Szostkiewicz, 13.04.2016

 

Obraził Kaczyńskiego i ma pięć sekund sławy. A ja mówię NIE „ch***m” w debacie publicznej

Pisarz obraził Jarosława Kaczyńskiego.
Pisarz obraził Jarosława Kaczyńskiego. Fot. Franciszek Mazur / AG

Hitem wtorkowego wieczora był wpis pisarza (niektórzy dodawali „znanego”) Jakuba Ćwieka poświęcony prezesowi PiS. Wpis emocjonalny i bardzo wulgarny. Ale pewnie też oddający emocje części społeczeństwa. Jednak to, co można powiedzieć koledze przy wódce, nie powinno się pojawiać w mediach, także społecznościowych. Bo co dalej? „Ch*** złamany”? Czy może jeszcze bardziej wymyślne bluzgi, by zyskać 5 sekund popularności”?

„Kaczyński, ty zapyziały ch***u” – napisał na swoim publicznym (to istotne) Facebooku Jakub Ćwiek. Dalej jest jeszcze ostrzej, choć autor zaznaczył, że pisze te słowa dopiero po ochłonięciu. Nie chcę wiedzieć, jak brzmiałby wpis zaraz po wysłuchaniu przemówienia Jarosława Kaczyńskiego w niedzielny wieczór.

5 sekund sławy
Wpis szybko zaczął krążyć po sieci, a po tym, jak zainteresowali się nim internauci, zainteresowały się nim też media. Pisarz musiał wziąć pod uwagę, że jego słowa poniosą się szerokim echem. Nie przesądzam, czy to był główny powód umieszczenia tak emocjonalnego wpisu, ale Ćwiek ma swoje 5 sekund (bo raczej nie minut) sławy. Na pewno nie zaszkodzi to w promocji jego nowej książki.

A to może budzić pokusę, by z bluzgania na Jarosława Kaczyńskiego (albo innych polityków) uczynić sposób na autopromocję. Jednak internauci mają to do siebie, że szybko się nudzą. Nie wystarczy więc już tylko nazwać kogoś „ch***m”, trzeba będzie pójść dalej. Może „złamany ch**u”? A później? Może kiedy skończy się już zasób wyzwisk, trzeba będzie kogoś opluć?

Spirala hejtu
Tylko co to zmienia? Jedyne efekty to chwilowa sława i danie ujścia emocjom. Takie sformułowanie postulatów, nawet jeśli są one słuszne, dyskwalifikuje je. Bo można się nie zgadzać, można krytykować, nawet ostro, ale używanie przekleństw w debacie publicznej to granica nieprzekraczalna.

Dlatego właśnie nie podobały mi się ostre i wulgarne wypowiedzi Władysława Frasyniuka. Kiedy napisałem o tym w styczniu 2015 roku, wielu internautów przekonywało, że być może to jedyny sposób dotarcia do wyborców. Ale to obosieczna broń, bo po wulgaryzmy, choć po łacinie, sięgnęła też Krystyna Pawłowicz, za co również ją skrytykowałem.

Bo to prosty sposób do dalszego pogorszenia języka debaty publicznej w Polsce. Takie nakręcanie spirali negatywnych emocji między politykami będzie miało przełożenie na społeczeństwo. I o ile politycy robią to z cynizmu, to emocje ludzi są jak najbardziej prawdziwe i nie da się ich schować do teczki po wyjściu ze studia telewizyjnego. Skutki mogą być straszne.

obraziłKaczyńskiego

naTemat.pl

Araby van Gogha

Rozmawiała Karolina Brzezińska, 13.04.2016

Polskie araby w Janowie Podlaskim

Polskie araby w Janowie Podlaskim (AGNIESZKA SADOWSKA)

Wyhodowanie cennego konia to jak stworzenie dzieła sztuki. Warunkiem sukcesu jest wiedza i doświadczenie. No i intuicja.
 

Rozmowa z dr inż. Magdaleną Pieszką, adiunktem na Wydziale Hodowli i Biologii Zwierząt Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, która od lat zajmuje się badaniami koni czystej krwi arabskiej.

Karolina Brzezińska: Przez ostatnie sześć lat w Janowie Podlaskim padły 52 konie. Strasznie dużo!

Dr inż. Magdalena Pieszka: Laik może tak pomyśleć, ale trzeba spojrzeć na liczby. W tej stadninie żyje ponad 400 koni. Gdyby wyliczyć odsetek ich śmierci naturalnych w ciągu sześciu lat, wyszłoby ledwie 2-2,5 proc. rocznie. A norma to 3-5 proc. Możemy być więc zadowoleni, że padły tylko 52 konie. Do tego, jak to w hodowli, zdarzają się różne wypadki – dorosły koń złamie nogę, źrebię padnie przy porodzie. Wiele koni, i to tych najcenniejszych, umiera w Janowie dopiero w sędziwym wieku. Emerycha, Ararat, Balon czy Sarmacja odeszły po solidnej „emeryturze”, miały ok. 30 lat.

Klacze Preria i Amra należące do Shirley Watts padły z powodu skrętu jelit. Według „Rzeczpospolitej” „w próbkach owsa znajdowały się niedopuszczalne i niebezpieczne dla koni antybiotyki, które dodaje się do pasz dla kurcząt”.

– Chodzi o monenzynę. W paszy były jej śladowe ilości – 0,43 mg na 1 kg. Koń musiałby zjeść ponad tonę skażonego owsa dziennie, by się zatruć. To niemożliwe. Poza tym nie jest to środek, po którym koń pada od razu.

Skrętu jelit czy – ogólniej mówiąc – kolki nie można u konia wywołać. Można za to popełnić błąd.

Jaki?

– Wożenie ciężarnej Amry do kliniki w Warszawie tuż przed porodem to pomysł chybiony, na który mógł wpaść tylko dyletant. Czy trzy dni przed rozwiązaniem ciąży poleciałaby pani do USA z trzema przesiadkami po drodze?

Skąd ta niefortunna decyzja?

– Myślę, że w Janowie wystraszono się konsekwencji związanych ze śmiercią Prerii, która padła przed Amrą. Pomyślano więc, że Amrze najlepiej będzie w klinice pod opieką lekarzy weterynarii. Tylko że klacze zwykle nie rodzą w klinikach. 99 proc. z nich rodzi w stadninach. Tam czują się najlepiej. Znają ludzi opiekujących się nimi, pasza od wielu dni jest taka sama, zagrożenie patogenami jest małe z powodu przeciwciał, które zdążyły się wytworzyć w siarze i zabezpieczają noworodka przed zachorowaniem. Kliniki weterynaryjne, pełne chorych zwierząt, nie są przystosowane do odbierania porodów. Klacz przywieziona na kilka dni przed oźrebieniem nie przyzwyczai się do nowych warunków, a co ważniejsze, nie wytworzy odpowiednich przeciwciał siarowych.

Dlatego polskie i unijne prawo reguluje tego typu sytuacje i nie zezwala na transport klaczy w ciąży ok. miesiąca przed porodem. Wyjątkiem może być konieczność poprawy ich stanu zdrowia i dobrostanu. Nie wiemy, czy w przypadku Amry były one zagrożone. Pracownikom stadniny w Janowie zabroniono udzielać jakichkolwiek informacji na ten temat.

Transport Amry był błędem w sztuce. Żaden rozsądnie myślący hodowca nie pozwoliłby sobie na taki ruch, nawet jeśli miałby nóż na gardle.

Jakiego przygotowania trzeba, by zostać hodowcą?

– W Polsce w zasadzie każdy może się zająć hodowlą koni. Ale oprócz studiów na odpowiednim kierunku potrzeba przynajmniej trzech-pięciu lat ciężkiej pracy pod kierunkiem doświadczonych hodowców, by móc myśleć o pokierowaniu stadninami tej rangi co Janów czy Michałów. Trzeba też dobrze poznać konie w hodowli, by móc traktować każdą klacz, ogiera czy źrebię indywidualnie.

To gwarant międzynarodowego sukcesu?

– Warunkiem jest posiadanie gruntownej wiedzy i doświadczenia. Ale trzeba mieć jeszcze tzw. intuicję hodowlaną. Marek Trela i Jerzy Białobok, zwolnieni prezesi dwóch państwowych stadnin, to cenieni na całym świecie sędziowie pokazów koni arabskich o najwyższej randze. Przez lata wypracowali sobie siatkę kontaktów.

Była w niej m.in. Shirley Watts.

– Ona ma jedno z największych na świecie stad koni arabskich polskiego pochodzenia. Zabrała już od nas swoje klacze. I pewnie zabierze źrebaki. Nie wiem, kto z nią znowu nawiąże tak bliskie relacje, ale z pewnością nie osoby, którym nie ufa. Ten kranik zakręciliśmy na własne życzenie.

Co będzie dalej w Janowie i Michałowie?

– Na ten rok decyzje hodowlane zostały podjęte przez poprzednich prezesów. Moją obawę budzi plan na kolejne lata. Bo jak kontynuować myśl hodowlaną stadniny czy założony wspólnie z innymi hodowcami program, kiedy człowiek nie zna koni w stajni i nie wie, jaka była ta myśl?

Co to jest „myśl hodowlana”?

– Laicy myślą: „Pokryć klacz ogierem, cóż to za wyzwanie?”. Programy hodowlane tworzy się na lata. Jeśli chcę, by w mojej stadninie konie były wyższe, dobieram większe ogiery. Ale nie chce chcę utracić ich urody – więc dobieram te rosłe i urodziwe. Albo chcę, by były szybsze. Przykładem było sprowadzenie ogiera Dostatoka, który przyjechał do Polski po to, by kryć te klacze, które świetnie biegają.

Jak to możliwe, że po kilkuset latach hodowli polskie konie arabskie są tak wytrzymałe?

– Już w 1927 r. członkowie Towarzystwa Hodowli Konia Arabskiego zastanawiali się, jak utrzymać walory tej rasy. Wymyślili, że skoro konie w Arabii mimo trudnych warunków środowiskowych były użytkowane intensywnie, to w Polsce trzeba zacząć je testować. Wprowadzono próby dzielności na torach wyścigowych. To nasz polski system selekcji spowodował, że araby nie zatraciły cech pierwotnych.

Czy wymagają specjalnej diety?

– To rasa mało wymagająca, a przy tym bardzo zdrowa. Wielu naukowców jest nawet przekonanych, że mają wiele cech koni prymitywnych, takich, które przeżyłyby bez specjalnej opieki człowieka.

Podstawą ich żywienia w stadninach państwowych jest przede wszystkim siano – łąkowe o zróżnicowanym składzie botanicznym. Konie przygotowywane do pokazów mogą dostawać pewne dodatki, które sprawią, by lepiej wyglądały. Nie chodzi o to, by były „opasione”, ale o to, by poprawić np. jakość ich sierści. Podaje się im wtedy siemię lniane czy łuski słonecznika. Z reguły są to takie dodatki, które zawierają wysoki poziom kwasów tłuszczowych, zwłaszcza wielonienasyconych. Im bardziej zróżnicowana dawka dzienna, tym dla konia lepiej. Klaczom karmiącym podaje się otręby pszenne, uważane za paszę mlekopędną.

Dlaczego te konie są tak drogie? Klacz Pepitę z Janowa sprzedano za 1,4 mln euro, a michałowską Kwesturę za 1,1 mln euro.

– Wyhodowanie cennego konia jest jak stworzenie dzieła sztuki. Nikt nie pyta, dlaczego słynne „Słoneczniki” van Gogha osiągają horrendalne ceny.

Tak naprawdę koń nie ma ceny. By mógł ją osiągnąć, potrzebni są zainteresowani nim kupcy. W polskich stadninach państwowych znajduje się niemal tysiąc koni, ale tylko raz na jakiś czas jeden z nich zostaje sprzedany za niebotyczne pieniądze.

wJanowiePadły

wyborcza.pl

 

Parlament Europejski pochyla się nad Polską

Piotr Moszyński, Strasburg, RFI, 13.04.2016
Nie ma wątpliwości, że wczesnym popołudniem Parlament Europejski przyjmie rezolucję wzywającą polski rząd do przestrzegania zaleceń Komisji Weneckiej. Projekt rezolucji podpisało pięć grup parlamentarnych, w tym dwie największe.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Sprawa Polski nie jest głównym przedmiotem obrad kwietniowej sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. W oficjalnym programie środowej sesji figuruje na ostatnim miejscu w bloku głosowań przewidzianych między 12.30 a 14.30, zaraz za rezolucją w kwestii epidemii wywołanej wirusem Zika.

A w przeznaczonym dla dziennikarzy streszczeniu tematów sesji napisano tylko: „Polska. W środę zostanie poddana pod głosowanie rezolucja w sprawie pierwszeństwa prawa w Polsce, która zakończy debatę z sesji plenarnej z 19 stycznia”.

Nie znaczy to jednak, że jest to temat drugorzędny w rozmowach kuluarowych. Praktycznie każdy zagadnięty eurodeputowany słyszał o przygotowywanej rezolucji i wie, o co w niej chodzi. Najczęściej wyrażana uwaga dotyczy Komisji Weneckiej i trudności w zrozumieniu, dlaczego polski rząd uchyla się od niezwłocznego wprowadzenia w życie jej zaleceń, skoro sam o nie prosił.

Projekt rezolucji podpisało pięć grup parlamentarnych, w tym dwie największe: Europejska Partia Ludowa oraz Socjaliści i Demokraci. Zabrakło podpisu grupy, do której należą deputowani PiS. Wystąpiła ona z własnym projektem, który jednak nie ma żadnych szans na uchwalenie.

Nie ulega wątpliwości, że w tej sytuacji Parlament Europejski przyjmie rezolucję wzywającą polski rząd m.in. do opublikowania i wprowadzenia w życie „bez zbędnej zwłoki” orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 9 marca i – generalnie – przestrzegania rekomendacji Komisji Weneckiej.

Rezolucja, nawet jeśli zostanie przyjęta miażdżącą większością głosów, nie będzie miała mocy zobowiązującej polski rząd do wykonania zawartych w niej zaleceń. Jeżeli jednak Polska ją zignoruje, będą nam grozić dalsze kroki instytucji europejskich.

Szef parlamentarnej grupy liberałów Guy Verhofstadt sądzi, że w takim wypadku w następnym etapie wystąpi Komisja Europejska: – Mam wrażenie, że Komisja nie zostawi tej sprawy bez dalszego ciągu. Może zastosować narzędzia przewidziane traktatowo.

Te narzędzia – w ostatecznym wymiarze – mogą oznaczać wprowadzenie sankcji. Verhofstadt podkreśla jednak, że liczy, iż do tego nie dojdzie, bo nie wygasły także nadzieje na zmianę postępowania polskich władz.

Nadziei tych wyraźnie nie podziela niemiecki deputowany Europejskiej Partii Ludowej Elmar Brok. Stojąc przed wejściem na salę plenarną z ogromnym plikiem dokumentów pod pachą, wyjaśnia: – Muszę powiedzieć, że nie jestem wielkim optymistą. Pan Kaczyński to fundamentalista. Stoi na stanowisku, że trzeba zmienić całe państwo, nie rozumiejąc pluralizmu w liberalnej demokracji.

toPewne

wyborcza.pl

 

Marta Kaczyńska: katastrofę smoleńską trzeba zbadać od nowa. I postawić pomnik

Marta Kaczyńska chce znów otworzyć śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej
Marta Kaczyńska chce znów otworzyć śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej Adam Stępień / Agencja Gazeta

Zdaniem córki prezydenta Lecha Kaczyńskiego, najbardziej naturalną lokalizacją dla pomnika smoleńskiego jest Krakowskie Przedmieście. To w tym miejscu jeszcze 10 kwietnia zaczęli gromadzić się ludzie, składano kwiaty. Marta Kaczyńska nie ma też wątpliwości co do tego, że należy wznowić śledztwo.

– Wszystko co do tej pory było wykonane, wskazuje na liczne zaniedbania- mówiła wczoraj wieczorem Kaczyńska w studiu TVP Info. – Nie wiemy, w jakich okolicznościach doszło do zawarcia porozumienia, na podstawie którego czarne skrzyni wciąż pozostają w Rosji – podkreślała Marta Kaczyńska.

Mówiła, że tu po katastrofie, jak i później, pamięć o Lechu Kaczyńskim i jego dorobku była często chowana. – Nie była mile widziana w powszechnym odbiorze. Te zaniedbania w ostatnim czasie staramy się naprawić – powiedziała córka prezydenckiej pary.

Na koniec programu dodała: – Jestem za powrotem do wspólnoty, z jaką mieliśmy do czynienia zaraz po katastrofie. Ale ta wspólnota stawiała pewne warunki. – Chodzi o wyjaśnienie przyczyn katastrofy.

Temat katastrofy wciąż żyje w mediach. Dwa dni temu opublikowano nowe nagrania z kokpitu prezydenckiego Tu-154. Wynika z nich, że piloci mieli próbować lądować w Smoleńsku „aż do skutku”.

źródło: TVP Info

martaKaczyńska

naTemat.pl

jakubĆwiek2

 

jakubĆwiek1

jakubĆwiek

Wstrząsające nagranie z ostatnich sekund lotu Tu-154. Teoria o zamachu w Smoleńsku legnie w gruzach?

ŁR, 12-04-2016

Tu-154 M tupolew

Samolot rządowy Tu-154M ląduje na wojskowej części lotniska Okęcie  /  fot. Grzegorz Jakubowski  /  źródło: PAP

Opublikowana przez TVN24 rekonstrukcja ostatnich minut prezydenckiego tupolewa powinna raz na zawsze zamknąć temat zamachu smoleńskiego. Ale nie w Polsce.

Reporterzy magazynu „Czarno na białym” dotarli do niepublikowanego wcześniej nagrania ostatnich 38 minut lotu prezydenckiego Tu-154 do Smoleńska. Rok temu stenogramy rozmów z kokpitu opublikowało radio RMF FM. Dzisiaj można zobaczyć, jak sekunda po sekundzie wyglądała próba lądowania w Smoleńsku, co mówili piloci i jakie otrzymywali informacje.

Zapis jest został rozdzielony na trzy ścieżki: z mikrofonu radia dowódcy, mikrofonu radia drugiego pilota oraz mikrofonów z kokpitu. Dotychczas te trzy zapisy prezentowano razem, przez co ich jakoś była o wiele niższa i jedynie niewielką część rozmów w kokpicie można było zrozumieć. Nowa wersja pozwala odczytać ok. 40 proc. więcej z tego, co działo się w kokpicie maszyny zanim rozbiła się w Smoleńsku.

Początkowo atmosfera jest pogodna, niemal sielankowa. Załoga w dobrych humorach, żartuje. Ich spokój mąci dopiero fakt, że na kilkadziesiąt minut przed planowanym lądowaniem otrzymują informacje o złych warunkach atmosferycznych – gęstej mgle i słabej, sięgającej ledwie 400 metrów, widoczności (wedle wymogów do lądowania Tupolewa potrzebna jest widoczność na 1500 metrów).

Grzegorz Jakubowski, PAP
Samolot rządowy Tu-154 M

Decyzji o lądowaniu nie zmienia nawet rozmowa z pilotami Jaka-40, który do Smoleńska przewiózł wcześniej dziennikarzy. Na 16 minut przed zderzeniem z ziemią załoga Jaka-40 ostrzega pilotów Tu-154M – co ciekawe, z Jakiem rozmawia jedynie drugi pilot prezydenckiego samolotu – że widoczność wynosi jedynie 400 metrów. Pilot Jaka-40 doradza, by spróbowali lądowania, a jeśli się nie uda, zachęca do skorzystania z zapasowych lotnisk (pada przykład Moskwy).

Rozmowy z Jakiem-40 nie słyszy kapitan Tu-154M. Mimo tego załoga tupolewa zaczyna myśleć o alternatywie dla lądowania w Smoleńsku. Co prawda chce spróbować „usiąść” na Siewiernym, ale informuje szefa protokołu dyplomatycznego, że „prawdopodobnie nic z tego nie będzie”. Słyszą od niego: „Będziemy próbować do skutku”.

 

Przed zderzeniem z ziemią w kokpicie pojawia się osoba postronna, zdaniem niektórych ekspertów dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Zachęca pilotów do lądowania. Na cztery minuty przed katastrofą widoczność wynosi już jedynie 200 metrów. Mimo tego samolot kontynuuje zniżanie.

– 400 metrów – mówi nawigator.
– Ktoś tu zawinił – dodaje inny głos.
– Mówisz do widzenia – stwierdza drugi pilot.
– Nieee, ktoś za to beknie – odpowiada dowódca.
– Pomysły! – naciska dowódca sił powietrznych.

Tupolew schodzi jednak o wiele za szybko. Tak, jakby zniżała się o dwa piętra na sekundę.

– Dochodź wolniej – ostrzega drugi pilot, w tym czasie ktoś czyta informacje o tempie schodzenia. Samolot bardzo szybko zbliża się do ziemi. Pod koniec nagrania słychać trzaski łamanych gałęzi.
– Ku…a mać! – krzyczy dowódca.

To ostatnie słowa, jakie słychać na nagraniu. Chwilę później prezydencki tupolew rozbił się o ziemię.

Źródło: TVN24.pl

wstrząsające

Newsweek.pl

BYLIŚCIE GŁUPI, BYLIŚCIE GŁUSI, JESTEŚCIE ŚLEPI

FELIETON: JAN ŚPIEWAK, 12.04.2016

W sobotniej „Gazecie Wyborczej” ukazał się kolejny po słynnym wywiadzie z Marcinem Królem zatytułowanymByliśmy głupi i wywiadzie z Michałem Bonim Byliśmy głusi tekst rozliczeniowy z III RP. Tym razem za pisanie wziął się nikt inny jak Jarosław Makowski, który w latach 2010–2015 był szefem Instytutu Obywatelskiego, think thanku potężnej wówczas Platformy Obywatelskiej – obecnie jest radnym PO w sejmiku województwa Śląskiego. Tekst to nad wyraz słuszny. Makowski przyznaje się, że establiszment polityczny swoim działaniem i zaniechaniami umacniał skrajną prawicę. Makowski wylicza kilka ważnych błędów PO. Brak wsparcia dla centrowego programu, z którym PO wygrała osiem wyborów z rzędu, spowodował, że formacja ta zostawiła na lodzie ogromną liczbę liberalnych i lewicowych wyborców. PO zamiast unormować relacje z Kościołem katolickim zbudowała jego finansową potęgę (z pełną świadomością, że w komisji majątkowej która przekazała miliardy kościołowi regularnie łamano prawo). Dostaje się też Trybunałowi Konstytucyjnemu, który był tak bardzo na prawo, że w 1997 roku drastycznie ograniczył możliwość przeprowadzania legalnej aborcji, a były szef TK profesor Zoll próbował poprzez komisję kodyfikacyjną jeszcze rok temu wprowadzić kary za „doprowadzenie do śmierci dziecka poczętego”. Profesor Zoll – wczorajszy fundamentalista religijny – dzisiaj występuje jako główny obrońca umiarkowania i ładu konstytucyjnego.

 

Jednak rok temu między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi Jarosław Makowski pisał zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że czytelnik mi to wybaczy, ale muszę zastosować w tym miejscu autoreferencję. Pod wpływem wkurzenia na jakąś kolejną aferę samorządową w Warszawie w lipcu napisałem krótki tekst o stanie polskiego państwa. Artykuł był zatytutowany Państwo zrobione na odpierdol – czyli stracone pokolenie w kraju z dykty. Pozwolę sobie zacytować fragment tego tekstu:

 

Państwo, które co najmniej od czasu rządów Buzka wycofuje się z kolejnych obszarów swojej działalności. Zamiast kolei oferuje nam busiki, marszrutki jak w krajach byłego Związku Radzieckiego. Zamiast opieki zdrowotnej, Lux-Med. Zamiast tanich mieszkań pod wynajem, 30 letnie kredyty i polisolokaty. Zamiast dobrych uniwersytetów, diamentowe granty dla garstki wybranych. Zamiast przestrzeni publicznych, parkingi. Zamiast targowisk i lokalnej przedsiębiorczości, galerie handlowe. Zamiast polityki rozwojowej, specjalne strefy ekonomiczne. Zamiast rynku pracy, folwark, gdzie jedna trzecia kraju zatrudniona jest na śmieciówkach. […]

Współodpowiedzialne za ten stan rzeczy są nasze opiniotwórcze elity, które w strachu przed utratą własnej pozycji i PiS-em od prawie dekady przymykają oko na oczywiste zaniechania rządu. To, co od kilku miesięcy odbywa się na łamach „Gazety Wyborczej”, „Polityki” czy „Newsweeka” trudno uznać za coś innego niż zwykła projekcja i wyparcie. To może nawet temat bardziej dla psychologa niż socjologa. Brunatna fala nadciąga. Ale to wy ją stworzyliście i wy będziecie ponosić za nią odpowiedzialność.

 

Odpowiedź Jarosława Makowskiego była do bólu przewidywalna. Jego zdaniem cały ferment młodego pokolenia i sprzeciw wobec sytuacji w kaju, któremu towarzyszyły start ruchów miejskich w wyborach samorządowych w 2014 i powstanie Razem i ruchu Kukiza po wyborach prezydenckich w 2015 roku, da się sprowadzić do „pokolenia bluzgu”. Makowski tak pisał w „Polityce”:

 

Ten sam typ oburzenia, wyrażany poprzez wulgarność języka, zaprezentował ostatnio Jan Śpiewak, lewicowy działacz miejski, który zobaczywszy, że „polityczny bluzg” Kukiza dobrze się sprzedaje, napisał: Polska to państwo „zrobione na odpi***ol”. „Pokolenie bluzgu”, radykalizując swój język, zdradza bezradność i bezmyślność. Bezradność, bo mimo że krzyczy i przeklina, robi niewiele, by system zmienić. Bezmyślność, bo analizę czy przedstawienie projektu naprawy zastępuje się tu bluzgami. Trudno, by ludzie głosowali na ludzi, którzy jedyne, co potrafią, to się wkur**ć. Medialnie, chwilowo nawet chwytliwe. Politycznie, raczej już dyskredytujące. Dlatego dziś, co pokazują także sondaże, zaczyna rosnąć „oburzenie na oburzonych”.

 

Widać sondaże się myliły i mylił się pan Makowski. Nie byliście w stanie słuchać innych nawet po przegranych wyborach prezydenckich. Byliście w stanie tylko okazywać to, co dzisiaj dalej robicie: arogancję, bezmyślność, partykularyzm i pogardę dla przeciwników. Myśleliście, że jakoś to będzie – powstanie wielka koalicja anty-PiS i się dotrwa kolejne cztery lata na unijnych dotacjach. Jarosław Kaczyński pójdzie na emeryturę i wszystko będzie dobrze.

 

Jeśli dzisiaj polska brunatnieje, to wy jesteście za to odpowiedzialni.

 

Jeśli sytuacja w kraju będzie dalej eskalować to Wy będziecie zapamiętani jako twórcy polskiej republiki weimarskiej. Budowaliście ją w pocie czoła, ignorując wszystkie znaki i głosy krytyki. Możecie jednak zmienić bieg wydarzeń. Platforma z PSL-em rządzą w samorządach. Dysponują gigantyczną władzą i ogromnymi środkami publicznymi. Co w tej sytuacji proponują nam lokalni kacykowie spod znaku PSL i PO? To samo co przez ostatnią dekadę. Tę samą arogancję i politykę „na odpierdol”. Na wpoły autorytarne rządy prezydentów dinozaurów, budowę kolejnych centrów handlowych, dziką deweloperkę, drogie mieszkania, smog, nepotyzm, kumoterstwo i korupcję. Dla Was wciąż jest 2011 rok. Jesteście ślepi. I jako tacy jesteście częścią problemu, a nie rozwiązania. Ponosicie i dalej będziecie ponosić odpowiedzialność za sukces PiS-u.

 

Gdy dziesiątki tysięcy ludzi tydzień temu protestowało przeciwko barbarzyńskiej ustawie zmuszającej kobiety m.in. do rodzenia dzieci z gwałtu Instytut Obywatelski informował na swojej stronie na Facebooku, że dzisiaj brakuje nam głosu Jana Pawła II, a Grzegorz Schetyna zapowiadał zwrot partii w prawo. Jedziemy autostradą pod prąd. Wszyscy krzyczą: „Zatrzymajmy się!”. Skandują to nawet politycy PO. Tymczasem kierowca dodaje gazu.

 

 

byliście

**Dziennik Opinii nr 103/2016 (1253)

 

Żelazne prawo historii: ostrożnie z prognozami

W Polsce zwykle było tak, że nie sprawdzały się prognozy oderwane od sytuacji międzynarodowej.

Bez Gorbaczowa nie byłoby dialogowego zwrotu w polityce Jaruzelskiego. Wcześniej, bez Reagana i Thatcher, dociskających blok radziecki w kwestii praw człowieka oraz piewców wolnego rynku, nie byłoby alternatywy dla socjalistycznej gospodarki niedoboru i „demokracji ludowej”.

Hayek, Milton Friedmann i Isaiah Berlin, podobnie jak Guy Sorman, Alain Besancon czy Michael Novak, byli czytani i dyskutowani, w podziemnych przekładach lub oryginałach, w Krakowie, Warszawie i Gdańsku w kręgach ówczesnej demokratycznej opozycji. Z nich wyszła część liderów transformacji.

Jest szalenie trudno prognozować w takim czasie, jak dzisiaj w Polsce, Europie, na całym świecie. Może dlatego – paradoksalnie – prognozy się mnożą, a kolejne książki wieszczące kres demokracji, kres kapitalizmu i wszelkiego rodzaju rewolucje stają się bestsellerami.

Jeśli jednak jest jakieś „żelazne” prawo historii, to może to, które sformułował Stanisław Stomma, człowiek, który w swym długim i aktywnym publicznie życiu widział, jak upadła sanacja i jak upadła Polska Ludowa.

„Prawo Stommy” brzmi: zawsze jest inaczej. Inaczej niż sobie wyobrażamy. Piłsudczycy myśleli, że endecy nigdy nie dojdą do pełnej władzy. Rzeczywiście, nie doszli, ale za to podczas gdy rządziła sanacja, oni, endecy, wychowywali społeczeństwo (jak zauważył Cat-Mackiewicz w swej historii Polski pisanej na uchodźstwie w Londynie).

Efekty odczuwalne są do dziś. Neoendecja, mieszanina roszczeniowego radykalizmu społecznego z nacjonalizmem, wyszła z marginesu na ulice. ONR-owcy pielgrzymują na Jasną Górę pod hasłami nienawiści, a ich kapelan widać nie ma z tym problemu. Takie czasy.

Co będzie za dwa, trzy lata? Za dużo elementów w tej układance, by mieć jakąkolwiek pewność. Odnosi się to w takim samym stopniu do obecnej władzy, jak i opozycji. PiS nie powinien być zbyt pewny, że nie straci poparcia, jakie ma dzisiaj. Opozycja nie może mieć pewności, że się odbuduje (PO) czy zakorzeni (KOD, Nowoczesna).

Po najcieńszym lodzie stąpa dziś obóz władzy, lecz opozycja po niewiele grubszym. PiS napędza swoisty mesjanizm, opozycję – trauma przegranej (PO, SLD) lub młodzieńczy naiwny optymizm, że przyszłość należy do niej (Nowoczesna, Razem).

Tymczasem może się okazać, że przyszłość należy do prawicy typu kukistów czy nawet skrajnych nacjonalistów. Nie muszą zdobyć władzy (i pewno nie zdobędą), wystarczy, że staną się języczkiem u wagi. Że PiS nie będzie mógł rządzić bez nich w takiej czy innej konfiguracji.

„Prawica” to pojęcie pojemne, tak samo jak „konserwatyzm”. Ma wiele wcieleń, mutacji, odcieni (podobnie jak lewica). Kto prorokuje, że przez następne dwa, trzy pokolenia będzie w Polsce rządziła prawica, powinien spróbować sprecyzować, jaką prawicę ma na myśli.

Jest też i taka możliwość, że z PO i Nowoczesnej powstanie nowa umiarkowana liberalna prawica w stylu europejskiej chadecji (ale skoro nie powstała w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, to szanse nie są zbyt duże), a z resztek lewicy jakaś jej nowa emanacja (w co wierzę jeszcze mniej niż w powstanie nowoczesnej obywatelskiej chrześcijańskiej demokracji).

Dynamika polityczna jest teraz duża, ale jaka będzie za kilka lat, nie wie nikt. PiS może się zestarzeć wraz z prezesem Kaczyńskim, podobnie jak PO i szczątkowe SLD. To wszystko to są jednak wydarzenia w sumie marginalne, peryferyjne, a sama polityczna Polska osuwa się na peryferia Europy.

Odkąd Polska odmówiła współpracy z Brukselą i w pewnym stopniu z Waszyngtonem, zaczyna tracić znaczenie dla Zachodu i wraca tam, skąd się wyrwała po 1989 r. i wejściu do UE. Zachód jej potrzebował, ale nie otrzymał pomocy, jakiej się spodziewał w momencie kryzysu migracyjnego. To zostało zapamiętane. Nie zdziwię się, jeśli wyczytamy to z nadchodzącej rezolucji Parlamentu Europejskiego.

 

szostkiewicz.blog.polityka.pl