Gersdorf, 21.04.2016

 

Polska mapa nienawiści. Miasta, gdzie biją i znieważają za kolor skóry, narodowość i wyznanie

Łukasz Woźnicki, 20.04.2016

Polska mapa nienawiści. Monitoring od września 2015 roku.

Polska mapa nienawiści. Monitoring od września 2015 roku. (.)

Od września na ulicach polskich miast pobito co najmniej 22 osób z powodu ich koloru skóry, narodowości czy wyznania. Wielu innym grożono, znieważano, wybijano szyby. Setki Polaków piszą w internecie rasistowskie komentarze. Oto polska mapa nienawiści.
 

Nasza mapa powstała, aby pokazać zjawisko, które przybiera na sile w ostatnim czasie. Policja jeszcze nie opublikowała statystyk za 2015 rok, ale już widać je w doniesieniach krajowych i lokalnych mediów. Zjawisko to można nazwać jednym słowem: nienawiść. Albo precyzyjniej: różne oblicza nienawiści w stosunku do ludzi o innym kolorze skóry, narodowości czy wyznaniu. Pobicia, zniszczenia mienia, groźby, znieważenia, mowę nienawiści…

Hindus, Chilijczyk, chrześcijanin

Podliczyliśmy takie przypadki od września 2015. To wtedy na dobre w Europie rozpoczął się kryzys migracyjny. Wraz z nim narastała wrogość do uchodźców i muzułmanów. „Islamskie świnie, nie chcemy was w Szczecinie” – skandowali w połowie września kibice Pogoni. Kibic, który prowadził doping, został za to nieprawomocnie skazany na dwa miesiące więzienia.

Dwa tygodnie później w Słupsku pobito czterech studentów z Turcji, którzy przyjechali na wymianę naukową. A potem kolejnych „Arabów”, „ciapatych”, „muzułmanów”, jak w Polsce bywają nazywani ludzie o śniadym kolorze skóry. Za takich brano m.in. Hindusa, Chilijczyka czy chrześcijanina. Wystarczyło, że wyglądali podejrzanie.

Od września z powodu koloru skóry, narodowości czy wyznania pobito lub uderzono co najmniej 22 osoby. Cztery w Poznaniu, trzy w Warszawie. 13 wzięto – słusznie bądź niesłusznie – za muzułmanów.

Zamaskowani ludzie zaatakowali hotel Ukraińców

Kolejny był Chilijczyk z Poznania, który przed pobiciem usłyszał, że ma „wyp… z Polski”. Dalej siedmioro Ukraińców, którzy ucierpieli, gdy grupa zamaskowanych mężczyzn zaatakowała w styczniu hotel pracowniczy w Kutnie. Jedna z ofiar trafiła wówczas do szpitala. Przed tygodniem został pobity kolejny Ukrainiec – w Brzeszczach. To na pewno nie wszystkie ofiary.

– Część nie chce mówić, co je spotkało, bo się boją- mówi Paula Sawicka ze stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, które monituje przypadki antysemityzmu i ksenofobii. Cześć ofiar jednak mówi i pokazuje swoje twarze. Na zdjęciach, które obiegały media widać ludzi ze złamanymi nosami i szczękami, podbitymi oczami.

– Coraz częściej słyszę o Polsce dla Polaków. Słyszę nienawistne słowa pod adresem uchodźców. W takiej atmosferze wszystkim imigrantom nie będzie łatwo – opowiadał Christian Rapos, Chilijczyk wzięty za Araba.

Polska mapa nienawiści

Mapę najlepiej oglądać na pełnym ekranie. Wtedy pokażą się opisy poszczególnych incydentów, legenda i kalendarium.

W dużych miastach takich jak Poznań, Wrocław czy Warszawa doszło do kilku przypadków agresji. Aby je zobaczyć, należy powiększyć widok mapy.

Ten stres odbiera mi radość życia

Od września naliczyliśmy 20 przypadków zniszczenia mienia, gróźb lub znieważania.

Od tego czasu ulicami polskich miast przechodzą marsze skrajnej prawicy. Jej uczestnikom zdarzało się krzyczeć „Jeb… Arabów”, we Wrocławiu spalili kukłę Żyda. W Łodzi dwóch nastolatków podczas marszu wznosiło hitlerowskie pozdrowienia. W marcu w Bydgoszczy na rogatkach miasta ktoś umieścił świńskie łby nabite na kije (świnia jest w islamie zwierzęciem nieczystym) oraz tablice z przekreślonymi meczetami.

Drastyczniejszy przebieg miały ataki na konkretne osoby. Na przykład w listopadzie dwóch mężczyzn zaatakowało lokal z kuchnią turecką w Rzeszowie. Wybili szybę w drzwiach, ubliżali pracownikom, grozili, że ich zabiją. Albo w Brzegu 30-latek zniszczył stragan Syryjczyka, który sprzedawał warzywa i owoce. Na koniec rzucił mu w twarz ziemniakiem.

– W ostatnich tygodniach mój mąż jest notorycznie obrażany, wyzywany, ludzie bywają agresywni, plują na niego. Boję się o naszą rodzinę. Ten stres odbiera mi radość życia – opowiadała żona Sikha z Wrocławia.

A co musiały czuć rodziny Romów z Limanowej, które w listopadzie, tuż po zamach w Paryżu, przeczytały na murach swoich domów: „Won z Polski szmaty. Szykujcie się na zagładę”?

„Brudasy pier… do gazu z nimi”

Wpisów o podobnej treści jest dużo w internecie. Rzesze Polaków piszą, że dla uchodźców „trzeba rozpalić piece krematoryjne Oświęcimia”. Inni nazywają je „bydłem”, „brudasami”, „roznosicielami chorób” – jak w lutym pisano o muzułmance z Koszalina. Albo jak radny z Opola Tomasz Wróbel – „gwałcicielami kóz”.

W lutym sąd w Lublinie skazał 29-letnią Olga K. na dwa miesiące w zawieszeniu za „Brudasy pier… do gazu z nimi” o uchodźcach. Za podobne komentarze krakowska prokuratura postawiła zarzuty dwóm osobom. Takich rozstrzygnięć może być więcej, bo zgłoszenia do prokuratury słane m.in. przez stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita czekają na swoją kolej. W jego serwisie „Zgłoś nienawiść”zarejestrowano blisko 400 przypadków mowy nienawiści i drugie tyle incydentów związanych z dyskryminacją rasową, etniczną czy narodową. Większość z 2015 roku.

.

O jedną trzecią więcej postępowań

Wzrost liczby przestępstw z nienawiści potwierdzają najnowsze dane Komendy Głównej Policji, uzyskane przez „Wyborczą”. W 2014 w całym kraju policja prowadziła 689 postępowań przygotowawczych o czyny motywowane nienawiścią. W 2015 już 956. O jedną trzecią więcej.

Największy wzrost dotyczył przestępstw propagowania ustroju faszystowskiego i nawoływania do nienawiści. Tu liczba postępowań wzrosła z 311 do 510.

Postępowań w sprawie znieważania i naruszenia nietykalności cielesnej było o 93 więcej, w sumie 294 w 2015 r. Przypadków przemocy lub gróźb – 11 więcej (67). Wszystkie te sprawy dotyczyły przestępstw motywowanych kolorem skóry, narodowością czy wyznaniem.

319 organizacji prosi premier o pomoc

Wzrastającą falę nienawiści dostrzegają polskie organizacje pozarządowe. Zwłaszcza, że same stały się obiektem ataków. W ostatnich miesiącach atakowano siedziby organizacji Lambda i Kampanii Przeciw Homofobii. Z pogróżkami spotkali się działacze Fundacji Klamra i twórcy kampanii HejtStop.

„Gwałtownie postępuje eskalacja agresji. Od obelg, szkalowania, gróźb karalnych i nawoływań do przemocy napastnicy przechodzą do czynów” – napisało w marcu do premier Beaty Szydło 319 (sic!) organizacji pozarządowych.

Według nich to wynik biernej postawy władz: „Brak zdecydowanej reakcji i pogarda cechująca publiczne wypowiedzi tworzą klimat, w którym sprawcy ataków czują milczące przyzwolenie”. Wezwały premier do potępienia przejawów nienawiści i podjęcia konkretnych działań, aby im zapobiec. – Premier do dzisiaj nie odpowiedziała na nasz list – mówi Paula Sawicka z Otwartej Rzeczpospolitej.

Co można zrobić?

Jak walczyć z przejawami nienawiści? Reagować. Pobity w Poznaniu Syryjczyk-chrześcijanin George Mamlook mówił, że nikt z przechodniów mu nie pomógł. – Błagałem, ale nie reagowali – opowiadał.

Ale w Warszawie czterech mężczyzn zareagowało, gdy w grudniu przy stacji Metro Centrum ludzie bili Pakistańczyka. Dzięki ich pomocy mężczyźnie udało się uciec napastnikom.

W 16-tysięcznej Złotoryi kilkadziesiąt osób przyszło wyrazić solidarność z Turkiem, któremu trzykrotnie zniszczono witryny restauracji. – Nie zgadzamy się, by w naszym mieście ktoś rozbijał szyby – nieważne komu – mówili.

Mapa będzie na bieżąco aktualizowana. Jeśli wiesz o incydencie, który powinien się na niej znaleźć, napisz do autora lukasz.woznicki@agora.pl lub wyślij wiadomość na Twitterze: @lukaszwoznicki

Zobacz także

polskaMapa

wyborcza.pl

 

Coś było przed 500+

Dominika Wielowieyska Gazeta Wyborcza, 21.04.2016

Rodzina 500+ to sztandarowy program rządu PiS. Czasami rządzący zdają się zapominać, ze jednak przed nim też coś było

Rodzina 500+ to sztandarowy program rządu PiS. Czasami rządzący zdają się zapominać, ze jednak przed nim też coś było (Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta)

PiS mówi, że nie było do tej pory tak kompleksowego systemu wspierania rodzin i na tak szeroką skalę. To polityczny mit. Taki system istnieje. To inwestycja, na którą rząd PO-PSL wydał więcej niż PiS na program 500+
 

Polityka rodzinna pochłaniała za czasów rządu PO-PSL między 34-36 mld zł rocznie, a więc o wiele więcej niż kosztujący w tym roku 17 mld zł program 500+. Była jednak podzielona na kilka segmentów i nie jest tak prosto pokazać ją opinii publicznej jak chwytliwe hasło 500 zł na dziecko. Dlaczego? Także z powodów, o których pisała Najwyższa Izba Kontroli w zeszłym roku, oceniając pomoc dla rodzin w ostatnich latach.

Nie ma bowiem jednego dokumentu, który zbierałby wszystko w jednym miejscu i proponował kompleksowe procedury, jak sprawdzać skuteczność każdego z elementów polityki rodzinnej prowadzonej w ostatniej dekadzie. I ten brak Izba wytknęła rządom PO-PSL. Paradoksalnie jednym takim dokumentem jest ów raport NIK, który pokazuje mocne i słabe strony tego programu.

Rządy Donalda Tuska i potem Ewy Kopacz, popędzane w tej sprawie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, przyjęły taką zasadę: kombinujemy, jak możemy, żeby rodziny wspomóc, ale bez szaleństw finansowych, bo po drodze był globalny kryzys finansowy, spowolnienie gospodarcze, potem druga fala kryzysu, która zmusiła rząd do nowelizacji budżetu w 2013 r.

I chodziło nie tylko o wydawanie pieniędzy budżetowych, ale także o ważne zmiany strukturalne. Te instrumenty, wprowadzone przez poprzednie ekipy, zazwyczaj są o wiele bardziej precyzyjnie adresowane niż 500+, bo koncentrują się na młodych małżeństwach, które mają dzieci w wieku 0-6 lat i które może zechcą mieć więcej dzieci.

Są to roczne urlopy rodzicielskie, tzw. kosiniakowe: od 1 stycznia 2016 r. rodzice, którzy nie mieli do tej pory praw do urlopów macierzyńskich i rodzicielskich, dostają zasiłek w wysokości 1000 zł miesięcznie przez rok. To studenci, osoby pracujące na umowy o dzieło, ubezpieczone w KRUS czy bezrobotni.

Na marginesie, kosiniakowe jest przykładem nieporadności politycznej. Rząd przyszykował kiełbasę wyborczą, ale podał ją długo po wyborach. Być może Polacy, którzy z tego zasiłku skorzystają w tym roku, sądzą, że to zasługa PiS. Mistrzostwo świata w dziedzinie marketingu i strategii politycznej.

Żłobki i przedszkola

Wracając do kolejnych elementów polityki rodzinnej poprzedniego rządu: to budowa żłobków (wciąż jest ich za mało), ale też umożliwienie i uproszczenie tworzenia małych form opieki nad najmłodszymi dziećmi, takich jak kluby dziecięce, opiekunowie dzienni czy opłacanie przez państwo składek ZUS-owskich z chwilą, gdy rodzina zatrudni nianię (funkcję niani może pełnić też ktoś z rodziny, np. babcia). Niemniej opieka nad dziećmi w wieku od roku do trzech lat nadal jest jednym z najsłabszych ogniw polityki rodzinnej.

Już lepiej wygląda sprawa przedszkoli, bo poprzednia ekipa skuteczne zmniejszyła opłaty w ramach akcji „Przedszkole za złotówkę”.

Kilka lat temu Sejm uchwalił ustawę, która ma zapewnić odpowiednią liczbę miejsc w przedszkolach. Według jej założeń od 1 września 2015 r. miejsce tam należy się wszystkim czterolatkom, a od 1 września 2017 r. – trzylatkom. Samorządy musiały mieć czas, aby się na tę operację przygotować. Na marginesie: pomóc w tym miało posłanie sześciolatków do pierwszej klasy i – co ważniejsze – pięciolatków do zerówki, bo generalnie szkoły się wyludniają i wiele z nich może przyjąć więcej dzieci. To odciążyłoby przedszkola. Choć oczywiście naczelnym celem operacji z sześciolatkami było wyrównywanie szans dzieci, bo wcześniej rozpoczęta obowiązkowa edukacja przynosi większe korzyści, szczególnie w przypadku rodzin z niskim kapitałem społecznym.

Ale „dobra zmiana” PiS pokrzyżowała te plany. I nie jest jeszcze pewne, jak samorządy sobie z tym poradzą.

W każdym razie w ostatnich latach lawinowo wzrosła liczba dzieci, które zaczęły chodzić do przedszkola. Ten wskaźnik, dotyczący maluchów w wieku 3-5 lat, przekroczył 70 proc., a na wsi – 50 proc. Dla porównania: w roku szkolnym 2005/06 wynosił 41 proc., a na wsi – 19,1 proc. Jest to oczywiście efekt nie tylko działań rządu, ale generalnej zmiany nastawienia do przedszkoli i działalności organizacji pozarządowych.

Darmowe podręczniki i karta dużej rodziny

Jeżeli chodzi o dzieci w wieku szkolnym, to ważnym elementem był i będzie nadal program darmowych podręczników, bo jest to znacząca ulga w rodzinnych budżetach.

Z kolei ustawa o karcie dużej rodziny – inicjatywa prezydenta Komorowskiego – wprowadziła dla rodzin wielodzietnych gwarancję ustawową ulg, w tym na przejazdy pociągami i autobusami – 37 proc. zniżki dla rodziców na bilet jednorazowy oraz 49 proc. na bilet miesięczny. Do tego zniżki dla rodzin proponowane przez rozmaite firmy, bo chodziło o to, aby w politykę rodzinną wciągnąć też sektor prywatny.

Jest też program „Mieszkanie dla młodych”, bo oprócz darmowych żłobków i przedszkoli to właśnie brak mieszkania zniechęca do posiadania większej liczby dzieci. I w momencie, gdy dopłaty do kredytów objęły też rynek wtórny, to program zaczął się cieszyć dużym powodzeniem. Na tyle dużym, że już w marcu zabrakło nań pieniędzy. PiS tego programu już nie chce, ale nie opracował jeszcze nowego. I to akurat jest – obok żłobków – najsłabsze ogniwo polityki rodzinnej.

Mam zastrzeżenia do programu 500+, bo uważałam, że te same pieniądze można było wydać na politykę rodzinną bardziej efektywnie, lepiej adresując pomoc: do rodzin wielodzietnych albo w trudnym położeniu finansowym i do młodych małżeństw, które właśnie podejmują decyzję o liczbie dzieci. Teraz dostaną je także ci, którzy – choćby z racji wieku – więcej dzieci mieć nie będą.

Poza tym rząd nie przedstawił żadnej informacji, z czego ów program będzie finansowany w przyszłości. Można tylko mieć nadzieję, że PiS nie zamierza wprowadzać innych swoich kosztownych obietnic wyborczych, bo budżet tego nie przetrzyma.

Ale program wszedł w życie, nikt go nie cofnie, dziś już trzeba myśleć o szukaniu źródeł jego finansowania czy cięciu wydatków, aby nie powiększać i tak już gigantycznego długu publicznego.

Urodzą za 500

W odróżnieniu od największych krytyków programu 500+ uważam, że przyniesie pozytywny efekt w postaci większej liczby urodzeń. W każdym razie chciałabym, aby się okazało, że to nie względy kulturowe (pary nie chcą mieć dzieci, bo na pierwszym miejscu stawiają karierę zawodową i realizowanie swoich pasji), ale właśnie sprawy finansowe okazały się kluczowe w podejmowaniu takich decyzji.

Tyle tylko, że jeśli rzeczywiście wskaźnik przyrostu naturalnego wreszcie drgnie, to będzie to efekt wszystkich tych instrumentów, które wprowadziła PO z PSL pod auspicjami prezydenta Komorowskiego, a teraz wprowadza PiS. Rząd Beaty Szydło mógł z marszu dać ludziom 500+, natychmiast, bez ryzyka wstrząsów budżetowych w 2016 r. także z jednego prostego powodu: dwie poprzednie ekipy prowadziły restrykcyjną politykę finansową, która pozwoliła nam wyjść z procedury nadmiernego deficytu. Było więc finansowe pole manewru.

Musi jednak upłynąć trochę czasu, aby zarówno decyzje rządu PO-PSL, jak i program 500+ na zasadzie synergii przyniosły dobre efekty.

Polityka rodzinna w liczbach

Oto porównanie: wydatek z budżetu na 500+ w tym roku to 17 mld zł, a w przyszłym – 23 mld zł. Tymczasem np. tylko w 2013 r. na politykę rodzinną wydano 34 mld zł(za raportem NIK), uwzględniając w tym podatkowe ulgi na dzieci, ale bez wydatków na zdrowie dzieci, kobiet w ciąży i w połogu (szacunki resortu pracy). W tym jest gotówka, która przypłynęła w tamtym roku do rodzin (26 różnych zasiłków), i jest to 14,7 mld zł. Do tego rządowe i samorządowe programy wsparcia. Same ulgi na dzieci kosztowały w 2013 r. 5,5 mld zł. W 2014 r. już blisko 7 mld zł, licząc razem ze zwrotem gotówki dla tych mniej zarabiających, którzy płacili za mały podatek, by odpisać sobie w całości ulgi na dzieci.

Zobacz także

nieByło

wyborcza.pl

 

Kto tu zohydza Polskę?

Marek Beylin, 21.04.2016

Hanna Gronkiewicz-Waltz podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania w warszawskim getcie

Hanna Gronkiewicz-Waltz podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania w warszawskim getcie (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Podczas obchodów rocznicy powstania w getcie prezydent Warszawy powiedziała to, co powinien powiedzieć prezydent Duda, ale tego nie zrobił. Hanna Gronkiewicz–Waltz, przypominając spalenie kukły Żyda we Wrocławiu i niedawną demonstrację ONR podczas mszy w Białymstoku, potępiła nie tylko te zdarzenia, lecz także powściągliwość polityków w ich piętnowaniu. „Cała klasa polityczna powinna wyrażać głośny, a nie cichy sprzeciw” – mówiła.
 

Podzielam jej pogląd. W Polsce tak okrutnie dotkniętej hitlerowską okupacją i Zagładą elementarna przyzwoitość wymaga głośnych protestów przeciw rasistowskim i nacjonalistycznym wybrykom.

Jednak PiS takiej przyzwoitości nie wykazał. Rządząca partia i jej akolici z furią zaatakowali Gronkiewicz–Waltz za to, że przywołując ekscesy we Wrocławiu i w Białymstoku, zohydza Polskę. Na czele tego hejtu stanął poseł PiS Jacek Sasin. „Ta wypowiedź wzmacnia stereotyp Polski jako kraju szczególnie antysemickiego” – mówił w „Kropce nad i”. Wtórował mu portal wPolityce.pl oraz Dawid Wildstein, szef publicystyki w TVP Info. „Hańba”, „polityczny rynsztok”, powstanie w getcie „jest interesujące tylko w kontekście walki z fuj PiS-em” – emocjonował się Wildstein.

Wychodzi na to, że PiS chętniej piętnuje wypowiedzi prezydent Warszawy niż antysemickie i nacjonalistyczne akty agresji. I ma ku temu powody. Choć prezes Kaczyński nie jest antysemitą ani skrajnym nacjonalistą, to część działaczy PiS takie poglądy wyznaje. W różnych miejscach w Polsce granice między partią rządzącą a środowiskami nacjonalistycznymi są płynne. Toteż PiS nie chce wchodzić w otwarte zwarcie z nimi, zwłaszcza że – to też przyczyna tej powściągliwości – liczy na ich głosy w wyborach.

Tyle że niechęć rządzących do głośnego potępiania takich ekscesów niebezpiecznie zbliża się do granicy cichego na nie przyzwolenia. Tak też odczytują to skrajni narodowcy: poczynają sobie coraz butniej. Pomaga im w tym również ogólny klimat w Polsce. PiS pragnie bowiem uczynić z ideologii narodowo-katolickiej główną polską tradycję, marginalizując przy tym te niosące wartości demokracji, tolerancji wobec „innych”, pluralizmu. Nie dziwi mnie więc, że skrajni narodowcy czują się w Polsce coraz raźniej.

Wypowiedzi Sasina i innych ludzi PiS pokazują również, że obóz władzy całą historię, która działa się w Polsce, uważa za swoją własność. Także powstanie w getcie nie może umknąć takiemu zawłaszczeniu. Ma być odcięte od teraźniejszości, nawet jeśli widać dziś przejawy złowrogich kontynuacji tamtych czasów, jak antysemityzm, rasizm czy nacjonalizm. Powstanie ma się więc stać rodzajem nieistotnej historycznej cepeliady.

Wszystko po to, byśmy nie zauważyli, że PiS korzysta z mrocznego spadku Europy, z którego zrodziły się faszyzmy, w tym nazizm. Nieobce są bowiem partii rządzącej nacjonalizm i ksenofobia. A właśnie z tego pnia wyrosły niemieckie zbrodnie przeciw Żydom, Polakom i w ogóle całej ludzkości.

Zobacz także

gronkiewicz

wyborcza.pl

 

Opozycja, czyli podrzędnych graczy pojedynek na miny

Karolina Lewicka, 20-04-2016

kaczyński

Dla Schetyny głównym rywalem jest Petru, dla Petru – Schetyna. Obaj zwarli się w niby śmiertelnym, a faktycznie tragikomicznym uścisku – jak gombrowiczowscy Miętus z Syfonem. Upupieni – z czego chyba nie zdają sobie sprawy – przez PiS, zajmują się sobą i swoją maleńką rywalizacją. Taki pojedynek na miny podrzędnych graczy byłby do przełknięcia. Ale staje ością w gardle, gdy jest udziałem partyjnych liderów. O tym jest ten tekst. O niedojrzałości opozycji.

Kanibalizm, czyli PO kontra Nowoczesna

Kiedy Ryszard Petru po spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim dostrzegł światełko w tunelu, kpinom nie było końca. Oto królik zahipnotyzowany przez kobrę – ogłosili internauci. Tymczasem szef Nowoczesnej po prostu kurczowo trzymał się sondażowego słupka. Bo z partyjnych badań wyszło mu, że wyborcy oczekują konstruktywnych rozwiązań i – co najważniejsze – że musi się odróżnić od PO. Zatem wszystko jedno jak, byle inaczej. Na dodatek w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Petru z rozbrajającą szczerością przyznał, że „teraz jest walka o przywództwo opozycji. Potem liczy się zwycięstwo nad PiS”. Lider Nowoczesnej chyba nie wie, że – jeśli opozycyjne partie będą sobie nawzajem upuszczać krwi – to drugiego etapu nie będzie.

Platforma znalazła się – używając metafory Piera Pasoliniego – „poza Pałacem”. Pałac to symbol miejsca władzy, bo w jego komnatach władza się materializuje, a przy okazji – odrealnia. Politycy stają się Marią Antoniną w Wersalu – tak kompletnie „poza sytuacją”, że mogącą zakrzyknąć do wygłodniałego pospólstwa: „Nie mają chleba? To niech jedzą ciastka!”.

Czytaj także: Biznes Nowoczesnej. Kto finansowo wspiera partię Ryszarda Petru?

Dusznym powietrzem Pałacu politycy PO oddychali przez osiem długich lat i uwierzyli, że życie poza Pałacem nie istnieje. Teraz stoją na dziedzińcu i nie bardzo wiedzą, co dalej.

Dusznym powietrzem Pałacu politycy PO oddychali przez osiem długich lat i uwierzyli, że życie poza Pałacem nie istnieje. Teraz stoją na dziedzińcu i nie bardzo wiedzą, co dalej. Zatem wybrali – ich zdaniem bezpieczną – taktykę „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Tu uchwała ws. utrzymania kompromisu aborcyjnego. Tam Grzegorz Schetyna wspomina Jana Pawła II w Częstochowie. Można zrozumieć, że chce budować partię typu catch-all (czyli łapać każdego wyborcę), ale za dużo w tym wszystkim kalkulacji, zaś za mało naturalności. Czasy są takie, że ci, którym „dobra zmiana” wychodzi bokiem czekają – może nie Mesjasza, ale na pewno – przywódcy. Męża stanu. Takich się nie produkuje przy pomocy instrumentarium marketingu politycznego. Takich nie kupisz na aukcji internetowej. Taki polityk mówi jak jest i wie, czego chce. Ma wizję przyszłości (słynne pytanie: co po PiS-ie? Bo przecież nie ma powrotu do status quo ante!), potrafi zaangażować w jej realizację innych i wziąć za nich odpowiedzialność. Tego wśród czołowych polityków Platformy nie ma i na horyzoncie nie widać. Mnożą się za to wewnętrzne animozje i tarcia, te personalne przepychanki – pół biedy, gdyby skończyło się tylko śmiesznością. Ale rozpad Platformy to groźba większości konstytucyjnej dla PiS i możliwość przejęcia przez Jarosława Kaczyńskiego władzy w co najmniej kilku sejmikach wojewódzkich, ostatnim (!) szańcu Platformy.

 

Opozycja na krawędzi? Zobacz, co myśli o niej Róża Thun z PO:

Rozczarowująca jest nieświadomość polityków obu partii, że oto znaleźli się w sytuacji nadzwyczajnej, w której dotychczasowe środki politycznego działania są dalece niewystarczające. Już larum grają, bo PiS jest co najmniej w połowie drogi ku autorytaryzmowi, a Petru i Schetyna siedzą w okopach poprzedniej wojny. I popełniają błąd za błędem. Kiedy stawiają się na kolejnych „pojednawczych spotkaniach”, to je legitymizują. Kiedy występują z apelami do prezydenta Andrzeja Dudy, to budują jego autorytet. Kiedy Nowoczesna krytykuje rezolucję Parlamentu Europejskiego jako „szkodzącą wizerunkowi Polski”, to jakby na wzburzonym morzu odpychała jedyne dostępne koło ratunkowe. Głupota takiej narracji jest – używając pisowskiego języka – porażająca. Czai się za nią strach. Tylko czego się boją politycy Nowoczesnej? Że ich prezes PiS-u nazwie „Targowicą”? Że wyborcy – jak Dulska – wolą prać brudy we własnym domu? Tyle, że dobry polityk jest od tego, by być krok przed społeczeństwem, a nie – by nieustannie kłaniać się jego fobiom.

Zobacz także: Przegapiłeś ostatni odcinek programu „Tomasz Lis.”? Zobacz go w całości na VOD

Kosiniak mówi dużo, ale niewiele z tego wynika. A powinien być jak Benia Krzyk: „mówić mało, ale smacznie”.

Nas nie ma, czyli PSL

Tuż przed wyborami – ówczesny prezes ludowców, Janusz Piechociński zapewniał, że „PSL to partia z przeszłością, dobrą teraźniejszością i dobrą przyszłością”. Już wtedy czuło się, że to zaklinanie rzeczywistości. Po wyborach zmiana pokoleniowa (przywódców 50+ zastąpił 35-letni Władysław Kosiniak-Kamysz) nie wpłynęła na sondaże – ludowcy nieustannie są pod progiem. W ogóle można odnieść wrażenie, że ich nie ma, że ich nagłego zniknięcia nikt by nawet przy Wiejskiej nie zauważył. Swoją robotę – bądźmy sprawiedliwi – wykonał PiS, eliminując głównego konkurenta do elektoratu wiejskiego z Prezydium Sejmu czy składu sejmowej komisji ds. służb specjalnych. A poza tym ludowcy eliminują się sami – nowy szef to nie generał, partii na wojnę nie poprowadzi. Ludowcy – tak dotkliwie przez PiS w Sejmie upokorzeni – mimo to wstrzymali się przy głosowaniu nad wotum zaufania dla rządu. Kosiniak-Kamysz to nie nowicjusz, powinien wiedzieć, że taka postawa zostanie przez PiS zinterpretowana jako słabość i bezwzględnie wykorzystana. PSL – podobnie jak PO – ma też kłopot z wiarygodnością. Jak tu krytykować PiS za czystki kadrowe i obsadzanie państwowych spółek partyjnymi nominatami, skoro do 2015 roku nepotyzm kojarzył się przede wszystkim z partią zielonej koniczynki? Stare grzechy mają długie cienie. A poza tym wieje nudą. Kosiniak mówi dużo, ale niewiele z tego wynika. A powinien być jak Benia Krzyk: „mówić mało, ale smacznie”.

Pożyteczni idioci, czyli Kukiz’15

Kiedy bolszewicka rewolucja odniosła ostateczne zwycięstwo, wzięła się za sprawy wizerunkowe. Na specjalne zaproszenia – do ZSRR – zaczęli kursować zachodnioeuropejscy intelektualiści. Prezentowano im szczęśliwy, dobrze odkarmiony, żyjący w higienicznych warunkach proletariat, więc goście – po powrocie do domów – sławili wszem i wobec zdobycze socjalizmu. Lew Trocki nazywał ich poputczykami (towarzyszami podróży), zaś Lenin bezceremonialnie używał określenia poleznyj idiot (pożyteczny idiota). Skoro potiomkinowskim wioskom dały się uwieść takie tuzy, jak Jean-Paul Sartre, Tomasz Mann czy Albert Camus, to jakże dziwić się politycznym amatorom z klubu Kukiz’15?

Czytaj także: Kukiz’15 się rozpada. Nie warto po nim płakać

Od początku kadencji karnie podnosili ręce za ustawami ważnymi dla rządzących, bo chcieli „demontować system”. No i tak walczyli z partiokracją, że aż rosła w siłę. Nie chcieli państwa Platformy, a w pocie czoła dokładali cegiełki do państwa PiS-u. Ich zaangażowanie szybko osiągnęło stadium zaćmienia rozumu. Przyczyny są co najmniej dwie – naiwność oraz indolencja intelektualna dużej części członków ugrupowania oraz ich światopogląd, mocno zbieżny z fundamentem ideowym PiS-u. Są tak samo ksenofobiczni, konserwatywni i klerykalni. Równie wsobni i aroganccy. Kiedy PiS wierzy w Jarosława Kaczyńskiego, ich bóstwem są kolejne fiksacje. Najpierw uzdrowić miały nas JOW-y, teraz kluczowa jest zmiana Konstytucji, bo „bez radykalnych zmian ustrojowych, ludzie nigdy w życiu nie doczekają obiecanego perkalu i paciorków” (wywiad Pawła Kukiza dla „Rzeczpospolitej”). Tajemnicą poliszynela po ubiegłotygodniowym głosowaniu nad kandydaturą prof. Zbigniewa Jędrzejewskiego jest kooperacja części kukizowców z PiS-em – informację, jak mają głosować dostają via SMS. I głosują. Zresztą, jeden z owych siedmiu posłów, którzy wsparli pisowskiego kandydata na sędziego Trybunału – Rafał Wójcikowski – już na początku kadencji dzielił się z „Gazetą Polską” refleksją, że trzeba aktywnie wspierać władzę. Wprawdzie Paweł Kukiz – po niewczasie – zorientował się, że jako przystawka PiS-u traci na wiarygodności i może podzielić los Ligi Polskich Rodzin oraz Samoobrony, więc zarządził odwrót. Stu dniom rządu Beaty Szydło wystawił nawet „dwóję na szynach”. Nie ma się jednak z czego cieszyć. Bo jeśli PiS jest dżumą, to Kukiz’15 – cholerą. Na to, że kukizowcy – a wśród nich mocna frakcja narodowa – uratują demokrację, nie ma co liczyć.

Teoria morfologii politycznej mówi, że byty polityczne – niczym żywe organizmy – rodzą się, rosną i dojrzewają, aż wreszcie umierają. Sojusz – jak w tej ludowej przyśpiewce o Maćku – już leży na desce, ale wciąż wierzy, że „gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze”. Na razie nie ma orkiestry.

Ta czaszka już się nie uśmiechnie, czyli SLD

Teoria morfologii politycznej mówi, że byty polityczne – niczym żywe organizmy – rodzą się, rosną i dojrzewają, aż wreszcie umierają. Sojusz – jak w tej ludowej przyśpiewce o Maćku – już leży na desce, ale wciąż wierzy, że „gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze”. Na razie nie ma orkiestry. Trzy miesiące temu Włodzimierz Czarzasty został szefem Sojuszu – i co? Ano partia ruszyła z kampanią samorządową (wybory za dwa i pół roku), a punktem kulminacyjnym tej inauguracji było przemówienie Czarzastego w Łodzi. W skrócie: gdyby PiS nas do czegoś potrzebował, to jesteśmy chętni. „Stuknijcie się w głowę” – mówił Czarzasty do europosłów PO, którzy nie poparli kandydatury Janusza Wojciechowskiego do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. Apelował do Jarosława Kaczyńskiego, by ten „napisał dobrą opowieść z SLD i innymi siłami” (a po spotkaniu „pojednawczym” był zachwycony i wyrażał nadzieje na kolejne). Niech nikogo nie zmylą te fragmenty przemówienia, w których Czarzasty PiS atakował. SLD – jeżeli mu się to opłaci – zawiąże koalicję nawet z diabłem. Ta równia pochyła w dół ma swój początek na jesieni 2014 roku – wówczas Leszek Miller unisono z Kaczyńskim krzyczał o sfałszowanych wyborach samorządowych. Przypuścił atak na demokrację, by osłonić biedę własnego wyniku. Upadek. Na razie jednak nikt do niczego SLD nie potrzebuje. A wyborcy chyba najmniej.

A skoro jesteśmy po lewej stronie sceny politycznej… Partia Razem – o której mówiono, że nie potrafi wykorzystać po wyborach swojego momentu – przedarła się do masowej wyobraźni trzykrotnie: kiedy za pomocą rzutnika opublikowała wyrok Trybunału Konstytucyjnego na elewacji KPRM-u, kiedy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk trafnie oceniła intencje Jarosława Kaczyńskiego po „pojednawczym” spotkaniu i kiedy spontanicznie zorganizowali protest przed Sejmem przeciwko całkowitemu zakazowi aborcji. Program, który mają i pracę u podstaw, którą prowadzą – chwała im za to – skojarzyć można za to z działalnością narodników Aleksandra Hercena. Utopiści krytykujący burżuazyjny postęp. A utopie – jak uczy historia – skazane są na klęskę.

Podobno rozum przychodzi wtedy, kiedy nie jest nam już do niczego potrzebny. Oby opozycja – ku pożytkowi publicznemu i na ratunek krajowi – doznała tej iluminacji nieco wcześniej.

Czytaj także: Waszczykowski odcina się od Kaczyńskiego: Jego opinie nie są oficjalnym stanowiskiem rządu

Karolina Lewicka jest dziennikarką Radia TOK FM.

opozycja1

Newsweek.pl

Fryderyki? Oh, yeah!

Trzynastu lat w branży i zaproszenia do współpracy Zbigniewa Wodeckiego – tyle trzeba było grupie Mitch & Mitch pomiędzy promocyjnym koncertem w warszawskiej Galerii Off, na którym śpiewali Oh, Yeah! dla kilkudziesięciu podekscytowanych osób a zdobyciem dwóch Fryderyków. To jakiś przełom. Moje zachęty sprzed kilku tygodnizostały wysłuchane. Wytypowałem trafnie tylko połowę tegorocznych zdobywców nagród polskiego przemysłu fonograficznego w muzyce rozrywkowej – między innymi właśnie dlatego, że aż dwie nagrody (najwięcej w tym roku!) dostali członkowie wielkiej orkiestry, którą Mitch & Mitch sformowali, żeby na żywo wykonywać materiał z zapomnianej płyty Zbigniewa Wodeckiego sprzed lat. Oni to wymyślili, on odważył się w tym kształcie zrealizować. Są to przy okazji dwa pierwsze Fryderyki w dorobku samego Wodeckiego. I przełomowe nagrody dla całej sceny warszawskiej skupionej wokół Lado ABC, z której rekrutują się muzycy i chórek występujący na albumie 1976: A Space Odyssey. Fryderyka za muzykę dostał tym samym laureat Fryderyków za projekty okładek (a zarazem zdobywca Paszportu POLITYKI) Macio Moretti. A utworem roku została w ten niezwykły sposób piosenka napisana przed 40 laty.

Dużo pozytywnych zaskoczeń jak na jedną edycję Fryderyków. Miałem okazję obserwować pomysł Mitchów i Wodeckiego na kolejnych etapach. Najpierw w czerwcu 2013 r. rozmawiać z Wodeckim, ciągle jeszcze zaskoczonym tym projektem. Później w sierpniu tego samego roku opisywać entuzjastycznie pierwszy koncert na Off Festivalu. Rok później miałem nawet zaszczyt współprowadzić – z Jackiem Hawrylukiem – dwa koncerty w Studiu im. Lutosławskiego zagrane dla radiowej Dwójki, dzięki którym powstało koncertowe DVD i płyta, długo oczekiwana i w końcu wydana w maju ubiegłego roku. Recenzowałem ją oczywiście na łamach POLITYKI. To, co się wydarzyło później, przeszło już jednak moje oczekiwania: sukcesy na „Liście przebojów Trójki”, kolejne występy, wysokie miejsca w podsumowaniach roku, a wreszcie zaproszenie na tegoroczny Open’er, które ogłoszono dosłownie kilka dni temu. Teraz Wodecki odbierał statuetki dla młodszych kolegów, którzy – jak przypomniał – znani są z tego, że są nieznani. Podczas występu w utworze z 1976: A Space Odyssey zespół zastąpiła sekcja smyczkowa z Polskiej Orkiestry Radiowej i duet Rysy.

Nie martwi mnie w tym momencie fakt, że te utwory zostaną wyeksploatowane, a orkiestra straci swój alternatywny sznyt. Od początku projekt był bowiem próbą ekshumacji starego stylu orkiestrowego popu, który w latach 70. przeżywał i w Polsce lata sławy. Próbą odniesienia się do muzyki dla wszystkich, która zarazem może nieść finezję aranżacyjną i świetne wykonanie. Skoro nie zestarzało się to przez 40 lat od czasu, gdy wyszła oryginalna płyta (może by tak porządna winylowa reedycja, swoją drogą?), to nie zmarnieje z sezonu na sezon. Przypomniały mi się słowa z linkowanego powyżej wywiadu z Wodeckim dla POLITYKI:

wodecki1

To była jedna z najciekawszych edycji przeżywającej różne zakręty nagrody. Fryderyki wychodzą z niej na pewno ciekawsze i mocniejsze. Wyróżnienia dla Kapeli Ze Wsi Warszawa i Dawida Podsiadło – a raczej reżysera jego klipu Piotra Onopy, pracującego w branży od lat – to również laury, na które ci artyści solidnie zapracowali. Taco Hemingway wdarł się na rynek przebojem, pokonał czołówkę mocnych raperów (zgodnie z moimi przewidywaniami), ale teraz będzie miał tym więcej do udowodnienia na drugiej płycie. Podobnie zKortezem, którego tak szybkiego sukcesu nie spodziewałem się mimo dobrego przyjęcia debiutanckiej płyty – ale na zeszłorocznym Spring Breaku (od jutra kolejna edycja!) rozmawiało się już o nim jako potencjalnym faworycie. Jeszcze zanim wyszła płyta. Smolik i Lao Che niczego udowadniać nie muszą. Cieszy mnie obecność na sali ministra Piotra Glińskiego, który coś do pokazania ma. Jednocześnie smuci nieco brak grupy Mazut wśród laureatów.

O tak późnej porze nie zdążę już dołączyć żadnej nowej płyty, dokleję tylko klip Utworu roku – Rzuć to wszystko, co złe. Z dedykacją dla autorów przyszłych popowych songów. Nauka z tegorocznych Fryderyków jest prosta: Gra na szybki sukces to niejedyny sposób. Warto myśleć o tym, co wydarzy się z waszą piosenką za 40 lat.

FRYDERYKI 2016: Pełna lista zwycięzców kategorii rozrywkowych i jazzowych

Album roku – pop: Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir 1976: A Space Oddysey
Album roku – elektronika i alternatywa: Smolik / Kev Fox Smolik / Kev Fox
Album roku – hip-hop: Taco Hemingway Umowa o dzieło
Album roku – muzyka korzeni (w tym blues, country, muzyka świata, reggae): Kapela ze Wsi Warszawa Święto słońca
Album roku – rock (w tym hard, metal, punk): Lao Che Dzieciom
Utwór roku: Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir Rzuć to wszystko co złe
Teledysk roku: Dawid Podsiadło W dobrą stronę (reż. Piotr Onopa)
Fonograficzny debiut roku: Kortez
Jazzowy album roku: Nikola Kołodziejczyk Orchestra Barok progresywny
Jazzowy artysta roku: Janusz Muniak
Jazzowy fonograficzny debiut roku: Aga Derlak, Agnieszka Wilczyńska, Krzysztof Lenczowski (ex aequo)

polifonia.blog.polityka.pl

Kaczyński mistrzem skuteczności?

Gdyby zapytać dziennikarzy, który przymiotnik oddaje najtrafniej ich ocenę Jarosława Kaczyńskiego jako polityka, wybór „skuteczny” nie miałby konkurencji. Kaczyński ogrywa wszystkich krajowych konkurentów. Zewnętrznych (liberałów i z lewicy) i wewnętrznych (z własnego obozu). Po ośmiu wyborczych porażkach, kiedy inni daliby sobie spokój, Kaczyński triumfuje podwójnie. Ma prezydenta i ma rząd. Oni, i wszyscy inni, nawet zajmujący najwyższe stanowiska, to marionetki bez wyrazu i twarzy. Kaczyński spełnia najbardziej niewyobrażalne w „normalnym” państwie współczesnej Europy marzenia. Rządzi jednoosobowo. Legislaturą i egzekutywą. Nie ma tylko jeszcze sądów, ale i to może być kwestią czasu. Tak sprytnie się ustanowił, że w świetle prawa nawet jeśli Polska znów stanie się państwem prawa, odpowiedzialność go nie obejmie. Chyba że posunie się jeszcze dalej. Jeśli określenie „robi, co chce” ma sens, to Kaczyński mu je właśnie nadaje. Robi dosłownie, co chce. Jak demiurg.

Mistrz skuteczności? Nie uważam. Wielki psuj. Satrapa, który w sześć miesięcy wypchnął Polskę poza krąg wpływowych uczestników świata Zachodu. I który skazuje Polaków na ponowną marginalizację. Przerywa, oby nie bezpowrotnie, wielkie, historyczne (czyli na miarę zmiany epok i paradygmatów kulturowych i politycznych) procesy modernizacji i trwałego zakotwiczenia Polski w cywilizacji Zachodu. W perspektywie dekady, może w krótszym czasie, wpycha Polaków w biedę. Polecam czytelnikom przykład Argentyny Perona. Upaństwowienie wielkiej idei zapatrzonego w siebie satrapy niesionego entuzjazmem gawiedzi było bardzo twarde. I trwałe. Nawet najwyżej wyniesione biało-czerwone sztandary nie wypełniają deficytów wiedzy i demokratycznej kultury. Już dzisiaj świat przeciera oczy. Zadziwiające polskie ćwierćwiecze społeczeństwa rozumnie budującego fundamenty demokratycznej i samorządnej państwowości oraz konkurencyjnej gospodarki, i te poprzednie piętnaście lat Polaków skutecznie zrzucających z siebie jarzmo niewolnika, to jedynie, okazuje się, jakiś epizod, nie norma.

Dzisiaj znów krzyżem błogosławieni wychodzą na ulice szeregi młodych ONR. To też efekt moralnego nihilizmu i historycznego kłamstwa, jakim Kaczyński spaja ludzi niewyposażonych w umiejętność odróżnienia prawdy i kłamstwa, rzeczywistości i mitu, a poszukujących namiastki choćby wspólnoty, której są potrzebni i w której czują się bezpiecznie. Jedną z istotnych przyczyn łatwości, z jaką przyjmowane są zmyślenia opowieści o Polsce antypolskich spisków, ruiny gospodarczej i europejskiej niewoli PiS, a także części Kościoła katolickiego, są nieodległe w czasie, a obecne w naszej codzienności produkty szaleństw głupawego w politycznych jego implementacjach polskiego neoliberalizmu. Szczególnie jasno oświetlone w dziedzinie edukacji i kultury, a także komunikacji społecznej. Ale i w sferze materialnej – specjalnie w kompletnie niezrozumiałych i szybko do czasu rosnących różnicach dochodowych i majątkowych.

Tak, Kaczyński jest mistrzem skuteczności w kraju głupawych mediów, prymitywnej polityki, haniebnej swym poziomem edukacji obywatelskiej i Kościoła, którego nie potrafię umiejscowić, bo jego wymiar religijny i formacyjny od kilkudziesięciu już lat nie jest jasny. Kaczyński jest mistrzem skuteczności pośród europejskich i polskich współczesnych liliputów. Pośród gigantów jest śmiesznym swoją małością wiedzy i emocji człowiekiem.

Wie o tym. To jest jedna z przyczyn wycierania ze świadomości Polaków pamięci takich postaci jak Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek. Ten kompleks tłumaczy furię, z jaką Kaczyński próbuje zabić cywilnie Lecha Wałęsę. Prawdziwa wielkość nie obawia się innej wielkości. Wielkości obawia się małość. Nawiasem – Platforma do ostatnich swoich dni nie odczytała zagrożenia, jakim było brukowanie drogi PiS do władzy. Zamiast jednoczyć polską demokrację uporczywie ją dzieliła. Zamiast rozwijać służbę cywilną – zwijała ją. Zamiast ograniczać partyjniactwo – uznawała je za oczywistego towarzysza władzy.

Europa współczesna wzięła się z katastrof dwóch wojen, tak w czasie bliskich, że stały się doświadczeniem dojrzałego w latach 40. i 50. XX wieku pokolenia: Francuzów, Belgów, Niemców, Holendrów, Włochów i innych, gdzie były uniwersytety, wolna prasa, gdzie czytano książki, oglądano filmy, debatowano i gdzie zrozumiano, że nieokiełznane prawami jednostki nacjonalizmy to pewna droga do zatracenia. Kontekst Związku Radzieckiego i śmiertelnego zagrożenia czerwonym totalitaryzmem dla modernizującej się Europy był silnym impulsem dla polityk na rzecz wyrównywania szans młodego pokolenia i systematycznego podnoszenia poziomu życia uboższych grup społecznych. Nie dziwiono się progresji podatkowej. Budownictwu czynszowemu. Darmowym uczelniom. Systemom stypendiów uczniowskich – wszystkiemu, co wyrównywało szanse.

Tego akurat nie tylko Kaczyński i PiS nie rozumieli. Tego do dzisiaj nie rozumie cała prawie polska warstwa polityczna. On szczególnie anachronicznie, ale reszta też z głowami w przedunijnej polityce. Demokracja zawsze w końcu wymaga akceptacji ludu. Do uzyskania akceptacji potrzebny jest marketing, to oczywistość (której nie widziano na starcie), ale i treść. Potrzebny jest dialog równych z równymi. To nie przypadek, że pośpiech w polityce jest dla demokratów niepokojący. W demokracji musi się znaleźć czas na przekonanie możliwie wielkiej rzeszy ludzi. Nie siłą, lecz informacją, rozmową i skłonnością do kompromisów.

Najważniejsza jest kultura. Wszystko, co dobre, i wszystko, co złe jest z ludzkich mózgów i serc. Polacy, w swojej politycznej większości, mają po prostu inne kryteria niż świat, za którego część się uważają. Dopóki nie zrozumie się tu, że sukces powojennej, dzisiaj już siedemdziesięcioletniej jednoczącej się Europy to sukces jej rozstania się z nacjonalizmami i równoczesnego przyjęcia głębokiej polityki społecznej, dopóty jesteśmy pasażerami na gapę. Na dodatek jadącymi na cycku. Byle ostrzejszy zakręt wyrzuci nas do rowu. Europa to najpierw wartości. To kultura. To edukacja. Reszta jest bardzo istotna, ale po, a nie przed. Kaczyński nie ma o tym pojęcia. Studiował u Ehrlicha, ale bez zrozumienia. W latach 70., kiedy studiował, systemu europejskiego w Polsce nie było. Potem nie jeździł. Języków nie zna. Nie czuje. Boi się. Unika.

Kaczyński wywołuje konflikt za konfliktem, izoluje Polskę, wzbudza bezgraniczną niechęć opozycji. Notowania rosną. Jest śmieszny swoją niezbornością, językiem, anachronicznością, niezrozumieniem elementarnych spraw współczesności. Wygrywa wybory. Robi ze swoich wyborców idiotów, przedstawia najzupełniej różne swoje twarze, lekceważy. Rządzi, nie narażając się na konstytucyjną odpowiedzialność. Nie traci energii ani czasu na urzędową celebrę. Jego wyborcy stają się wyznawcami religii, którą tworzy. On lepi dla nich Boga. Chce stawiać ołtarze. Sam zadowoli się funkcją odźwiernego. Wyznawcy zapewnią mu władzę. O prawo nie ma potrzeby się więcej niepokoić.

Jak i o świat. Europa taka, jaka dzisiaj jest, to nie jest jego świat. Nie zależy mu na niej. Ci, którym zależy i którzy zechcą się o nią upomnieć, staną się zdrajcami. Gorszymi Polakami. Córkami i synami komunistów. Złodziejami. Znów dzieli. Miliony zechcą pozostać po właściwej, czyli korzystnej dla siebie stronie. Gospodarka niedoboru sprzyja władzy autorytarnej, bo od niej zależy, kto co ma. Ona więc jest coraz istotniejszym punktem odniesienia dla kształtowania codziennych zachowań. Granice pozostaną otwarte. Kaczyńskiemu nie zależy na męczennikach obcej jemu sprawy. Chce mieć wyznawców. Chce, by go ktoś wreszcie pokochał. To jest ta subtelna nić wiążąca go z ministrem, dla którego mundur, broń, dyscyplina są ważniejsze dla obrony idei niż państwa. Oddziały obrony wewnętrznej przy jednoczesnym rozmontowywaniu sojuszów zewnętrznych to znak ich czasu. Ich to znaczy obu.

Kraj, którym Kaczyński rządzi, dotychczasowy niekwestionowany lider we wschodniej Europie, stał się, w pół zaledwie roku, przedmiotem prawdziwej troski Parlamentu Europejskiego, Komisji i Rady Europy, a także rządów takich państw jak Niemcy i Stany Zjednoczone. Czy sprawcę tego wszystkiego, Jarosława Kaczyńskiego, rzeczywiście z sensem nazwać można politykiem skutecznym?

Czymże więc jest polityka? Przecież tylko ślepiec nie dostrzega, że Kaczyński prowadzi Polskę wprost ku przepaści. To nie jest kwestia deliktu konstytucyjnego. To nie jest kwestia nieuwagi, pośpiechu bądź przesadnej pazerności w powiększaniu swojego władztwa. Kaczyński wyzwala z Polaków demony. Sieje nienawiść. Dzieli tak, że ponowne sklejenie społeczeństwa nie jest możliwe. Już dzisiaj stoją naprzeciw siebie dwa sobie kulturowo obce, czytające odmienne gazety, słuchające innych stacji telewizyjnych, chodzące albo niechodzące do kościoła narody, które łączy jedynie język i flaga.

Czy to jest miara skuteczności polskiej polityki? Które rubieże korzystnie się dla Polaków przesuwają? Wolność? Dobrobyt? Bezpieczeństwo? Pozycja Polski? Odzwierciedlona pośród innych duma wielkiego społeczeństwa, które zrzuciło niewolę i stało się wzorem dla innych w budowie demokratycznego państwa prawa i bogacącego się społeczeństwa? Które?! Marnej kondycji są ci, którzy zdolność do zdobywania pozycji samowładcy utożsamiają z wielkością. W polityce, w warunkach pokoju przynajmniej, skuteczność jest konieczną towarzyszką wielkości.

czyJarosława

celinski.blog.polityka.pl

Wystąpienie I Prezes SN RP Małgorzaty Gersdorf to klarowna i uczciwa analiza konfliktu o i konsekwencji

CggwwftWQAAzkHM

http://trybunal.gov.pl/fileadmin/content/nie-tylko-dla-mediow/Wystapienie_I_Prezesa_Sadu_Najwyzszego.pdf