Wreszcie zauważyli, że jest źle. Rząd PiS szuka zagranicznej agencji PR do ratowania wizerunku
Kolejne decyzje Prawa i Sprawiedliwości systematycznie demolują wizerunek Polski za granicą. I wydaje się, że rząd wreszcie to zauważył. Dlatego zaczął w Londynie poszukiwania firmy public relations, która ma pomóc ratować wizerunek naszego kraju wśród zagranicznych inwestorów i polityków.
Zamach na Trybunał Konstytucyjny, przejęcie mediów publicznych, upolitycznienie prokuratury czy państwowych firm. To tylko niewielki wycinek „dokonań” Prawa i Sprawiedliwości po przejęciu władzy.
W Polsce reakcją na to są kolejne protesty. Na Zachodzie niedowierzanie, procedura sprawdzająca Komisji Europejskiej i ucieczka inwestorów. Widać to chociażby po rosnących cenach polskich obligacji.
Rząd Beaty Szydło wreszcie postanowił ratować nasz wizerunek zagranicą. Dlatego szuka w Londynie działającej światowo firmy public relations – informuje korespondent „Financial Times” w Warszawie Henry Foy. Politycy zdali sobie sprawę, że sami nie wiedzą, jak dotrzeć do zagranicznych polityków i inwestorów. Podobne działania ratunkowe podjęły Węgry, kiedy w 2011 roku rząd Viktora Orbana przejął media publiczne.
Źródło: „Financial Times”
Węgry – kraciasty bunt nieogolonych nauczycieli
Na 30 marca węgierscy nauczyciele zapowiedzieli strajk generalny, jeśli rząd nie spełni ich 25 postulatów dotyczących reformy edukacji. O tym, że sytuacja jest groźna dla rządzących, można się było przekonać 15 marca, w dniu węgierskiego święta narodowego. Nauczyciele zorganizowali konkurencyjną do rządowej demonstrację, na którą mimo deszczu i bardzo niskiej temperatury przyszło 50 tys. osób. W kraju liczącym niespełna 10 mln mieszkańców o niewielkich skłonnościach do protestowania przeciw czemukolwiek ta liczba to już nie dzwonek, ale potężny dzwon alarmowy. Plac Kossutha w Budapeszcie pękał w szwach, przybyli musieli stać w bocznych uliczkach. Rekwizytem tej demonstracji stała się kraciasta koszula symbolizująca niechlujnego, nieogolonego nauczyciela. Tak pracowników węgierskiej edukacji określił były minister szkolnictwa wyższego.
Kolebką nauczycielskich protestów jest robotniczy Miszkolc, czwarte co do wielkości miasto Węgier, położone na północnym wschodzie kraju. To tam nauczyciele jednego z liceów powiedzieli „dość” rządowej reformie edukacji i zażądali jej cofnięcia. Kilka lat temu w wyniku tej reformy Fidesz odebrał szkoły samorządom i scentralizował nauczanie. Powołał do tego specjalną instytucję, która dziś jest największym pracodawcą na Węgrzech. Centrum Wsparcia Instytucji Oświatowych „Klebelsberg”, nazywane tu po prostu KLIK, zatrudnia nie tylko nauczycieli czy dyrektorów szkół, ale także woźne, sprzątaczki, zaopatrzeniowców i tak dalej. Wiecznie niedofinansowana i zbiurokratyzowana instytucja, która zalega z rachunkami za gaz i ma problem z dostarczaniem kredy na zajęcia, odpowiada też za wprowadzenie ujednoliconych podręczników, w których nauczyciele znaleźli wiele błędów i do których mieli mnóstwo uwag. Stwierdzili, że książki te narzucają jeden światopogląd i że woleliby sami decydować, z jakich podręczników nauczać.
Nauczyciele, którzy dawniej wszystko mogli załatwić w kontaktach z miejscowym samorządem, irytują się, że dziś nawet w najdrobniejszej sprawie trzeba dzwonić do KLIK-u w Budapeszcie. Dlatego od dawna domagają się, by cofnąć niefortunną reformę. Jednak rząd uznaje powołanie KLIK-u za jeden ze swych sztandarowych sukcesów, więc postulaty środowiska długo przechodziły bez echa. Do czasu. Były minister szkolnictwa wyższego István Klinghammer, dziś mało znaczący profesor, opublikował w internecie uwagę o protestujących nauczycielach. Nazwał ich „niedogolonymi niechlujami w kraciastych koszulach”. Wpis zrobił furorę, a krata na garderobie stała się symbolem nauczycielskich protestów. Kratę zaczęli nosić protestujący nauczyciele, wspierający ich uczniowie, a także solidaryzujący się z protestem rodzice. 15 marca krata dominowała na placu Kossutha, a kto nie miał kraciastej koszuli, wpiął sobie w klapę kraciastą kokardę lub chronił się przed deszczem pod kraciastym parasolem. Nawet węgierscy studenci w Cambridge założyli koszule w kratę i wspierając nauczycieli w ojczyźnie, wrzucili swoje zdjęcie do internetu. Z badania Instytutu Publicus wynika, że „kraciasty protest” popiera 76 proc. Węgrów, a wśród wyborców Fideszu aż 56 proc.
Od 15 marca nauczyciele czekają na przeprosiny za reformę edukacji oraz nazywanie ich „niedomytymi” i „nieogolonymi”. Przeprosin oczekują od samego premiera Viktora Orbána i prezydenta Jánosa Ádera. Premier Viktor Orbán odpowiedział jednak, że nie rozumie, za co ma przepraszać, i że „wezwania te bierze za żart”.
Żarty mogą się jednak skończyć 30 marca, bo nauczyciele, jeśli nie usłyszą przeprosin, zamierzają zastrajkować. Zgodnie z prawem strajkować nie mogą, zatem ich protest polegający na opuszczeniu zajęć szkolnych na godzinę i wyjście przed szkoły będzie się nazywał aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa. Po 30 marca, jeśli przeprosin nadal nie będzie, akcje z wychodzeniem przed szkołę będą powtarzane i wydłużane, najpierw z godziny do dwóch, a potem dłużej. Nauczyciele, których 25 postulatów do rządu obejmuje kwestie reformy edukacji, a tylko dwa z nich dotyczą podwyżek, zachęcają rodziców do przyłączenia się do protestu.
Aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa było już kilka. 29 lutego nauczyciele wezwali rodziców, by tego dnia zatrzymali dzieci w domach. Poskutkowało, bo dwie trzecie uczniów szkół biorących udział w proteście nie przyszło na zajęcia. Jerzy Celichowski, polski bloger, którego 16-letni syn Emil także wziął udział w akcji, mówi „Wyborczej”, że protest nauczycieli może się okazać przełomem w węgierskiej mentalności. Do tej pory społeczeństwo nie było skłonne do sprzeciwiania się władzy. „Nauczyciele są zorganizowani, mają łączność, struktury, potrafią zarządzać ogromnym przedsięwzięciem, rząd nie może tego zbagatelizować” – mówi Celichowski.
Na razie premier Viktor Orbán ucina żądania, mówiąc, że rozumie bolączki nauczycieli, ale chwilowo nie ma pieniędzy na podwyżki. Tak jakby nie zauważył, że nie o podwyżki tu chodzi.
TVN24 sprawdził „wybitnych konstytucjonalistów” z listy Ziobry. I co? Niektórzy nawet nie są konstytucjonalistami
2. „Konstytucjonalistami” minister nazwał m.in. osoby, które nimi nie są
– Sędziowie usiłowali nieudolnie wydać orzeczenie, którego wydać nie mogli, ponieważ działali z naruszeniem ustawy o TK, która reguluje działanie Trybunału, oraz działali z naruszeniem konstytucji – mówił na konferencji prasowej 9 marca minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.
Wspólnie z wiceministrem Marcinem Warchołem wymachiwali przed dziennikarzami plikiem kartek, które miały być opiniami aż „ośmiu wybitnych konstytucjonalistów” potwierdzających ich zdanie. Padły nazwiska ekspertów i fragmenty ich opinii. Kim są i co dokładnie mówią? Dziennikarze programu TVN24 „Czarno na białym” postanowili to sprawdzić.
Żadnej opinii nie było
Większość z wymienianych przez MS ekspertów nie chciała rozmawiać z dziennikarzami. Zgodził się prof. Lech Garlicki, były sędzia TK, który zaznaczył, że… żadnej opinii dla ministerstwa nie przygotowywał. – To (wymienienie jego nazwiska – red.) było zrobione po to, żeby zamiast 7 nazwisk, mieć 8 – powiedział w rozmowie z TVN24.
Według informacji na stronie MS, na nazwisko Garlickiego miał się powoływać w swojej opinii dla rządu inny ekspert, ale, jak zaznacza profesor, powołał się on na komentarz do konstytucji sprzed… 11 lat.
Co na to ministerstwo? Pytany o sprawę wiceminister Warchoł lekceważącym tonem zwrócił się przed kamerą TVN24 do Garlickiego: – Panie profesorze, nie jest pan traktowany jako ekspert, który pisze opinie, co wyraźnie wynika z opinii publikowanych na stronie…
– Czyli wykreślamy pana profesora z listy? – dopytał dziennikarz, na co wiceminister odparł tonem, jakby pytanie było absurdalne: – Ale nikt go nie powoływał (na listę – red.)!
Ekspert ds. bezpieczeństwa jak konstytucjonalista
To jednak nie koniec odkryć dziennikarzy TVN24. Ustalili oni, że Ziobro konstytucjonalistami na konferencji nazwał osoby, które zajmują zupełnie innymi dziedzinami prawa: jak np. prof. Mirosław Karpiuk – prawem dot. bezpieczeństwa.
Zdaniem Warchoła to jednak żaden problem, bo każdy prawnik zna się na konstytucji. – Daje się tytuł profesora p r a w a. Nie prawa X, prawa Y… Profesora prawa. Zajmując się prawem konstytucyjnym, zajmujemy się niejako różnymi gałęziami prawa- cywilnym, karnym, pracy, itd. – przekonywał wiceminister.
A sam prof. Mirosław Karpiuk, pytany o to, dlaczego opinię dla ministerstwa napisał, stwierdził: – Bo to też jest związane z bezpieczeństwem prawnym. Moim zdaniem kwestia tej opinii wiąże się bezpośrednio z zakresem moich zainteresowań.
O ocenę dziennikarze poprosili konstytucjonalistę prof. Marka Chmaja. – Każdy prawnik może pisać tego typu wytwory swojej aktywności intelektualnej, ale najlepiej jeśli dana osoba sporządza opinie i ekspertyzy w tej dziedzinie, na której zna się najlepiej. Wtedy możemy mówić o przymiocie bycia ekspertem. Ci autorzy, którzy nie byli konstytucjonalistami, nie podszywali się pod konstytucjonalistów, tylko dokonano manipulacji. W wypowiedzi ministra Ziobry wskazano, że to są konstytucjonaliści, tymczasem te osoby za takich się nie podają – ocenił profesor.
To nie koniec manipulacji…
Inny z ekspertów Ziobry, prof. Genowefa Grabowska (która akurat jest konstytucjonalistą), w rozmowie z TVN24 powiedziała z kolei, że nie przekazywała ministerstwu żadnej pisemnej opinii. – Nie było żadnej pisemnej opinii – powiedziała. Co zatem Warchoł cytował na konferencji 9 marca? Wiceminister upiera się, że właśnie opinię, którą resortowi przekazała profesor. Na stronie ministerstwa jeszcze jej nie opublikowano, bo – przekonywał w TVN24 – ekspertka chciała coś do niej dopisać.
Kiedy dziennikarz skonfrontował go ze słowami prof. Grabowskiej, polityk z niewzruszoną miną zapewnił, że opinia istnieje, ale w wersji roboczej.
– W wersji roboczej pani taką opinię do ministerstwa wysyłała? – dopytał ekspertkę reporter. – Nie. Nie ma jeszcze mojej opinii – usłyszał.
Pani premier gra imigrantami
Premier Beata Szydło (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)
Opinie pani premier przekazały światowe agencje. Z pierwszych reakcji widać, że zostały odebrane równie źle co wypowiedź wiceministra spraw zagranicznych Konrada Szymańskiego, który bezpośrednio po listopadowych zamachach w Paryżu ogłosił, że Polska nie przyjmie uchodźców. Trzeba zwrócić uwagę na to, że premier Szydło użyła określenia „w tej chwili”, co oznacza, że nasz kraj nie wycofuje się ze zobowiązań przyjętych przez rząd Ewy Kopacz, potwierdzonych przez premier Beatę Szydło. Jej stwierdzenie ma uzasadnienie merytoryczne. Nadal nie działają „hot spoty”, w których możliwe byłoby ustalenie tożsamości uchodźców, co jest naszym warunkiem przyjęcia pierwszej grupy. Nie jest to jednak ewidentnie czas na takie stwierdzenia.
Nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że tego rodzaju deklaracje egoizmu narodowego skierowane są nie ku Europie, ale ku polskiemu społeczeństwu. Polacy autentycznie czują się zagrożeni napływem imigrantów oraz falą terroryzmu, jaką były zamachy w Paryżu i Brukseli. PiS chce to wykorzystać. Wie, że już raz – w ostatnim okresie kampanii wyborczej – dzięki swoim ostrym antyimigranckim wypowiedziom zyskał większość parlamentarną. Jest to też zapewne element rywalizacji o popularność z ugrupowaniem Kukiz’15, które zbiera podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie zakazu wjazdu imigrantów do Polski.
Słowa Beaty Szydło uzewnętrzniają także jednak stosunek polskiej premier i partii rządzącej do Unii Europejskiej. Traktowanej przez nie jako organizacja zewnętrzna, do której jesteśmy odwróceni bokiem, która ma swoje kłopoty w odróżnieniu od naszej spokojnej Ojczyzny. Jednak przyczyną zamachów terrorystycznych w Paryżu i Brukseli są przede wszystkim nie kłopoty Unii, ale wojna w Syrii, wojna z Państwem Islamskim. Ofiary w Paryżu i Brukseli to ofiary wojny, w której od lat Polska bierze udział, deklarując się jako solidny sojusznik. Uchodźcy – szczególnie ci z Syrii i Iraku – to również ofiary terroryzmu. To, że nie chcą żyć w kraju „powszechnej szczęśliwości”, którą oferują fanatycy, to największa ideologiczna porażka Państwa Islamskiego.
W Superstacji pani premier z lekka protekcjonalnie stwierdziła, że przywódcy UE nie wyciągają wniosków z tego, co się dzieje w Europie. Powiedziała, że sprawy „nie załatwi kolejny marsz i podświetlanie budynków w kolorze barw narodowych”. Tylko że premier Szydło jest jednym z przywódców Unii Europejskiej! Ona także powinna „wyciągnąć wnioski z sytuacji”. Pani premier, co pani – jako jeden z przywódców – ma do zaproponowania Unii poza lekceważeniem ludzkich wyrazów żalu i solidarności?
Mamy projekt ustawy antyterrorystycznej: Agencja Bierze Wszystko
Szef MSWiA Mariusz Błaszczak (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)
„Wyborcza” dotarła do wstępnego projektu ustawy antyterrorystycznej, który dziś ma ogłosić szef MSWiA Mariusz Błaszczak. Jeszcze wczoraj pracował nad nim specjalny zespół w tym resorcie. Prace przyspieszyły po zamachu w Brukseli. Nieoczekiwanie na konferencji prasowej Błaszczak się pochwalił, że ustawa jest gotowa. Jednak według naszych informacji nie wszystkie zapisy były dopracowane, dlatego członków zespołu w trybie nagłym zagoniono do pracy.
– Błaszczak potrzebuje sukcesu po porażce z nominacją Maja na komendanta głównego policji i starą oponą w aucie prezydenta – mówi nasz rozmówca z kręgu rządowego.
Ustawa daje ogromne możliwości ABW, która ma być głównym koordynatorem polityki antyterrorystycznej. Dlatego projekt przyznaje jej nowe uprawnienia. Reguluje też współpracę między służbami, doprecyzowuje zasadę użycia wojska oraz broni. Jednak niektóre jej zapisy mogą budzić sprzeciw.
Ustawa zezwala na zakaz zgromadzeń, gdy zostaną wprowadzone dwa najwyższe stopnie zagrożenia terrorystycznego w państwie. Taka możliwość już jest w ustawie o stanie wyjątkowym oraz w zarządzeniu o działaniach kryzysowych z 2011 r. byłego premiera Donalda Tuska. Jednak na problem z nową ustawą zwraca uwagę były minister sprawiedliwości Marek Biernacki (PO) z sejmowej komisji ds. służb specjalnych: – Wszystko zależy od tego, jak będzie interpretowana definicja „zdarzenia terrorystycznego” z kodeksu karnego.
A jest ona bardzo elastyczna, mówi o zastraszaniu osób, szantażowaniu władzy i wywoływaniu poważnych zakłóceń w państwie.
Kontrowersje może wywołać także to, że „w celu rozpoznawania, zapobiegania oraz zwalczania zagrożeń i przestępstw o charakterze terrorystycznym” ABW będzie mogła nieodpłatnie korzystać z rejestrów i ewidencji prowadzonych aż przez 15 instytucji państwowych i samorządy. Na przykład MSWiA (PESEL i CEPiK), resort sprawiedliwości (Krajowy Rejestr Karny), MSZ (informacje konsularne) czy resort finansów. Wiele informacji gromadzą też samorządy, np. rejestrują działalność gospodarczą oraz ewidencjonują grunty i nieruchomości. Ale ustawa nie precyzuje, po jakie dane będzie mogła wystąpić ABW do każdej z tych instytucji. Co ciekawe, Agencja będzie mogła pobierać te dane online.
By „rozpoznać zagrożenie terrorystyczne”, ABW będzie mogła za zgodą sądu żądać informacji objętych tajemnicą bankową od banków, towarzystw ubezpieczeniowych, funduszy inwestycyjnych, biur maklerskich, SKOK-ów. Szef Agencji będzie miał 120 dni na zawiadomienie osoby, której dane ściągnął. Może ten obowiązek pominąć, jeśli uzna, że to zaszkodzi postępowaniu.
Ustawa poszerza katalog miejsc zagrożonych atakami terrorystycznymi. Dotąd obejmował on strategiczne obiekty, teraz doszły: miejsca kultu religijnego, centra handlowe, placówki rozrywkowo-sportowe, sale konferencyjne, hotele oraz inne miejsca, w których gromadzą się ludzie. Właściciele będą musieli przekazać ABW plany budynków i ich ochrony.
Ponadto wstępny projekt ustawy zakłada:
* prowadzenie przez ABW wykazu osób mogących mieć związek z terroryzmem;
* utworzenie centralnego rejestru zdarzeń naruszających bezpieczeństwo teleinformatyczne (chodzi o ataki hakerskie);
* odpowiedzialność karną za udział w szkoleniach terrorystycznych;
* aresztowanie tylko na podstawie „uzasadnionego podejrzenia” popełnienia aktu terroru;
* abolicję dla osób, które poinformują służby o przygotowywanym zamachu;
* możliwość zestrzeliwania dronów, które zagrażają życiu, bezpieczeństwu ważnych obiektów lub naruszają zakazy lotów;
* możliwość blokowania przez służby w czasie działań antyterrorystycznych połączeń telefonicznych i internetu na danym obszarze.
– Taka ustawa jest potrzebna, bo w momencie ataku terrorystycznego służby muszą sprawnie działać. Ale zanim będzie gotowy projekt, powinno dojść do debaty na temat granic ingerencji służb w prawa obywatelskie – mówi Biernacki.
Wczoraj w Polskim Radiu minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wyznaczył kierunek zmian. Powiedział: – Lekkoduchy, które mówią o prawach człowieka, zapominają o prawach ofiar terroryzmu. Służby muszą mieć prawo do inwigilacji.