Tusk, 12.05.2016

 

pazerność

A audytu ani widu, ani słychu

Dominika Wielowieyska, 12.05.2016

Rys. HANNA PYRZYŃSKA

To nie był żaden audyt ani nawet cień audytu. To był wielogodzinny propagandowy spektakl w Sejmie pod tytułem „Wszyscy poza PiS to zdrajcy i złodzieje”. Spektakl przede wszystkim dla jednego widza – w pierwszym rzędzie.
 

Beata Szydło próbowała w ten sposób poprawić swoje słabe notowania u prezesa Jarosława Kaczyńskiego, bo on nie lubi żadnych niuansów ani rzetelnych faktów. Lubi ostrą jazdę bez trzymanki.

Przyzwoity audyt powinien być zrobiony przez firmę zewnętrzną, a nie przez politycznych przeciwników. Ale nawet sam rząd mógł przygotować jakiś dokument z konkretnymi danymi. Od ręki można wymienić listę porażek i zaniechań rządów PO-PSL. Tego jednak rządowi PiS nie udało się zrobić.

Za to premier Beata Szydło mówiła głównie o nagranych nielegalnie politykach PO. Z punktu widzenia marketingu politycznego – słabizna, bo podsłuchy były jedną z przyczyn porażki Platformy, ale to paliwo polityczne się kończy. Bohaterów tych nagrań w Sejmie już nie ma. Dziś emocje społeczne koncentrują się na działaniach KOD-u. A na to PiS nie ma dobrej odpowiedzi.

Szefowa rządu zapowiedziała powołanie komisji śledczej w sprawie Amber Gold. Jestem za, pod warunkiem że ta komisja zajmie się też aferą SKOK-ów i opisze, jak przekazano pieniądze z fundacji wspierającej SKOK-i do prywatnej spółki, której współwłaścicielem jest senator PiS Grzegorz Bierecki. Zbada, jak politycy PiS, pod wpływem lobbystów, blokowali objęcie SKOK-ów opieką Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. I może odpowie na pytanie, dlaczego za upadek kolejnych SKOK-ów – za co pośrednio my wszyscy jako klienci banków płacimy miliardy złotych – nikt z zarządców tego systemu nie poniósł odpowiedzialności?

Beata Szydło stwierdziła, że Polska przez ostatnie osiem lat straciła 340 mld zł. To już zabrzmiało jak żart. Skąd te wyliczenia? Nie wiadomo, bo tak zwanego audytu na piśmie nie ma.

Niezależnie od porażek ekipy PO i PSL obecny rząd odziedziczył przyzwoity wzrost gospodarczy i deficyt budżetowy w ryzach. Jeśli wicepremier Mateusz Morawiecki mówi: „Jesteśmy bombardowani za wasze grzechy”, bo agencje ratingowe krytykują Polskę, to chyba zapomniał przeczytać analizy przez te agencje przygotowane. A tam jest czarno na białym: obniżka ratingu to efekt paraliżu Trybunału Konstytucyjnego i obietnic PiS z kampanii, które rozwalą budżet i system bankowy, bo nie wiadomo, z czego będą finansowane. I warto, aby wicepremier Morawiecki odpowiedział na pytanie: gdzie był jako doradca rządu Donalda Tuska (Rada Gospodarcza przy premierze), gdy „marnotrawiono lub rozkradano” te 340 mld zł? Dlaczego wtedy głośno nie alarmował? Gdyby protestował, to może udałoby się skalę tej „katastrofy” zmniejszyć? No i jak to się ma do wcześniejszych wypowiedzi wicepremiera, że sytuacja makroekonomiczna kraju jest całkiem niezła? Czy przypadkiem nie ma tu sprzeczności z wypowiedzią prezesa Jarosława Kaczyńskiego: „Poziom rządów PO-PSL osiągnął dno”?

Wicepremier Morawiecki powiedział, że przez osiem lat rządów PO-PSL Polska szybko zadłużała się za granicą. Prawda. PiS obniżył podatki w 2007 roku, ale nie obciął wydatków, by zrównoważyć straty budżetu. Dzięki tej decyzji Polska w czasie kryzysu finansowego w 2008 r. miała wzrost gospodarczy zamiast powszechnej recesji, bo wzrósł popyt wewnętrzny, szybko jednak rósł też dług. Co więcej, w najostrzejszej fazie tego kryzysu PiS jako opozycja domagał się jeszcze większego deficytu budżetowego i jeszcze większych wydatków zwiększających ten dług. Wicepremier widać o tym zapomniał, ale za to zwrócił uwagę, że 50 proc. przemysłu znajduje się w rękach zagranicznych przedsiębiorców. A to dlaczego w takim razie PiS się chwali, że Mercedes właśnie zdecydował się na inwestycję w Polsce? Czy to nie jest szkodliwe?

Z kolei minister infrastruktury i budownictwa Andrzej Adamczyk stwierdził, że autostrady w Polsce budowano najdrożej w Europie. To zwyczajna nieprawda, powtarzana i w czasie kampanii wyborczej, i teraz. Wystarczy zajrzeć do raportu PwC: koszt budowy 1 km autostrady jest zbliżony do średniej unijnej.

– Pazerność, niegospodarność, rozrzutność, łamanie procedur, wykorzystywanie spółek do celów politycznych oraz działanie na szkodę państwa – mówił minister skarbu Dawid Jackiewicz. Pazerność? A jak ocenić szał zajmowania lukratywnych stanowisk przez działaczy PiS, także przez tych z prokuratorskimi zarzutami korupcyjnymi czy skompromitowanych kolegów ministra Jackiewicza z tzw. afery madryckiej? Niegospodarność? To może przypomnimy, co się dzieje w Janowie Podlaskim, gdzie rujnuje się hodowlę koni arabskich?

Ten pseudoaudyt jest w pewnym sensie samooskarżeniem PiS. Platforma zadłużała państwo? My je zadłużymy jeszcze bardziej. Platforma wsadzała swoich działaczy do spółek? My to zrobimy na większą skalę. Z sensowną debatą na temat stanu państwa nie ma to nic wspólnego.

Zobacz także

toNie

wyborcza.pl

 

Robert Gliński: Główną ofiarą dobrej zmiany jestem ja

Tomasz Kwaśniewski i Jacek Wasilewski, 12.05.2016

Robert Gliński

Robert Gliński (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Filmów o katastrofie w Smoleńsku powinno powstać kilka. Ja bym się podjął. Rozmowa z reżyserem Robertem Glińskim.
 

– Tylko o brata mnie nie pytajcie.

Tomasz Kwaśniewski: Spróbujemy.

Jacek Wasilewski (zna się z Robertem od lat. Współpracował z nim kilka razy jako scenarzysta): Zacznijmy od tego, że dziesięć lat temu chciałeś robić film na podstawie reportażu Tomka, opowieści o dwóch kobietach, które przy pomocy przyjaciela zrobiły sobie dziecko.

– Kilka lat wcześniej wchodzimy do Unii, upadają granice, nie tylko państwowe. Pomyślałem więc: opowiedzmy o czymś, co jeszcze niedawno było kompletnie niemożliwe.

T.K.: Dziś już na to tak nie patrzysz?

– Dziś to, że dwie kobiety, w ogóle pary jednopłciowe, mają dzieci, jest normalne. To znaczy dla mnie i dla świata, bo tu to niekoniecznie.

T.K.: Myślisz, że teraz w Polsce można by taki film bez problemu zrobić?

– Oczywiście, pytanie tylko: skąd wziąć pieniądze? To dziś problem podstawowy. A nie szokujący temat, nieakceptowany przez niektórych.

J.W.: Wtedy szczególnie interesowało cię to, że społeczeństwo tępi te kobiety. Że w obronie dobra, jakichś wartości, ludzie są w stanie generować zło.

– Żeby stworzyć raj, musimy wcześniej zabić miliony.

J.W.: Czyli żeby mieć normalną rodzinę, musimy wcześniej rozbić tę, naszym zdaniem, nienormalną.

– A więc skrzywdzić mnóstwo dorosłych i dzieci. A wszystko po to, żeby osiągnąć pewien ideał. Od zawsze, niestety, rodzą się ludzie, którym się wydaje, że mają receptę na szczęście. I oni tę swoją kurację chcą aplikować wszystkim.

T.K.: Kto dziś w Polsce daje kasę na film?

– Przede wszystkim Polski Instytut Sztuki Filmowej. Potem telewizje – publiczna i prywatne. Różni inwestorzy, typu PZU, Orlen, PKO BP itd. No, a potem firmy i instytucje zagraniczne. My najczęściej korzystamy z tych niemieckich. Ponieważ oni przeznaczają najwięcej na kulturę – jeden filmowy fundusz w niemieckim landzie ma więcej kasy niż cały PISF.

T.K.: I ty wyobrażasz sobie, że dziś PZU albo TVP finansują film o dwóch kobietach, które wzięły spermę od przyjaciela, a potem jedna wstrzyknęła ją drugiej?

– Oczywiście, choć nie wiadomo, jak by to poszło w praktyce. Bo jest dosyć nierozpoznawalne, kto, dlaczego i na co dostanie pieniądze.

T.K.: Czyli nie masz dziś poczucia, że twoja wolność twórcza jest jakoś ograniczona?

– Nie mam. Póki co nie ma takiego przykładu.

T.K.: A w głowach twórców nie pojawia się myśl, że są tematy bez szans?

– Jak patrzę po kolegach, to mam wrażenie, że jest odwrotnie – tendencja jest taka, żeby szukać tematów ostrych, prowokacyjnych. Nie ma koniunkturalnej postawy: „O, tego mi nie zatwierdzą, więc z tym się nie pchamy”. Przeciwnie: „Pchamy się, być może będą kłopoty, ale wtedy będzie też dużo szumu, a to jest dobry PR”.

T.K.: Jakie są te tematy?

– Ostatnio czytałem scenariusz o facecie, który nie chce walczyć z komuną, dziewczyna go z tego powodu zostawia. A on patrzy na „Solidarność” spode łba. Albo scenariusz o akcji „Hiacynt”, Kiszczak ją prowadził w latach 80. przeciwko homoseksualistom. Zmuszali ich do współpracy, a jak za bardzo podskakiwali, to ich wyrzucali z Polski.

T.K.: No właśnie. Stosunek do homoseksualizmu jest papierkiem lakmusowym dla wolności, ale też równości, nie mówiąc o braterstwie.

– Zgoda, dlatego z Jackiem w latach 2005-2007 zrobiliśmy „Homo.pl” – film o parach homoseksualnych, o ich postawach, o tym, jak się im żyje. Raz pojechaliśmy z parą gejów na wieś, jeden z nich z niej pochodził, i tam była jego babcia, rozmodlona katoliczka. Zjedliśmy rosół, schabowego, deser i ja pytam tę starszą panią, jak ona traktuje partnera swojego wnuczka. Czy nie ma jakichś oporów? A ona: „Proszę pana, przecież on go kocha”.

Ja zrobiłem ten film dlatego, żeby pokazać, że to nieważne, czy to jest para hetero-, czy homoseksualna, najważniejsza jest miłość. I coraz więcej ludzi tak właśnie na to patrzy. W ogóle mam wrażenie, że ludzie w Polsce, głównie młodzi, mają coraz bardziej otwarty stosunek do świata.

T.K.: Skąd to wrażenie?

– Jeżdżę od lat z „Cześć, Tereska”, ze „Świnkami”, z „Kamieniami na szaniec” po szkołach, i to nie tylko w dużych miastach. Teraz na przykład jadę gdzieś pod Piotrków Trybunalski. No i po pierwsze, mam wrażenie, że ta młodzież jest coraz bardziej świadoma. To znaczy chce rozmawiać – nie tak jak kiedyś, że najlepsza uczennica podnosi rękę, bo pani kazała się o coś spytać. W ogóle są bardziej pewni siebie i mają poglądy. Skrystalizowane. Czasami bardzo radykalne, ale często są też otwarci, tolerancyjni.

T.K.: A co powiesz na te bluzy, koszulki z tymi wszystkimi symbolami narodowymi, wizerunkami żołnierzy, na przykład wyklętych?

– Rzeczywiście, to się pojawia. I jest to, moim zdaniem, wyraz tego, że historia, tradycja wchodzi w ich życie. Ale oni nie mają podejścia mitycznego, na kolanach. Że to są nasi wielcy bohaterowie i my się teraz przed tymi cmentarzami będziemy czołgać. I to, według mnie, nie wypływa z jakiejś tam indoktrynacji ideowo-mityczno-narodowej narzuconej z zewnątrz – młodzi prywatyzują historię na własne potrzeby. Biorą z niej, co chcą, i interpretują na własną rękę.

CZYTAJ TEŻ: Młoda Polska prawicowa

J.W.: A dlaczego ty się w ogóle wziąłeś do „Kamieni na szaniec”?

– Gdy dostałem tę propozycję od producenta, to mi się wszystko tak pobudziło. Bo ja znałem inne wersje tej historii. Od mamy. „Anoda”, który brał udział w akcji pod Arsenałem, rzucał butelkami, był jej dowódcą w „Zośce”. A potem przez moment, nim UB go aresztowało, był z moim ojcem na architekturze. Tak więc znałem te historie od zwykłej, normalnej, codziennej strony. W związku z tym to nie byli dla mnie jacyś ludzie z brązu, tylko normalni chłopcy, którzy lubili się bawić, szaleć, i dopiero z tego rodziła się ta cała patriotyczna sprawa. A przede wszystkim, i to jest bardzo ważne w „Kamieniach na szaniec”, w Szarych Szeregach trwała dyskusja, czy młodzi ludzie, harcerze powinni walczyć. Czy mają strzelać do ludzi? Czy młody człowiek ma zabijać? Było bardzo wielu przeciwników tej postawy, co jest wbrew tradycji, nie można przecież powiedzieć, że jest okupacja, jest wróg, a my się nie bijemy.

T.K.: I ty chciałeś zrobić ten film, żeby co?

– Żeby przewietrzyć pewne mity, które narosły przez dziesięciolecia.

T.K.: W szczególności?

– Że to byli chłopcy, którzy od rana do wieczora gadają o ojczyźnie, o tym, że mają poświęcić życie w walce o niepodległość.

T.K.: Akurat w twoim filmie „Zośka” taki jest. Spięty, nastawiony na walkę za wszelką cenę.

– Bo on rzeczywiście taki był, ale w filmie to jest po to, żeby pokazać, że później przeżywa kryzys. Gdy giną jego koledzy, zamyka się, wpada w depresję, chce się wycofać – bo tak też było.

T.K.: Ale ja po obejrzeniu tego filmu poczułem, że mam ochotę walczyć. I już nawet zacząłem się rozglądać za wrogiem.

– To piękne, bo cała nawalanka w mediach na mnie była z tego powodu, że pokazuję tych młodych ludzi, że się wygłupiają, że nie są poważnymi patriotami. Powstały nawet jakieś listy komendantów zabraniające harcerzom oglądania tego filmu. Bo szargam świętości, pokazuję, że młodzi z Szarych Szeregów nic, tylko tańczą, opowiadają dowcipy, kochają się, całują.

T.K.: Widziałeś „Historię Roja”?

– Nie.

T.K.: Nie chodzisz na nie swoje filmy?

– Chodzę, ale na ten akurat nie poszedłem, bo temat niezbyt mnie zainteresował.

CZYTAJ TEŻ: „Historia Roja”. Żołnierze wyklęci, wódka i krew [SOBOLEWSKI]

T.K.: A reżyserii filmu o Smoleńsku ci nie proponowano?

– Nie. Ale uważam, że filmów o katastrofie w Smoleńsku powinno powstać kilka. Ponieważ to rzeczywiście była tragedia narodowa.

W Stanach Zjednoczonych, gdyby zdarzyło się coś takiego, powstałoby dziesięć filmów. Z różną ideologią, różną koncepcją. A u nas nie dość, że coś takiego się wydarzyło…

Jak to możliwe, żeby prezydent średniej wielkości europejskiego państwa wsiadł do starego, zdezelowanego samolotu i leciał na jakieś polowe lotnisko, gdzie nikt normalny by nie lądował?

T.K.: Czyli powinno powstać kilka filmów o Smoleńsku?

– Tak, zrobionych przez prawicę, lewicę, reżysera młodszej generacji, starszej, z punktu widzenia żony pilota czy też wysoko postawionego dygnitarza – różne! Bo to jest materiał niesamowity.

T.K.: A jaka jest szansa, że powstaną?

– Jest taka histeria wokół tej katastrofy, że chyba nie powstaną.

T.K.: Filmowcy się boją?

– Tak.

T.K.: Czego?

– Odpowiem wykrętnie: gdyby do mnie trafił dobry scenariusz o katastrofie smoleńskiej, to bym taki film zrobił.

T.K.: A dla ciebie katastrofa smoleńska jest o czym?

– To cała Polska – chaos, bałagan, nieodpowiedzialność, awantury. Czyli coś, co urodziło się tu przez okres komunizmu. Teza, że ta katastrofa się wydarzyła, bo zrobili to Rosjanie, jest prawdziwa. Ale nie dlatego, że podłożyli bombę, tylko że przez lata mieli na nas wpływ tak ogromny, że nauczyli nas tego, że wszystko stoi na głowie.

T.K.: Niektórzy mówią, że to był zamach.

– Zamach?! Dobra! Ale teraz powiedzcie, jak podłożyli bombę. Kto? Gdzie? W jakim celu? Kiedy? Odkryjmy to! Dla filmu to fantastyczne!

T.K.: A to, że Polska jest podzielona, że ten podział często przechodzi przez środek rodzin – mój brat jest radnym PiS-u – to nie jest temat na film?

– Filip Bajon robi teraz film o braciach, Kaszubach – że jeden był w Wehrmachcie, a drugi w Wojsku Polskim. Tak, to jest bardzo filmowe. Ale też trzeba pamiętać, że takie przecięcia się nieraz w naszej historii zdarzały.

T.K.: A który ty jesteś rocznik?

– 1952. Urodziłem się w Warszawie.

T.K.: Mama była kim?

– Ekonomistką, pracowała jako urzędniczka w urzędzie miasta. No a w czasie wojny, jak już wspomniałem, była w Szarych Szeregach, w batalionie „Zośka”.

T.K.: Tato też walczył w powstaniu?

– Jeśli chodzi o niego, to było tak, że dziadek miał fabrykę szuwaksu, pasty do butów i wazeliny. Na Szmulkach. I z tą fabryką było tak, że bardzo dobrze funkcjonowała przed wojną, nieźle w czasie wojny, trzeciej epoki już nie przetrwała. Stalinowskie domiary ją załatwiły.

T.K.: Czyli tata w czasie wojny pracował u dziadka?

– Tak, natomiast po wojnie poszedł na architekturę, pracował w różnych biurach architektonicznych.

J.W.: Poszedłeś na architekturę ze względu na ojca?

– Można tak powiedzieć. Jak jeździliśmy na wakacje, tata zawsze wyciągał szkicownik, malował, akwarelka, tusz, no to my też rysowaliśmy.

T.K.: Ile was jest?

– Troje. Ja jestem najstarszy, brat jest młodszy o dwa lata, siostra o sześć. 30 lat minęło, jak wyjechała za chłopcem do Niemiec. Do Kolonii. Jest montażystką filmową w telewizji WDR.

T.K.: A jak można sobie wyobrazić wasze dzieciństwo?

– Wszyscy chodzimy do tego samego liceum na Saskiej Kępie – XXXV im. Bolesława Prusa.

Teatr tam robiliśmy. Kabaret. Mój brat grał u Michała Boniego, bo on z nim do klasy chodził, bardzo się przyjaźnili.

T.K.: Michał Boni był reżyserem?

– Michał miał wielkie inklinacje teatralno-filmowe. Poszedł na polonistykę, ale ciągle myślał, że będzie reżyserem. A potem zajął się ubezpieczeniami społecznymi.

T.K.: Twoje rodzeństwo też wybrało architekturę?

– Siostra nie pamiętam, na co zdawała, w każdym razie się nie dostała. Poszła więc do pomaturalnej szkoły filmowo-fotograficznej i potem dzięki dyplomowi tej szkoły dostała etat w niemieckiej telewizji.

T.K.: A brat?

– Poszedł na ekonomię. A potem miał romans z socjologią, doktorat na niej pisał. Szukał studiów, na których było najmniej zajęć. Chciał mieć jak najwięcej czasu wolnego. Bo się wspinał, trenował judo, żeglował, jeździł na nartach itd.

T.K.: Ty też byłeś taki sportowy?

– Trenowałem pływanie, ale na zawodach zawsze byłem ostatni.

T.K.: Skończyłeś architekturę i co dalej było?

– Nie skończyłem. Tak w ogóle na początku chciałem być scenografem, mnóstwo czasu spędzałem w teatrach. Na architekturze zrobiliśmy też kabaret, a nawet spektakl teatrzyku rąk – na wzór tego przy gdańskim Bim-Bomie. Należałem też do klubu filmowego Stodoła, tam nakręciłem swój pierwszy film, tak skomplikowany, że tylko ja wiedziałem, o co w nim chodzi.

T.K.: Pod tytułem?

– „Ściana”.

No i w końcu po czterech latach architektury nagle zdałem do szkoły filmowej w Łodzi.

T.K.: Rodzice byli w partii?

– Coś ty! Mama jak widziała partyjnego albo mundurowego, przechodziła na drugą stronę.

T.K.: Dlaczego aż tak?

– Miała awersję. Ojciec podobnie. Chyba dlatego, że był z linii, że tak powiem, przedwojennych posiadaczy.

T.K.: Mama po wojnie trafiła do więzienia?

– Nie, natomiast jej bliscy koledzy z „Zośki” tak. Na przykład Stanisław Sieradzki, pseudonim „Świst”, który dostał karę śmierci. Siedział od 1952 do 1956 w celi śmierci, czekając na wyrok. Bo Bierut go ułaskawił, ale oni mu o tym nie powiedzieli. I on się przez te wszystkie lata budził o czwartej rano z pytaniem, czy te kroki, które słyszy na korytarzu, to po niego. Wyszedł ze zrujnowanym systemem nerwowym.

T.K.: Czyli przekaz w domu, jeśli chodzi o PRL, komunę, ZSRR, był jaki?

– To były tematy out.

T.K.: W ogóle o tym się nie mówiło?

– Tak, bo to było coś niebezpiecznego.

Jak był stan wojenny, to mojego brata zaaresztowali. Była wywózka z PAN-u, on tam pracował, przyjechały budy, co poniektórych gdzieś zabrały. No i rodzice wariowali przez kilka dni, bo kompletnie nie było wiadomo, gdzie on jest. Może go torturują albo zawieźli pod ścianę i rozstrzelali? Aż w końcu się okazało, że spokojnie w jakimś więzieniu siedzi, zresztą w bardzo dobrym towarzystwie.

T.K.: O Katyniu u ciebie też się nie mówiło?

– O żadnych białych plamach w historii Polski. U nas liczyło się powstanie. To było coś ważnego. Bohaterskiego. Bo mama tam walczyła. Nie, że była sanitariuszką, tylko że walczyła. Była ranna w nogę. I myśmy, jak chodziła w szortach, jej blizny oglądali. Z podziwem, bo pod nimi miała odłamek.

T.K.: O powstaniu mówiła, że Ruscy je utopili?

– Rodzice bali się nam powiedzieć, że Ruscy nie pomogli powstaniu. Bo pójdziemy do szkoły, coś tam chlapniemy i będą kłopoty. Natomiast zawsze 1 sierpnia jeździliśmy na Powązki. Do dziś mi to zresztą zostało.

A jeśli chodzi o Katyń, to na Powązkach był taki co i raz demontowany krzyż katyński, i myśmy tam również zapalali świeczki. A rodzice patrzyli, czy nikt nas nie fotografuje. Dziwne to dla mnie było. Niepokojące.

J.W.: Wiem, że chciałeś zrobić film o Katyniu.

– Przez 20 lat, i nie zrobiłem. O oficerach więzionych w obozie w Kozielsku – byłem nawet w tym monastyrze, w którym byli przetrzymywani i stamtąd wywiezieni pod Smoleńsk, do Katynia, na rozwałkę. Prawie cały mój film miał się dziać w obozie.

T.K.: Kto miał być bohaterem?

– Polski oficer, który jest przedmiotem zainteresowania NKWD, oni chcą go kupić, ofiarowują mu mieszkanie w Moskwie, że będzie mógł tam mieszkać z żoną i z dzieckiem, w ogóle będzie miał pięknie. I on już prawie się załamuje, a potem nagle mówi: „nie”, więc go prowadzą do celi śmierci, ale on już wcześniej widział, że jego koledzy są rozwalani, więc się wyrywa, biegnie korytarzem, wpada do magazynu broni, w nim się barykaduje, zaczyna walczyć. I tam oczywiście go rozwalają gazem i granatami.

J.W.: Zakończenie superheroiczne. Jak w polskim micie.

– Raczej amerykańskim. W każdym razie taki był finał jednej z wersji. Ale była też taka, że bohater zostaje zawieziony do Katynia i ginie przy dołach od strzału w tył głowy.

J.W.: A co poczułeś, gdy uprzedził cię inny reżyser?

– To zawsze jest gorycz i poczucie klęski, ale wciąż mam nadzieję, że ten film uda mi się zrobić. Bo ten reżyser, mimo że nazwał swój film „Katyń”, nie zrobił filmu o Katyniu. Tylko o inteligencji polskiej. O matce Polce, która czeka na swoich synów.

J.W.: Z jednej strony mamy więc „Kamienie na szaniec”, „Katyń”, a z drugiej…

– Ja jeszcze chciałem film o powstaniu warszawskim zrobić. Nawet scenariusz jest napisany – to by był wreszcie film europejski, nie tylko dla nas. Bohaterem miał być Holender, to jest zresztą inspirowane historią prawdziwą, który przyjeżdża do Polski i kupuje od esesmanów diamenty. Szlifierz diamentów z Antwerpii. Jest koniec lipca, on kupił te diamenty, domyślamy się, jakiego pochodzenia, ma wyjeżdżać, ale nie wyjeżdża, bo coś się zaczęło i pociągi przestały kursować. A potem oczywiście wpada w łapy powstańców, którzy myślą, że to jest szpieg, i chcą go rozwalić. Na szczęście pojawia się dziewczyna, piękna polska dziewczyna, która go ratuje, i on tak powoli, jak w dobrym kinie, przechodzi na właściwą stronę.

CZYTAJ TEŻ: „Kamienie na szaniec”. Czy harcerze mogą zabić?

T.K.: On i jego diamenty.

– Właśnie. A ponieważ zna się na obsłudze radiostacji, to zaczyna łapać kontakt z Londynem, w ogóle pomagać powstańcom. Potem są barykady, walki na Starówce, kanały. Ukochana bohatera oczywiście ginie i jest finał, kiedy on wyjeżdża niemiecką ciężarówką z płonącej Warszawy, ma te diamenty – one przechodziły z rąk do rąk, ale w końcu znów są jego – i wtedy woreczek pęka i te diamenty się rozsypują po polskiej drodze.

T.K.: No i co?

– No i nic. Nie znalazłem pieniędzy na ten film.

CZYTAJ TEŻ: Michalewicz ogląda z maturzystami „Miasto 44”

J.W.: Ale ty tak ciągle mówisz o tych patriotycznych białych plamach, a z drugiej strony w 2007 roku robisz „Świnki”, też o białej plamie, ale zupełnie innej.

– Współczesnej. „Świnki” są o prostytucji młodych chłopców na pograniczu polsko-niemieckim. Akcja się dzieje, kiedy wchodzimy do Schengen, otwiera się Unia Europejska, upadają granice, również te moralne. Co wyraża się na przykład tym, że jak ktoś jeździ do Niemiec i zarabia dupą, jest to akceptowane. I to nie jest moja fantazja na ten temat, tylko to wynika z przeprowadzonych na pograniczu badań socjologicznych.

Tam rzeczywiście była wtedy bieda, młodzi się więc do różnych rzeczy brali, a to pracując w sklepach, a to na stacjach benzynowych czy na bazarach, gdzie Niemcy przyjeżdżali. Aż w końcu sobie wykalkulowali, że lepiej dać dupy za 30 złotych, niż myć szybę samochodu za 2. I nie było tam wtedy postawy, że to jest coś niemoralnego. Wręcz przeciwnie, sprzedawanie siebie, nawet Niemcowi, to biznes jak każdy inny.

J.W.: Nie zarzucano ci szkalowania polskiej tkanki narodowej?

– Jakoś nie pamiętam. Natomiast jak to zobaczyłem, to byłem w szoku. Bo ja rozumiem, że komuś się tak ułoży życie, że musi zarabiać dupą, ale się tego wstydzi, to ukrywa. A tutaj koledzy i koleżanki naszego bohatera, i to jest sytuacja wzięta z życia, uważają, że to jest OK.

Nauczycielka ze szkoły w Gubinie opowiadała mi o swoim uczniu, że on tak: w czwartek wieczorem idzie na solarium, w piątek po lekcjach wsiada w pociąg i jedzie do Berlina, tam, że tak powiem, zarabia. Wraca w niedzielę po południu, żeby odrobić lekcje. Bardzo dobry uczeń! I to była relacja właściwie pełna aprobaty, zupełnie pozbawiona krytyki.

T.K.: Twoi rodzice są katolikami?

– Generalnie tak, ale do Kościoła jakoś nikt nie chodził. Choć nie, przepraszam, babcia ze strony taty była bardzo religijna, ona chodziła często. Myślę, że to się jeszcze z przedwojnia brało.

T.K.: Czyli przekaz w sprawie Boga w twoim domu był jaki?

– Że każdy robi to, co chce.

J.W.: A miałeś jakieś przygody opozycyjne, solidarnościowe?

– Nie.

T.K.: To co robiłeś w latach 1980-81?

– W 1979 roku kończę szkołę filmową, a potem wyjeżdżam na stypendium do Goethe-Institut – mam kolegę w Niemczech, razem składamy projekt filmu do niemieckiej telewizji i potem ja kieruję prośbę do ambasady RFN o kurs języka niemieckiego. No i dostaję stypendium. Czteromiesięczne. Wyjeżdżam w maju 1980, a potem robimy ten film, godzinny, o problemach młodzieży polskiej, która staje się Niemcami. Chodzi o dzieci tych, którzy w czasie epoki gierkowskiej przesiedlali się do Niemiec ze Śląska i z Mazur. W październiku jestem w Polsce.

T.K.: I?

– Jak by to powiedzieć…

Nie znoszę tych wszystkich ruchów społecznych, organizacji, zgromadzeń, manifestacji, zebrań, pochodów, marszobiegów.

Myśmy założyli wtedy Studio im. Irzykowskiego, to nam się udało stworzyć – studio filmowe prowadzone przez młodych, takich, co akurat skończyli szkołę.

T.K.: A dlaczego dla ciebie to takie ważne?

– Bo rządziliśmy się sami. Wolni i niezależni. I to było fantastyczne, bo te filmy były niczym nieskrępowane.

W tamtych czasach istniały zespoły filmowe: X, Kadr, Perspektywa. Na czele każdego stał jakiś autorytet: Wajda, Kawalerowicz, Morgenstern. A u nas takiego przywódcy nie było, tylko rada artystyczna, która czytała scenariusze, były dyskusje, walki, z tego rodziły się decyzje. Swój pierwszy, poważny film tam zrobiłem – „Niedzielne igraszki”. Zabawne jest to, że zdjęcia kręciłem akurat w momencie, kiedy wybuchł stan wojenny. A potem oczywiście film powędrował na półkę. Tak jak większość filmów ze Studia im. Irzykowskiego.

CZYTAJ TEŻ: Andrzej Wajda: Bezczelny jestem trochę

T.K.: A pieniądze na te filmy mieliście skąd?

– Z Ministerstwa Kultury, czyli od państwa. Skromne, ale jednak.

T.K.: A dlaczego oni wam pozwolili?

– Nie wiem, udało się. I to trwało do początku lat 90., umarło śmiercią raczej naturalną, z powodów ekonomicznych. Bo te pieniądze, które szły od państwa, były coraz mniejsze…

Studio im. Irzykowskiego było kompletnie nienastawione na komercję. Tam nikt nie mówił: a jak to pójdzie w kinie? Ilu będzie widzów?

T.K.: A o czym były „Niedzielne igraszki”?

– Jest marzec 1953 roku, dzień śmierci Stalina, na podwórku bawią się dzieci i jedno z nich, bohater tego filmu, mówi, że jest delegatem na pogrzeb Stalina, on tam pojedzie. Pozostałe dzieciaki mu nie wierzą, dochodzi do konfliktu, i wtedy po tego chłopca przyjeżdża wołga, wysiadają z niej chłopcy z SB i go zabierają. Ale nie na pogrzeb, tylko do domu dziecka. Bo chwilę wcześniej zostali zaaresztowani jego rodzice, którzy byli jakimiś tam bonzami partyjnymi, i dlatego on tak stroszył piórka.

T.K.: Coś jeszcze tam zrobiłeś?

– Dwa dokumenty o więźniach z Oświęcimia. I „Ja, Żyd” – o chłopaku, który dowiaduje się, że jest Żydem, na początku nie wie, co z tym zrobić, w końcu zaczyna się spotykać z jakimś starszym Żydem, brać lekcje hebrajskiego, całość się kończy pierwszą po długiej przerwie bar micwą w Polsce. To było głośne wydarzenie w latach 80.

T.K.: Rozumiem, że koledzy idą do „Solidarności”…

– Tak, ale nie wszyscy. Jeden, jak tylko mógł, zwinął manele, wyjechał do Niemiec i mieszka tam do dzisiaj.

T.K.: Ja pamiętam entuzjazm. Znaczki z „Solidarnością” wpięte przez ojca w wiszący na ścianie gobelin.

– To nie ja. Mój brat się tym zajmował.

T.K.: Mieszkacie wtedy jeszcze razem?

– Nie, bo ja w 1980 roku się ożeniłem, a co za tym idzie, wyprowadziłem z domu. Ona była studentką uniwersytetu i oczywiście była bardzo zaangażowana. Jak więc u nas w domu odbywały się zebrania, na które przychodzili ci jej profesorowie, koledzy, koleżanki, to ja wychodziłem.

T.K.: Czemu?

– Żeby ich nie krępować. Zresztą w tamtym czasie musiałem zacząć rozglądać się za pieniędzmi. A jako że znałem niemiecki, zacząłem pomagać korespondentowi niemieckiej telewizji. Wtedy to było tak, że korespondenci mieli asystentów opiekunów z Interpressu. No, ale czasem chcieli coś nakręcić, że tak powiem, underground. I wtedy ja im to robiłem.

Pierwszy wywiad dla RFN-owskiej telewizji z osobą, która wyszła z interny, zrobiłem ja. Dzięki pomocy Michała Boniego, bo dał mi namiary. Tego faceta wypuścili, bo on się zgodził wyjechać za granicę, miał chorą córkę. I myśmy kręcili, jak oni się pakują, czyszczą mieszkanie z książek, z papierów, również trefnych. A potem to trzeba było zawieźć do ambasady. Miałem „malucha”, który się ciągle psuł, i nim woziłem te paczki – korespondent za to, co nakręciłem, płacił mi w walucie. Co wtedy było fantastyczne.

Robiłem też dla nich materiał z pielgrzymki do Częstochowy w stanie wojennym, bo szła tam między innymi młodzież z Niemiec. Byłem więc na pielgrzymce, ale samochodem.

T.K.: Rozumiem, że dla twojej rodziny „Solidarność” była ważna.

– Dla mnie – nie. Dla brata – tak. Dla siostry – nie pamiętam.

T.K.: Brat ci nie mówił, żebyś się zaangażował?

– Nie było żadnych rozmów, tak jak teraz nie ma, że ty to, a ja tamto. On sobie coś tam robił, działał, ja też coś robiłem, i tyle.

T.K.: Wy tak zawsze, równolegle?

– A czy to jest jakaś zasada, że wszystko trzeba robić z bratem?

T.K.: Nie, ale można o tym z nim porozmawiać.

– Nie, nie, nie, to było tak, jak mówię: ożeniłem się, wyszedłem z domu, brat został, potem też się wyprowadził, mieszkał ze swoją dziewczyną, a wtedy zazwyczaj kontakty się rozluźniają.

J.W.: A potem jest cała masa filmów, w tym ten o disco polo, aż wreszcie „Cześć, Tereska”, do czasów „Idy” najbardziej utytułowany polski film.

– Gdziekolwiek z nim pojechałem, czy to do Francji, czy do Argentyny, to wszyscy mówili: „U nas, w tych blokowiskach, ta młodzież jest taka sama”.

T.K.: Czyli jaka?

– Bierna, zamknięta w gettach betonowych, cierpiąca na samotność, marząca o kontakcie z innym człowiekiem, generalnie o pięknym życiu, ale kompletnie niemająca żadnego parcia ani siły, żeby się z tej samotności, z tej izolacji wyrwać.

T.K.: A „Ida” jak ci się podobała?

– To jest bardzo dobry film, on mi przypomina filmy z lat 60., na przykład „Świadectwo urodzenia” Stanisława Różewicza. Też czarno-biały, zrobiony z dystansem, niedopowiedziany. I myślę, że wielką zasługą Pawła Pawlikowskiego jest to, że w obecnych czasach zdecydował się w podobnej konwencji film zrobić. To z pewnością wymagało uporu i odwagi, no bo producenci na pewno biadolili – kto na to pójdzie, przecież to się ciągnie, nie jest wyraziste. A on się zdecydował i wyszło fantastycznie.

J.W.: Ale w Polsce „Ida” ma to samo co „Pokłosie”, czyli oskarżenie o propagandę żydowską, antypolonizm.

– To są takie chwilowe popiskiwania, bo to jest film, który przeszedł do historii, i za trzy, cztery lata już nikt nie będzie pamiętał, co się o nim pisało, jakie były krzyki.

Akurat byłem w Izraelu, jak „Ida” była tam pokazywana. Byłem z „Kamieniami na szaniec”, miałem projekcję w tym samym kinie, i co ciekawe, Żydzi w Izraelu ją bojkotowali. Ponieważ uważali, że to jest film antysemicki.

T.K.: Argument był jaki?

– Dlaczego jak mamy prokuratora stalinistę, to on musi być Żydem? – byli oburzeni, że znowu jest ta klisza. Tak więc proszę – tu zarzut, że film antypolski, a tam, że antysemicki.

„Kamienie na szaniec”, co też ciekawe, odebrane były fantastycznie. Do tego stopnia, że aż się zdumiałem. A potem się wyjaśniło, że to dlatego, że Niemcy dostają w dupę.

Jak kręciliśmy sceny odbicia pod Arsenałem, a robiliśmy to w Lublinie, to wycieczki żydowskie, które przyjeżdżały na Majdanek, nie chciały tam wcale iść, tylko cały dzień stały na planie za taśmą – młodzież żydowska – i patrzyły, jak esesmani płoną. Strasznie im to się podobało. Robili sobie zdjęcia, bili brawo, brali autografy.

A drugi powód – okazało się, że mój film jest o problemie numer jeden w Izraelu. A mianowicie: czy młodzi ludzie mają walczyć, zabijać, ginąć czy też nie? Tam wszyscy muszą iść do wojska i jak wychodzą, mają problem z powrotem do normalności. Są samobójstwa, depresje, część społeczeństwa izraelskiego jest za tym, żeby ich chronić.

T.K.: Wróćmy do „Idy”, a konkretnie do tego, że telewizja, tuż przed projekcją, nadała pogadankę, jak należy ten film rozumieć. Jak ty na to patrzysz?

– Nie patrzę, bo nie mam telewizji.

T.K.: Ale pewnie coś słyszałeś.

– Owszem, ale co ja mam powiedzieć? To przecież bez sensu. Opakowywanie „Idy”, w ogóle jakiegokolwiek filmu, przed projekcją to absurd. No, ale to robią ludzie, którzy się nie znają.

CZYTAJ TEŻ: „Ida” antypolska? Dlaczego kandydat do Oscara oburza prawicę i lewicę

T.K.: Chodzisz na marsze KOD-u?

– Nie chodziłem na manifestacje „Solidarności”, na KOD-y też nie chodzę. Procesji kościelnych też nie znoszę. Z pochodów 1-majowych w czasach szkolnych także dawałem nogę.

J.W.: Ale czy ty się jednak nie czujesz, robiąc takie filmy jak „Cześć, Tereska”, „Świnki” czy „Dziewczęta z ośrodka”, w pewnym sensie działaczem społecznym?

– Nie, bo ja nie mam żadnego pomysłu, co można by zrobić dla społeczeństwa. Moim obowiązkiem jest opisanie tego, co się dzieje za oknem. To zresztą zabawne, bo taką postawę w szkole filmowej zaszczepiał nam Wojciech Has – reżyser, którego filmy są gejzerem wyobraźni. Jak spojrzymy na „Rękopis znaleziony w Saragossie” czy „Sanatorium pod klepsydrą”, to przecież tam nie ma nic z realności, z prawdziwego życia. Tymczasem Has kazał nam prowadzić dzienniczki, zapisywać w nich wydarzenia, które rozgrywają się za oknem, a które mogłyby być materiałem na scenę filmową. Szukać tego typu zdarzeń w gazetach. No, ale myśmy chcieli robić filmy superartystyczne, czyli oderwane od rzeczywistości. „Zbrodnia i kara Dostojewskiego wzięła się z notki prasowej”, argumentował Has. Potem rzeczywiście każdy z nas coś notował.

T.K.: Wciąż notujesz?

– Nie.

T.K.: Odnoszę silne wrażenie, że bardzo się starasz, żeby się przedstawić jako osoba zdystansowana, wycofana.

– Dlaczego wycofana?! Ale co – mam latać po ulicy?! Po co? A ty, Jacek, latasz po ulicach?

J.W.: Nie.

T.K.: Czemu?

– Bo co on by tam robił? Krzyczał? Machał rękami?

T.K.: Podoba ci się to, co się teraz w Polsce dzieje? Ta „dobra zmiana”?

– Wszyscy mówią, że w polityce dużo się zmieniło, ale de facto to wcale się nie zmieniło. No bo powiedz, co się zmieniło? Jedni zastąpili drugich i przestawiają meble. Za kilka lat przyjdą następni i znowu będą urządzać gabinety po swojemu.

T.K.: Weźmy to, co się dzieje wokół Trybunału Konstytucyjnego.

– Tu się przyznam, że kompletnie się na tym nie znam. Próbowałem to rozgryźć, ale się nie połapałem. Koledzy ani z lewa, ani z prawa, ani ze środka nie potrafili mi tego wytłumaczyć.

T.K.: Naprawdę nie masz pojęcia, o co chodzi z Trybunałem Konstytucyjnym?

– Nie, bo ja się zatrzymałem na trybunale… norymberskim.

T.K.: A czy według ciebie po listopadowych wyborach w ogóle w Polsce dokonała się jakaś zmiana?

– Oczywiście, że się dokonała.

T.K.: Jaka?

– Z mojej osobistej perspektywy? Dla mnie ta zmiana jest oczywista. A polega ona na tym, że ministrem kultury jest mój brat. Mimo że go prosiłem, żeby był wszystkim, tylko nie ministrem kultury. Na tym polega ta podstawowa zmiana, która mnie boli i uwiera.

CZYTAJ TEŻ: Bracia Robert i Piotr Glińscy. Po dwóch stronach barykady

T.K.: A ona ci przeszkadza w czym?

– Na przykład w tym, że część osób próbuje przeze mnie sobie coś załatwić.

T.K.: Dzwonią?

– Tak, że mają sprawę. Pomysł. To się oczywiście tak nie odbywa, że oni wprost mi mówią: „Załatw mi teatr czy coś”. To jest nieco delikatniejsze. Ktoś dzwoni i mówi, że ma pomysł festiwalu tańca hula-bula. Że to będzie coś fantastycznego. No to ja wtedy: „Rób!”. „No tak, ale ja nie mam patrona, czy mógłbyś tam gdzieś coś szepnąć, ten tego, wiesz?”. „Nie, bo mnie nie wypada. A poza tym jak ja coś powiem bratu, to on zwykle odwrotnie robi, więc to nie ma sensu”. „To umów mnie z bratem”. „To też jest niemożliwe, no bo nawet jak ja chcę się z nim umówić, to on nie ma czasu”.

Z kolei druga grupa to ci, którzy uważają, że jak mój brat coś zrobi, to ja o tym wiem, ja za tym stoję, ja to wymyśliłem.

T.K.: Czyli dzwonią i mówią: „Zwolniłeś Gaudena”.

– A ja na to: „Dobrze, ale kto to jest?” – tak to mniej więcej się odbywa.

CZYTAJ TEŻ: Grzegorz Gauden: Czarno-białość świata. Rozmowa z byłym dyrektorem Instytutu Książki

T.K.: Trzecia grupa?

– To są ci, którzy patrzą na mnie z niechęcią. I chcą mnie opluć. Że ja jestem jakiś reżimowiec, generalnie najbliższy współpracownik prezesa Kaczyńskiego. A ja go nawet nie znam.

T.K.: Nie chciałeś poznać prezesa?

– Nie. Po co?

T.K.: A ty gdzie się w tym wszystkim czujesz?

– Ja się czuję w czwartej podgrupie. Czyli ja jestem sam ze sobą.

T.K.: Czyli tobie, osobiście, nic się nie zmieniło?

– Przecież właśnie mówię, że mi się zmieniło. Bo ciągle koledzy dzwonią. Poza tym w telewizji właśnie mi odrzucili kolejny projekt. Normalnie jak składałem jedną rzecz, drugą, trzecią, jedną udawało mi się zrobić. A teraz wszystko odrzucają. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni.

T.K.: A co ci odrzucili?

– Na przykład Gombrowicza „Biesiadę u hrabiny Kotłubaj”.

T.K.: Kumoterstwo?

– Tak sobie to tłumaczę, że oni tak właśnie myślą, że jak mi dadzą, to zaraz będzie: „Aha, brata ma w rządzie, to mu dali”. Dlatego uważam, że główną ofiarą „dobrej zmiany” jestem ja.

T.K.: Rozumiem, że do tej pory jak jadłeś obiad z bratem, to mogłeś powiedzieć: „Odrzucili mi projekt w telewizji”. A teraz nie możesz się poskarżyć, bo on wtedy może chcieć zareagować?

– Tutaj to akurat byłoby odwrotnie, bo brat by nie podjął żadnego działania.

T.K.: Macie taką zasadę, że sobie nie pomagacie?

– Mój brat ma zasady. Ja też, ale znacznie mniejsze. Mógłbym mu doradzić. Jakby zapytał. Na przykład, jakie należy wykonać posunięcia w kulturze. W pewnych dziedzinach myślę, że orientuję się bardzo dobrze. W filmie. W teatrze. W szkolnictwie artystycznym. Wiem, jakie są problemy, konflikty, walki.

T.K.: Ale on nie pyta?

– On ma swoich doradców.

T.K.: Przyznasz, że to jednak jest trochę dziwne, że brat brata nie pyta o zdanie?

– Ale on nigdy nie pytał. I ja też go nie pytam.

T.K.: Ja mam brata młodszego o pięć lat, on jest radnym PiS-u, ale ja go zawsze pytam, co on myśli, dajmy na to, o Trybunale Konstytucyjnym. I dzięki temu mam wgląd w odmienny od mojego sposób myślenia.

– Bo, jak rozumiem, on ci odpowiada.

T.K.: A twój brat nie?

– Nie. A już z pewnością nie pyta, co ja o czymś myślę.

T.K.: Wy się nie lubicie czy o co chodzi?

– U nas zawsze nikt nikomu nie wchodził w drogę. I rodzice też się nie wtrącali. Obowiązywała augustyńska zasada „kochaj i… rób co chcesz”. Jak chcieliśmy się uczyć angielskiego, to proszę. Ale jak nie, nie musieliśmy. I wszystkie decyzje były akceptowane. I szanowane. Również te bardziej kontrowersyjne. Czy też poważne. Mam na myśli związki z kobietami.

T.K.: Ale pomiędzy niewtrącaniem się a zapytaniem, co ty o tym sądzisz, jest różnica, prawda?

– Jest.

T.K.: Tymczasem mam wrażenie, oczywiście na podstawie tego, jak ty to przedstawiasz, jakbyście w ogóle nie byli sobą zainteresowani. Albo jakby ktoś dostał po łapach tak, że teraz się boi.

– Po pierwsze, my rzadko się widujemy. W zasadzie tylko w święta. I wtedy to wygląda tak, że jak wchodzimy na jakiś kontrowersyjny temat, to natychmiast to obracamy w żart. Brat też obraca, bo wbrew pozorom on lubi żartować.

T.K.: A czy jest coś, co cię niepokoi, jeśli chodzi o „dobrą zmianę”? Albo ci się podoba?

– Ja bym chciał, żeby się coś zmieniło, ale nic się nie zmienia.

T.K.: A co byś chciał, żeby się zmieniło?

– Np. stosunek do rowerzystów. Ktoś wymyślił, że u nas będzie Holandia albo Dania, że u nas będą ścieżki rowerowe, wszyscy na rowerach – idylla. No, a tu jest przecież Polska! W tym kraju rowerzysta, jak ma ścieżkę rowerową, chodnik i jezdnię obok siebie, to przecież nie będzie po ścieżce jechał. No bo jak? Weźmy ulicę Spacerową w Warszawie. Ktoś wymyślił, jakiś kretyn, że na jezdni będzie wyznaczona ścieżka rowerowa. Na jezdni ze spadkiem! W rezultacie jest tak, że jadę samochodem, a tu nagle naprzeciwko mnie leci mi wprost na maskę rowerzysta, bo on przecież nie będzie jechał grzecznie ścieżką, tylko będzie sobie jechał wężykiem.

A jak już się zdarzy, że rowerzysta pojedzie drogą dla rowerów, a ty na rowerku pomykasz przed nim, to dzwoni na ciebie, szturcha, krzyczy, wyzywa – przestałem jeździć na rowerze.

T.K.: Coś jeszcze byś chciał, żeby się zmieniło?

– Śmieci. Bo ja nie rozumiem, dlaczego na całym świecie wywozi się je co kilka dni, a u nas w Warszawie raz na dwa tygodnie! Pisałem pisma w tej sprawie, dzwoniłem i nic się nie zmienia. Mieszkam więc w smrodzie na śmietniku, jak stara kobieta w dramacie Różewicza.

T.K.: A jakbyś był ministrem kultury, to co byś chciał zmienić?

– Ale ja bym nie chciał być ministrem kultury.

Kultura to jest najgorsza dziedzina. To są jakieś abstrakty, ulotne sprawy, znerwicowani twórcy, generalnie materia szalenie delikatna. I brak forsy na wszystko. A interesantów mnóstwo.

Bycie ministrem kultury to jest najbardziej syfiasta fucha i bardzo się dziwię bratu, że się w to wpakował.

T.K.: A co ty byś najchętniej wziął?

– Oczywiście, że sport. Bo na sporcie każdy się zna, jest dużo pieniędzy i decyzje są bardzo proste – musimy wygrać wszystkie dyscypliny na olimpiadzie. To jest prosty i jasny cel.

CV

Robert Gliński – reżyser, autor m.in. „Niedzielnych igraszek”, „Wszystkiego, co najważniejsze”, „Matki swojej matki”, „Kochaj i rób, co chcesz”, „Cześć, Tereska”, „Wróżb kumaka”, „Homo.pl”, „Świnek”, „Kamieni na szaniec”.

Był rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi (2008-12) oraz dyrektorem warszawskiego Teatru Powszechnego (2011-13). Warszawiak

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Robert Gliński: Główną ofiarą dobrej zmiany jestem ja
Filmów o katastrofie w Smoleńsku powinno powstać kilka. Ja bym się podjął. Rozmowa Tomasz Kwaśniewskiego i Jacka Wasilewskiego

Bajki dla lemingów i swojaków, czyli lokowanie produktu w polskich filmach i serialach
Klienci przeważnie chcą lokowania aktywnego, zwanego lokowaniem ręczno-paszczowym,

Zgorszenie polskie
Emeryt, lat 61: „Treści książki nie znam. Nie interesowała mnie ona, bo widać było, że jest antykościelna, a ja mam swoją wiarę i zasady”

Końska polityka w Janowie: wszystko z miłości do Febris
W tym roku, po raz pierwszy od dziesięcioleci, świat nie czeka na aukcję w Janowie

Korea Północna w ukrytej kamerze. Jak się robi propagandę
Koreańczycy nie wiedzieli, że kamera może pracować nawet wtedy, kiedy nie świeci się czerwone światełko i nikt za nią nie stoi. W ten sposób nagraliśmy nie tylko fikcję, którą dla nas szykowali, ale też to, w jaki sposób ją szykowali. Rozmowa z reżyserem Witalijem Manskim

Niedokończona partia szachów
Listy z zapisem kolejnego ruchu docierały do redakcji wtedy, kiedy zginęli już nadawcy i adresaci. Rozmowa ze Stefanem Gawlikowskim, autorem książki „Arcymistrzowie. Złota era polskich szachów”

Kiedy tata nie widzi
Po wypadku najpierw Sebastian urodził się po raz drugi, a potem urodził się Franek

robert

wyborcza.pl

List do polityków PiS [SROCZYŃSKI]

Grzegorz Sroczyński, 12.05.2016

Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński

Przyjdźcie kiedyś na marsz KOD, zdziwicie się. Duża część ludzi jęczy, gdy ze sceny przemawia Schetyna. „Kryształowy demokrata” – komentuje złośliwie dziewczyna obok mnie.
 

Pamiętają, że PO latami miała ich sprawy gdzieś, środowiska twórcze na przykład. Gdybyście z artystami rozmawiali, zamiast ich odpychać, usłyszelibyście na temat Hanny Gronkiewicz-Waltz bardziej soczyste kawałki niż na waszych miesięcznicach.

Lud KOD-owski – wbrew temu, co sądzicie – nie za bardzo kocha też Petru, nie wierzy w pomysły obniżania podatków i inne neoliberalne bajki, bo klasa średnia zaczyna rozumieć, że nie jest w jej interesie „tanie państwo”, sprywatyzowane szpitale i niedofinansowane szkolnictwo.

CZYTAJ TEŻ: Tanie państwo bije w twarz

Środowiska wam nieprzychylne chcą poważnych zmian. Widzą niedomagania państwa z grubsza tam, gdzie wy je widzicie. Nie będą was kochać, nie będą na was głosować, ale mogłyby współpracować przy konkretnych reformach. Nauczyciele przy ograniczeniu szkolnej testomanii, która tresuje nasze dzieci do wyścigu szczurów. Lekarze przy naprawie idiotycznych mechanizmów rynkowych, które prowadzą do niezdrowej konkurencji między szpitalami i gigantycznego marnotrawstwa. Pracodawcy z Lewiatana przy cywilizowaniu śmieciówek, bo nawet im się one przejadły. Prokuratorzy przy naprawie prokuratury, bo działała tak sobie i latami nikt z tym nic nie robił, co opisywała w „Wyborczej” Ewa Siedlecka. Również sędziów wcale nie cieszy, że wymiar sprawiedliwości ma fatalne notowania u obywateli. Gdybyście tych wszystkich środowisk nie walili pałką po głowie, nie nazywali „gorszym sortem”, „post-Peerelem” i nie odtrącali, mielibyście dużą część po waszej stronie. Może nie jako wielbicieli czy potakiwaczy, ale jako życzliwych recenzentów.

Często mówicie, że najważniejszy jest dla was plan Morawieckiego. Ostatnio powtórzył to Jarosław Kaczyński: „Wszystkie ręce na pokład”. Przecież to wymaga współpracy setek ekspertów! Trzeba precyzyjnie wyznaczyć gałęzie gospodarki, które warto wspierać w tworzeniu innowacji. Jak chcecie to robić, jeśli ekonomiści, prawnicy, socjolodzy będą się zastanawiać, czy współpracować z rządem, który ma w nosie wyroki Trybunału Konstytucyjnego? Wasze elity – wspierające bezwarunkowo PiS – to za mało, żeby pociągnąć ten wózek. Potrzebujecie również przeciwników, potrzebujecie ich know-how, żeby konfrontować wasze pomysły i wiedzieć, gdzie popełniacie błędy.

Głównym waszym problemem będzie struktura polskiej gospodarki. Mamy zatrzęsienie małych firm, walczących o przetrwanie i zażarcie między sobą konkurujących, natomiast firm średniej wielkości jest niewiele (dobrze opisał to Rafał Woś miesiąc temu w „Polityce”). Dla powodzenia planu Morawieckiego średnie firmy są najważniejsze, bo to one mają jaką taką stabilność i rezerwy finansowe, które mogłyby przeznaczać na innowacje. Takie firmy powstają dzięki współpracy kilku firm małych, łączeniu sił, łączeniu kapitałów. Tego się nie da zarządzić dekretem. To może się zacząć dziać tylko w klimacie zaufania – firm do siebie nawzajem i firm do państwa. Wojna totalna w państwie, którą toczycie na wielu frontach, totalnie temu procesowi nie służy, podobnie jak odpychanie przez was całych środowisk.

CZYTAJ TEŻ: Mateusz Morawiecki. Delfin prezesa

Problem będziecie też mieli z administracją publiczną. Od zawsze składa się z księstw i księstewek, departamenty w ministerstwach stawiają między sobą mury, nie lubią się, nie współpracują, a nawet nie wymieniają informacjami. „Kiedyś Aleksander Kwaśniewski powiedział mojemu śp. bratu, że u nas, gdy ktoś ma najmniejszy ogródek, to natychmiast zaczyna go grodzić, by inni nie mogli nawet przejść” – mówił trafnie Jarosław Kaczyński w wywiadzie braci Karnowskich. Aby urzędnicy zza tych murów wyszli, potrzebna jest miękka siła, zaufanie i inteligentne przywództwo. Nie da się tego nakazać. Jeśli urzędników zastraszycie, rozpoczną udawaną współpracę, będą wysyłać wam fałszywe komunikaty, schlebiać i przytakiwać. Jeśli wymienicie ich na swoich, będzie to samo, tylko bardziej.

Wasze reformy tylko wtedy się powiodą, gdy radykalnie obniżycie temperaturę sporu politycznego. Nie powtarzajcie, że to wina „totalnej opozycji”, która podgrzewa atmosferę. Na podwórku pod trzepakiem zgoda panowała wtedy, gdy ustępował silniejszy. Zróbcie prosty eksperyment i ustąpcie w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Przegłosujcie nową ustawę – taką, aby była strawna dla Rzeplińskiego (przecież i tak w grudniu odchodzi), potem opublikujcie stare wyroki. Jeśli wasz elektorat zawyje, coś wymyślicie. Napiszecie w przekazie dnia: „Mądry głupiemu ustępuje”, powtórzycie to tysiąc razy, puścicie sobie na pasku w „Wiadomościach”. Piarowo to będzie OK.

Macie wybór: coś pożytecznego zrobić przez te cztery lata albo brnąć w konflikty, odtrącać kolejne grupy i słuchać naszych jęków. Faszyzmu z tego nie będzie, ale bałagan – na pewno.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj:

Robert Gliński: Główną ofiarą dobrej zmiany jestem ja
Filmów o katastrofie w Smoleńsku powinno powstać kilka. Ja bym się podjął. Rozmowa Tomasz Kwaśniewskiego i Jacka Wasilewskiego

Bajki dla lemingów i swojaków, czyli lokowanie produktu w polskich filmach i serialach
Klienci przeważnie chcą lokowania aktywnego, zwanego lokowaniem ręczno-paszczowym,

Zgorszenie polskie
Emeryt, lat 61: „Treści książki nie znam. Nie interesowała mnie ona, bo widać było, że jest antykościelna, a ja mam swoją wiarę i zasady”

Końska polityka w Janowie: wszystko z miłości do Febris
W tym roku, po raz pierwszy od dziesięcioleci, świat nie czeka na aukcję w Janowie

Korea Północna w ukrytej kamerze. Jak się robi propagandę
Koreańczycy nie wiedzieli, że kamera może pracować nawet wtedy, kiedy nie świeci się czerwone światełko i nikt za nią nie stoi. W ten sposób nagraliśmy nie tylko fikcję, którą dla nas szykowali, ale też to, w jaki sposób ją szykowali. Rozmowa z reżyserem Witalijem Manskim

Niedokończona partia szachów
Listy z zapisem kolejnego ruchu docierały do redakcji wtedy, kiedy zginęli już nadawcy i adresaci. Rozmowa ze Stefanem Gawlikowskim, autorem książki „Arcymistrzowie. Złota era polskich szachów”

Kiedy tata nie widzi
Po wypadku najpierw Sebastian urodził się po raz drugi, a potem urodził się Franek

Zobacz także

do

wyborcza.pl

Koalicja lepsza od PiS. Sondaż TNS dla „Gazety Wyborczej”

Agnieszka Kublik, 12.05.2016

Władysław Kosiniak-Kamysz, Ryszard Petru, Grzegorz Schetyna i Mateusz Kijowski podczas konferencji organizatorów marszu

Władysław Kosiniak-Kamysz, Ryszard Petru, Grzegorz Schetyna i Mateusz Kijowski podczas konferencji organizatorów marszu „Jesteśmy i będziemy w Europie” (Fot. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta)

Gdyby teraz odbyły się wybory i gdyby powstała koalicja opozycyjnych partii, protestujących razem z KOD-em przeciwko dewastacji państwa prawa przez PiS, dostałaby 38 proc. głosów. Prowadzące dziś w sondażach ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego mogłoby liczyć na poparcie 33 proc. Polaków
 

To nie jest oczywiście prognoza wyborcza, bo takiej koalicji nie ma, nie wiadomo, czy powstanie i kto miałby ją tworzyć. Nasz sondaż mierzy stan nastrojów społecznych.

Ankieterzy TNS pytali Polaków we wtorek, trzy dni po ogromnym marszu KOD-u i opozycji – pewnie największym proteście po 1989 r. – jak by zagłosowali, gdyby pojawiła się wspólna lista PO, Nowoczesnej, PSL, Twojego Ruchu i SLD. Nie włączyliśmy do niej Partii Razem, bo istotą jej działania jest być osobno. Ani ugrupowania Kukiz’15, ponieważ ta partia nie bierze udziału w protestach przeciwko niszczeniu państwa prawa przez PiS (prezydent Andrzej Duda nie przyjmuje ślubowania od trzech prawomocnie wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a premier Beata Szydło nie publikuje wyroków TK).

sondażTNS

http://datawrapper.dwcdn.net/c6Hsh/1/

Na razie o ewentualnym jednolitym bloku mówili liderzy dwóch największych parlamentarnych sił opozycyjnych – Grzegorz Schetyna (PO) i Ryszard Petru (Nowoczesna). Podczas sobotniego marszu Schetyna wspomniał o „wspólnej koalicji” głównych sił opozycyjnych i „byciu razem”. Petru deklarował: „Jesteśmy w stanie stworzyć wspólną koalicję z KOD-em, PO, lewicą, z PSL”, „żeby wygrać z tą podłą zmianą”.

Koalicji anty-PiS nie ma, ale gdyby była, mogłaby liczyć na głosy młodszego elektoratu niż elektorat partii Jarosława Kaczyńskiego (tylko w grupie powyżej 60 lat PiS ma wyższe poparcie, wśród 50-latków głosy dzielą się po równo). Chciałyby na nią głosować głównie osoby ze średnim i wyższym wykształceniem, ze średnich i dużych miast.

Jej powstanie nie zmieniłoby poparcia dla partii rządzącej – bez koalicji ugrupowanie Kaczyńskiego dostałoby 34 proc., po jej utworzeniu – 33 proc. PiS ma bardzo lojalny i niezwykle zmobilizowany elektorat, najsilniejszy wśród 50- i 60-latków, z wykształceniem podstawowym, na wsi.

– Jest niewielka różnica między PiS a tą jakąś wyborczą koalicją, bo ludzie nie oswoili się z myślą, że taka może powstać. Ale na nowo zdefiniowana sytuacja polityczna powoduje, że 38 proc. pytanych przez TNS byłoby gotowych poprzeć różne partie, od konserwatystów przez liberałów po lewicę – tłumaczy prof. Radosław Markowski, politolog z Uniwersytetu SWPS. – Taki wynik sprzyja myśleniu o jednoczeniu się. Gdyby w kolejnych wyborach obowiązywała dzisiejsza ordynacja, to jest jasne, że każdy duży byt polityczny byłby lepszy niż kilka mniejszych, bo mogłyby w ogóle nie wejść do Sejmu.

– Ten wynik to efekt wspólnego listu trzech byłych prezydentów – Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego – oraz polityków z różnych bajek w obronie demokracji i kapitalnej manifestacji 7 maja – komentuje nasz sondaż Władysław Frasyniuk, działacz opozycji w czasach PRL-u. – Nie jestem zwolennikiem szerokich koalicji. Musi być nadzwyczajna sytuacja, by wyborcy to zrozumieli i zaakceptowali. Politycy sobie i nam, obywatelom, muszą udowodnić, że potrafią ze sobą rozmawiać i siebie słuchać, a potem – że w ważnych sprawach, które przekraczają ich partykularne interesy, się porozumieć. Zdolność do współpracy to pięta achillesowa całego społeczeństwa. Dlatego tak ważną wartością jest KOD.

Mateusz Kijowski, lider Komitetu: – Widać, że współpraca się opłaca, że warto rozmawiać. Obecna ordynacja premiuje duże koalicje, więc byłaby premia za dogadanie się.

– To dobra wiadomość dla opozycji, ważny sygnał, że powinniśmy współpracować. Budując koalicję, trzeba jednak pamiętać, by mieć minimum programowe, nie można budować miraży. Wybory za kilka lat – to czas na zacieśnianie współpracy – uważa Sławomir Neumann, szef klubu PO.

Sondaż TNS dla „Gazety Wyborczej” z 10 maja, próba reprezentatywna, ogólnopolska telefoniczna 1000 dorosłych Polaków

Zobacz także

koalicja

wyborcza.pl

 

 

podczas

http://wyborcza.pl/10,82983,20058070,jest-dobrze-czy-zle-sprzeczne-wypowiedzi-mateusza-morawieckiego.html#BoxGWImg

To dziwne, ale młodszy Morawiecki szybciej się odkłamuje i obnaża, niż jego ojciec. Dopóki nic nie mówił-było lepiej

CiOl_JaWwAAOoSx

 

CiLMjIPWEAAE68O

 

CiNL0xZWMAE7ogJ

 

CiMqCE3XIAAg5qm

 

CiMl6osUYAAdlqz

 

Stanisław Barańczak na audyt:

CiM8LScWwAANhUE

 

http://natemat.pl/179513,wielkie-show-prawa-i-sprawiedliwosci-szydlo-i-ministrowie-przedstawiaja-swoj-audyt-rzadow-po

 

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/14,114871,20053268.html#Czolka3Img_Z9_4

 

http://300polityka.pl/live/2016/05/11/

Donald Tusk komentuje audyt rządu PO-PSL: „Są trzy prawdy…”

ar, 11.05.2016

Donald Tusk

Donald Tusk (fot. SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

– Są trzy prawdy: świento prowda, tys prowda i audyt – napisał na Twitterze szef Rady Europejskiej Donald Tusk.
 

To oczywiste odniesienie do przedstawianych dzisiaj w Sejmie wyników tzw. audytu.

Od kilku dni przedstawiciele rządu budowali napięcie wokół tego wydarzenia sugerując, że przedstawią ”skandaliczne” funkcjonowanie niektórych instytucji. Nie wiadomo kto przeprowadził audyt (nic nie wskazuje, by wykonała go zewnętrzna firma), rząd nie udostępnił posłom, mediom, opinii publicznej pisemnego raportu z tego audytu.

Obecnie w Sejmie trwa przedstawianie wyników, głos zabierają kolejno szefowie resortów.

są

Zobacz także

tusk
wyborcza.pl