Będą „instalacje” na rocznicę Smoleńska. „Pomnik Lecha Kaczyńskiego przyjedzie w częściach”
2. Dziennikarz Radia ZET: „Przyjedzie w częściach na 10.04”
– Pomnik Prezydenta Lecha Kaczyńskiego ma stanąć 10.04 na Krakowskim Przedmieściu. Przyjedzie w częściach. Składa go prof. ASP Jan Tutaj – napisał na Twitterze dziennikarz Radia ZET, Mariusz Gierszewski.
Podobną informację podał też poseł PO, Bogusław Sonik:
Później dopisał: – Profesor Jan Tutaj jednak nie potwierdza jakoby dostał takie zamówienie na pomnik.
Temat jednak zapewne wkrótce powróci, bo „instalacje” przed pałacem zapowiedział sam prezes PiS Jarosław Kaczyński.
– Za miesiąc staną tutaj prowizoryczne, ale jednak instalacje, które będą upamiętniały wydarzenia sprzed blisko sześciu lat. Krótko mówiąc, idziemy już we właściwym kierunku – mówił podczas ostatniej miesięcznicy katastrofy smoleńskiej prezes PiS Jarosław Kaczyński.
Minister kultury Piotr Gliński zapowiadał wcześniej w TVN24, że pomnik smoleński stanie przed pałacem „być może za 20 lat, być może za 2”.
NIE KUPUJĘ PLANU MORAWIECKIEGO
Dla jednych objawienie, dla innych zaledwie długa prezentacja w Power Poincie – plan Morawieckiego. Dokument, który w środowiskach lewicowych wzbudził wielkie poruszenie, bo oto ktoś wreszcie zaczyna traktować gospodarkę jako część polityki, nie sferę z niej wyodrębnioną. Więcej, chce aktywnie politykę na odcinku gospodarka uprawiać i przedstawia konkretne pomysły. Po ośmiu latach programowego braku programu i czynienia z tego faktu przewagi nad polityczną konkurencją w wykonaniu Platformy Obywatelskiej wreszcie realna zmiana. Państwo ma wrócić na rynek jako aktywny gracz, ma ten rynek kształtować tak, by ludziom żyło się lepiej, a Polska rosła w siłę.
Państwo oczywiście nigdy rynku nie opuściło realnie, zniknęło wyłącznie w opowieściach opisujących rzeczywistość rządzących od 2007 roku polityków. To przecież hańbiące zamówienia publiczne ze stawkami za godzinę ochrony na poziomie sześciu złotych brutto, nierozsądne kryteria dające sto procent punktów kryterium ceny przyczyniły się wydatnie do kompletnego zdziczenia, jakie zapanowało na polskim rynku pracy. Programowa apolityczność była wszak równie polityczna, co proponowane przez premiera Morawieckiego ruchy. Stąd właśnie ciepłe przyjęcie planu przez część środowiska lewicowego.
Drugą przyczyną jest już sama substancja owego planu. Zaprzęgnięcie mocy państwa do wydźwignięcia Polski z naszej obecnej pozycji międzynarodowej, próba przekierowania gospodarki na bardziej wydajne tory, a w konsekwencji poprawa jakości życia polskich pracownic i pracowników, którzy zamiast skręcać telewizory z dostarczonych komponentów, będą produkować towary o wysokiej wartości dodanej. Tym samym Polska znów zerka w stronę Dalekiego Wschodu, próbując zbudować już nie drugą Japonię, co raczej Chiny lub Koreę Południową. Ten ostatni kraj to ojczyzna Ha-Joon Changa, profesora z Cambridge, autora kilku książek popularyzujących wiedzę o ekonomii, między innymi wydanych w Polsce 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie . W niej między innymi możemy przeczytać o historii Korei Południowej, kraju zniszczonego bratobójczą wojną, który wydźwignął się do pozycji dzisiejszego potentata nowoczesnych technologii stosując metody wprost przeciwne do zalecanych przez neoliberalnych ekonomistów i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zamiast wolnego handlu i otwarcia na zagraniczne towary – ścisła ochrona rynku wewnętrznego i merkantylna polityka handlowa.
Jednakże Chang nie traktuje przykładu swojej ojczyzny jako uniwersalnego sposobu na rozwój, a jedynie jako odtrutkę na powtarzane przez całe dziesięciolecia rzekome ekonomiczne aksjomaty. Ideą strojącą za jego pracami jest zachęcanie do zadawania pytań, nie zaś bezkrytycznego przyjmowania zestawu recept, obojętnie czy neoliberalnych, czy jakichkolwiek innych. Natomiast minister Morawiecki, nie kryjący swojej fascynacji modelem rozwoju dalekowschodniego, wydaje się o tym nie wiedzieć.
Czemu więc nie kupuję planu dla Polski premiera Morawieckiego?
Pierwszym grzechem pomysłu na Polskę w wykonaniu wicepremiera jest „przedsiębiorcyzm”. Znaczna część prezentacji poświęcona jest opisom rożnych sposobów wspierania rodzimego biznesu, przekształceń instytucji tym się zajmujących, by lepiej, trafniej i wydajniej identyfikowały sektory kluczowe i je właściwie wspierały.
Od ustawy Wilczka do planu Morawieckiego przedsiębiorcy na czele.
Jedyna rzeczywista zmiana, jaką oferuje nam rząd Prawa i Sprawiedliwości, to baczenie na narodowość kapitału, gdyż wspierane przedsiębiorstwa mają być w polskich rękach i mają podwyższać Produkt Narodowy Brutto. Wskaźnik ten ma zastąpić coraz mniej poważany „pekab”.
Dlaczego jednak tym razem stawianie na biznes ma zadziałać, skoro przez ostatnie lata polska gospodarka wpasowała się w gospodarkę światową jako podwykonawca, dostawca taniej siły roboczej? Znalazła się w tej pozycji oczywiście nie świadomą decyzją polityków, lecz raczej jako skutek wielu czynników, wypadkowej sytuacji międzynarodowej, polityki Niemiec oraz innych graczy europejskich. Dlaczego premier Morawiecki uważa, że to właśnie w rękach polskich przedsiębiorców leży klucz do sukcesu i do skutecznego przeniesienia naszego kraju na wyższy poziom rozwoju? Odpowiada na to sam minister. Pytany w wywiadzie z ósmego czerwca 2014 roku o postaci, które mógłby określić mianem współczesnych bohaterów, o autorytety odpowiada:
„Dziś mam też zbiorowy autorytet – są nim polscy przedsiębiorcy potrafiący w najtrudniejszych warunkach, bez wsparcia, zacząć od zera i ciężką pracą, wytrwałością, zapobiegliwością osiągnąć sukces.”
Polska ostatniego ćwierćwiecza dla premiera Morawieckiego prezentuje się jako kraj najtrudniejszych warunków dla przedsiębiorcy, jałowa gleba, gdzie zaprzęgnięty do pługa biznesmen orze na ugorze, a dziatki jego zbierają kamienie, które niewdzięczna ziemia rodzi.
Kraj, w którym złotówka zainwestowana w kapitał ludzki daje zwrot na poziomie niespotykanym w Europie, podatki są niskie, a państwo oficjalnie skapitulowało przed optymalizacjami podatkowymi, jest tak strasznym miejscem do uprawiania biznesu. W oczach wówczas jeszcze nie ministra, a prezesa Morawieckiego.
Świadczy to o tym, że polscy przedsiębiorcy jako grupa do perfekcji opanowali przywarę podobno typowo polską, czyli narzekanie. Robią to tak konsekwentnie, że już chyba wszyscy uwierzyli, że los ich jest ciężki. Na dane o udziale płac w PKB machają rękami, na wykresy porównujące średni koszt pracy w Polsce w porównaniu do reszty krajów Unii chwytają się za serce.
Oddajmy sprawiedliwość planowi Ministerstwa Rozwoju, wspieranie polskiego biznesu ma mieć tym razem charakter znacznie bardziej przemyślany. Ma przypominać bardziej precyzyjne uderzenia, nie naloty dywanowe, jak miało i ma to miejsce w wypadku unijnych dotacji. Tylko dlaczego mamy wierzyć w zapowiedzi zmiany podejścia? Zapowiedzi sprawniejszego wsparcia biznesu i ukrócenia marnotrawstwa środków publicznych pojawiają się przy okazji każdych wyborów, lecz zmienia się niewiele.
Grzech drugi, wywodzący się bezpośrednio z pierwszego, to wiara w zapożyczone rozwiązania.
Premier sam proponuje zatrudnienie konsultantów, którzy przyjdą z gotowym know-how i wskażą Polsce drogę rozwoju. Państwo jest porównane do korporacji, która sięga po zewnętrznych fachowców i w ten sposób szuka nowych możliwości rozwoju i poprawy bieżącego funkcjonowania.
Liberalna logika traktowania państwa narodowego niczym korporacji nastawionej na zysk to kolejny odgrzewany kotlet. Owszem, być może gdyby za rządów premiera Morawieckiego doszło do prywatyzacji kolejnych monopoli publicznych, to np. gminny wodociąg nie zostanie sprzedany inwestorowi szwedzkiemu, tylko polskiemu. Tylko jaką to będzie pociechą dla użytkownika, który ostatecznie zapłaci za zysk nowego właściciela? Wszak wzorce, z których czerpie premier Morawiecki, a więc Daleki Wschód i recepty proponowane przez Justina Lina, chińskiego ekonomistę, przedstawiciela tzw. ekonomii strukturalnej, nie są nowe. Wyszukiwanie sektorów dających nadzieję na wygenerowanie największego zwrotu nie wydaje się koncepcją rewolucyjną, jeśli będziemy pamiętać, że państwo zawsze uprawia jakąś politykę gospodarczą, choćby była to polityka świadomego niedziałania.
Czy ów plan oparty na założeniach owej ekonomii strukturalnej, wzorujący się na Dalekim Wschodzie, ma szansę w Polsce? Nie sądzę. Dlaczego?
Plan nie uwzględnia aspiracji Polek i Polaków. Nasza ojczyzna nie jest wyniszczoną bratobójczą wojną domową Koreą, w której panuje głód, a dom z prawdziwą podłogą zamiast klepiska stanowi rzadkość. Władzy nie dzierży wojskowa dyktatura. Nie powtórzymy cudu znad rzeki Han, bo przez Polskę płynie Wisła. Gdyby premier Morawiecki ogłaszał swój plan w roku 1945, w alternatywnej rzeczywistości, w której armia sowiecka ruszyła na południe, a Polska znalazła się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, wówczas niesione falą radości z odzyskania wolności społeczeństwo, wspólnie dźwigające z biedy siebie i swoje dzieci, mogłoby przebudować kraj.
Dziś to się nie uda. Dziś to rodzice mają często lepszą sytuację, pewniejszą pracę, a dzieci pracują na śmieciówkach. Brak dziś paliwa do wzniecenia entuzjazmu, nie ma możliwości przekonania, że koszty, jakie się wiążą z wdrażaniem planu przebudowy polskiej gospodarki, są warte poniesienia przez nas wszystkich. Ostatnie bez mała trzydzieści lat to prywatyzacja zysków, prywatyzacja dóbr wspólnych i wbijanie w głowy już w podstawówkach, że istotny jest sukces osobisty, nie wspólny. Jak w takich warunkach można myśleć o Polkach i Polakach jako wspólnocie zdolnej do tak dużego wysiłku, jak zmiana proponowana przez Ministra Rozwoju?
Czy sugeruję zatem, że Polska już na zawsze pozostanie montownią, rezerwuarem siły roboczej dla kolejnych, wybijających się na gospodarczą swobodę sąsiadów? Nie. Plan rozwoju zaproponowany przez Mateusza Morawieckiego jest bez wątpienia dokumentem ciekawym, ale pozbawionym jednego, w mojej opinii kluczowego punktu.
Wsparcie pracownic i pracowników poprzez realne wzmocnienie związków zawodowych to fundament, bez którego żaden plan modernizacyjny nie może się w Polsce udać.
Rzeczywisty udział zatrudnionych w zarządzaniu zakładem, współodpowiedzialność za jego losy i odczuwalny w portfelu sukces wspólnych starań – to podstawa, którą w planie Morawieckiego zbyto ogólnikami mieszczącymi się na jednym slajdzie. Tymczasem presja, którą rząd musi wywrzeć na polski biznes, by ten skierował się w wymarzone przez Morawieckiego strony w polskich warunkach winna przybrać – przynajmniej częściowo – postać presji płacowej. Wzmacniająca się pozycja oferujących swoją pracę w naturalny sposób popchnie przedsiębiorców do poszukiwania zyskowniejszych przedsięwzięć, które powinny być dodatkowo wspierane przez państwo, na co tak wiele miejsca w zarysie planu poświęciło ministerstwo. Jednakże ostentacyjne wręcz pominięcie zagadnienia wzmacniania pozycji pracowniczych świadczy o poważnych ograniczeniach ministerialnego pomysłu na przekształcenie polskiej gospodarki.
Docieramy tym samym do grzechu trzeciego. Czy Mateusz Morawiecki, prezes, który został politykiem, jest w stanie przeprowadzić reformy wymagające nie tylko ogłady i umiejętności doboru właściwych butów do nowych spinek do mankietów?
Warto sięgnąć do wywiadów z jeszcze prezesem Morawieckim, tych wypowiedzi, które nie zostały wygładzone przez konieczność trzymania się politycznego konwenansu. Cóż w nich znajdziemy?
Przesiąkniętego korpomyśleniem przedstawiciela górnego już nie procenta, a promila. Prezentującego myśl, że polska emigracja to zjawisko, które można powstrzymać budując dumę narodową, nie zaś płacą minimalną i sprawną Inspekcją Pracy. Jak błędna jest to opinia udowadniają dziarscy chłopcy z Ruchu Narodowego walczący z islamizacją północnego Londynu. Jednocześnie problem umów śmieciowych nie jest problemem rzeczywistym, bo są one dobrym narzędziem, uelastyczniającym rynek pracy, a poza tym my wszyscy powinniśmy zacisnąć pasa i oszczędzać pieniądze na inwestycje. Z kilkumilionowej pensji prezesa banku zapewne da się odłożyć, ze śmieciówki trochę trudniej. Jednak prezes Morawiecki korzystając z podstawowego narzędzia fałszowania rzeczywistości, przeprowadza paralelę między sytuacją swoją, a prekariuszki na śmieciówce, wzywa do wspólnego dbania o Polskę. Zapewne liniowego, bo progresywne byłoby przesadą.
Na zakończenie dodam, że sam fakt dyskusji o przyszłości polskiej gospodarki jest cenny. Prawo i Sprawiedliwość w tym jednym punkcie niewątpliwie może sobie zapisać duży plus, a plan Morawieckiego stanie się niewątpliwie punktem odniesienia do rozmów o reformach polityki gospodarczej. Jednocześnie kompletny brak prawdziwej rozmowy o planie, brak konsultacji z opozycyjnymi siłami politycznymi każe zadać pytanie, czy Prawo i Sprawiedliwość ma zamiar utrzymać się u władzy przez najbliższe cztery kadencje i w spokoju realizować zamierzenia premiera Morawieckiego, czy też plan jest jedynie projektem wirtualnym, jakich było już wiele?
***
Jarosław Soja – prawnik, doradca podatkowy, od niemal dziesięciu lat współpracujący z polskimi przedsiębiorcami. Jedna z osób odpowiedzialnych za podatkowo-gospodarczą część programu partii Razem.
**Dziennik Opinii nr 79/2016 (1229)
Edwin Bendyk: – Mamy plan Morawieckiego.
Jerzy Hausner: – To jeszcze nie jest plan. Mateusz Morawiecki przedstawił założenia, wstępną koncepcję polityki rozwoju kraju bez wielu szczegółów wyjaśniających, jak ta koncepcja ma być realizowana. Premier Morawiecki słusznie wskazuje na pułapkę średnich dochodów jako ważne wyzwanie, podobnie jak rzeczywiście wielkim problemem rozwojowym jest demografia. Już jednak nie mówiłbym o reindustrializacji, bo w Polsce nie doszło do dezindustrializacji – zatem nie chodzi o ilościowe zwiększenie udziału wytwórczości przemysłowej w gospodarce, ale o przejście do wytwarzania dóbr bardziej zaawansowanych. Dokument Morawieckiego jest ciekawy, ale jeszcze niedopracowany, stąd wiele istotnych wątpliwości i pytań.
Najważniejsze?
Nie da się równocześnie osiągnąć trzech celów: zmniejszenia roli kapitału i długu zagranicznego w finansowaniu wzrostu gospodarczego, zwiększenia poziomu oszczędności i inwestycji krajowych oraz pobudzenia popytu konsumpcyjnego. To nierozwiązywalny trilemat. Można osiągnąć dwa z tych trzech celów, ale w jakimś stopniu kosztem trzeciego. Podstawowych reguł makroekonomicznych nie da się zawiesić zaklęciami. Dlatego tak ważne jest myślenie długofalowe, strategiczne – w jakiej sekwencji działamy i w jakich proporcjach chcemy przybliżać się do potrzebnej zmiany strukturalnej. A to jeszcze z przedstawionej koncepcji jasno nie wynika. W ogóle jego słabą stroną są makroekonomiczne podstawy. Na co zwraca uwagę wielu poważnych ekonomistów. Drugie fundamentalne pytanie dotyczy sprawczości, zdolności wicepremiera Morawieckiego i rządu do realizacji tej strategii, po jej rozwinięciu i doprecyzowaniu.
Gwarantem realizacji planu ma być silne państwo.
Co to znaczy silne państwo? To podobny frazes jak ten o tanim państwie. W opublikowanym niedawno raporcie „Państwo i my. Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej” piszemy o dobrym państwie, wskazując 18 jego cech. Dobre państwo dla realizacji swych celów posługuje się różnymi trybami rządzenia, kiedy trzeba, działa hierarchicznie, władczo, imperatywnie. Najważniejszą jednak cechą dobrego państwa jest zdolność do upodmiotowiania różnych aktorów: obywateli, organizacji społecznych, przedsiębiorców, samorządu terytorialnego, by ta podmiotowość była źródłem rozwojowej energii. Rozwój to dynamiczny, złożony proces wymagający współzależności i współdziałania wielu uczestników. Często w dyskusjach o modernizacji powołujemy się na II Rzeczpospolitą i Gdynię. Gdynia była strategicznym przedsięwzięciem państwa. Ale Gdyni nie zbudowali urzędnicy, powstała na skutek wspólnego wysiłku świetnych fachowców z wielu dziedzin oraz przedsiębiorców, którzy zdołali zaprojektować miasto w wymiarze funkcjonalnym, przestrzennym, zdolnym do długotrwałego rozwoju. Ale jednocześnie mogę wskazać wiele państwowych przedsięwzięć industrializacyjnych, które nie były przykładem powodzenia. Upadły po pierwszym poważnym kryzysie rynkowym.
Za dużo więc państwa w planie Morawieckiego?
Bardziej mnie niepokoi brak innych podmiotów. W przedstawionych założeniach nie widzę np. samorządu terytorialnego, zwłaszcza wojewódzkiego, regionalnego. Czytam natomiast, że ważnym źródłem finansowania planu mają być środki europejskie. Czy to ma oznaczać porzucenie częściowo zregionalizowanego modelu zarządzania tymi środkami? Jeśli kontrolę nad nimi mieliby przejąć wojewodowie, to po co nam samorząd wojewódzki? To są fundamentalne kwestie, których nie można rozstrzygać za pomocą arbitralnie narzuconego przepisu. To byłaby faktyczna zmiana modelu ustrojowego naszego państwa. A jeśli padnie argument – przecież wygraliśmy wybory, to można natychmiast odpowiedzieć, że ktoś inny rok wcześniej wygrał wybory samorządowe. I może za jakiś czas ktoś inny wygra wybory parlamentarne. Nie można jednak za każdym razem zasadniczo modyfikować organizacji terytorialnej państwa, bo nie będzie w ogóle działać.
Rozumiem, że odpowiedzi na to i podobne pytania dostarczy szczegółowy plan. Nie wątpię, że Mateusz Morawiecki jest świadomy tych dylematów. Ciągle jednak pozostanie kwestia sprawczości, czyli praktycznego wdrażania programu w życie. Jak wicepremier chce to robić, skoro nie jest przewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów?
Jest wicepremierem kierującym superresortem, Ministerstwem Rozwoju.
Realizujący strategię musi mieć cały czas inicjatywę strategiczną, czyli zdolność narzucania agendy działań i blokowania konkurencyjnych inicjatyw podejmowanych np. przez innych ministrów gospodarczych. Na posiedzeniach Rady Ministrów nie mogą się pojawiać pomysły mogące osłabić energię i zasoby potrzebne do realizacji planu głównego. Gdy w rządzie SLD realizowałem plan naprawy finansów publicznych zwany czasem „planem Hausnera”, byłem wicepremierem i kierowałem Komitetem Stałym, co oznaczało, że na obrady Rady Ministrów nie trafiał żaden pomysł, który nie został zweryfikowany w Komitecie. Autorskie projekty wychodzące z resortów i wynikające często z ambicji ich szefów były temperowane, zanim nabrały własnego życia. Co kluczowe, mogłem liczyć na poparcie premiera, który nie wprowadzał konkurencyjnych inicjatyw „bokiem”, bez aprobaty Komitetu Stałego. Jak jednak w tym kontekście, skoro premier Morawiecki nie jest szefem Komitetu, wyglądają jego relacje i wpływ na ministra skarbu lub ministra finansów? To nie wszystko. Inicjatywa strategiczna jest kluczowa, nie mniej jednak istotna jest władza koordynacyjna, czyli zdolność oddziaływania na bieżące wydarzenia, które mogą zakłócić realizację planu długookresowego. Myślę np. o górnictwie. Wicepremier Morawiecki, jeśli chce rzeczywiście realizować swój plan, musi mieć odczuwalny wpływ na kierunek działania ministra energetyki odpowiedzialnego bezpośrednio za ten problem. Nie chodzi o bieżące zarządzanie, ale o spójność polityki gospodarczej, która zanika, gdy każdy minister gospodarczy gra na siebie i ma inny ośrodek dyspozycji politycznej.
Skomplikowane. Co się dzieje, gdy opisany schemat wdrażania strategii rozwojowej szwankuje?
Jednym z ciekawszych dokumentów strategicznych ostatnich lat była „Polska 2030”, strategia rozwoju przygotowana przez Michała Boniego. Pod względem konceptualnym był to bodaj najbardziej nowatorski koncept. I co z tego, skoro w rządzie Donalda Tuska było kilka ośrodków kształtowania polityki gospodarczej, w tym nie do końca sformalizowana pozycja faktycznego jej koordynatora, czyli Jana Krzysztofa Bieleckiego. To przykład władzy realnej bez odpowiedzialności. W takiej sytuacji nawet najlepszy plan nie ma szans.
Porozmawiajmy zatem o planach, jakie się udały. Gdyby przyjąć retorykę ideologów obecnej władzy, najskuteczniejszy plan obalenia komunizmu i budowy III Rzeczpospolitej opracowały i wdrożyły służby specjalne PRL.
Nie było ani rewolucji, ani ewolucji, powtarzam to od dawna. Władze PRL nie miały planu i zamiaru przeprowadzania ustrojowej transformacji, ale też to nie działania opozycji doprowadziły do końca poprzedniego systemu. Po prostu system się załamał. Wojciech Jaruzelski, mimo że skupił w jednym ręku maksimum wyobrażalnej, niekontrolowanej i nieograniczonej władzy, nie miał zdolności wywoływania pozytywnych zmian. Nie chodzi jedynie o załamanie gospodarki, lecz o głębszą atrofię systemu, skostnienie całości. Próby poprawiania przez prorynkowe reformy Mieczysława Rakowskiego w tamtym systemie politycznym doprowadziły do skutków odwrotnych do założonych. Inflacja osiągnęła poziom trzycyfrowy, gospodarka jako odtwarzający się system przestała funkcjonować i nie można było jej pobudzić tradycyjnymi, nakazowymi metodami, tym samym też przestały istnieć materialne podstawy dla funkcjonowania systemu politycznego i społecznego. Stan wojenny jako sposób na rekonstrukcję systemu władzy ostatecznie zakończył się fiaskiem i Okrągły Stół fiasko to przypieczętował. I dzięki temu zmiana ustrojowa mogła się dokonać pokojowo.
Sytuację ratuje plan Balcerowicza i transformacja…
Plan Balcerowicza polegał na szokowym przeskoczeniu do rynku, nie był jednak strategią transformacji. Urynkowienie, liberalizacja i prywatyzacja miały wyzwolić siły rynkowe jako główny mechanizm zmiany, reszta miała się dokonać zasadniczo sama. W efekcie system gospodarczy zyskał dynamikę, pominiętych zostało jednak wiele spraw, których rynek rozwiązać nie mógł. Spierałem się wówczas, m.in. z profesorem Stanisławem Gomółką, o zrozumienie koncepcji twórczej destrukcji, którą Schumpeter uznawał za główną siłę rynku. Tyle że w ramach planu Balcerowicza to państwo wzięło na siebie działania destrukcyjne, m.in. przez popiwek [podatek od wypłaty ponadnormatywnych wynagrodzeń], doprowadzając do przyspieszonego upadku wielu przedsiębiorstw państwowych. Ale to miało wysoką ekonomiczną i społeczną cenę. Nigdy nie byłem zwolennikiem wyznawanych przez Balcerowicza teorii ekonomicznych, a jednak doceniam to, że przygotował twardy grunt, po którym stąpamy do dzisiaj. Tym fundamentem jest rynek, podejmowane dziś próby ograniczania jego roli i poddawania gospodarki kontroli państwa nie jest działaniem prorozwojowym. Co nie oznacza jednak, że państwo ma być nieobecne. Przeciwnie.
Jak plan Balcerowicza został wdrożony w sensie technologii politycznej?
Sytuacja była quasi-rewolucyjna. Zespół kilkudziesięciu osób zamkniętych w Ministerstwie Finansów przygotował plan działań, który bez szerszych konsultacji społecznych został szybko przyjęty przez Sejm kontraktowy. Potencjalna opozycja współdziałała, bo zdawała sobie sprawę, że nie ma legitymacji społecznej i przeszkadzanie obróci się przeciwko niej.
Już na początku lat 90. pisał pan, że realizacja planu Balcerowicza może doprowadzić do negatywnych konsekwencji społeczno-politycznych, jak choćby wzrostu podatności na populizm.
Uznanie dla zasług Leszka Balcerowicza i roli jego planu nie oznacza uznania, że jego działania, choć konieczne, były wystarczające. Nie zgadzałem się z liberalnym dogmatyzmem i dogmatycznie restrykcyjną polityką makroekonomiczną, której wyrazem były oszczędności i cięcia wydatków budżetowych, a także superrestrykcyjną polityką pieniężną, której zawdzięczamy ponad 20-proc. bezrobocie na początku lat 2000. Powtarzam, rynek sam nie rozwiązuje wszystkich problemów i nie kreuje rozwoju, a co najwyżej wzrost gospodarczy. I podobnie, zbyt restrykcyjna polityka makroekonomiczna hamuje rozwój. Trudno o lepszy przykład niż Grecja poddawana drakońskim cięciom oszczędnościowym, które prowadziły do narastania długu publicznego.
Czym w takim razie różniła się o cztery lata późniejsza Strategia dla Polski Grzegorza Kołodki?
Sytuacja ekonomiczna była już zupełnie inna, gospodarka funkcjonowała, wzrost został przywrócony. Nadszedł czas na prawdziwą, kompleksową strategię rozwojową, która miała obejmować nie tylko kwestie ekonomiczne, ale także problemy społeczne, miała doprowadzić do przekształceń strukturalnych i uruchomienia mechanizmów rozwojowych.
Jak wyglądała kuchnia jej powstania?
Grzegorz Kołodko jest wizjonerem, przedstawił wstępną koncepcję – 44 tezy o Strategii dla Polski. To był w sensie formalnym bardzo podobny dokument do obecnej propozycji Mateusza Morawieckiego i podobny też był kontekst. Gospodarka nie wymagała działań ratunkowych, tylko uruchomienia mechanizmów, które zapewniłyby trwałe możliwości rozwoju. Tezy Kołodki, podobnie jak dokument Morawieckiego, nie były jeszcze żadnym planem, programem ani tym bardziej strategią. Zawierały najważniejsze myśli, które następnie powołany przez niego niewielki zespół ekspertów rozwinął do postaci programu rządowego, zwartego dokumentu złożonego z 10 rozdziałów, które dotyczyły nie tylko spraw makroekonomicznych, ale także społecznych, edukacji, rozwoju regionalnego, sfery budżetowej, dialogu społecznego. Powstał program wyrażający pewną filozofię, ale także jego sztabowe zaplecze, odpowiedzialne za dostarczanie kolejnych rozwiązań.
Jak?
Grzegorz Kołodko działał jako wicepremier w dwóch planach, bieżącym i strategicznym. Sprawy bieżące pomagał rozwiązywać inny zespół doradców, ja kierowałem zespołem doradców strategicznych. Chodziło o to, żeby rozwiązując pilne problemy codzienne, nie zablokować możliwości osiągnięcia celów długookresowych. Taką oceną zajmowałem się ja ze swoim zespołem. Pojawił się np. problem z Leszkiem Millerem, wtedy ministrem pracy, który blokował nasze pomysły na reformę emerytalną. W takiej sytuacji musieliśmy rozmawiać, perswadować, kluczowe jednak były szerokie konsultacje społeczne przygotowanego programu, które zapewniły mu legitymację. Jednocześnie przygotowywaliśmy szczegółowe programy operacyjne, dotyczące m.in. rozwoju regionalnego czy polityki strukturalnej. Pamiętam, że do pracy w pewnym momencie zaangażowałem 10 proc. absolwentów jednego rocznika Krajowej Szkoły Administracji Publicznej.
Niezwykle przy tym wszystkim ważna była silna pozycja polityczna Grzegorza Kołodki w rządzie, który potrafił łączyć koordynację bieżących działań z utrzymaniem inicjatywy strategicznej. Sytuacja zmieniła się, gdy Grzegorz podążył za swoimi ambicjami politycznymi, uwierzył, że jest trzecim członem koalicji rządowej, zaczął m.in. prowadzić swoją grę z prezydentem Wałęsą, co doprowadziło do osłabienia jego pozycji w SLD i stopniowej marginalizacji.
Wróćmy do teraźniejszości. Załóżmy, że Mateusz Morawiecki zdoła zbudować odpowiedni program i zapewni sobie sprawczość, unikając jednocześnie pokus niebezpiecznych ambicji politycznych. Czy ma szansę na sukces?
Trudno mu tego nie życzyć, jeśli życzy się dobrze Polsce. Jak będzie, nie wiem. Największy kłopot mam z tym, co obóz rządzący wyprawia z naszym państwem, bo znana nam już formuła „dobrej zmiany” i przeforsowane rozwiązania na pewno nie służą realizacji koncepcji Morawieckiego.
Co ma pan na myśli?
Zmiany w służbie cywilnej czy zmiany w spółkach Skarbu Państwa, które mają pełnić ważną rolę w realizacji rozwojowej wizji. Wymiana kadrowa prowadzona według kryteriów politycznych, a nie merytorycznych nie poprawi efektywności ich funkcjonowania. Nie oceniam kompetencji nowych pracowników i menedżerów, ale sam mechanizm, który musi prowadzić do oportunizmu. Dalej kwestia porządku prawnego, bo on gwarantuje bezpieczeństwo oszczędności i inwestycji. Czy minister sprawiedliwości zapewni, że system prawny będzie działał zgodnie z przewidywalnymi regułami czy też zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem? Pytając o to, nie można nie zapytać o Trybunał Konstytucyjny, bo on jest przecież zwieńczeniem systemu prawnego opartego na regułach, a nie politycznym woluntaryzmie. W końcu państwo jako całość. Jeśli będzie ono działać na zasadzie politycznych impulsów wyrażających doraźną grę interesów, a nie strategiczną ciągłość, to efektem będzie antyrozwojowy oportunizm, a nie upodmiotowienie aktorów życia społecznego, gospodarczego, kulturalnego, samorządowego, co jest warunkiem trwałego rozwoju. O tym właśnie piszemy w raporcie „Państwo i my”. Wystarczy z tej wiedzy skorzystać.
Rozmawiał Edwin Bendyk
Po co amerykańscy senatorowie przyjechali do Polski? Minister Kempa wie: To nowy rodzaj interwencji
2. Beata Kempa uważa, że to „nowy rodzaj interwencji”
3. Jej zdaniem senatorowie przyjechali na prośbę opozycji
Pięcioro amerykańskich senatorów przyjechało do Polski z nieoficjalną wizytą. Mówi się o dwóch powodach ich wizyty – przygotowaniach do szczytu NATO w Warszawie lub wizycie prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie.
Amerykanie spotkali się z prezydentem w Krakowie, wcześniej rozmawiali także z szefem MON Antonim Macierewiczem. Senatorowie podczas wizyty odwiedzili kopalnię soli w Wieliczce i Oświęcim. Nie rozmawiali z dziennikarzami.
Interwencja zbrojna
Minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Beata Kempa uważa jednak, że amerykańscy goście mają niecne zamiary. – Kiedyś proszono o interwencje zbrojne. Czyli to jest taki nowy model czy charakter tej interwencji – mówiła w rozmowie z „Faktami”.
Kempa dodała, że opozycja powinna przestać „wypłakiwać się w rękawy szacownych senatorów”. Jak zauważył reporter TVN, Amerykanie nie spotkali się z przedstawicielami opozycji.
Turcy gorszego sortu
16 lutego, Ankara, prezydent Erdogan przybywa do nowej siedziby. Ak Saraj, Biały Pałac, ma 300 tys. metrów kwadratowych (Biały Dom – 55 tys.) (FOT. REUTERS)
Kurd znaczy wolność
Dzielnica Tarlabasi leży w Beyoglu, najbardziej zeuropeizowanym fragmencie Stambułu. Ot, kilkanaście minut spacerem do serca miasta, na plac Taksim i do parku Gezi, gdzie nie tak dawno tysiące Turków protestowały przeciwko polityce Erdogana.
Ale to inny świat niż europejski Taksim. Nie ma butików międzynarodowych sieci odzieżowych, nie ma witryn jubilerów. Tarlabasi popada w ruinę, a o jej mieszkańcach mówi się: oni. Inni. Kobiety w chustach, wąsaci mężczyźni, pranie na sznurkach. Umorusane dzieci grające w piłkę na pustych ulicach – tutaj mało kto wjeżdża samochodem. W dzień jest bezpiecznie, ale w nocy trzeba uważać: można rozstać się z portfelem, smartfonem, a czasem i z zębami.
Trzy lata temu ludzie wyszli na ulice po tym, jak władze chciały wybudować na miejscu Gezi, jednego z zielonych azylów w 14-milionowej metropolii, centrum handlowe. Teraz Tarlabasi może być zarzewiem kolejnego konfliktu. Władze chcą zmodernizować tę część miasta. Stare kamienice przynoszą wstyd i zajmują cenny grunt. Zastąpią je nowoczesne apartamentowce.
Gaz, gaz, gaz w parku Gezi
Pianista z placu Taksim. Słuchali protestujący i policjanci
Przy okazji trzeba będzie wywłaszczyć dotychczasowych lokatorów – Kurdów, Romów i uchodźców, między innymi z Syrii. Mieszkańcy uważają, że to kolejna złośliwość ze strony rządu. Władza nie przepada za Kurdami od zawsze, bo to „separatyści”, przyjezdnym ma za złe, że pracują za niższe stawki niż Turcy, a Romowie – wiadomo. Nikogo nigdzie nie obchodzą.
– Tarlabasi może być niebezpieczne tylko dla policji. Ona tutaj raczej się nie zapuszcza – uśmiecha się Haluk Agabeyoglu, lokalny polityk Ludowej Partii Demokratycznej (HDP).
Centrala partii nie bez powodu mieści się właśnie w Tarlabasi. W latach 90. w dzielnicy osiedlali się Kurdowie z tureckiej prowincji, a lewicowe HDP to ich polityczna reprezentacja. Legalna, w przeciwieństwie do komunizującej PKK, Partii Pracujących Kurdystanu, uważanej w świecie za organizację terrorystyczną.
– W zeszłorocznych czerwcowych wyborach zdobyliśmy 13 proc. głosów, a rządząca AKP, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju Erdogana, 40 proc. I zaczęły się problemy – mówi Haluk. – Od tamtej pory w Cizre czy Silopi mamy regularną wojnę domową. Godzina policyjna, rewizje, po kurdyjskich miastach krąży wojsko. W Nusaybin policja zamordowała kobietę w ciąży. Takich przypadków jest więcej – zapala się.
Doskonale wie, kto jest winien eskalacji przemocy: – Erdogan. Zrozumiał, że proces pokojowy nie jest dla niego korzystny.
Kilka lat temu władze zaczęły się dogadywać z Kurdami. Zwłaszcza ci z Iraku i Syrii przestali być „terrorystami”, gdy okazali się przeciwwagą dla Asada i rozpychającego się w regionie Iranu. Ale sukces HDP sprawił, że AKP nie mogła rządzić samodzielnie – po raz pierwszy od 2002 r. A Erdogan nie mógł spełnić największego marzenia i wprowadzić systemu prezydenckiego; po to zresztą na kurdyjską świecką lewicę zagłosowało wielu młodych i liberalnych Turków.
Turecki prezydent Erdogan na wojnie z Kurdami
Znalazł rozwiązanie: nowe wybory.
– Żeby je wygrać, musiał wszcząć wojnę – wzrusza ramionami Haluk.
10 października w Ankarze podczas wiecu HDP wybucha bomba. Ginie ponad 100 osób.
– Zamachu dokonało Państwo Islamskie – przekonuje premier Ahmet Davutoglu.
– Rząd ma krew na rękach – odpowiada Selahattin Demirtas, lider HDP.
W listopadzie partia Erdogana zgarnia większość miejsc w parlamencie i może rządzić samodzielnie. HDP udaje się nieznacznie przekroczyć wysoki, 10-procentowy próg wyborczy.
Wybuchają kolejne bomby – w styczniu w turystycznym centrum Stambułu, w lutym obok wojskowego autokaru w Ankarze. Za pierwszy odpowiada Daesz – tak świat muzułmański nazywa PI – drugim rząd obciąża kurdyjskich bojowników i ogłasza naloty na irackich Kurdów. Kiedy w zeszłą niedzielę tuż przy zatłoczonym parku w centrum Ankary eksploduje samochód pułapka, władze wiedzą od razu: to Kurdowie.
– „Beze mnie będzie chaos”, tak zdobył elektorat – Haluk poprawia druciane okulary i mówi, że musi kończyć. Telefon dzwoni bez przerwy.
Spacer z Tarlabasi na Istiklal, najbardziej reprezentacyjną ulicę Stambułu, zajmuje mi kilkanaście minut. W eleganckiej restauracji pracuje Emir, lat 30, Kurd, w Stambule od dwóch lat.
– Wiesz, że to kurdyjskie miasto? Jest nas tutaj 7 mln!
Według różnych szacunków od 2 do 4, ale Emir się rozkręca. – PKK to nie są żadni terroryści, oni po prostu walczą o swój kraj. Każdy ma do tego prawo, nie? – pyta retorycznie. I ścisza głos: – Ja sam tłukłem się z turecką policją, gdy jeszcze mieszkałem w Kurdystanie.
– Ale w zamachach giną również cywile.
Emir wybucha: – Co ty gadasz?! Gdyby Kurdowie chcieli, mogliby wymordować w jeden dzień milion Turków. Kurdystan to moja ojczyzna. Powinienem tam być i o nią walczyć. Z tymi z Daeszu i Erdoganem, ich przywódcą.
Parada strachu
Sedef Cakmak ma 33 lata. Aktywistką na rzecz praw gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych jest ponad jedną trzecią życia.
Dorastała w Ankarze, rodzice deklarowali się jako muzułmanie, ale nie przykładali dużej wagi do religii. Skończyli uniwersytety, ojciec mieszkał w Wielkiej Brytanii. – Bądź silna, nie daj się stłamsić mężczyźnie – słyszała.
Ale jakoś nie mogła powiedzieć, że jest lesbijką. W końcu co innego akceptować homoseksualizm w politycznej perspektywie, a co innego, gdy dotyczy jednej z dwóch córek.
– Wyprowadziłam się na studia, gdy miałam 18 lat. Dopiero wtedy zdobyłam się na odwagę.
Rodzicom zaakceptowanie jej orientacji zabrało dziesięć lat.
Sedef wybrała socjologię na prestiżowym stambulskim Uniwersytecie Galatasaray. – Zobaczyłam, że takich jak ja jest więcej. Powiedziałam sobie: też muszę działać.
W 2003 r. z 30 innymi przedstawicielami środowiska LGBT poszła w pierwszej w Turcji Paradzie Równości. Ludzie niezbyt zwracali na nich uwagę.
– W Turcji panuje umowa: jasne, możesz być homoseksualny, rób, co chcesz, ale w domu.
W 2014 r. na Paradę Równości przychodzi 80 tys. osób. To pierwsza manifestacja po wydarzeniach w parku Gezi i wiele osób idzie z gejami i lesbijkami, żeby sprzeciwić się Erdoganowi i rosnącej roli religii w państwie.
W 2015 r. Parady Równości nie ma.
– Dwie godziny przed manifestacją usłyszeliśmy od burmistrza Stambułu, że rozwiązuje zgromadzenie. Kazano nam się rozejść. Żadnego wytłumaczenia, decyzja przyszła z Ankary. Tyle że ludzie już się zgromadzili na Istiklal. Zaczęliśmy tańczyć i śpiewać. Gaz pieprzowy, armatki wodne, plastikowe kule.
Sedef łamie się głos. – Zabijają nas na ulicach. Wyrzuca się nas z pracy. Nie jest tak źle jak w Rosji czy Iranie, ale władze przyzwalają na nienawiść. Przekonał się o tym kolega z Ankary. Zaraz po ataku policji na paradę dwaj mężczyźni zgwałcili go i pobili w jego własnym mieszkaniu.
Pierwszy ślub gejów w Turcji: przysięga miłości i groźby zabójstwa honorowego
Następnego dnia burmistrz wydaje oświadczenie: bał się prowokacji, bo demonstracja odbywała się w ramadan.
Sedef przerywa i podchodzi do okna.
– Słyszysz?
Dwupasmową ulicą maszeruje około 50 osób. Niosą olbrzymią flagę Turcji: biały półksiężyc i gwiazda na czerwonym tle. Sami mężczyźni, nie licząc dwóch dziewczyn, które nagrywają całe wydarzenie telefonami.
– Coś tam o wielkiej Turcji – mówi Sedef, gdy pytam, co krzyczą – To MHP. Nacjonalistyczna Partia Działania.
MHP powstała w latach 60., gdy Republikańska Partia Ludowa (CHP), przed wojną rządząca autorytarnie, po wojnie na przemian z wojskowymi, zaczęła odchodzić od nacjonalistycznych ideałów założyciela, Mustafy Kemala Ataturka.
Ataturk – Ojciec Turków – to nad Bosforem Bóg, skrzyżowanie narodowego bohatera, dobrotliwego ojca i popowej gwiazdy. W kebabach i w mieszkaniach, na stacjach benzynowych i w hotelach – wszędzie wiszą jego portrety.
Skrytykowanie Ataturka jest równoznaczne z bluźnierstwem, bo po upadku imperium osmańskiego to on pozwolił odzyskać Turkom godność. Młody, rzutki i wpływowy generał sprzeciwił się alianckiemu rozbiorowi kraju i stanął na czele rebelii. Wygrał. Gdy zdobył władzę, ogłosił wolne wybory, zniósł kalifat, zlikwidował szariat, kazał uczyć dziewczynki. Z dnia na dzień Turcja miała stać się europejska.
Dziś wielu przeciwników Erdogana alarmuje, że prezydent, wychowanek szkoły religijnej, od lat studenckich związany z partiami wyznaniowymi, chce cofnąć Turcję do stanu sprzed tej rewolucji.
– Erdogan nienawidzi Ataturka, bo on reprezentuje świeckie państwo – mówi Sedef. – Ale wiesz co, prezydent zrobił jedną dobrą rzecz, chociaż zupełnie niechcący. Pozwolił studiować kobietom w chustach. Wcześniej miały zakaz wstępu na uniwersytety. A teraz dziewczyny z konserwatywnych rodzin widzą inny świat. I zaczynają się zastanawiać: czy to normalne, że kobieta nie jest równa mężczyźnie? Dlaczego innym tyle wolno, a mnie nie?
Ojciec Turków – Mustafa Kemal Ataturk
Będzie wojna
Nur ma 42 lata, pracuje w dużej zachodniej firmie. Zajmuje się doradztwem personalnym. Piękna, elegancka, wysokie kozaki, ładna sukienka, usta pociągnięte ciemną szminką.
Spotykamy się w marinie Atakoy. Kilkanaście kilometrów od centrum Stambułu przy kejach cumują ekskluzywne jachty, a gastronomiczny pasaż jest pełen drogich knajp. W oddali majaczy las wieżowców, z których wszyscy przenoszą się tutaj na wieczornego drinka.
Miejsce wybrała Nur. Widać, że dobrze się tu czuje. Jest typową przedstawicielką stambulskiej klasy wyższej. Wychowana w duchu europejskich wartości, nie wyobraża sobie, że mąż mógłby coś kazać żonie. Że mógłby ją bezkarnie uderzyć. Tak została nauczona, tak żyła przez kilka lat w Stanach Zjednoczonych.
– Nie mam problemów w pracy, nie spotykam się z dyskryminacją – mówi. – Ale to dlatego, że żyję w zamkniętej społeczności. W Turcji egzystują obok siebie dwa światy. Ja nawet nie spotykam się z ludźmi, którzy sympatyzują z AKP. Nie możemy się dogadać. Nie lubię ich. Nie akceptuję. Bo jak mam tolerować kogoś, kto nie pozwala mi żyć tak, jak chcę? Ale najbardziej nie rozumiem kobiet, które wspierają Erdogana.
Obrońcy praw człowieka podają, że odkąd do władzy doszła AKP, dramatycznie wzrosła przemoc wobec kobiet. Władza stosuje podobny mechanizm jak w przypadku homoseksualistów: przymyka oko na dyskryminację i maczyzm. A czasem daje jasno do zrozumienia, jak być powinno. – Kobiet i mężczyzn nie można traktować jako równych. To wbrew naturze – dowodził dwa lata temu Erdogan.
– Dla mnie bycie kobietą w Turcji oznacza obecnie sprzeciw wobec postępującej islamizacji kraju. Wobec Erdogana – mówi Nur.
Ale prawa kobiet to tylko czubek góry lodowej. Podziały są coraz większe, i to niemal na każdym tle. Przekonanie, że dojdzie do wojny domowej, jest powszechne. – Może polać się krew – straszyła mnie Sedef. Nur uważa, że nie przesadzała.
– Wybuchnie na wiosnę. Będzie jak w Syrii. Każdy z każdym. Szyici z sunnitami, Turcy z Kurdami, postępowcy, świeccy i republikanie z konserwatystami. Na wiosnę, zapamiętaj – kończy, zapala kolejnego papierosa i spogląda na śmiejące się przy stoliku obok nastolatki.
Dwie piją czerwone wino. Dwie – białe.
Wojna z mainstreamem
Siedziba „Cumhuriyet” przypomina bunkier. Redakcję otacza wysoki płot zwieńczony drutem kolczastym. Przy bramie stoi ochroniarz z karabinem maszynowym. Wykrywacz metalu, prześwietlanie toreb, kontrola osobista.
Środki bezpieczeństwa zaostrzono po tym, jak w Gaziantep na południu kraju policja złapała dwóch terrorystów z PI. Mieli przy sobie plany budynku, w którym mieści się gazeta.
– Żyjemy w atmosferze strachu – przyznaje Murat Sabuncu. Dziennikarz „Cumhuriyet”, „Republiki”, jednego z niewielu niezależnych dzienników, które ostały się na rynku, nerwowo zaczesuje do tyłu siwe włosy. – W Turcji dziennikarze nie są bezpieczni. Ale grożą nam nie tylko fanatycy. W każdej chwili możemy wylądować w więzieniu. Z jakiego paragrafu? Pod zarzutem albo terroryzmu, albo szpiegostwa, albo „obrazy głowy państwa”.
Can Dundar, naczelny „Cumhuriyet”, i Erdem Gul, szef redakcji w Ankarze, trafili do aresztu trzy miesiące temu, po tym jak gazeta opublikowała zdjęcia i nagranie, na których widać, że siły specjalne wysyłają broń islamistom walczącym w Syrii. Rozsierdzony Erdogan ogłosił, że Dundar i Gul wspierają terroryzm.
– Osoby, które stoją za tym artykułem, zapłacą bardzo wysoką cenę – groził prezydent.
– Erdogan naciska na media na dwa sposoby – tłumaczy Murat. – Po pierwsze, bezpośrednio na dziennikarzy. Can Dundar jest popularny i ma pozycję. Większość młodych myśli: jeśli on mógł wylądować za kratkami, co zrobią ze mną? Więc się autocenzurują. A po drugie, władza uderza wolną prasę po kieszeni.
W 2009 r. Erdogan, wówczas premier, wysłał jasny sygnał mainstreamowym mediom: rząd nałożył na wielką grupę medialną Dogan karę za unikanie podatków – 2,5 mld dolarów.
– Fiskus to ten drugi sposób. Ale można cenzurować subtelniej. Gazety, telewizje, portale utrzymują się z reklam, więc rząd naciska na publiczne banki czy sieci komórkowe, żeby nie reklamowały się w mediach, które w jakikolwiek sposób podpadły.
W więzieniach siedzi 76 dziennikarzy, ale będzie ich przybywać. Wszystko przez przepis o „obrazie głowy państwa”. Od 2014 r., kiedy Erdogan został prezydentem, wszczęto z tego tytułu 1845 spraw karnych. Karykatura? Więzienie. Komentarz? Więzienie. Urażenie prezydenta może kosztować cztery lata. Ale są wyjątki – Dundar to terrorysta, więc Erdogan chce dla niego dożywocia.
– Spotykam się z Canem w każdy wtorek. Znam go od 25 lat. Boję się, że będę go widywał za kratami do końca życia – kończy Murat.
Parę dni później, w marcowy piątkowy wieczór, stambulski prokurator zezwala policji na wkroczenie do redakcji „Zaman”. Powód? Największy dziennik w kraju „wspiera organizację terrorystyczną Fethullaha Gulena”. Trudno o poważniejsze oskarżenie.
Gulen to potężny przywódca religijny. Mieszkający w Stanach, uczony, poeta, filozof, filantrop, ktoś pomiędzy guru a ajatollahem. Głęboko religijny, ale wyzbyty fanatyzmu, rozmówca rabinów, patriarchów, kardynałów, nawet Jana Pawła II. Siedział za ataki na świeckie państwo, ale poparł generałów, kiedy w latach 80. i 90. przejmowali władzę, by bronić „dziedzictwa Ataturka”. Jeszcze kilkanaście lat temu Erdogan mówił o nim: autorytet, nauczyciel. A nawet ktoś więcej, bo gdyby nie wpływy Gulena w armii, w prokuraturze, w sądach, nie wiadomo, jak skończyłaby się kariera ekonomisty, który postanowił zostać sułtanem.
Ich drogi rozeszły się w 2013 r., gdy wybuchła wielka afera korupcyjna: łapówki brali najważniejsi ministrowie, szefowie państwowych firm i wysocy działacze AKP. Erdogan uznał, że skoro Gulen już wcześniej mówił krytycznie o jego ambicjach, musi stać za atakiem. Zwłaszcza że ma licznych zwolenników w aparacie sprawiedliwości. Rozpoczęła się czystka. Od tamtej pory ci, co nie zgadzają się z prezydentem, zostają „zwolennikami Gulena”. Zwalniani z pracy, prześladowani, często aresztowani.
– Użyli gazu łzawiącego i armatek wodnych – opowiada Emre, 26-letni dziennikarz „Zamana”, który kilka godzin wcześniej przyszedł pod budynek bronić redakcji. – Krzyczeliśmy, żeby dali spokój gazecie. Na próżno, wdarli się. Ale my się nie boimy. Bo mamy rację. I się nie poddamy. Oddaliśmy im budynek, nie dusze. Możemy sobie wybudować nową redakcję.
– Emre, a czemu ty właściwie mówisz cały czas w liczbie mnogiej? – pytam.
– Jak to? Przecież my jesteśmy rodziną…
O 23.18 redakcja powoli pustoszeje. Po korytarzach chodzą tylko policjanci.
Turcja: Erdogan zarzucił trybunałowi konstytucyjnemu szkodzenie państwu
My z parku Gezi
– Witaj w Turcji! – komentuje Hasan.
Siedzą we trzech w Tanyi, knajpie, którą uznaje się w Stambule za lokal dla lewicowych artystów. Hasan ma 25 lat, Ahmet – 28, Mustafa – 31, wszyscy studiują w stambulskiej filmówce. W powietrzu unosi się gęsta mgła dymu papierosowego, wszyscy piją piwo. Z głośników leci nostalgiczna turecka muzyka.
– Wiesz, kto to? – Hasan wskazuje portret długowłosego mężczyzny koło trzydziestki. – To jest Kazim Koyuncu. Był popularnym piosenkarzem. To on śpiewa tę piosenkę.
– Ten koło niego to Nazim Hikmet, poeta. Najpopularniejszy artysta Turcji – włącza się Ahmet. Jest zdziwiony, gdy słyszy, że Hikmet miał polskie korzenie.
– A tamten to Yilmaz Guney – dorzuca Mustafa. – Reżyser. Złota Palma w Cannes!
– A co do „Zamana”… – zaczyna Mustafa. – …ja to za nimi nie przepadam, bo trzy lata temu trzymali jeszcze z Erdoganem. I strasznie nas krytykowali. Mam na myśli ludzi z parku Gezi.
– To prawda – potwierdza Hasan. – „Zaman” to nie nasza bajka, to konserwatyści. Ale w demokracji powinno się przestrzegać zasad.
– Wiesz, co jest najgorsze w Erdoganie? – pyta Ahmet. – Że on chce nam tu wprowadzić republikę islamską.
– No – Hasan bierze łyk piwa. – Wystarczy spojrzeć na jego reformę szkolnictwa. Wprowadził system 4+4+4. Dzieciaki idą do szkoły, jak mają pięć lat. Dzięki temu będzie mógł jeszcze wcześniej na nie wpływać. Marzył o tym.
– To kto jest w porządku? – pytam.
– Nikt… Może CHP – odpowiada Hasan. – Ataturkowcy przynajmniej nie chcą republiki islamskiej.
– Ale najbardziej solidaryzujemy się z protestującymi z Gezi – podkreśla Ahmet.
– Tam się zebrali ludzie, którzy mieli najróżniejsze poglądy – mówi Hasan. – Różnie podchodzili do polityki, życia w ogóle. Łączył ich sprzeciw wobec autorytaryzmu.
– Policja była brutalna. Zginęli ludzie – zapala się Ahmet. – Jestem wściekły na Erdogana.
Hasan i Mustafa kiwają głowami. Milczymy dłuższą chwilę.
– Kocham ten kraj, ale chcę wyjechać – odzywa się w końcu Hasan. – Tu nie osiągnę tego, co sobie założyłem.
Szalony naukowiec reprodukuje nieskończoną liczbę takich samych ludzi. Wszyscy mają blond włosy i zielone oczy. Są zdrowi, nie chorują, ale żyją tylko 35 lat. Pozostali, którzy nie pasują, zeszli do podziemia. Rząd na powierzchni chce zmieść rebelię. Trwa III wojna światowa.
To właśnie marzenie Hasana: napisać scenariusz, na podstawie którego w Hollywood nakręcą przebój science fiction.
– Hasan, to jest film o Turcji? – pytam.
– No co ty. Uniwersalny, o świecie.
Podnosi kufel i dodaje: – Do Turcji też w sumie pasuje.
Erdogan? Very good
Partia ma w Stambule 39 placówek. AKP jest w każdej dzielnicy. W samym centrum – przy bulwarze Bahriye Caddesi.
Przed wejściem do budynku budka strażnicza, zaraz za drzwiami – wykrywacz metalu. Gdy gość przejdzie kontrolę, trafia do dużego, nowocześnie urządzonego pokoju. Na ścianie trzy portrety Erdogana.
– Tutaj nikt nie mówi po angielsku – mężczyzna przed trzydziestką jest ubrany w idealnie dopasowany garnitur. – Trzeba jechać do głównej siedziby.
Taksówkarz, młody chłopak, trąbi na dziewczyny, podjeżdża do każdej idącej samotnie.
– Erdogan, „good”? Bo ja myślę, że „very good” – pyta, kiwając się w rytm techno. Jedziemy pod prąd.
– On kocha naszą Turcję – odpowiada sam sobie. Potem nie odzywa się już ani słowem.
Główna siedziba Partii Sprawiedliwości i Rozwoju w Stambule na Imrahor Caddesi, czteropiętrowy budynek z elewacją z białego piaskowca naprzeciwko nowoczesnego „orlika”. Przeszklone wejście wyraża nowoczesność i transparentność. Po kilku minutach schodzi rzecznik prasowy partii.
– Ja nie znam angielski – duka i podaje telefon.
– Jak się pan nazywa? Dla kogo pracuje? O czym ma być artykuł? – pyta głos.
– To, o czym chce pan rozmawiać, leży w gestii ministerstwa spraw wewnętrznych – odpowiada słuchawka, gdy słyszy, że tematem ma być ogólna sytuacja polityczna w Turcji. – Zapraszamy do Ankary, może uda się panu tam z kimkolwiek porozmawiać – mówi. – Żegnam.
***
– Sytuacja w Turcji? Wygląda dramatycznie – kiwa głową Murat. Siedzimy w gabinecie Cana Dundara. Może wpadnie, właśnie wyszedł po 92 dniach odsiadki. Nadal grozi mu dożywocie, ale turecki trybunał konstytucyjny kazał zwolnić go z aresztu na czas procesu.
– U was w Polsce chyba też nie jest za dobrze, co? – pyta Murat i po chwili namysłu dodaje:
– U nas zaczynało się podobnie: najpierw Erdogan zaczął grzebać przy telewizji i trybunale konstytucyjnym. A teraz mamy coś takiego.
Imiona bohaterów zostały zmienione
Thomas Orchowski – ur. w 1992 r., współpracownik radia TOK FM, reporter
Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.
W Magazynie Świątecznym:
Polska widziana ze Szwecji. Urażeni wzięli rewanż
Miliony ludzi w Polsce odbyły podróż klasową od soli ziemi do klienteli pośredniaka. Pewnie było to nieuniknione, lecz czy musiało być tak brutalne, bez zrozumienia bolesności tego upadku? A teraz przychodzi za to płacić
Kazimierz Orłoś: Ciągle ta polskość!
Żyj i daj innym żyć – to podstawowa zasada. Dziś znów roi się od takich, którzy chcą innym urządzać życie. Z Kazimierzem Orłosiem rozmawia Donata Subbotko
Pokoloruj, bo nie zaśniesz
Na stres, na kreatywność, na skołatane nerwy i nadmierne napięcie. Jak to się stało, że poczciwe książeczki do kolorowania awansowały do rangi antydepresanta?
Szeryfowie ratują Brazylię
Kilka lat temu kraj był tygrysem w pół skoku po potęgę. Dzisiaj tygrys leży na deskach. Znokautował się sam
Czas niejedzenia. Jak poszczą Polacy?
40 dni bez alkoholu, mięsa, słodyczy, chemii – coraz więcej Polaków decyduje się, by pościć. Jedni z powodów religijnych, inni – by oczyścić organizm po zimie. Wszyscy twierdzą, że post im służy
Bartłomiej Piotrowski. ZaKODowany
Jeden dziadek akowiec i delegat rządu londyńskiego, drugi – zmuszony do służby w Wehrmachcie. Ojciec – minister za AWS, współpracownik Kaczyńskich, pełnomocnik rodziny Blidów. Co adwokat Bartłomiej Piotrowski robi w Komitecie Obrony Demokracji? Z Bartłomiejem Piotrowskim rozmawia Dariusz Kortko
Turcy gorszego sortu
Wie pan, u nas też zaczynało się podobnie: Erdogan zaczął grzebać przy telewizji i trybunale konstytucyjnym. A teraz mamy coś takiego
Paramilitarni
Wróg widzi, że cały naród pod bronią i duchem silny – trzy razy się zastanowi, nim napadnie. A jak już napadnie, to twierdzą będzie nam każdy powiat
Michał Heller: W zasadzie lubię podróże
Średnia intelektualna w społeczeństwie idzie w dół. I jeszcze konsumpcjonizm, wybiera się to, co łatwe, co nie wymaga wysiłku. Z tych ludzi wyrasta Kościół. Nauka ma ten sam problem. Rozmowa z księdzem profesorem Michałem Hellerem
Andrzej Duda spotkał się z amerykańskimi senatorami. Tak przywitał ich KOD
2. Przed budynkiem demonstruje KOD; skandują: „Constitution!”
Trwa spotkanie Andrzeja Dudy z delegacją amerykańskich senatorów w jednej z restauracji na krakowskim rynku. Oficjalnie tematem spotkania są relacje polsko-amerykańskie, przygotowaniach do szczytu NATO i przygotowania do wizyty Dudy w Waszyngtonie.
Przed restauracją polityków powitał Komitet Obrony Demokracji. Skandowali „Constitution, Free Poland”. Nadal manifestują przed restauracją. W rękach mają egzemplarze konstytucji z czarnymi, żałobnymi przepaskami.
– Konstytucja umiera. Przynieśliśmy ją panu prezydentowi, żeby mu o niej przypomnieć – mówili reporterowi „Wyborczej”.
Andrzej Duda w Budapeszcie: Wielką misją jest, aby do Europy Zachodniej nieść nasze wartości
– Misją naszych narodów jest to, aby te nasze wartości nieść do Europy i ich zdecydowanie bronić – stwierdził prezydenta Andrzej Duda podczas przemówienia wygłoszonego w Budapeszcie. W słowach skierowanych do Węgrów głowa polskiego państwa przekonywała, iż zachowali oni te same „dobre wartości”, co Polacy.
– Te wszystkie ideały w dzisiejszej Europie giną, są zapomniane i deptane przez inne ideologie, które wypaczają w gruncie rzeczy istotę człowieka i człowieczeństwa – kontynuował Andrzej Duda. Prezydent Polski „dobrymi wartościami” łączącymi Węgrów i Polaków nazywał „korzenie łacińskie” i „cywilizację opartą na pniu chrześcijaństwa”.
Myślę, że jest dzisiaj naszym wielkim obowiązkiem i wielką misją to, aby te nasze wartości do Europy Zachodniej nieść i tych naszych wartości, także w obliczu wszystkich ataków, które na nas spadają, w sposób zdecydowany bronić…
Prezydenckie przemówienie zostało wygłoszone przy okazji obchodów Dnia Przyjaźni Polsko-Węgierskiej, na obchodach którego Andrzej Duda jest honorowym gościem węgierskiego prezydenta Jánosa Ádera. – Niech Pan Bóg błogosławi narodowi węgierskiemu i państwu węgierskiemu, niech Pan Bóg błogosławi Polakom i błogosławi Polsce! – podsumowała swoje wystąpienie polska głowa państwa.
Wizyta prezydenta w Budapeszcie prawdopodobnie ograniczy się głównie do czynności kurtuazyjnych. Występujący w roli gospodarza prezydent Áder jest bowiem pozbawiony wpływu na realną politykę jeszcze bardziej niż Andrzej Duda. Przypomnijmy jednak, że do spotkania na szczycie w relacjach polsko-węgierskich doszło na początku roku, gdy w pensjonacie „Zielona Owieczka” położonym przy granicy polsko-słowackiej spotkali się premier Węgier Viktor Orbán i obecnie faktyczny przywódca Polski, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński.
„Orban odwiedził kogoś, kto go podziwia od dawna – prezesa polskiej partii rządzącej, Jarosława Kaczyńskiego” – tak tamto bardzo nieformalne spotkanie w maleńkim małopolskim pensjonacie komentowały światowe media.
Petru o strategii Nowoczesnej: Nie wystarczy być anty-PiS. Na tym przejechała się PO
Petru o strategii Nowoczesnej: Nie wystarczy być anty-PiS. Na tym przejechała się PO
Jak mówił Ryszard Petru na spotkaniu w Krakowie:
„Nie wystarczy być anty-PiS. Na tym przejechała się PO. Polacy chcą, aby pokazać im alternatywny pomysł”.
Jak mówił wcześniej:
„Jeśli Polaków będziemy przekonywać do swoich racji, to im będzie spadać w sondażach, to zacznie się ferment w środku. To jest najlepsza strategia. Oni wybrali wariant węgierski – czyli silny PiS. Ale tego nie ma, bo nie zaczęli procedury wcześniejszych wyborów samorządowych”
Petru w Krakowie: Współczuje premier Szydło, prezydentowi Dudzie współczuje już mniej
Jak mówił Ryszard Petru na spotkaniu w Krakowie:
„Szczerze: współczuję premier Szydło. Ma tak smutną minę, gdy wychodzi na mównicę sejmową. Bo tam łamane są codziennie kręgosłupy. Andrzej Duda też nie ma najnieszczęśliwszej miny. Ale akurat jemu nie współczuje. Mógłby czasami nie odebrać telefonu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego się nie chce czasami postawić. Oni narażają się na Trybunał Stanu, a Jarosław Kaczyński na nic się nie naraża”
Petru w Krakowie: My nie chcemy Majdanu, musimy zmusić PiS do ustąpienia poprzez zaangażowanie obywatelskie
Jak mówił Ryszard Petru na spotkaniu Nowoczesnej w Krakowie:
„Co się dzieje, gdy oni bardziej eskalują? To fundamentalne pytanie. My nie chcemy Majdanu. My chcemy protestów, które są protestami pokojowymi. Musimy zmusić ich do ustąpienia poprzez zaangażowanie obywatelskie. Im więcej będzie maili, listów, tym większa szansa, że ich powstrzymamy. Siła jest w społeczeństwie, nie w poszczególnych politykach. My musimy się zorganizować, pokazać że się nie zgadzamy – też na nieodpowiedzialną politykę gospodarczą”
PAD: W dzisiejszej Europie giną wszystkie ideały. Są deptane przez ideologie, które wypaczają istotę człowieka
Jak mówił Andrzej Duda na Węgrzech, w trakcie inauguracji obchodów Dnia Przyjaźni Polsko-Węgierskiej:
„Pewne jest jedno: że dzisiaj w Europie, UE, w której niewątpliwy jest kryzys wartości, na których zbudowana została cywilizacja europejska. Myślę o korzeniach łacińskich, o cywilizacji opartej na pniu chrześcijaństwa, gdzie najważniejsze, budujące elementy ideologiczne z tego pnia wyrastały, jak choćby idea społecznej gospodarki rynkowej, która doprowadziła Europę Zachodnią do gigantycznego rozkwitu gospodarczego. Te wszystkie ideały w dzisiejszej Europie giną. Są zapomniane, są deptane przez inne ideologie, które wypaczają w gruncie rzeczy istotę człowieka i człowieczeństwa. Myśmy te dobre wartości zachowali”
„Trzeba bronić naszych wartości, także obliczu wszystkich ataków, które na nas spadają”
„Myślę, panie prezydencie, szanowni państwo, że jest naszym wielkim obowiązkiem i misją obydwu naszych narodów to, aby te nasze wartości do Europy Zachodniej nieść. I tych naszych wartości, także w obliczu wszystkich ataków, które na nas spadają, w sposób zdecydowany bronić. Bronić z pogodą, uśmiechem – tak, jak w tradycyjnej piosence mówiącej o przyjaźni polsko-węgierskiej. Polak, Węgier – dwa bratanki. I do konia, i do szklanki. Oba zuchy, oba żwawi, niech im pan Bóg błogosławi. Niech pan Bóg błogosławi narodowi węgierskiemu i państwu węgierskiemu. Niech pan Bóg błogosławi Polakom i Polsce”
Wielka awaria w Enerdze. Pomoże pielęgniarka w radzie nadzorczej?
Pani Violetta jest jedną z bardziej lubianych pielęgniarek Domu Pomocy Społecznej w Wejherowie. Swój zawód traktuje jak powołanie, uważa, że każdy człowiek to „odrębna, niezwykle ciekawa historia”, a ona ma serce i cierpliwość do trudnych historii.
58 lat, wykształcenie średnie, szczęśliwa rodzina: mąż marynarz, troje dzieci dobrze wykształconych, dwoje wnucząt. Kieruje klubem Gazety Polskiej w Wejherowie, kilkukrotnie kandydowała z list PiS do rady powiatu i Sejmu. Była koordynatorem Ruchu Kontroli Wyborów w swoim powiecie. Przedstawia się jako przewodnicząca i „spirytus movens” koła Prawa i Sprawiedliwości w Redzie, zaangażowana we wszystkie jego prace.
Do jej licznych obowiązków doszedł kolejny. W ramach „dobrej zmiany” Violetta Lilianna Mackiewicz-Sasiak została członkiem rady nadzorczej spółki Energa – Operator. Czy można się dziwić, skoro sama pisała w swojej reklamie wyborczej, że „nie umie stać bezczynnie, gdy Polska zmierza w złym kierunku”?
Wyjątkowe zdjęcia prosto z USA. Tak pięknie wyglądały polskie miasta przed I wojną światową
Energa a wewnętrzne spory w PO
Jeśli nie cała Polska, to przynajmniej Energa zmierza w złym kierunku. Od roku w kłopoty wpędzają ją zarówno politycy PO, jak i PiS.
Przed rokiem rząd PO planował wchłonięcie gdańskiej grupy przez PGE. Energa miała być rekompensatą dla PGE za zaangażowanie się w upadające kopalnie, a przy okazji budżet państwa dostałby kilka miliardów za swój pakiet akcji w Enerdze.
Zwolennikiem tego pomysłu była rządowa część PO i niektórzy posłowie, przeciwko wystąpili inni posłowie oraz samorządowcy z Gdańska i sejmiku województwa. Zagrożenie dla Pomorza było oczywiste: najbardziej zyskowna lokalna firma (wówczas zarobiła na czysto miliard złotych przez rok) mogła zostać zmarginalizowana, spadłyby wpływy z podatków i liczba miejsc pracy.
Plan się nie powiódł, lecz na intrydze politycznej zyskał poseł Sławomir Neumann. Po tym, jak część Platformy wystąpiła przeciwko rządowi Ewy Kopacz przekonał panią premier, że należy uspokoić nastroje i przywrócić porządek. I że to jego w wyborach na przewodniczącego pomorskiej Platformy powinni poprzeć działacze zależni od rządu.
Największy konkurent Neumanna do fotela przewodniczącego PO na Pomorzu, marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, opowiadał się oczywiście za utrzymaniem niezależności Energi, co zostało przedstawione premier Kopacz jako nielojalność wobec rządu. W grę wchodziły rzecz jasna także inne kwestie, lecz sprawa Energi była jedną z istotniejszych.
Gdy notowania zaczynają spadać
Co stało się później? Neumann został szefem PO w regionie i miał swój udział w zmianie prezesa Energi. Za wieloletnim prezesem grupy Mirosławem Bielińskim przemawiały wyniki osiągane w spółce. Przeciwko wykorzystano fakt, że nie poparł publicznie planu połączenia z PGE. – Dziś widać, że to był pretekst. Plan połączenia upadł, a następca Bielińskiego nie zmienił polityki spółki, wymienił tylko część wyższej kadry – mówi jeden z menedżerów koncernu.
W tych domach blisko polskiego morza każdy, bez wyjątku, chciałby zamieszkać. Tylko te kosmiczne ceny…
W końcu kwietnia 2015 r. prezesem Energi został Andrzej Tersa, doświadczony energetyk, ale też czynny polityk PO. Kilka miesięcy wcześniej kandydował do rady miejskiej w Kartuzach z listy PO.
W końcu kwietnia, wraz z objęciem prezesury przez Tersę, nastąpił przełom. Notowane na giełdzie akcje Energi zaczęły gwałtownie spadać. Inwestorzy obawiali się, że Tersa będzie ochoczo realizował rządowe plany przejęcia przez PGE albo zainwestuje (a raczej utopi) pieniądze Energi w ratowanie górnictwa, bo taki plan miał rząd PO pod koniec kadencji.
W końcu kwietnia akcje Energi kosztowały 27 złotych, po pół roku spadły do 13 zł. A wartość grupy – o ok. 7 mld złotych.
Za kadencji Tersy spółka zaczęła wdrażać nowy system rozliczeń dla klientów, który okazał się największą porażką w historii firmy. Do części klientów Energa nie dostarczyła faktur do dziś, notuje zatem cztero- a czasem nawet sześciomiesięczne opóźnienie. Zawiódł dostawca systemu informatycznego, ale przecież to władze Energii zdecydowały się wdrożyć niesprawny system.
– Zarząd był ostrzegany przez nas, że szybkie tempo zmian, taka restrukturyzacja za wszelką cenę, może zakończyć się źle. Pozwalniano inkasentów, oszczędza się na BHP. Przez rok mieliśmy 12 wypadków śmiertelnych w spółkach podwykonawcach – wytyka Roman Rutkowski, szef „Solidarności” w Enerdze, przewodniczący Sekcji Krajowej Energetyki NSZZ „Solidarność”.
„Angażowanie Energi w górnictwo jest skandalem”
Prawo i Sprawiedliwość, które w październiku wygrało wybory, dawało nadzieję na poprawę sytuacji w Enerdze. Tuż przed wyborami Grzegorz Strzelczyk mówił na łamach „Wyborczej”: „Kopalnie należy ratować, ale angażowanie Energi w górnictwo jest olbrzymim skandalem. Niech łączą się z kopalniami koncerny, które wytwarzają energię z węgla, a nie Energa. W ostatnich tygodniach rządu Ewy Kopacz widać poszukiwanie jelenia, który dopłaci do nierentownych kopalń. Mam nadzieję, że ten skandaliczny plan nie zostanie zrealizowany przed wyborami”.
Ten „skandaliczny plan” realizuje właśnie rząd Beaty Szydło. Zgodnie z wolą jej ministrów kontrolowane przez państwo spółki energetyczne zrzucą się na Polską Grupę Górniczą (PGG) w kwocie 1,5 mld zł. Energa zadeklarowała najwięcej – do 600 mln zł. Całość przedstawiana jest jako „inwestycja”, lecz nie brakuje głosów, że to ukryta dotacja dla kopalń, a Energa nie tylko nie zarobi, lecz nie odzyska nawet wyłożonych pieniędzy.
Piękne cheerleaderki z Gdyni. Kim są dziewczyny, które robią furorę na świecie
– Oferty zaangażowania się kapitałowego trzech firm energetycznych w PGG to naturalna konsekwencja działań Ministerstwa Energii, które wpiera proces pozyskiwania inwestorów dla Polskiej Grupy Górniczej. Warunkiem zaangażowania firm energetycznych jest jednak wdrożenie w PGG działań restrukturyzacyjnych gwarantujących rentowność przedsięwzięcia w 2017 roku – komentował Tomasz Głogowski, rzecznik Kompanii Węglowej, która czeka na pieniądze.
Po tej informacji kurs Energi runął jednego dnia o 10 procent, co oznacza, że z portfeli inwestorów wyparowała ok. pół miliarda zł.
Co ciekawe, Platforma nie ma dużego pola do obrony Energii przed wejściem w górnictwo. Przed wyborami poseł PO Tadeusz Aziewicz tłumaczył, że „jeśli zaangażowanie w Silesię [fundusz górniczy – red.] będzie uzasadnione ekonomicznie, to interesy Energi nie będą zagrożone”.
Planem niepokoją się natomiast związki zawodowe. – Jesteśmy zaniepokojeni, żeby wejście w górnictwo nie odbyło kosztem pracowników – ocenia Rutkowski. – Uważam, że sytuacji w firmie jest na tyle niepokojąca, że powinno wejść do niej ABW, aby sprawdzić niektóre decyzje – dodaje.
Czynniki ryzyka
W kwietniu 2015 r., gdy odchodził prezes Bieliński, poseł PiS Andrzej Jaworski cieszył się z tej zmiany. – Odwołano zarząd, który w mojej ocenie szkodził Enerdze. Na nowego prezesa będę patrzył pod kątem działań, które podejmie. Powinien rozpocząć budowę elektrowni wodnej między Nieszawą a Ciechocinkiem oraz wrócić do budowy elektrowni w Ostrołęce – podkreślał Jaworski.
Czy PiS zaczął realizować te zamiary? Powrót do budowy elektrowni w Ostrołęce zwiastowało powołanie w grudniu tymczasowego prezesa Romana Pionkowskiego. Ale szybko został on zmieniony na Dariusza Kaśkówa, menedżera powiązanego z opolskim PiS-em. I okazało się, że Bieliński działał racjonalnie, nie budując elektrowni w Ostrołęce. W 2012 roku Energa wstrzymała prace przygotowawcze do budowy bloku węglowego w Elektrowni Ostrołęka o mocy ok. 1000 MW. Informowała, że szuka partnera zainteresowanego wspólną realizacją projektu, który wziąłby na siebie pewne czynniki ryzyka.
W marcu 2016 r. wiceprezes Energi Grzegorz Ksepko (PiS) mówi bardzo podobnie.
„Jesteśmy zainteresowani projektem budowy elektrowni w Ostrołęce. Projekt został zawieszony w 2012 roku, my w tej chwili do projektu powracamy, są zlecone analizy” – tłumaczył w tym tygodniu Grzegorz Ksepko. „Trudno mówić o konkretach, analizujemy różne modele biznesowe, prowadzimy szeroko zakrojone prace analityczne. Ich wynik pokaże, który model biznesowy będzie najbardziej optymalny” – dodał.
„Chciałbym, żeby do spółki przychodzili fachowcy”
Grupa Energa od momentu powstania padała politycznym łupem rządzących polityków. Pracę znajdowali w niej działacze SLD, PiS, PO. Po ostatnich wyborach w różnych spółkach Grupy Energa naliczyliśmy już kilkanaście osób związanych z PiS. Wiceprezesem Energa-Operator został Krzysztof Bączyk, pracował już w energetyce, ale i był szefem Solidarnej Polski w Ostrołęce i w Siedlcach. To znajomy Jacka Kurskiego.
Szefem pani Violetty w radzie Energa-Operator jest Grzegorz Strzelczyk, radny PiS z Gdańska. On też może pochwalić się doświadczeniem w biznesie.
– Nie mamy wpływu na decyzje kadrowe, ale chciałbym, aby do spółki przychodzili fachowcy. Czasami nominacje bywały na chybił trafił, a minister skarbu powinien weryfikować ludzi, żeby przychodzili nie tylko z nadania politycznego – mówi Roman Rutkowski, szef „Solidarności” w Enerdze, przewodniczący Sekcji Krajowej Energetyki NSZZ „Solidarność”.
Przez ostatni rok Energa miała czterech prezesów, zarząd działał w ośmiu różnych składach, podobnie jak rada nadzorcza. Z raportu firmy za rok 2015 wynika, że po przejęciu władzy przez PiS obniżono wynagrodzenia prezesom spółki.
Za cztery miesiące pracy Mirosław Bieliński otrzymał 317 tys. zł, a po odejściu z firmy 884 tys. zł za zakaz konkurencji. Andrzej Tersa w ponad 7 miesięcy zarobił 565 tys. zł (w raporcie nie ma danych o wypłacie za zakaz konkurencji). Natomiast Roman Pionkowski za pracę od 7 do 31 grudnia dostał „jedynie” 17 tys. zł.