Kibole, 16.09.2016

 

top16-09-2016

 

Tupolew ścigający brzozę

Tupolew ścigający brzozę

Sezon dopiero się zaczął, a już jest „interesująco”. Serial „Smoleńsk” leci (nomen omen) szósty sezon, a ten zapowiada się na lepszy od poprzednich. Prawda, iż główny realizator Antoni Macierewicz z pomysłów wyprztykał się, ale szczegóły i ich interpretacje mogą być o wiele ciekawsze niż suspensy, gatunkowe zwroty akcji. Macierewicz jest teraz w bezpośrednim posiadaniu dostępu do dowodów, a więc do ich przetwarzania. I o to teraz będzie chodzić w szóstym i następnych sezonach.

Wydawało się, że pomysł ze zderzeniem Tupolewa z brzozą, jadącą na samochodzie to scenariusz filmu klasy C, albo jeszcze niższej i to nie z Hollywood, lecz Bollywood. Ależ nie! Taki scenariusz był opracowywany. Macierewicz i jego tzw. eksperci (bynajmniej nie od katastrof lotniczych) zastanawiali się nad zakupem Tupolewa w Czechach, rozpędzenia go – jak to określono – do „olbrzymiej prędkości i zderzenia go z samochodem, na którego dachu umieszczona byłaby brzoza”. Fantazja? Nie. Potwierdza to szef podkomisji do ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej, dr Wacław Berczyński: – „Były takie plany. W czasie burzy mózgów zastanawialiśmy się na tym, ale ostatecznie odrzuciliśmy ten pomysł. Głównie ze względów bezpieczeństwa. Łatwo to sobie wyobrazić: pędzące auto, przecież ktoś musiałby je prowadzić”. Lecz ktoś mógł się poświęcić. Macierewicz jest bohaterski, wszak rozdaje złote medale swoim Misiewiczom. Jarosława Kaczyńskiego wykluczamy, bo nie ma prawa jazdy.

Zauważmy, co stwierdzono: „burzę mózgów”. Nie byłem w czasie tej burzy, ale przypomina mi ona inną burzę mózgów, gdy McMurphy grany przez Jacka Nicholsona chce przegłosować transmisję z meczu w telewizorze, który mają nad głową mózgowicze. Nie udaje mu się, acz niewiele brakowało, jednego bodaj głosu. Siostra Ratched „ostatecznie odrzuciła ten pomysł. Głównie ze względów bezpieczeństwa”.

Lecz nie koniec z tą „burzą mózgów”, wszak naród też chce brać aktywny udział w szóstym sezonie „Smoleńska”. Identyfikuję się z narodem, a ze mną poseł Platformy Obywatelskiej Krzysztof Brejza, który napisał do ministra list otwarty, interpelację, aby udostępnić nagranie z „burzy mózgów”, tj. z posiedzenia podkomisji, z rozmów o brzozie, jadącej na dachu samochodu i ścigającym ją Tupolewie. Brejza zadaje wiele szczegółowych pytań, ale najważniejsze jest moje: dlaczego koncepcja ze ścigającym Tupolewem za brzozą na samochodzie upadła? Dlaczego? Czyżby ta burza mózgów tak była groźna, że zwaliła brzozę?

Suweren oczekuje tego odcinka z burzą mózgów, co po burzy z ekspertów zostało itd.? Nie może bawić się tylko sam Macierewicz. My też chcemy to oglądać, a przynajmniej słuchać, bo nie pójdziemy do swoich łóżek.

Waldemar Mystkowski

tupolew

Koduj24.pl

csfhkevwyaqtmo8

Wielka ucieczka prezesa NBP i wicepremiera Morawieckiego po audiencji u Jarosława Kaczyńskiego

JUSTYNA DOBROSZ-ORACZ, ZDJĘCIA I MONTAŻ: ANU CZERWIŃSKI, 16.09.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,20703426,video.html?embed=0&autoplay=1
‚Będę pilnował, by NBP był niezależny’ – obiecywał tuż przed swoim wyborem profesor Adam Glapiński. Naszej ekipie udało się wyśledzić, że w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej doszło właśnie do spotkania prezesa Narodowego Banku Polskiego z Jarosławem Kaczyńskim i wicepremierem Mateuszem Morawieckim. Byli zaskoczeni naszą obecnością. Czy zdradzili, o czym rozmawiano?

wielka-ucieczka

wyborcza.pl

Rozpędzą tupolewa i zderzą go z brzozą? Nie wierzyliśmy, ale wtedy przyszła odpowiedź komisji

bc, 16.09.2016

Wacław Berczyński, szef podkomisji smoleńskiej

Wacław Berczyński, szef podkomisji smoleńskiej (Screen z filmu „Smoleńsk”/Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Pędzący samochód z brzozą na dachu zderza się z rozpędzonym tupolewem? Eksperci z podkomisji Macierewicza przyznają, że myśleli o takim eksperymencie. Ostatecznie zrezygnowali z niego po „burzy mózgów”.

Choć plan eksperymentu brzmi nieprawdopodobnie, Paweł Deresz, wdowiec po Jolancie Szymanek-Deresz, przedstawił go jako „potwierdzoną plotkę”. – Dotarły do mnie wieści, że komisja zamierza zakupić nowego tupolewa w Czechach i dokonać następującego eksperymentu: rozpędzić go do olbrzymiej prędkości i zderzyć z samochodem, który również pędzi, a na dachu tego samochodu umieszczona będzie brzoza – mówił dziennikarz na antenie TVN24 .

Postanowiliśmy zapytać u źródła, czyli w podkomisji, czy faktycznie taki eksperyment jest planowany.

„To niebezpieczne”

– Były takie plany. W czasie burzy mózgów zastanawialiśmy się na tym, ale ostatecznie odrzuciliśmy ten pomysł – przyznał w rozmowie z nami dr Wacław Berczyński, przewodniczący podkomisji do ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej. Dlaczego koncepcja upadła?

– Głównie ze względów bezpieczeństwa. Łatwo to sobie wyobrazić: pędzące auto, przecież ktoś musiałby je prowadzić. Nie sposób przewidzieć, jak mogłoby się to zakończyć. Poza tym zorganizowanie takiego eksperymentu to ogromne koszty. Nie wspominając o tym, że nie mamy samolotu, którego moglibyśmy użyć w takim doświadczeniu – tłumaczył Berczyński.

„Ma ujawnić ukrywane informacje”

Podkomisja smoleńska została  powołana przez Antoniego Macierewicza do ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej. Jej członkowie początkowo zapoznawali się z dostępnymi dokumentami w tej sprawie, m.in. materiałami komisji Millera, która wcześniej badała przyczyny katastrofy oraz prokuratury. Członkowie podkomisji oglądali też w bazie lotniczej w Mińsku Mazowieckim drugi z polskich Tu-154M, bliźniaczy do tego, który rozbił się pod Smoleńskiem.

Szef MON tłumaczył, że powodem powołania podkomisji było „ujawnienie ukrywanych lub nieznanych wcześniej informacji, które mają istotne znaczenie dla ustalenia przyczyn katastrofy”.

Tymczasem Komisja Millera ustaliła, że przyczyną katastrofy smoleńskiej było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania – konsekwencją było zderzenie samolotu z drzewami. Członkowie komisji podkreślali, że ani rejestratory dźwięku, ani parametrów lotu nie potwierdzają tezy o wybuchu na pokładzie samolotu, którą forsował Antoni Macierewicz. Ponadto w raporcie wskazano m.in. na błędy rosyjskich kontrolerów z lotniska w Smoleńsku.

zderza

gazeta.pl

Int.doMON.Wnoszę o ujawnienie nagrań z pos.kom.smoleńskiej: rozmów „ekspertów”o planie:auto+brzoza+TU154

cseqrtuxgaamlme

Nowa komisja Macierewicza zaprzeczyła tezie o wybuchu? Lasek: To pokazali panowie

bc, 16.09.2016

Maciej Lasek, szef Komisji ds. Badania Wypadków Lotniczych

Maciej Lasek, szef Komisji ds. Badania Wypadków Lotniczych (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

• Jedną z teorii ws. przyczyn katastrofy smoleńskiej jest wybuch
• Taką wersję lansował m.in. parlamentarny zespół Macierewicza
• Lasek: „Teraz jego podkomisja sama udowodniła, że wybuchu nie było”

– To dzisiaj pokazali panowie: największe nagromadzenie szczątków tupolewa było w miejscu zderzenia z ziemią, to nam pokazali członkowie podkomisji. Gdyby samolot wybuchł w innym miejscu, to po pierwsze odgłos wybuchu by się nagrał, a po drugie, stracono by zasilanie, a rejestrator katastroficzny i rejestrator głosu pracowały do zderzenia z ziemią. To świadczy, że zasilanie było – tłumaczył w „Kropce nad i” w TVN24 dr Maciej Lasek. Szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych dodał też, że gdyby przed zderzeniem z brzozą nastąpił wybuch, najwięcej elementów wraku byłoby w miejscu eksplozji. Znaleziono tam jednak tylko jeden czy dwa fragmenty maszyny.

Dowiedz się więcej:

Kto forsował tezę o wybuchu?

Jedną z tez parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, któremu przewodniczył Antoni Macierewicz, był właśnie wybuch na pokładzie prezydenckiego Tupolewa. W raporcie ekspertów Macierewicza była mowa o eksplozjach na lewym skrzydle, w kadłubie i prezydenckiej salonce. Teorię o wybuchu wciąż rozważa także nowo powołana podkomisja.

Co ustaliła Komisja Millera, która jako pierwsza badała katastrofę?

Komisja Millera ustaliła, że przyczyną katastrofy smoleńskiej było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania – konsekwencją było zderzenie samolotu z drzewami. Członkowie komisji podkreślali, że ani rejestratory dźwięku, ani parametrów lotu nie potwierdzają tezy o wybuchu na pokładzie samolotu, którą forsował Antoni Macierewicz. Ponadto w raporcie wskazano m.in. na błędy rosyjskich kontrolerów z lotniska w Smoleńsku.

Kto do tej pory badał przyczyny katastrofy smoleńskiej?

Do lipca 2011 r. przyczyny katastrofy badała Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, którą kierował ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller. Tragicznym lotem prezydenckiego tupolewa zajmował się też parlamentarny zespół smoleński, na którego czele stal Antoni Macierewicz. Jego raport z kwietnia 2015 r. zawierał tezę, że prawdopodobną przyczyną katastrofy była seria wybuchów m.in. na lewym skrzydle, w kadłubie i prezydenckiej salonce. Od lutego 2016 r. katastrofą zajmuje się podkomisja powołana przez ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza.

nowa

gazeta.pl

Macierewicz: Samolot leciał blisko kilometr rozpadając się w powietrzu

Dodano: 03.04.2013

W rozmowie z naszym reporterem Antoni Macierewicz zapowiedział, że 10 kwietnia zostanie opublikowany kolejny raport zespołu parlamentarnego dotyczący przyczyn tragedii smoleńskiej. Członkowie zespołu parlamentarnego dysponują materiałami, z których wynika, że samolot przez blisko kilometr leciał rozpadając się w powietrzu i „siejąc szczątkami”.

– Mam nadzieję, że 10 kwietnia zostanie opublikowany kolejny raport zespołu parlamentarnego zawierający bardzo dogłębną analizę przebiegu wydarzeń, które doprowadziły do tragedii smoleńskiej. Będzie tam bardzo nowatorska analiza samego przebiegu tej tragedii oraz istotne analizy prawne pokazujące, w jaki sposób władze rządu Donalda Tuska doprowadziły do tego, że państwowa komisja, na czele której stał Jerzy Miller została powołana nielegalnie i w ten sposób, że jej działania nie mają podstaw mocy prawnej. Raport pokaże, w jaki sposób doprowadzono do zupełnego obezwładnienia polskiego aparatu bezpieczeństwa, aparatu dyplomatycznego, aparatu prawnego oraz polskiej prokuratury. Te analizy będą do państwa dyspozycji 10 kwietnia – zapowiedział Antoni Macierewicz.

Szef zespołu parlamentarnego badającego przyczyny i przebieg tragedii smoleńskiej podkreślił też, że o eksplozji w samolocie mówią nawet filmy głównej rosyjskiej agencji informacyjnej RIA Novosti, które były przeznaczone do międzynarodowej dystrybucji. Z pokazanych tam symulacji wynika, że do tragedii doszło dlatego, że samolot wybuchł w powietrzu.

– Do tego samego wniosku prowadzą badania zespołu parlamentarnego, którego ekspert z Australii pan Gregory Szuladzuiński już w 2011 roku sformułował taką tezę na podstawie badania szczątków samolotu, rozłożenia ciał, danych ze skrzynki parametrów lotu ATM oraz innych danych fizycznych. Stwierdził on, że najbardziej prawdopodobną hipotezą jest to, że doszło do eksplozji – tłumaczy Antoni Macierewicz.

Zespół parlamentarny dysponuje materiałami, z których wynika, że eksplozji w powietrzu było kilka, a samolot lecąc na odcinku kilometra dosłownie rozpadał się w powietrzu. Antoni Macierewicz mówi o serii eksplozji, która miała miejsce ok. 50 metrów przed tym, gdy samolot przeleciał nad tzw. „pancerną brzozą”. Okazuje się, że już przed tą brzozą rosyjscy śledczy zidentyfikowali części samolotu leżące m.in. na okolicznej szopie, która zgodnie z kierunkiem lotu samolotu znajduje się jeszcze przed drzewem.

– Samolot leciał blisko kilometr rozpadając się w powietrzu, siejąc szczątkami, które spadały i niszczyły gałęzie, drzewa, uderzały w płoty i znajdujące się tam warsztaty samochodowe oraz szopy działkowiczów – mówi Antoni Macierewicz.

niezalezna.pl

PIĄTEK, 16 WRZEŚNIA 2016, 13:53
kidawa

Kidawa-Błońska odpowiada Radziwiłłowi ws. finansowania in vitro: My je przywrócimy

Marszałek Kidawa-Błońska odpowiedziała na Twitterze na deklarację ministra Radziwiłła, że koniec finansowania in vitro jest ostateczny.

Rezygnacja z finansowania in vitro nie jest ostateczna. My je przywrócimy.http://300polityka.pl/live/2016/09/16/radziwill-rezygnacja-z-finansowania-in-vitro-jest-ostateczna/ 

Photo published for Radziwiłł: Rezygnacja z finansowania in vitro jest ostateczna

Radziwiłł: Rezygnacja z finansowania in vitro jest ostateczna

Radziwiłł: Rezygnacja z finansowania in vitro jest ostateczna Konstanty Radziwiłł w Gościu Radia Zet był pytany przez Konrada Piaseckiego, czy rezygnacja z rządowego programu in vitro i jego refund…

300polityka.pl

 m-kidawa

Deklaracja ministra zdrowia padła na antenie Radia ZET w programie Konrada Piaseckiego.

300polityka.pl

Smoleńsk, odgrzewana bomba? Ekspert Macierewicza już raz błysnął zmyślonym zamachem

Tomasz Piątek, 16.09.2016

Frank Taylor, główny

Frank Taylor, główny „zagraniczny ekspert smoleński” Antoniego Macierewicza (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Głównym „zagranicznym ekspertem smoleńskim” Antoniego Macierewicza jest brytyjski specjalista Frank Taylor. Tak się składa, że jest on dobrze znany we Włoszech. Szerzył tam nieprawdę o jednej z największych włoskich katastrof lotniczych.

Proszę Państwa, dzisiaj kończymy tydzień na poważnie. Bo sytuacja jest poważna. Antoni Macierewicz jako eksperta smoleńskiego zaprezentował nam człowieka co najmniej skompromitowanego.

Minister obrony narodowej znów straszy nas opowieścią o zamachu, kłamstwie, manipulacjach. I robi to przy pomocy specjalisty. Specjalisty od takich opowieści i takich manipulacji.

Cała sprawa ma jeszcze drugie, albo i trzecie dno. O czym można się przekonać, gdy pozna się tło i szczegóły największej kompromitacji Taylora.

Kompetencje sprzed pół wieku i z „krótkich kursów”

Taylor twierdzi, że polscy i rosyjscy eksperci rządowi źle badali katastrofę smoleńską: „Pominięto zapis mikrofonu przestrzennego i zrezygnowano z oczyszczenia nagrań… Niewiele zrobiono, aby określić, w jaki sposób ludzie zginęli, co się wydarzyło wewnątrz kabiny…”. Według Taylora miejsce katastrofy przeszukano niedokładnie, skoro szczątki samolotu znajdowano jeszcze sześć miesięcy po tragedii.

Brytyjczyk podważył kompetencje tych, którzy katastrofą zajmowali się z urzędu. Nic dziwnego, że polskie media postanowiły rzucić okiem na jego kompetencje. „Frank Taylor nigdy nie był związany z brytyjską komisją badania wypadków lotniczych” – napisał wczoraj Newsweek.pl – „Polscy specjaliści z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych skontaktowali się z brytyjską komisją badania wypadków lotniczych AAIB, w której miał podobno pracować Frank Taylor. Z odpowiedzi udzielonej przez AAIB wynika jednoznacznie, że pan Frank Taylor nie był członkiem AAIB i nie uczestniczył w jej badaniach jako inspektor. Wiadomo jedynie, że pełnił rolę doradcy wspomagającego badania prowadzone poza brytyjską komisją. Był także związany z Uniwersytetem w Cranfield. Jednak – podkreślali specjaliści – domeną Franka Taylora jest teoria, a nie praktyka. Nie przeszkadzało to Frankowi Taylorowi w udzieleniu portalowi wPolityce.pl wywiadu poświęconego katastrofie smoleńskiej. Zdziwieni tym eksperci PKBWL zgodnie przyznali, że wedle obowiązujących na całym świecie standardów przed wydawaniem opinii na temat katastrofy, powinien on zasięgnąć informacji bezpośrednio u źródła tj. osób, które katastrofę badały. Nic takiego nie miało jednak miejsca…”.

Profil Taylora na LinkedIn (internetowa społeczność profesjonalistów) wyjaśnia, że dawno, dawno temu (w latach 1957-61) pracował jako inżynier, specjalista od systemów paliwowych w odrzutowcach. Przez następne 44 lata był „specjalistą od bezpieczeństwa przelotów”. Na Uniwersytecie w Cranfield założył i szefował przez lata Cranfield Aviation Safety Centre, potem – po przejściu na emeryturę – pracował jako prywatny specjalista od bezpieczeństwa lotów. Brytyjska komisja badania wypadków lotniczych AAIB kilka razy prosiła go o pomoc przy wyjaśnianiu katastrof.

Krew sprzed lat, kłamstwa przez lata

Niestety, Brytyjczyk ma w swym dorobku pewne doświadczenie, którym na LinkedIn się nie chwali.

Tu musimy cofnąć się o 36 lat. 27 czerwca 1980 r. do Morza Tyrreńskiego spadł samolot włoskich prywatnych linii lotniczych Itavia. Wszyscy pasażerowie zginęli.

Po 33 latach dochodzenia, śledztw, procesów i apelacji włoski Sąd Kasacyjny w 2013 r. ustalił ostatecznie, że samolot spadł za sprawą pocisku wystrzelonego z innego samolotu. Najprawdopodobniej został zaatakowany przez wojskowy myśliwiec. Najprawdopodobniej przez pomyłkę.

Wyjaśnianie sprawy trwało tak długo i wciąż pozostają pewne wątpliwości, ponieważ włoski rząd, włoska armia i niektórzy sojusznicy z NATO robili wszystko, żeby zatuszować przyczyny katastrofy.

Uwaga: to nie jest publicystyczna teza „spiskowa”. To ostateczne ustalenia włoskich sądów.

W procesach karnych nie znaleziono winnych. Postępowanie wszczęto na nowo w roku 2007 (po tym, jak były prezydent Włoch, Francesco Cossiga, oznajmił, że samolot został zestrzelony przez francuskie myśliwce – miały go wziąć za samolot libijskiego dyktatora Kaddafiego). Ale 10 września 2011 r. w procesie cywilnym o odszkodowanie dla rodzin ofiar sędzia Paola Proto Pisani skazała ministerstwo obrony i ministerstwo transportu na wypłacenie ponad 100 mln euro dla 42 krewnych.

Sędzia stwierdziła, że samolot został zestrzelony podczas działań o charakterze wręcz wojennym. I skazała ministerstwa na wypłatę odszkodowań nie tylko za dopuszczenie do katastrofy, ale także za utrudnianie śledztwa. Pisani uznała, że funkcjonariusze włoskiego lotnictwa wojskowego uczestniczyli w tym utrudnianiu „poprzez serię licznych czynów nielegalnych popełnionych już po katastrofie”.

Sąd Kasacyjny potwierdził wyrok. Ostatecznie ogłosił, że trudno znaleźć inne wyjaśnienie katastrofy niż pocisk. Tylko ta hipoteza – cytuję uzasadnienie za „Corriere della Sera” – „jest wielostronnie i spójnie udowodniona”. Sąd potwierdził też definitywnie, że zacieranie śladów miało miejsce. Krewni ofiar przyjęli tę sentencję z ulgą.

Jak widać, prawdę próbowano zataić, zatuszować i zakłamać. Głównym narzędziem takiego zakłamywania była tzw. teza o bombie. Według niej samolot miał się rozpaść w powietrzu za sprawą ładunku wybuchowego wniesionego na pokład przez terrorystów. Teza ta została odrzucona przez ekspertów i obalona przez włoskie sądy. Sędzia Paola Proto Pisani powiedziała, że na pokładzie samolotu żadna bomba nie wybuchła. Sąd Kasacyjny się z nią zgodził.

Głównym zwolennikiem i głosicielem tezy o bombie był nie kto inny, a Frank Taylor. Jak teraz w Polsce, tak wtedy we Włoszech Brytyjczyk wystąpił w roli „zagranicznego specjalisty” – podczas ponownego śledztwa w latach 90. Według niego ładunek wybuchowy miał zostać umieszczony w toalecie. Opowieść Taylora została zanegowana przez ekspertów i przez sądy, ponieważ nic się z nią nie zgadzało.

We wraku znaleziono ślady trotylu – ale razem z innymi składnikami typowymi dla mieszanki używanej w pociskach myśliwców, nie w bombach. Wiele bulajów (okrągłe okienka samolotów) zachowało się w całości, co przy eksplozji na pokładzie byłoby raczej niemożliwe. Akurat w toalecie eksperci nie znaleźli żadnych śladów trotylu…

I wreszcie – samolot wyleciał z dwugodzinnym opóźnieniem. Zatem bomba zaprogramowana na regularny czas przelotu wybuchłaby jeszcze na lotnisku. Na tę ostatnią okoliczność zwrócił uwagę sędzia Vittorio Bucarelli, który również badał sprawę. I też odrzucił tezę o bombie.

Przewodnicząca stowarzyszenia rodzin ofiar, Daria Bonfietti, określiła lansowanie wersji Taylora jako „obrazę dla wymiaru sprawiedliwości” i „obelgę dla prawdy historycznej”.

Taylor nie był sam

Wersja Taylora pokutowała jednak długo. Nic dziwnego, ponieważ nie tylko on ją głosił. Już wcześniej wiele osób zainteresowanych było tym, żeby śmierć pasażerów przypisać tajemniczej bombie, a nie błędom lotników wojskowych.

Już następnego dnia po katastrofie ktoś zadzwonił do redakcji „Corriere della Sera” i oskarżył neofaszystowskich terrorystów o podłożenie ładunku wybuchowego w samolocie. Mieli to być neofaszyści z grupy NAR (Nuclei Armati Rivoluzionari – Rewolucyjne Komórki Zbrojne).

Podobnie jak później Taylor, anonimowy informator twierdził, że bombę podłożono w toalecie samolotu. Oświadczył, że zrobił to neofaszysta Marco Affatigato. Tyle, że w tym czasie znajdował się on pod kluczem, w więzieniu.

Miesiąc później, 2 sierpnia 1980 r., wybuchła bomba na dworcu kolejowym w Bolonii. Ładunek został podłożony przez neofaszystów. Wielu komentatorów uważa jednak, że w tym przypadku terroryści działali mniej lub bardziej „na zlecenie”. Do dzisiaj nie wyjaśniono ich powiązań z różnymi służbami specjalnymi. Wśród wielu wersji pojawiła się i taka, że krew tuszowano krwią. Bomba w Bolonii miałaby wybuchnąć po to, żeby zakłamać prawdę o katastrofie samolotu z 27 czerwca. Po neofaszystowskiej masakrze na dworcu ludzie mieliby łatwiej uwierzyć w opowieść o neofaszystowskiej masakrze w samolocie.

Warto odnotować, że jednym z neofaszystów ściganych za zamach w Bolonii był Roberto Fiore, który uciekł przed włoskim wymiarem do Wielkiej Brytanii. Według „Sunday Express” i magazynu „Searchlight” z jakichś przyczyn był tam chroniony przez brytyjskie służby specjalne. Po 2007 r. wrócił do Włoch, gdzie założył partię Forza Nuova – neofaszystowską, antyimigrancką i proputinowską. Fiore interesuje się Polską i nieraz tu przyjeżdżał. W 2015 r. posłowie Kukiz’15 związani z Ruchem Narodowym zaprosili go do Warszawy. A gdy przyjechał, oprowadzili go po Sejmie.

Smoleńsk jako powtórka?

Zapoznając się ze sprawą włoskiej katastrofy z 1980 r. trudno nie wołać co chwilę: „Ale zaraz, przecież to Smoleńsk!”. Trudno nie odnieść wrażenia, że zwolennicy tezy o zamachu smoleńskim – zrzynają. Zrzynają z włoskiej ściągawki. Ich opowieść wygląda jak próba takiego naciągnięcia faktów, żeby pasowały do historii, która wydarzyła się naprawdę… Tyle, że 36 lat temu we Włoszech, gdzie pozostawiła po sobie niekończące się teorie spiskowe.

Opowiada się nam, że władze cywilne i wojskowe, polskie i rosyjskie zakłamują przyczyny katastrofy. We Włoszech władze wojskowe i cywilne, włoskie i NATO-wskie robiły to naprawdę.

Straszy się nas trotylem w tupolewie. We włoskim samolocie trotyl naprawdę był – aczkolwiek nie do końca taki, jakiego chcieli zwolennicy tezy o bombie.

Mówi się nam o tajemniczych śmierciach osób bliżej lub dalej powiązanych z katastrofą smoleńską. Mówi się o nich, choć śledztwa nie wykazały, żeby śmierci te były efektem spisku. We Włoszech też były takie śmierci i takie śledztwa. Tyle, że tam w dwóch przypadkach sąd uznał, że podejrzenie spisku mogło być zasadne. I że te dwie sprawy trzeba wyjaśnić.

Wobec tych wszystkich dziwnych zbieżności szczególnie niepokojąca staje się ta personalna zbieżność, które właśnie stała się szerzej znana.

Mimo wielkiej różnicy czasu i przestrzeni między katastrofą włoską a smoleńską, w obu przypadkach wystąpił Frank Taylor.

Jako specjalista od dziwnych opowieści o katastrofach lotniczych.

Zobacz także

nowy

wyborcza.pl

Hołubienie kibola

Dariusz Wołowski, 16.09.2016

Kibice Legii Warszawa na meczu z Borussią Dortumnd

Kibice Legii Warszawa na meczu z Borussią Dortumnd (Czarek Sokolowski (AP Photo/Czarek Sokolowski))

To było starcie dwóch różnych cywilizacji, odległych galaktyk w zupełnie innym stadium rozwoju. Legia Warszawa w pojedynku z Borussią Dortmund okazała się tkwić w epoce kamienia łupanego. Na boisku, ale co najgorsze – także poza nim. Bo kibol znów przechytrzył wszystkich i wszystkim zagrał na nosie.

Miało być pięknie. Po 20 latach polski klub wrócił do Ligi Mistrzów. 15-20 mln euro zarobione w tych rozgrywkach miały katapultować warszawską drużynę w inny piłkarski wymiar. Trzeba było tylko umieć wejść na salony i godnie się tam bawić.

Od lat byliśmy sceptyczni, jeśli chodzi o politykę Legii wobec kibiców. Jej szefowie, tak jak szefowie innych polskich klubów, bywali zakładnikami kibolstwa. Sami upierali się jednak, że nie chcą traktować wszystkich jednakowo i spisywać na straty. Przekonywali, że da się oddzielić stadionowych przestępców od rzeszy tych, którzy tylko im ulegają. Kolejne burdy niczego nie zmieniały.

Kilka miesięcy temu na stadionie Legii pojawiły się transparenty z szubienicami dla dziennikarzy oraz polityków opozycji. Właściciele klubu oficjalnie się od nich odcięli, ale nikogo nie ukarali. Niektórzy politycy PiS i partii Kukiza bagatelizowali sprawę, prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa. Kibol odebrał od wysokich urzędników państwa sygnały, że to on jest prawdziwym Polakiem.

Środowy mecz z Borussią na starcie Ligi Mistrzów był rodzajem egzaminu, czy polityka tolerancji przynosi efekty. Skończyło się na kompromitacji. Kiedy na boisku rozbita drużyna z Warszawy dostawała gola za golem, jej fani, a właściwie stadionowi bojówkarze, wdarli się do sektora kibiców z Dortmundu i zaatakowali ich gazem. I niech nikt nie mówi, że to był incydent, dzieło kilku bandytów, bo obraźliwe okrzyki lżące rywala i jego kibiców skandowało kilka sektorów fanów klubu z Łazienkowskiej. Tak święto polskiej piłki zmieniało się w stypę.

Sankcje UEFA są nieuniknione, włącznie z zamknięciem stadionu. Następny mecz w Warszawie Legia gra z Realem Madryt. Dziesiątki tysięcy normalnych kibiców zacierały ręce, by na żywo zobaczyć zwycięzców ostatniej Ligi Mistrzów z Cristiano Ronaldo, Garethem Bale’em i Luką Modriciem w składzie. To miała być kulminacja wielkiego futbolowego festynu.

Może się jednak okazać, że zamiast tego pozostanie po Legii w futbolowej elicie kompromitujący swąd. A szefowie klubu zapłacą kary i poniosą straty finansowe – na mecz z Realem sprzedano już wszystkie bilety.

Tolerancja, hołubienie kibolstwa to rosyjska ruletka. Nabój wystrzelił w najgorszym momencie.

Zobacz także

kibol

wyborcza.pl

Gościnne występy. W piątek – Olejnik. Duchy smoleńskie i katyńskie

Monika Olejnik „Kropka nad i” TVN 24, 16.09.2016

Plakat filmu

Plakat filmu „Smoleńsk” (Materiały prasowe)

Takiej manipulacji dawno nie widziałam, takiej dawki kłamstwa, przeinaczania faktów.

Byłam na filmie „Smoleńsk”. Najpierw się wzruszyłam, potem wkurzałam coraz bardziej. Wzruszające były sceny, kiedy pokazywano przejazd trumien z parą prezydencką Krakowskim Przedmieściem, kiedy pokazywano opłakujących warszawiaków. A potem było coraz gorzej. Takiej manipulacji dawno nie widziałam, takiej dawki kłamstwa, przeinaczania faktów.

Reżyser Antoni Krauze ma prawo do własnych przemyśleń, do zrobienia filmu, jaki mu się żywnie podoba, ale niestety w ten film została wciągnięta machina rządowa i nie tylko.

Film jest pod patronatem prezydenta Dudy. Na film wysyła uczniów minister edukacji Anna Zalewska. To nie jest zwykły film, tylko film, który przedstawia prawdę, jak to mówi Jarosław Kaczyński, prawdę o Smoleńsku, „przez zręczną intrygę fabularną”.

Film jest źle zrobiony, ma zły scenariusz, jest źle zagrany. Maria Kaczyńska, grana przez Ewę Dałkowską, sprawia wrażenie zimnej, zgryźliwej, pozbawionej empatii postaci.

Pani minister edukacji mówi, że jest to film edukacyjno-biograficzny, dokumentalny. Dokumentalny o tyle, że są wykorzystywane prawdziwe zdjęcia, a to z Krakowskiego Przedmieścia, a to ze spaceru Putina i Tuska po sopockim molo. Film jednoznacznie przedstawia historię smoleńską: to była zmowa Rosjan i Polaków. To oni mają krew na rękach. Co wyniosą z tego filmu uczniowie? Zapewne to, że Putin z Tuskiem umówili się na wyeliminowanie prezydenta i elit polskich.

Antoni Macierewicz, który uciekł ze Smoleńska do Warszawy, był pół godziny drogi od tej tragedii, teraz głosi, że byliśmy pierwszą wielką ofiarą terroryzmu. To on w swoim raporcie stwierdził, że na pokładzie samolotu były wybuchy, w kadłubie, w salonce i na skrzydle. Te wybuchy są na filmie, zgodnie z teorią Macierewicza przelatuje ognista kula i samolot rozpada się w powietrzu.

Widzimy też scenę, kiedy duchy smoleńskie spotykają się z duchami katyńskimi, oficerowie witają prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ściskają się z jego małżonką i z innymi pasażerami samolotu. To chyba jedna z najbardziej wstrząsających scen.

Jarosław Kaczyński chciałby, żeby ten film był wyświetlany na świecie. Oby tak się nie stało, bo film jest kompromitacją wybitnego reżysera.

Czytam, że starosta z Jarocina kupił dwa tysiące biletów dla uczniów, to naprawdę zgroza.

W filmie jest konsultant do spraw obyczajowych, którym jest brat cioteczny Jarosława Kaczyńskiego, a w realu chyba potrzebny jest konsultant do spraw zdrowego rozsądku. Macierewicz kontynuuje swoją misję i chce dowieść tego, co już dowiódł. W raporcie napisał: „materiał dowodowy jest jednoznaczny, nikt bardziej niż władcy Federacji Rosyjskiej nie skorzystał na śmierci prezydenta RP”.

Teraz władza funduje rodzinom smoleńskim kolejne przeżycie, oto prokuratura zadecydowała, że będą ekshumacje wszystkich ofiar, poza tymi, które były już ekshumowane dla potrzeb śledztwa. Są tacy, którzy chcą tego, ale są tacy, którzy sobie nie życzą, niestety nic nie mogą zrobić. Z komunikatu prokuratury wynika jasno, że pary prezydenckiej też.

Czy czeka nas powtórny pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego i jego żony na Wawelu?

Zobacz także

czy

wyborcza.pl

Jak politycy mówią nieprawdę

Adam Leszczyński, Gazeta Wyborcza, 16.09.2016

Jak kłamią politycy?

Jak kłamią politycy? (123RF)

W mówieniu nieprawdy kategorią samą w sobie jest Jarosław Kaczyński. Prezes PiS bardzo rzadko rozmija się z rzeczywistością w prosty sposób. Zwykle buduje piętrowe, skomplikowane konstrukcje retoryczne, w których znajdują się insynuacje pod adresem politycznych przeciwników.

Politycy mówią nieprawdę na różne sposoby. Proste rozmijanie się z faktami zdarza się stosunkowo najrzadziej. Np. 24 sierpnia dyrektor gabinetu politycznego i rzecznik prasowy Antoniego Macierewicza Bartłomiej Misiewicz zarzucił w TV Trwam byłemu ministrowi obrony Tomaszowi Siemoniakowi, że nigdy nie odwiedził żołnierzy w Afganistanie. Oko.press sprawdziło (wszystkie cytowane przeze mnie w tym tekście przykłady wyłapało Oko.press). Siemoniak był w Afganistanie cztery razy. Misiewicz przeprosił na Twitterze i napisał, że „źle to sformułował”, co nie do końca było w porządku: wyraził się bowiem bardzo precyzyjnie.

Pojawiają się także proste wpadki z liczbami. 19 czerwca Maciej Konieczny z Partii Razem powiedział w Radiu TOK FM, że Polacy w 90 proc. byli przeciwni inwazji na Irak. Wystarczyło zajrzeć do sondaży z tego czasu, żeby stwierdzić, że grubo przestrzelił (tuż przed rozpoczęciem działań wojennych za całkowitą neutralnością Polski opowiadało się tylko 48 proc. Polaków).

+++

Znacznie częściej jednak zdarza się naginanie rzeczywistości do własnych tez. Na przykład w niedawnym wywiadzie dla „Wyborczej” Mateusz Kijowski stwierdził, że program 500+ ma negatywny wpływ na rynek pracy. Nie on jeden tak myśli: w ten sposób pisało i mówiło wielu polityków komentatorów, głównie z opozycji i o liberalnych przekonaniach. Oko sprawdziło, że wszyscy oni nie mogą po prostu tego wiedzieć, bo żadnych wiarygodnych danych na temat wpływu programu na rynek pracy jeszcze nie ma. Nawet sieć dyskontów Biedronka odpisała, że nie zauważyła zwiększonej rotacji pracowników – a to nieszczęśliwe kasjerki z supermarketów miały w katastroficznych wizjach liberalnych komentatorów w pierwszej kolejności rezygnować z pracy i żyć z rządowych zasiłków na dzieci. Ekonomiści z Centrum Analiz Ekonomicznych twierdzą, że z pracy zrezygnuje 250 tys. kobiet. Możliwe, ale na razie nikt tego jeszcze nie wie, a eksperci mają rozbieżne opinie na ten temat.

Do ideologicznego myślenia życzeniowego mają skłonność politycy wszystkich opcji, chociaż (jak wynika z lektury Oko.press) pewną przewagę – trudną do policzenia – ma tu jednak PiS. Co gorsza, takie ideologiczne kłamstwo raz wypuszczone w przestrzeń publiczną nie umiera nigdy, choćby było wielokrotnie prostowane. 15 lipca minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak powtórzył w TVN 24 wielokrotnie prostowaną nieprawdę o istnieniu islamskich „no-go zones” – stref, do których niemuzułmanin nie może wejść, bo jest tak niebezpiecznie – w miastach Europy Zachodniej. Była to fantazja wymyślona przez telewizję Fox News w USA w styczniu 2015 r., za którą potem Fox szybko musiał przepraszać (chociaż zrobił to bardzo niechętnie i pod ogromną presją, bo ta sieć telewizyjna nie jest skłonna do przeprosin).

Minister Błaszczak oczywiście za powtarzanie głupstw ani nie przeprosił, ani niczego nie sprostował. Jestem pewien, że za chwilę któryś z prawicowych polityków powie, że na Zachodzie są miasta, do których nie można wchodzić, bo szaleje tam szariat i mordercy z PI obcinają głowy niewiernym na każdym skrzyżowaniu. Najtrwalsze są brednie, które pasują do ideologicznej wizji rzeczywistości. W wypadku muzułmanów jest to pogląd, że Europie grozi islamizacja. Polityk wie, że dla jego wyborców, którzy się tego boją, istnienie „no-go zones” w miastach Zachodu jest oczywistą oczywistością. Nie muszą tego sprawdzać, żeby wiedzieć, jak jest.

+++

W mówieniu nieprawdy kategorią samą w sobie jest Jarosław Kaczyński. Prezes PiS bardzo rzadko rozmija się z rzeczywistością w prosty sposób. Zwykle buduje piętrowe, skomplikowane konstrukcje retoryczne, w których znajdują się insynuacje pod adresem politycznych przeciwników. Rozplątanie wypowiedzi Kaczyńskiego wymaga zazwyczaj więcej pracy niż w przypadku polityków innych opcji.

Oto przykład. 18 czerwca prezes PiS wygłosił przemówienie podczas inauguracji gazoportu w Świnoujściu. Przypomniał w nim o zasługach swojego brata – który został patronem gazoportu. (Uzasadniając tę decyzję, inwestor napisał, że projekt budowy terminalu został zapoczątkowany „dzięki poparciu i determinacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego”, którego celem podczas prezydentury było „wzmocnienie pozycji Polski na mapie energetycznej Europy”).

Jarosław Kaczyński pochwalił brata, kopiąc równocześnie Lecha Wałęsę, którego przy tym nawet nie wymienił z nazwiska. „Minie bardzo dużo czasu, a ten gazoport będzie trwał i będzie służył Polsce, ale i przypominał o tym, że miała prezydenta, który jako pierwszy spośród polskich głów państwa po 1989 roku nie był w żaden sposób związany z poprzednim systemem” – mówił.

Sęk w tym, że w latach 1990-95, a więc przed Lechem Kaczyńskim, prezydentem RP był jednak Lech Wałęsa, przywódca „Solidarności” i główny wróg reżimu, niekwestionowany lider „Solidarności” 1980-81. Jarosław Kaczyński powiedział więc, że Wałęsa był „związany z poprzednim systemem”, stawiając go w tym samym szeregu co gen. Jaruzelskiego i Aleksandra Kwaśniewskiego. Obaj w PRL doszli do szczytów władzy.

Można się domyślać, że chodziło Kaczyńskiemu o epizod współpracy Wałęsy z SB na początku lat 70., ale tak czy inaczej, jest to porównanie obraźliwe dla Wałęsy i przy okazji zwyczajny fałsz, bo Wałęsa był głównym wrogiem systemu.

Politycy zwykle starają się zignorować analizy Oko.press. Niektórzy odpowiadają na Twitterze, inni wycofują się rakiem (jak Misiewicz, który tłumaczył się „złym sformułowaniem”).

Dużo ciekawsze, co myślą o tym wyborcy. Według sondażu CBOS z 2013 r. w oczach Polaków polityka dyskwalifikuje wyrok skazujący za przestępstwo kryminalne (87 proc.), uzależnienie od alkoholu lub spowodowanie wypadku w stanie nietrzeźwym (90 proc.), a także podawanie nieprawdziwych informacji (91 proc.) oraz podejrzenie o udział w aferze korupcyjnej (90 proc.).

Deklaracje o tym, że dla 91 proc. z nas mówienie nieprawdy dyskwalifikuje polityka, to tylko pobożne życzenia. Naprawdę ryzykowne dla polityka nie jest powiedzenie nieprawdy, ale powiedzenie czegoś, co za nieprawdę uważa jego baza. Politycy mówią nieprawdę bardzo często i niemal zawsze bezkarnie. Niektórzy rozmijają się z prawdą częściej (do rekordzistów Oko.press należą min. Mariusz Błaszczak oraz poseł Stanisław Piotrowicz z PiS), inni rzadziej (trudno jest przyłapać na czymś np. Adriana Zandberga z Partii Razem). Nikt nie ma jednak monopolu na wierność faktom.

Mówienie nieprawdy niekiedy się opłaca. Kiedy minister Anna Zalewska wywołała międzynarodowy skandal wypowiedzią o tym, że nie wiadomo, kto zamordował Żydów w Jedwabnem w 1941 r. i w Kielcach w 1946 r., jej kariera przez to nie ucierpiała. Co więcej, zdobyła sobie punkty w różnych prawicowych środowiskach, które dyskusję o winach Polaków w czasie wojny uważają za uchybiającą narodowej dumie i ignorują ustalenia historyków.

W ten sposób wygląda polska odsłona polityki „postprawdziwej”.

+++

W listopadzie są wybory prezydenckie w USA i wtedy okaże się, czy mówienie nieprawdy może zaprowadzić polityka na najwyższy urząd w najważniejszej demokracji świata.

Amerykański portal PolitiFact sprawdza, czy politycy mówią prawdę. Donald Trump, kandydat partii Republikanów na prezydenta, wypada w tym rankingu fatalnie. Około 70 proc. jego wypowiedzi wpada do kategorii: „w większości fałsz”, „fałsz” albo „bezczelna bzdura”.

Nie przeszkodziło to Trumpowi wspiąć się na szczyt amerykańskiej polityki. Zrównał się nawet w sondażach z Hillary Clinton, która – znów według PolitiFact –mija się z prawdą znacznie rzadziej. Cały ten żałosny spektakl rozgrywa się w kulturze politycznej, która jest znacznie bardziej przywiązana do prawdomówności i wierności faktom niż nasza.

Jeśli Trump wygra i okaże się, że w dzisiejszej demokracji kłamstwo się tak bardzo opłaca, w Polsce też będziemy go mieli więcej. Jeszcze więcej niż dziś, bo nasi politycy bardzo szybko się uczą.

Zobacz także

wmowieniu

wyborcza.pl

 

Katastrofa. Felieton Andermana z cyklu: A poza tym

Janusz Anderman, 16.09.2016

Kadr z filmu

Kadr z filmu „Smoleńsk” (KINO SWIAT)

O scenie, która już przeszła do historii kina, pisze rozedrgana jak kamera autorka „Gazety Polskiej”. To scena, która pojawia się pod koniec, „kiedy to ofiary witają się z zamordowanymi w Katyniu oficerami Wojska Polskiego.

No i wreszcie jest! Po latach niepewności, rozedrganych nerwów i koszmarów nocnych doczekaliśmy się. „To jest film, który mówi prawdę” – orzekł sam prezes. Prawdę o swojej ekranowej prawdzie mówi też reżyser Krauze: „Próbuję zrozumieć, dlaczego na pokładzie samolotu z prezydentem i delegacją najwyższych dostojników państwa mógł się zdarzyć wybuch”. Próba nie trwała długo i już po chwili reżyser zrozumiał, że za zamach odpowiada Rosja. To proste: „Brak wyjaśnienia katastrofy przez stronę rosyjską tego dowodzi”.

A jednak wydaje się, że reżyser idzie tu za daleko, obciążając odpowiedzialnością za zamach jedynie Rosję. Być może zapomniał o imponującej scenie z wykorzystaniem montażu skojarzeniowego, którą umieścił w swoim dziele: prezydent Kaczyński ogląda z żoną telewizję. Na ekranie widzą premierów Tuska i Putina spiskujących na sopockim molo. Wszystko jasne?

Od filmu nie można oderwać nawet siłą autora „Gazety Polskiej Codziennie” Tekielego. „Oglądając go kilkakrotnie, miałem łzy w oczach (.) cierpła mi skóra”.

Tekieli nie może odżałować jednego. „Gdyby » Smoleńsk «ukazał się na ekranach za rządów Donalda Tuska czy Ewy Kopacz, zrobiłby furorę”. Dlaczego? Ponieważ „dziś będzie oceniany z pominięciem całej mordęgi, w której powstawał”. Na szczęście autor sporządził listę winnych mordęgi: Anna Kazejak-Dawid, Sławomir Fabicki, Jerzy Skolimowski i Jerzy Stuhr. Osobnicy ci byli członkami komisji Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i po lekturze scenariusza odrzucili wniosek o dofinansowanie filmu. „To lista hańby” – wyrokuje bezlitosny autor. Przecież mamy do czynienia z arcydziełem, zdaje się mówić, i na poparcie tej śmiałej tezy sypie jak z rękawa przymiotnikami: „doskonałe aktorstwo”, „genialna rola”, „w swojej wielkiej kreacji”, „bardzo dobra”, „wiarygodnie zagrał”, „świetne dialogi”, „film broni się niezwykłą kondensacją scen”. Broni się nawet „rozedrganą kamerą”. Wreszcie niezrównanym montażem nakręconych scen i materiałów archiwalnych. Dzięki temu „za dwadzieścia lat gimnazjaliści będą mieli kłopot, by odróżnić filmową inscenizację od dokumentalnej rejestracji”. Biedni, nienarodzeni gimnazjaliści.

O scenie, która już przeszła do historii kina, pisze rozedrgana jak kamera autorka „Gazety Polskiej”. To scena, która pojawia się pod koniec, „kiedy to ofiary witają się z zamordowanymi w Katyniu oficerami Wojska Polskiego. Tylko ktoś silnie zaimpregnowany na polską historię może tego obrazu nie zrozumieć”.

Niestety, to święto naszego kina zakłócają jakieś nieprzyjemne przecieki i wypowiedzi. Oto reżyser oświadcza ni z gruchy, ni z pietruchy: „Podczas pracy nad tym filmem nie ja byłem dyrygentem, nie ja rozdawałem role. Bardzo szybko rolę dyrygenta przejął producent filmu”. Reżyser niepotrzebnie zarzeka się też, że „tylko pokazuje katastrofę. (.) Nie ma ani słowa w filmie, czy był zamach, czy nie”. Bogu dzięki zaraz ratuje sytuację: „Po prostu na pokładzie samolotu był wybuch, a nawet dwa wybuchy”.

Przed paskudnym donosem nie cofnął się aktor Zelnik: „Jeśli ktoś oczekiwał, że ten film będzie zdobywał nagrody na festiwalach, to się zawiedzie”.

Prawdziwie niemiłą niespodziankę sprawiła Agata Kornhauser-Duda. Zamiast na premierę poszła na film Allena „Śmietanka towarzyska”. Co to za pomysł? Przecież w Teatrze Wielkim zebrała się nie żadna śmietanka, tylko prawdziwa bita śmietana. Usprawiedliwić ją może jedno: nie zna Warszawy i się, biedna, pogubiła.

Zobacz także

prawdziwie

wyborcza.pl

Jacek Żakowski: Rosyjska pętla wokół Macierewicza

14.09.16
W samym jądrze kierowanej przez Antoniego Macierewicza polskiej obronności są ludzie mający rosyjskie powiązania. Przypadkiem odkryło je stowarzyszenie Miasto Jest Nasze, a ogłosił Jan Śpiewak tropiący patologie reprywatyzacyjne w Warszawie. To wygląda na dalszy ciąg odkryć Tomasza Piątka, który trzy miesiące temu w „Gazecie Wyborczej” ujawnił rosyjskie powiązania innych wieloletnich współpracowników obecnego ministra obrony. Rewelacje Piątka PiS zlekceważył i wyśmiał. Teraz byłoby to trudne lub bardzo podejrzane – pisze Jacek Żakowski dla WP Opinii.

Badając pajęczynę warszawskiej reprywatyzacji MJN natknęło się na tajemniczą grupę Radius, przez którą, jak podaje wersja 2.0 Warszawskiej Mapy Reprywatyzacji , „przewija się wiele osób związanych z rosyjskim kapitałem”. Robert Szustkowski, który kontroluje grupę, jest „tajemniczym biznesmenem”, obywatelem Szwajcarii, który przez 20 lat robił interesy w Rosji.

W 2012 r. grupa Radius miała sprywatyzować Polski Holding Nieruchomościowy. Ministerstwo Skarbu było oskarżane o wycenę prawie dwa razy poniżej wartości rynkowej. Transakcję zatrzymano. Wówczas w „Gazecie Polskiej Codziennie” ukazał się artykuł pod wiele mówiącym tytułem „Rosyjski lobbing w nieruchomościach”. GPC stwierdziła wówczas, że Radius jest związany z rosyjskim kapitałem.”

Ambasador Gambii w Moskwie

Gdyby to było wszystko, nie byłoby problemu, bo nieuczciwe kupowanie przez Rosjan nieruchomości w Warszawie, to nic nadzwyczajnego. Ciekawsze są dalsze informacje. „Na stronie ambasady Gambii w Moskwie Szustkowski figuruje jako dyplomata tego kraju” (faktyczny ambasador). Dziwne, jak na Szwajcara. W dodatku „w radzie nadzorczej spółki matki Radiusa Era 200 (powstała na bazie prywatyzacji państwowej fabryki komputerów), był Wojciech Kuranowski. W latach 2002-2003 Kuranowski był przedstawicielem na Polskę Lebiedinskij Gorno – Obogotitielnyj Kombinat – spółki należącej do Gazpromu. Kuranowski był w radzie nadzorczej Ery 200 od 2004 do 2009 roku”.

Tu już zaczynamy się zbliżać do Macierewicza, bo z „Radiusem od 2002 roku związany jest też Jacek Kotas [wiceminister obrony w rządzie Kaczyńskiego, były dyrektor Forum Ekonomicznego w Krynicy, były Dyrektor Generalny Grupy Radius Projekt wykreślony z rejestru sądowego 1 września 2016 r. – dop. JŻ]. Od 2015 roku prezes Narodowego Centrum Studiów Strategicznych.

Wśród ekspertów NCSS jest pułkownik Gaj, który publicznie pochwalał inwazję Putina na Ukrainę oraz Wojciech Szewko, który wykłada w Gdańsku na programie MBA współprowadzonym przez szkołę w Niżnym Nowogrodzie”. Poprzednikiem Kotasa na stanowisku szefa NCSS był Tomasz Szatkowski, obecny wiceminister obrony, a dawniej m.in. doradca koordynatora ds. służb specjalnych w rządzie PiS Zbigniewa Wassermana i członek Komisji Weryfikacyjnej WSI, która ujawniła aktywa polskiego wywiadu.

Może to wszystko są tylko zbiegi okoliczności, ale chyba trudno jest całkiem przypadkowo zostać w Polsce szefem zarejestrowanej na Cyprze rosyjskiej grupy inwestycyjnej mającej powiązania z Gazpromem, a kontrolowanej przez szwajcarskiego biznesmena będącego gambijskim dyplomatą. I nie co dzień się zdarza, żeby z takiej pracy przejść na fotel szefa związanego z rządem think tanku zajmującego się tak wrażliwymi sprawami jak bezpieczeństwo narodowe (także energetyczne!!!). A Narodowe Centrum Studiów Strategicznych to bardzo ważny think tank w zapleczu obecnego MON promujący m.in. zmianę polskiej doktryny obronnej i przesunięcie środków na rzecz obrony terytorialnej. Jego ekspert dr Grzegorz Kwaśniak (który publicznie mówi, że nie wierzy w skuteczność NATO) jest pełnomocnikiem ministra do stworzenia Obrony Terytorialnej Kraju, a pomaga mu – ppłk rez. dr Krzysztof M. Gaj (patrz wyżej!).

Jak na moją paranoiczną wrażliwość jest to już całkiem dość, by się zaniepokoić. Zwłaszcza, że pamiętam, co ustalił Piątek.

Co wcześniej ustalił Tomasz Piątek?

Kluczem do ustaleń Piątka był Robert Luśnia, były opozycjonista, a w III RP wieloletni polityczny towarzysz Macierewicza, prawicowy poseł, biznesmen i hojny sponsor jego firmy wydającej „Głos”. W ocenie sądu lustracyjnego Luśnia okazał się tajnym i płatnym współpracownikiem peerelowskiej bezpieki.

Oficerem prowadzącym Luśni był Józef Nadworski, który opublikował książkę i robił wspólne interesy (m.in. w firmie ochroniarskiej „Dakota”) z innym esbekiem, Markiem Zielińskim, skazanym za wieloletnie szpiegostwo na rzecz Rosji. Nadworski przyznał, że w śledztwie Zieliński i jego obciążył współpracą z Rosjanami. Obrońcą Luśni przed sądem lustracyjnym był do dziś współpracujący z Macierewiczem mec. Andrzej Lew-Mirski (pod rządami Macierewicza dostał stały kontrakt w MON). Jego syn, Maciej Lew-Mirski był (podobnie jak Szatkowski) członkiem komisji weryfikującej WSI. Brał też udział w ubiegłorocznym najściu na Centrum Eksperckie Kontrwywiadu NATO w Warszawie.

Kiedy Piątek zbierał materiały do tekstu, jako prezes rady nadzorczej fundacji „Głos” widniał w rejestrze Luśnia, a jako członek – Antoni Macierewicz. Piątek opisał też powiązania Luśni z Konradem Rękasem, wiceprzewodniczącym prokremlowskiej partii „Zmiana” oskarżanej o przyjmowanie rosyjskich pieniędzy. Jej szef, Mateusz P., został aresztowany wiosną. Kontrolę nad partią dało to Rękasowi.

 

Odpowiadając na pytania Piątka Macierewicz zapewnił, że z Rękasem spotkał się tylko „raz na korytarzu w Sejmie na początku lat 2000”. W odpowiedzi Rękas napisał, że „jeszcze w 2005 roku Pan Minister osobiście, acz tylko na krótki czas i do określonych zadań powołał mnie na pełnomocnika KW [Komitet Wyborczy] Ruch Patriotyczny w okręgach lubelskim i chełmskim w wyborach do Sejmu RP. Ostatni raz faktycznie spotkaliśmy się bodaj w roku 2011, w Krasnymstawie podczas jednej z kolejnych kampanii. Moje nazwisko można też znaleźć na łamach czasopisma ‚Głos’ redagowanego przez Antoniego Macierewicza, którego serdecznie pozdrawiam”.

To że lider prokremlowskiej „Zmiany” pisywał w „Głosie” i zaledwie dekadę wcześniej był pełnomocnikiem komitetu wyborczego Antoniego Macierewicza, a on sam o tym nie pamięta, też brzmi intrygująco. Nie jest dla mnie całkiem oczywiste, że winna jest tylko zanikająca pamięć niespełna 70-letniego polityka.

Niepamięć strategiczna

Zresztą, gdy mowa o dziwnych powiązaniach, nie tylko Antoni Macierewicz zdaje się mieć kłopoty z pamięcią. Kilka godzin po tym, jak Miasto Jest Nasze ogłosiło swoje rewelacje łączące spółkę Radius, NCSS i MON, rzecznik Macierewicza, Bartłomiej Misiewicz, napisał na Twitterze, że „nikt z kierownictwa MON nie ma związków z NCSS”. Jan Śpiewak odpowiedział przypominając komunikat NCSS po mianowaniu Szatkowskiego wiceministrem obrony. Ale nie poprzestał na tym. Ujawnił też, że NCSS przez prawie rok mieściło się w siedzibie Radiusa na Rozbrat 44.

Fakt, że Misiewicz zapomniał o tym, co wcześniej robił jeden z wiceministrów, można od biedy zrozumieć. Dziwniejsze jest to, że także sam wiceminister Szatkowski zapomniał umieścić w ministerialnym biogramie informację o pracy w NCSS, choć umieścił informacje o licznych stypendiach i kursach w dziedzinie bezpieczeństwa, a kierowanie zajmującym się bezpieczeństwem think tankiem to ważna część jego profesjonalnego dorobku związanego z obecnie pełnioną funkcją.

 

Luki w pamięci oczywiście o niczym nie świadczą. Ale dziwią lub martwią zależnie od tego czy ktoś jest bardziej troskliwy, czy podejrzliwy. Kończąc odpowiedź na twitt Misiewicza, Jan Śpiewak napisał: „Ministerstwo Obrony Narodowej – macie kłopot. Oczekujemy szczegółowych wyjaśnień. Związki MON z NCSS są jasne i oczywiste. Dlaczego staracie się zamącić sprawę?” No właśnie. Dlaczego?

Jacek Żakowski dla WP Opinii

Jacek Żakowski – publicysta „Polityki”, kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor kilkunastu książek i programów tv. Laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów, nagrody PEN Clubu i nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

piotr-beniuszys

opinie.wp.pl