewy On ją bije
Kurwa! Nas też Pamiętam jak się spierdalało w piżamie na
około bloku Ale teraz? Przecież ona ledwo chodzi Coś jej się
tam blokuje w biodrze Dłonie ma jak szpony Kurwa! Jest nas

troje Ale tylko ja i pani Ewa jesteśmy tutaj dla pieniędzy:
sprzedajemy kwiatki w całodobowym namiocie na rynku i chociaż
to naprawdę ciepły listopad Pracujemy w takich godzinach że z
zimna nawet tramwajom odechciewa się śmierdzieć A bezdomni
spod kiosku zaczynają płakać Jest nas troje ale gada tylko koleżanka pani ewy On ją kiedyż zabije Kiedyś zabije i nagle cichnie Żeby za chwilę
powiedzieć ze śmiechem Ewka mamy zajebiste proporcje Jeden facet Dwie laski Mogłaby być niezła zabawa co Ewka? Jest nas troje i wszyscy

się śmiejemy Można byłoby się jeszcze śmiać gdybyśmy sobie tak nagle nie
przypomnieli o swoich problemach On ją kiedyś zabije i znowu cichnie;
Jestem tutaj żeby sprzedawać kwiatki Nawet jej nie znam Nawet nie znam jego
Jestem tutaj dla pieniędzy Chciałbym jutro między innymi

pójść do fryzjera Zjeść jajko w kieliszku Wchodząc wieczorem do łóżka
w końcu zauważyć że przebrałaś pościel

67 stron, na okładce fantarzeczywistość Judyty, stylizowany portret Słowackiego w owalu, na gwoździu, po lewej i prawej smutnego Juliusza, kartki przypięte na ścianie, pod spodem kubek, butelka, dwie szklanki, zużyta saszetka herbaty, odpadki, szczur. Ściana i ziemia czarne, kreski białe i niebieskie, podobnie jak tło Słowackiego.

Dziura w barku

Pytam, czy na kopalni, jak w wierszu, rzeczywiście „tak tąpie od spągu,/ że kombajn skacze na półtorej metra a ludźmi rzuca jak szmatami”.

Igor opowiada, czego zobaczyć nie mogę, bo po pierwsze, to niebezpieczne, a po drugie, albo tak naprawdę po pierwsze, koledzy mówiliby na niego „Spielberg” lub „Elvis”.

– Przodowy mówi, co tego dnia mamy robić. Na ogół w grupie jest nas pięciu. Wchodzimy do szoli. A raczej nie wchodzimy, tylko wpadamy. Otwierają się drzwi, wszyscy naraz do środka. I nieważne, że ktoś komuś wsadzi łokieć w oko, najgorsze jeśli zgniecie mu kanapkę owiniętą w tę twoją „Wyborczą”. Albo nie daj Boże zmiażdży pomidora. Potem sześć kilometrów na piechotę, na przodek. Taśmą z poziomu 720 na poziom 900 i do przypisanego korytarza. Tam, na przodku, kombajn urabia węgiel, a my szybko obudowujemy, żeby nie zlecialo na głowę. Dwóch po prawej, dwóch po lewej.

Ufamy przodowemu, komuś trzeba ufać. A on jest doświadczony, ostrzega, żeby nie iść, gdzie może coś zlecieć na głowę. Mnie kiedyś coś spadło na ramię, bryła węgla. Nawet nie przerwałem roboty, tylko pod prysznicem ktoś mówi, że mam dziurę w barku, no i miałem, pojechałem na pogotowie i czekałem ze cztery godziny, aż mnie zszyją… Ale zszyli. Inni mieli mniej szczęścia. Ludzie tracą palce, ręce, życie. A zresztą coś panu prześlę… Tobie… Ciągle mi się myli.

I rzeczywiście, prześle. Kartki z kroniki, którą prowadzi, kiedy mu się chce: „Mówią, że najgorsze jest pierwsze trzydzieści szycht. Mówią, że jak się przetrwa pierwszy miesiąc, to potem jest już lala i człowiek ani się obejrzy, a tu dwadzieścia pięć lat dołu za nim. Coś w tym jest, bo z własnego doświadczenia wiem, że już po pierwszym tygodniu człowiek sam potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy nadaje się do pracy górnika, czy nie, i nie chodzi mi tutaj tylko o to, że robota jest ciężka i niebezpieczna, ale też o to, że sami górnicy to ludzie specyficzni, których zwyczaje i zachowania trzeba poznać i zrozumieć, żeby wejść bez większych tarć w to środowisko. Często też po miesiącu Nowy sprawdza się przy jakiejś robocie i cała jego późniejsza kariera właśnie wokół tej roboty będzie krążyć: najgorsze tylko, że trzeba się wykazać, a na to niestety nie ma jednego przepisu (…). Duża część przepisów zbudowana jest tak, żeby kopalnia była czysta, gdy coś się stanie, i tutaj nieraz dochodzi do takich paradoksów, że górnik od lat przyzwyczajony, że przepisy BHP mają się nijak do specyfiki jego zawodu często działa dokładnie na odwrót, wiedząc, że tylko tak da się jakoś tę robotę wykonać. Dlatego nowy kolega bardzo szybko będzie musiał się nauczyć choćby tego, że jeżdżenie taśmami czy noszenie żelaza na plecach w tąpiących pokładach to sprawa normalna, i że nie ma sensu robić tutaj afery, bo nic złego się nie dzieje, ponieważ źle już jest”.

Pytam Judytę, czy nie boi się o Igora. Rozjaśnia się tym swoim anielsko-dziewczęcym uśmiechem młodej mamy i mówi, że stara się o tym nie myśleć. „Zresztą również moi rodzice pracowali w kopalni. Tyle że mama w administracji, a tata w dyspozytorni”.

– Z drugiej strony – mówi Igor – pobraliśmy się głównie po to, żeby Judytka miała ubezpieczenie. Gdyby się coś stało. Bo nie przeszkadzało nam życie bez ślubu.

Pytam, co zmieniła w jego życiu Iga.

– Za dużo sobie nie myślę – mówi. – Muszę utrzymać rodzinę i jakoś w miarę na spokojnie tego szkraba wychować. Jedyne, nad czym się zastanawiałem, to fakt, że kiedyś przyjdzie do mnie z chłopakiem, i mam nadzieję, że to nie będzie górnik. Nie dlatego, że mam żal do górników, ale dlatego, że to zajebiście niebezpieczna praca, a nie chciałbym, żeby moja córka musiała tak jak Judyta, mama czy babcia martwić się, czy jej chłop jest cały. Nie po to mamy XXI wiek, żeby moja córka bała się odebrać telefon, bo zawsze przecież dzwonią, jak coś się na dole stanie.

Choć pawulon, to cool

Proszę, żeby Judyta pokazała swoje grafiki. Grafiki, bo malarstwa nie lubi. Mocne kreski jak kręgosłup i żebra, wokół ludzka chmura. Bardo dobre. Delikatne i mocne zarazem.

Wraca Iga, odwieziona przez tatę Igora. Nie oglądam jej, jestem trochę zakatarzony. Kiedy wracam do domu, dostaję zdjęcie. Jest śliczna, śniada jak Igor, dziewczęco-anielska jak Judyta.

Dostaję też maila, a w nim pasowanie na pawulona: „Są u nas znajomi. Mówimy, że choć jesteś pawulon, to cool”.

Nazajutrz rano przyjeżdżają do centrum bez Igi, przed moim wyjazdem mamy zjeść śniadanie. Nie pijemy wspólnie nawet kawy, bo Igor nie pije. Nie je też śniadań. Je obiady, ale do obiadu daleko. Za to Judyta je kanapki.

– Mogłabym jeść tylko kanapki – śmieje się tą swoją podkówką. – Jedną za drugą.

Po kilku dniach Igorowi kończy się urlop. Dostaję maila: „Wrócić na grubę po dłuższym urlopie jest sprawą zahaczającą niemal o antyczną tragedię. Człowiek dostrzega rzeczy i sprawy, których wcześniej mógł się jedynie domyślać. Pewnie niedługo okrzepnę, chociaż chyba wolałbym nie – bo jednak wierzę, że poezja bierze się z braku zgody z rzeczywistością, jest przejawem buntu i nie za dobrze czuje się w kieracie, jakim jest wykonywanie poleceń i siedzenie cicho, gdy wszystkim naokoło dzieje się jawna krzywda. Poza tym węgiel dalej jest czarny, tłusty i ciężko to cholerstwo domyć”.

Kilka dni temu dostaję kolejnego maila: „No i zostałem przeniesiony na inną kopalnię. Dojazd tam to spokojnie godzina. Myślę, że to przeniesienie jest oczywistym wynikiem mojej kłótni z kierownikiem. Razem z Judytą stwierdziliśmy, że mogę zrobić sobie przerwę od górnictwa. Widzę jednak, że nie będzie łatwo: ludzie, gdy przychodzi się prosić o robotę, momentalnie przestają być spoko. Chyba nawet odczuwają przyjemność w przypominaniu mi, że nie mam szkoły itd. To głupie, ale to ja jestem na przegranej pozycji. Myślę, że mogę zawsze wrócić na kopalnię i dalej nadstawiać łba za 1800 ziko tylko dlatego, że nie mam szkoły”.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Igor Jarek, górnik i poeta: Nadstawiam łba za 1800 ziko
Pytam, czy naprawdę fedruje? Naprawdę. W kopalni Staszic. Nie, żona nie fedruje. Żona jest po ASP

Wanda od Maryi z Anną od KOD-u. Co tydzień przekazują sobie znak pokoju
– Skopanie Trybunału Konstytucyjnego to odebranie godności Polakom. – Chyba pani Polakom, bo nie moim

Katolicy ekstremalni. 46 kilometrów z krzyżem
Znajomi jeszcze rano pisali do mnie maile, dzwonili: „Kinga, weź ze sobą mój krzyż, proszę”. Wzięłam, nie wolno odmawiać

Mamo, jedziemy do domu opieki. Czyli jak zajmujemy się starymi rodzicami
Kazała nam przyrzec, że nie oddamy jej ani do szpitala, ani do żadnego domu opieki

Nieskrępowany umysł. Czym jest kreatywność?
Zmęczony mózg wymyka się schematom, nie jest w stanie odpędzić myśli drugorzędnych, pobocznych, a to one mogą się okazać strzałem w dziesiątkę

Snapchat. Trzy miliony Polaków już snapuje
Mam znajomych, których widziałam dwa, trzy razy w życiu. Ale traktuję ich jak bliskich, bo obserwujemy się na Snapie

Sąd nad sąsiadami. Przepszczelenie
Jaki „subiektywny lęk”? Sąsiad próbuje sprzedać działkę. Przyjeżdża kupiec, widzi, co i jak, „to ja dziękuję”, ucieka. Nikt nie chce obok nich mieszkać!

Tęczowe wakacje
Wszystko jest bezpłatne. Trzy tysiące uczestników Tęczowego Zjazdu spontanicznie wymienia się usługami. Tak działa kuchnia, lecznica, warsztaty tańca i gry na bębnach oraz punkt masażu

Front czynny do 17.00
W namiocie na ziemi niczyjej całą dobę czuwają tylko funkcjonariusze ukraińskiego ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych. Prywatnie trzymają jednak kciuki za separatystów

igor

wyborcza.pl

Brawo, Kukieła!

Wojciech Maziarski, 24.03.2016

Prezydent Andrzej Duda i amerykańscy senatorowie przed restauracją Wentzl w Krakowie

Prezydent Andrzej Duda i amerykańscy senatorowie przed restauracją Wentzl w Krakowie (Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta)

Dziarska krakowianka trafiła celnie, w sam splot słoneczny PiS. To dobra wskazówka na przyszłość dla większości polskiego społeczeństwa, jak przeciwstawiać się „dobrej zmianie”.
 

Katarzyna Kukieła, współwłaścicielka krakowskiej kamienicy, w której mieści się restauracja Wentzl, wygarnęła na Fejsie Andrzejowi Dudzie: „Smakowało z mojego koryta?” – i wywołała furię reżimowych propagandystów. Odezwali się absolwenci PiS-owskiej szkoły janczarów i pinczerów, tacy jak Klaudiusz Pobudzin, Stanisław Janecki czy Cezary Gmyz, bluzgając na Kukiełę, zarzucając jej ordynarne chamstwo, buractwo, związki z gangsterami i inne takie. Chamstwo? Po chamsku odezwał się Andrzej Duda, a Kukieła tylko zwróciła mu uwagę.

Reakcja reżimu dowodzi, że dziarska krakowianka trafiła celnie, w sam splot słoneczny PiS. To dobra wskazówka na przyszłość dla większości polskiego społeczeństwa, jak przeciwstawiać się „dobrej zmianie”.

Każda autorytarna, populistyczna władza najbardziej boi się oddolnych, spontanicznych przejawów społecznego sprzeciwu i obywateli, którzy nie okazują pokory. Przerażenie i złość ogarniają tę władzę, gdy na spotkaniach i imprezach jej przedstawiciele są witani buczeniem, gwizdami, skandowaniem. To bowiem burzy budowany przez propagandę mit, jakoby masy ludowe popierały rządzących, a zarazem kreuje atmosferę, w której demonstrowanie dezaprobaty wobec władzy jest w dobrym tonie. Despotyczne rządy boją się tego znacznie bardziej niż „zawodowej” opozycji.

Wiele dyktatur XXI wieku toleruje istnienie opozycyjnych partii politycznych. Przykładem choćby Łukaszenka czy Orbán. Nie zdelegalizowali partii opozycyjnych, lecz odizolowali je od społeczeństwa i zmarginalizowali, przez co stały się tylko dekoracją i listkiem figowym pozwalającymi wmawiać światu, że dyktatura nie jest dyktaturą, ale państwem takim samym jak inne.

Znacznie jednak trudniej opowiadać takie bajeczki, gdy lud masowo, spontanicznie protestuje, buczy i gwiżdże. Właśnie dlatego za głównego przeciwnika PiS uważa dziś nie opozycję parlamentarną, tylko KOD. Oficjalna propaganda ze wszystkich sił stara się zburzyć wizerunek KOD jako oddolnego ruchu społecznego, głosząc, że na jego czele maszerują gracze polityczni niemający nic wspólnego z narodem i rzekomo broniący koryt. To dlatego wiceminister spraw wewnętrznych opowiada głupoty, że pro- testujący na spotkaniu z PiS-owską kandydatką na senatora Anną Anders to nie wkurzeni obywatele, lecz „przywiezieni z zewnątrz” najemnicy.

A gdy już nie można przypisać spontanicznych protestów knowaniom przebiegłych graczy politycznych – jak w przypadku wygwizdania premier Beaty Szydło na meczu piłki ręcznej – to można próbować opowiadać, że gwizdali nie obywatele polscy, tylko kibice z Niemiec. Do wyjaś-nienia pozostaje jeszcze kwestia, kto w Filharmonii Narodowej buczał na ministra Piotra Glińskiego. Pewnie przywiezieni przez KOD fani niemieckiego Rammsteina.

No i pytanie najważniejsze: kto z zewnątrz przywiózł na Fejsa Katarzynę Kukiełę i kto podyktował jej wpis skierowany do Andrzeja Dudy?

Uściśnijmy pani Katarzynie prawicę i podziękujmy za celny cios. A sobie nawzajem u progu tej wiosny życzmy wesołego, dźwięcznego i skutecznego buczenia.

Zobacz także

wyborcza.pl